Jeździec Apokalipsy
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Toda Kohaku

Pią 3 Lis - 21:11
TODA KOHAKU
02.10.2018 — 11.01.2036

Miejsce urodzenia
Fukkatsu
Miejsce zamieszkania
Karafuruna Chiku

Grupa
Shingetsu
Stanowisko
Dywizja V
Zawód
pięściarz podziemia; uczestnik nielegalnych walk; kundel Shingetsu

Kolor włosów
biel poprzetykana srebrnymi nićmi
Kolor oczu
płynne złoto
Wzrost
186 cm
Waga
82 kg

Znaki szczególne
Złote ślepia wyzute ze wszelkiego człowieczeństwa, skrzące agresywnie opiłkami gniewu, zaległego w kącikach oczu rankoru splecionego z uczuciami majaczącymi tuż pod powierzchnią chłodnych tęczówek, których nigdy nie sięga uśmiech — nawet kiedy kąciki ust drgają ku górze. Gwiazdozbiory wyblakłych blizn rozrzuconych na bladej skórze nieco niedbale, nieprzemyślanie, niekiedy (zdawałoby się) przypadkowo wkomponowane w fakturę umięśnionej sylwetki; w chaosie kompozycji najbardziej charakterystyczne są te na karku pozostałe po przypaleniach papierosami. Głos nieco ochrypły od oszczędnie wypowiadanych słów. Awersja na dotyk objawiająca się napinaniem mięśni przy byle szturchnięciu, niemal na każdą intensywną bliskość odpowiada przemocą. W chwilach znudzenia opuszki palców podświadomie muskają sztylet zawsze zwisający u prawego boku.




Defenestracja uczuć

— była jego wyborem.

Odczuwanie czegokolwiek uznawał za słabość, za niepotrzebną komplikację, za mechanizm prowadzący do nieodwracalnego złamania, dlatego pozwalał jedynie szaleństwu wspinać się wzdłuż kręgosłupa i wkrótce nauczył się krwistej nienawiści względem całego świata. Posmakował jej goryczki, kiedy zarysowane na skórze zasinienia powoli nabierały krzykliwej intensywności ciemnego fioletu i przekształcały się w symbole upodlenia, w znamiona wyrządzonych krzywd wtłoczonych wprost w nadkruszone obramowania myśli zlewających w bezdenną otchłań; oraz kiedy obserwował zapłakaną Akemi tamtego zimnego wieczoru zwiastującego jej nadchodzące urodziny wraz z bólem, który miał wkrótce nadejść.

Obydwoje byli tego świadomi.

Miała trzynaście lat, kiedy ojciec sprzedał ją pierwszy raz

(samemu nigdy jej nie tknął,
bo — jak uparcie powtarzał —
kurwy mnie nie interesują)


— kazał wystawać w chłodzie i mrozie na jednej z tych obskurnych ulic, zmuszał do malowania ust dziwkarską czerwienią taniej pomadki dorwanej gdzieś na przecenie, wciskał w obcisłą sukienkę zawsze odsłaniającą pośladki i za każdym razem, kiedy tylko własne przerażenie manifestowała potokiem łez, uderzał brutalnie w podbrzusze, wyduszając jej płucom resztki powietrza zaległe gdzieś pod konstrukcją żeber.

To zawsze był jeden cios, Kohaku nadal to pamiętał.

— Musisz oszczędzać twarz, klienci lubią ją ładną — podkreślał niczym mantrę.

Jednak rzeczy, które jej robili nigdy nie były ładne.

Widział własnymi oczami każdą krzywdę wkomponowaną w alabastrowe płótno skóry obleczonej na wystających kościach policzków, zazębioną w wychudzonych konturach ramion okaleczonych przez męskie kły, w otarciach na smukłych palcach jakimi mogłaby grać na pianinie, gdyby nie urodziła się nikim; niekiedy zdawało się chłopcu dostrzegać zaklętą w niewypowiedzianych słowach anatemę chyboczącą w przestrzeni ponad głową siostry, trochę jak szubieniczny sznur niespiesznie torujący sobie drogę do pobladłej, łabędziej szyi, na której ponownie wykwitały odciski obcej dłoni. Widział to wszystko i zawsze milczał.

— Przestań, tylko wszystko pogorszysz — wyszeptała mu raz do ucha.

Patrzyła na niego ze zgasłym światłem w oczach, z okrutnie ukrzyżowaną i wciąż dogorywającą w torturze nadzieją na jakiekolwiek życie, które zwiędło niczym przedwcześnie zerwany kwiat wetknięty łodygą do pustego wazonu napełnionego jedynie drobinkami powietrza. Patrzyła na niego i przez niego, czego nienawidził — tylko z jednego powodu; nigdy nie nauczył się skutecznie uciekać przed przeszywającym spojrzeniem złotawych ślepi łudząco podobnych do jego własnych, aczkolwiek nieco cieplejszych w barwie, skropionych miodem i jaskrawością budzącego się świtu, spojrzeniem zdolnym pochwycić nabrzmiałe emocje odczytywane bezbłędnie, chociaż nikt nie dawał jej takiego prawa. Trochę czuł, jakby odbierała mu ostatnią cząstkę spętanej grubymi sznurami duszy o powykręcanych kończynach niepozwalających oddalić się od miejsca, w którym przebywał zdawałoby się od zawsze, dzień za dniem pokonując orbitę okrążającą osobiste piekło o twarzy ojca i sadyzmie zaległym mu w piersi.

— T-t-ty… — odpowiedział z zająknięciem, z drżeniem podbródka, z wciąż krwawiącą wargą, z chuderlawą sylwetką pojedynczej łzy zamieszkałej krótkotrwale w zagłębieniu dolnej powieki. — Przestań.

Nienawidził, jak się wtrącała.

Nienawidził tego, że nijak mógł się odwdzięczyć, co najwyżej przemywaniem draśniętej cielesnej powłoki, opatrywaniem głębszych rozwarstwień ozdobionych w charakterystycznie pociemniałe strupy zasklepień, niechlujnym sznurowaniem rozszczepień skóry przy użyciu wykradzionych skądś igieł oraz nici, po których pozostawały jej blizny i chociaż ze wstydem palącym policzki umykał wzrokiem na bok, ona zawsze pozostawała wdzięczna. Za wszystkie te drobiazgi.

Nienawidził tego — chyba.

Nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, jednak nienawiść wydawała się wrośnięta w jedenastoletniego chłopca z niepokojącą siłą korzeni stuletniego drzewa i, co było jeszcze gorsze, rozrastała się dalej, głębiej, po kraniec obumierającego serca.


• • •

Przemoc była

w s z y s t k i m.

Odpowiedzią; pytaniem; instynktem — jedyną reakcją organizmu na otaczający dookoła świat nabiegły poczerniałym odcieniem zła o różnorakich kształtach o powykręcanych kręgosłupach, zdeformowanych szponach, napuchłych trucizną zepsucia żyłach pulsujących podskórnie, jak niespokojnie drgały myśli w jego głowie, kiedy potężne uderzenie wyrwało jęk boleści chłopięcemu ciału. Wciąż był zbyt wolny, zbyt słaby, zbyt nieporadny w wyprowadzanych ciosach, których przyjmował zdecydowanie więcej niż potrafił wprasować w strukturę ludzkich kości; na ten moment jedynie jego gnaty obrywały, o czym przypominał sobie przy każdym kroku czy chociażby głębszym oddechu rozpychającym zbolałe żebra naznaczone mozaiką zasinień o różnej fazie rozkładu.

Kiedy poprzedniej nocy powiódł palcem przez mostek do zagłębienia obojczyka odkrył kolejne miejsce, po którym dziwnie mrowienie przebiegło przez skórę przy byle muśnięciu; znudzony prezentowaną beznadziejnością. Konstelacje wielowątkowych blizn wyżłobione ostrym dłutem w dłoniach okrutnego artysty  na plecach, ramionach, w rejonie podbrzusza czy nawet podudziach nie były ładne ani nie przypominały zachwycających blaskiem komponentów zalewających nieboskłon po zachodzie słońca, zamiast tego napawały obrzydzeniem do siebie, które rosło, nawarstwiało się, zalegało dusznie w palcach podkulanych w pięści.

Wczoraj też maltretował ścianę zapyziałego pokoju.

Westchnął ze zmęczeniem okraszającym nagłe machnięcie ręką.

Wkrótce miał zadebiutować i tylko od niego zależało, czy przeżyje pierwszą walkę w podziemnym kręgu nielegalnych rozrywek stawiających cudzą istność na szali, bo zawsze przyjemniej rozporządzało się czyimś niż własnym, i tydzień przed wciąż był nikim.

Dwa oddechy później męska dłoń zacisnęła się na jego ramieniu zbyt znajomym uciskiem, kaganiec opadł na zimną, kamienną posadzkę, wyszczerzone kły przecięły przestrzeń warkotem wydobytym z krtani, a on zabił pierwszy raz — długo domywał szkarłatną posokę zatrzymaną pod paznokciami. Dwa tygodnie później jeszcze żył, oddychał, walczył; poniekąd wciąż uciekał.

• • •

Wciąż się wzbrania — przed dotykiem, którego nie inicjuje; przed wspomnieniami, od których odwraca wzrok; przed dziwaczną tęsknotą za tym wszystkim, czego nigdy nie doświadczył, czego nie posmakował.

• • •

Wszystko nakryła ciemność — nieprzenikniona, milcząca, zimna.

Wciąż pamiętał, gdzie skończył się świat.

Świat, co wydawał się dzielić za każdym razem na dwoje, skonał.

[ na razem i osobno
na wcześniej i później
na wczoraj i jutro
na mnie i na Ciebie ]



W s p o m n i e n i a

{ zawieszone na firmamencie pamięci wielokształtnymi konstelacjami
niczym skrzące gwiazdy rozsypane na nieboskłonie pomalowanym granatową akwarelą,
zarysowane pobladłym konturem niczym wypalone w ściankach umysłu,
ruchome obrazy przewijające się do przodu i do tyłu niczym projekcje wyświetlane
w głowie zgodnie z zasadami starych, czarno-białych filmów pozbawionych jakiegokolwiek
dźwięku pozostającego umownym elementem, do wyobrażenia we własnym zakresie }

z a m a r ł y .


Kiedy wreszcie się wybudził, początkowo błądził nieobecnym wzrokiem przez nieostre kształty mebli tworzące wystrój szpitalnej sali, do której przewieziony został po trzygodzinnej operacji; podobno zatrzymał się dwukrotnie, podobno jego serce pragnęło podążyć śladem starszej siostry jeszcze bardziej okaleczonej od niego, osunąć w mroczne ramiona śmierci wychylającej zza winkla z ciekawością wymalowaną na bezkształtnej twarzy. Osłabienie wżynało się we wszystkie kończyny, za to głowa boleśnie pulsowała nagromadzeniem pytań, myśli, nawet szczeniackiego przerażenia manifestującego obecność w przyspieszonym biciu serca, ilekroć odgłos nieznajomych kroków wybrzmiewał na korytarzu — bał się kroków, których nie rozpoznawał, których nie potrafił do kogokolwiek przyporządkować, które zbliżały się w chaotycznie zrównoważonym rytmie.

Kiedy ociężałość powiek zmusiła do zaśnięcia, zaciskał palce na miękkiej pościeli.

Kiedy opuścił krainę sennych koszmarów, ponownie za oknem dostrzegł ciemność pochłaniającą krajobraz miasta po drugiej stronie okna i zmuszając odrętwiałe, słabowite ciało do dźwignięcia na drżących jeszcze łokciach, wreszcie spróbował pochwycenia głębszego oddechu, od którego płuca rozbolały tak bardzo, iż duszący go w klatce piersiowej kaszel zaalarmował jedną z pielęgniarek.

Zetknęła delikatność opuszków palców z chropowatością zadrapań ozdabiających chłopięcą dłoń i samym tylko dotykiem wybudziła zlęknionego szczeniaka z marazmu, w którym tkwił otumaniony morfiną Kohaku o dziwnie zobojętniałej twarzy pozbawionej charakterystycznej dlań wściekłości czy zwierzęcej agresji zatrzymanej pod ciężarem płytkich spojrzeń wyzierających tak namacalnym przejawem wrogości względem świata, że dla własnej, chorej satysfakcji pozwalał ludziom odczytywać pożądliwość destrukcji i przemocy z posyłanych spojrzeń.

Wiedziony pierwotnymi instynktami uderzył kobietę.

Wciąż drżącą dłoń wycelował w ciemne kosmyki włosów, za które szarpnął z osłabioną gwałtownością, byle odciągnąć nieznajomą daleko od siebie, od najeżonej przerażeniem skóry powoli wchłaniającej animozję wykreowaną przez umysł i kiedy tylko runęła za siebie, boleśnie zderzając plecami z posadzką, czaszką zaś zatrzymując na chłodnej podłodze ze śladem szkarłatnych kropel wypływających ze skaleczenia cienkich powłok skóry, drgnął natchniony adrenaliną nabiegłą w żyłach. W niekontrolowanym porywie odrzucił obrzydliwie śnieżnobiałą w sterylności pościel, wyswabadzając się w ciepłego uścisku luksusu, na który nigdy nie było go stać; napędzany przetrwaniem buzującym niebezpiecznie pod skronią oderwał dziwne kable będące przedłużonymi ramionami szpitalnej aparatury, wyszarpał wenflon wraz z plastrem oblepiającym klejem włoski, które drgnęły wzburzone nagłym ruchem; wreszcie rzucił się do ucieczki. Chociaż w rzeczywistości uciekał od dawna — praktycznie całe życie.
Niewiele później, już pośród zatłoczonych ulic gryzionych zimnymi podmuchami wiejącego zewsząd wiatru, stracił rachubę postawionych kroków, ignorując rzucane mu spojrzenia przechodniów biegł i omijał kolejne przeszkody, bowiem dotyk palił skórę w intensywnością nagrzanego żelaza przeznaczonego do znakowania bydła czy koni, jednak jasnowłosy chłopiec nie był ani jednym, ani drugim; może nawet nie był chłopcem, a wściekłym kundlem toczącym pianę ze szczęki rozwartej w gotowości do ataku, ostre kły jako pierwszy dosięgłyby tego, kto odważnie chwyciłby za kark, ale to nie nastąpiło, dlatego biegł dalej.

Prędzej czy później dłonie zaczęły drżeć.

Wciąż była na nich krew, chociaż mógł to zmyślić, przewidzieć zamglonymi oczami, wmówić swym myślom o skołowanym wyrazie, zmęczonych biegiem donikąd, a zarazem przed siebie, więc chyba jednak gdzieś; jeszcze w jakimś kierunku. Wracał do domu, jakkolwiek dziwnie wybrzmiewało to pojedyncze słowo dla bezpańskiego psa, którym przecież był, przynajmniej do odzyskania przytomności, którą utracił wbrew sobie gdzieś na załamaniu światła dogasającej, neonowej lampy strzegącej umownej granicy terytorium Shingetsu. Do d o m u.

Po przebudzeniu

ś w i a t

s i ę

z m i e n i ł.

• • •

— Senkensha.

Skaleczył język o słowo.

Dziwnie brzmiące, odległe definicją od wszystkiego, co znał.

Wyznaczające od tamtego dnia każdy kolejny oddech.

• • •

Złotym spojrzeniem obejmuje milczącą przestrzeń.

Zatapia się pod powierzchnią świata.

Rozkazuje myślom zamilknąć — na krótką chwilę pragnie być sam (o t n y); zmysły przestają zachłannie kąsać rzeczywistość, nabierają dziwnie subtelnego rozleniwienia zarysowanego we wszystkich oddechach unoszących jego klatkę piersiową, wyciszają się, tępią, zaczynają rozluźniać boleśnie napięte mięśnie, wreszcie

z a m i e r a j ą.

Chłopiec, którym gdzieś we wnętrzu okaleczonego konstelacjami wygojonych szram i bolesnych doświadczeń dwudziestoletniego ciała wciąż był, roześmiał się ironicznie na ten pusty frazes rozbłysły wśród myśli, nim przytknął papierosa do krawędzi spierzchniętych warg, jednak ani razu się nie zaciągnął — nie mógł. Coś zapiekło mimowolnie pod materiałem ciemnych ubrań równie znoszonych, co emocje zarysowane w bezdennym spojrzeniu jedynie lichą kreską rozmytą przez deszcz kapiący z niebios wprost na młodą, choć wykrzywioną grymasem twarz, pogrążoną (jakże niecodziennie) w zadumie; nienawidził tych epizodycznych słabości, krótkotrwałych i akcydentalnych wyrw w codzienności.

Podeszwy butów agresywnie naznaczały rozmiękłe, błotniste podłoże krokami kaleczącymi bezpardonowo pojedyncze nadepnięte kamienie o różnorodnych krawędziach, jakby tym sposobem mógł odepchnąć od siebie przeszłość, wduszając własny gniew w nieruchome fragmenty leśnego pejzażu obleczonego zmierzchem. Ponownie pozwalał sobie na upust nagromadzonych uczuć, doznań, umykając od rozpostartych ramion afektacji wielokrotnie w takich chwilach chwytającej jedną dłonią gdzieś za serce, drugą biegnąc wprost do stłuczonego umysłu, który najchętniej roztrzaskałby na miliony drobnych kawałeczków.

Pragnął ciszy

r o z k o s z n e j

b ł o g i e j

b e z u s t a n n e j

Chociaż teraz najzachłanniej na świecie pragnął jedynie kilkunastu sekund milczenia, jednak myśli nigdy nie słuchały; przeważnie atakowały intensywnością artyleryjskiego ostrzału ułamek czasu później, uprzednio karmiąc Kohaku fałszywą nadzieją na krótkotrwałe zawieszenie konfliktu toczonego nieprzerwanie od wielu lat. Często nawet nie pamiętał, jak było kiedyś.

Krople deszczu przybierały na sile, rozpryskiwały się o czubek głowy i przenikały zbielałe pasma włosów poprzetykanych srebrnymi nićmi, wsiąkając w strukturę miękkich pukli coraz bardziej obciążonych, nasiąkłych wodą, przyklejonych do czoła, policzków, szyi, na której wyczuwał delikatny ruch łzawych śladów upuszczonych z zachmurzonego nieboskłonu. Pod opuszkami palców podświadomie sięgającymi karku zaskowytały zbliznowacenia pozostawione dziesiątkami tanich papierosów, jakie mężczyzna ojciec wtykał między zażółcone zęby za każdym razem, kiedy z Nim kończył — to na pamiątkę, powtarzał zawsze i zanosił się śmiechem, pozostawiając syna w ciemności zatęchłych ścian, na brudnym materacu, ze śladami okrucieństwa osiadłymi krwawiącymi ranami zarówno na skórze, jak i pod powierzchnią cierpiącego, maltretowanego, wykorzystywanego ciała. Po wszystkim zawsze zmuszał odrętwiałe mięśnie do dźwignięcia z podłogi, do której przywierał policzkiem, byle przedostać się do ubikacji i móc zwymiotować, bowiem łzy wyczerpał miesiące wcześniej.

— Przestańcie — warknięcie wycelowane w myśli.

Zemdliło go gwałtownie na samo wtargnięcie reminiscencji do świata żywych, a kolana zadrżały niebezpiecznie przy kolejnym kroku, chociaż powinien wyzbyć się irracjonalnego strachu. Przecież przeszłość nie może go bardziej skrzywdzić, prawda?

Prawda?

Krzyk wyrywa się niespodziewanie z piersi niczym rozpaczliwy wrzask śmiertelnie ranionego zwierzęcia, bowiem wszystko b o l i, wciąż boli. Niewidoczne [dla ludzkich oczu] miejsce.

Nieznośnie piecze podrażnione solą wtartą w niewygojone skaleczenia, dlatego szukając krótkotrwałego ukojenia rozdygotanych emocji krzyczy jeszcze raz i jeszcze raz, wreszcie zrzucając z pyska kaganiec samokontroli, szarpiąc głosowymi strunami w akcie własnej bezradności, kalecząc dźwiękami wydobywającymi się z gardzieli delikatne ściany krtani, nim po długich minutach wszystko przemianowuje się w szepty.

— Kurwa.

Emfaza dociskająca wściekle wycharczane słowo przedziera się przez przestrzeń w nagłym zrywie, jednak wreszcie słabnie i dookoła słychać jedynie zawodzenie wiatru przybierającego na sile, i odgłos burzy nadciągającej z oddali w akompaniamencie grzmotów wgryzających się echem pod sklepienie młodzieńczej czaszki.

• • •

Kryształki szaleństwa skrzą w oczach, rdzawymi opiłkami wpijają zachłannie pod powierzchnię powiek, przenikają przez sny — niezauważenie wczepiają ostrością krawędzi we wszystkie fantasmagorie kreowane pod sklepieniem myśli, efemeryczne obrazy zarysowane rozmytymi konturami pod firmamentem jestestwa; ranią, okaleczają, oszpecają, dopóki nie zarastają nową, odradzającą się tkanką zakrywającą każdą niedoskonałość, dziś subtelne wybrzuszenie ledwo wyczuwalne pod opuszkiem palców, ilekroć sięga we wspomnienia. Część N i e g o.

Kciukiem przeciąga po dolnej wardze w miejscu pęknięcia, a lepkość krwistych kropli przywiera do palca.

Gęsta, szkarłatna maź uwydatnia papilarne linie tworzące doskonały odcisk, kiedy przyciska go do policzka człowieka skulonego centymetry dalej, tulącego się do podłoża, drżącego we własnym przerażeniu i załzawionego, chociaż nawet nie wyrządził mu krzywdy; ledwie dotknął, nadkruszając delikatne kondygnacje kości szczęki, które — co musiał przyznać — rzeczywiście chrupnęły wyraźnie w otaczającej zewsząd ciszy, jednak niewiele więcej. Mógłby zatłuc go pięściami z zadziwiającą łatwością albo wręcz przeciwnie, jeśli zdecydowałby się na długie, powolne ( u ś m i e r c e n i e ) rozwiązanie, niestety złaknione przemocy ciało ugięło się pod naporem potężnej siły woli, która ostrzegawczo szarpnęła za iluzoryczny łańcuch przytwierdzony do szyi, wgryzający się nieprzyjemnie zębami kontroli we wszystkie działania.

Szczególnie dziś.

W noc upragnionego tryumfu.

Wdepnął zabłoconym buciorem we własną przeszłość, przywołując rachityczne szczątki strawionych ogniem reminiscencji, do których jeszcze przed czterema miesiącami nie powracał, odmawiając zaakceptowania prawdy. Do czasu. Do dnia, kiedy coś

p ę k ł o.

— Właśnie tak — wychrypiał gardłowo, oddychając szybko.

Nie był pewien, czy z ekscytacji, czy wciąż po naprędce wymierzonych ciosach, które sprowadziły posiniaczonego mężczyznę do chodnika naznaczonego teraz jego potem, śliną i krwią wyplutą wraz z dwoma zębami; strach coraz agresywniej zaciskający pętlę dookoła męskiej krtani również spoczywał na dnie tej niewielkiej, prywatnej areny.

Ostrzem długiego sztyletu zakończonym intencjonalnie wyrzeźbionym, haczykowatym nosem zmusił skurwysyna do podniesienia wzroku, który napotkał infernalne spojrzenie należące do Kohaku, czy prędzej bestii, w jaką przeistoczył się do niedawna niemal martwy chłopiec. Uklęknął bez cienia niepotrzebnej gracji, jeszcze gwałtowniej skracając zaległy pomiędzy nimi dystans, by wreszcie wyszczerzyć się w uśmiechu szaleństwa. — Teraz. Powiesz. Mi — wyraźnie cedził każde ze słów. — K t o. Zabił. Moją. S i o s t r ę.


• • •


p o d o b n o
{ człowiek rodzi się ponownie po śmierci }





W powietrzu — śmiech i śmierć.
To pierwsze przetoczyło się przez czaszkę niczym potężny tajfun nawiedzający morską taflę dla kaprysu natury; to drugie wychyliło niepewnie w konturze śnieżnobiałego materiału koszuli nasiąkłej pierwszą krwią.

W ustach — przekleństwo i piołun.
To pierwsze zawiśnięte na krawędzi wargi krótko po tym, jak struna głosowa drgnęła nieznacznie i pozostała w naprężeniu śmiercionośnej garoty; to drugie rozlało się obłymi kroplami goryczy przez język wprost do gardzieli, zachłystując go.

W dłoniach — gniew.
Zaciśnięte pięści płaczą krwawymi łzami spływającymi wzdłuż popękanej skóry, niewielka część osiadła w kamiennej ścianie, wsiąknąwszy w pierwotną powłokę, gdzie uderzał najczęściej; wciąż się nie poddawał; wciąż
nie potrafił.

Oddech miał nierówny i charczący.
Skórę ozdobioną ornamentami blednących blizn.
Za to pod powiekami sylwetki potworów wypełzłych z mrocznych korytarzy, zrodzonych z ciemności okrywających chłopięce ramiona ni to pogrzebowym całunem, ni derką zwycięstwa.


Toda Kohaku

Arihyoshi Reiko ubóstwia ten post.

Toda Kohaku

Nie 10 Mar - 23:39
Senkensha
TODA KOHAKU

Keiyaku Suru

Poziom kontraktu
0


Kondycja

Stan fizyczny
W normie.

Stan psychiczny
Niestabilny.


Umiejętności

— BROŃ BIAŁA—  poziom podstawowy — 200 PF
— OBURĘCZNOŚĆ — poziom podstawowy — 100 PF
— SIŁA FIZYCZNA — poziom podstawowy — 150 PF
— SIŁA WOLI —  poziom podstawowy — 150 PF
— WALKA WRĘCZ — poziom podstawowy — 200 PF
— WYSOKI PRÓG BÓLU—  poziom podstawowy — 200 PF


Wady

— BRAK WYKSZTAŁCENIA — poziom niewielki
— BRZYDOTA (blizny) — poziom niewielki
— CYKLICZNE MIGRENY — poziom niewielki
— LĘK (dotyk) — poziom znaczący
— LĘK (ojciec; prawdopodobne PTSD) — poziom ciężki
— OBSESJA (zaginięcie/zamordowanie siostry) — poziom ciężki
— UZALEŻNIENIE (przemoc) — poziom znaczący
— ZABURZENIA AGRESYWNE — poziom znaczący
— ZABURZENIA SNU — poziom niewielki
— ZŁA SŁAWA — poziom niewielki


W posiadaniu

Mityczne przedmioty

Shikigami
Technologia
Inne
czekoladowe jajko


Historia zmian

[+] 500 PF na start
[+] 500 PF za dodatkowe wady (4x wada niewielka, 2x wada znacząca, 1 wada ciężka)
[+] 100 PF - wielkanoc
[+] czekoladowe jajko - wielkanoc

OBECNA ILOŚĆ PF: 100

Postać sprawdzona przez: Ye Lian.


...
Toda Kohaku
marzec-kwiecień 2038 roku