Mirai
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Sob 3 Wrz 2022 - 1:29
Mirai


Nanashi rządzi się własnymi prawami; czas tu biegnie innym tempem, ludzie przeobrażają się w szare, wychudłe monstra bez twarzy, zaś cała radość, jakiej można uświadczyć w innych rejonach Fukkatsu, na terenach Bezimiennego Miasta wyparowuje w sekundę - głównie na rzecz niepokoju. Knajpa "Mirai" ma w sobie dużo sarkazmu. Dawniej być może faktycznie nawiązywała do jakiejkolwiek przyszłości, jednak obecnie powoduje jedynie kwaśny uśmiech pogodzenia się ze swoim losem. Nie można jej jednak odmówić niewytłumaczalnej kameralności, którą jedynie lokalni mieszkańcy są w stanie docenić w pełnej krasie.

Lokal funkcjonuje niemal na okrągło, przygarniając do siebie tutejszą ludność o każdej porze dnia i nocy. Bezimienne Miasto, mimo trudności, odnalazło chociaż ten jeden punkt, w którym słychać płynącą z głośników muzykę, czuć zapach smażonych na zapleczu dań, a przy barze uwija się znajomy personel. Tworzy to nieudolny, ale przynajmniej jakiś obraz normalności.

W środku nie zabrakło paru stołów, krzeseł, ław i sof i choć meble nie pasują do siebie, to na przestrzeni lat przeobraziły się w stałe miejsca konkretnych gości. Można by zresztą przypuszczać, że w punkcie takim jak ten bójki i awantury to "dzień jak co dzień", szczególnie, że przy rozległym barze, za cenę kilkuset jenów, zakupić można trunek - głównie niskiej jakości piwa i sake. Nic bardziej mylnego. Wydaje się, jakby osoby wchodzące do knajpy rozumiały pokrętną logikę świata. Dbają o ten lokal, bo wiedzą doskonale, że to jedno z niewielu miejsc, w których mogą poczuć się jak ludzie. Ma to także znaczenie w przypadku, w którym próg przekroczą obcy. Przechodnie natychmiast odczuwają na sobie dziesiątki wrogich, czujnych spojrzeń; spojrzeń należących do tych, którzy są w stanie walczyć o swoje.

Haraedo
Isayama Shūsei

Sob 17 Gru 2022 - 4:02
10/12/2036
godzina 4:30
_____

    Język przesunął się czule przez miedziany przewód, okalając go lepką wilgotnością, przygotowując na przekłucie się przez miękką tkankę ukrytą za plastikową folią. Niby to lśniącą skórę opasającą bladoróżową masę. Nie powinien, a jednak to robił. Skuszony krwistym smakiem, znajomym nalotem ścielącym się na złaknionej bliskości tkance. Zrobił to, tak jak wiele rzeczy, za którymi stały jego czyny, zdecydowane ruchy, poczynania godne maniaka. Powinien być delikatniejszy, bardziej skupiony, mniej podekscytowany. Tak wiele powinien, a na tak niewiele miał ochotę. Chociaż obijające się w żołądku motyle, niby to zszarzałe ćmy, nie odstępowały go nawet na moment, trąc skrzydłami przypominającymi papier ścierny o ściany wnętrzności; palce nie drgnęły nawet o milimetr, perforując delikatną błonę. Myśli jednak wariowały, kołowały już nad celem, karmiąc wyobraźnię wspomnieniami. Odwlekał przyjemność, stając się dla samego siebie sadystycznym żandarmem, wiedząc, że prawdziwa rozkosz dopiero nadejdzie. Trochę cierpliwości. Jeszcze tylko kilka godzin i podmuch gorąca znowu obmyje dłonie, rozpali rdzeń kręgosłupa, zmieniając krew w lawę. Teraz wystarczy wytrwać, dopełnić swojego dzieła, pozwalając białemu światłu pracowni leniwie pełznąć przez obnażony kark, liżąc skórę, która z każdą mijającą minutą zdawała się coraz mocniej palić, naciągnięta na napiętych mięśniach pleców. Sterylna przestrzeń drewnianego blatu odcinała się jak krzywy ząb, stercząc niczym bezludna wyspa, rażąc w oczy między bezbarwnymi kartonami i walającym się po betonowej podłodze kablami, tworząc surrealistyczną kompozycję z półnagim ciałem pochylonym nad misterną konstrukcją. Wystarczy jeszcze tylko trochę cierpliwości. Tej, której nie posiadał.

godzina 6:30
      Oddech zastygł w płucach. Był tak blisko; w obdartych framugach Mirai, iskając palcami schowany w kieszeni na piersi jeden z trzech ładunków. Wyczuwał pod opuszkami kolor każdego kabla, wchłaniając niczym gąbka potliwość pozostawioną na paśmie srebrnej taśmy przytrzymującej detonator. Skrywane pod daszkiem oczy zdążyły zapłonąć, zanim przekroczył próg, zaciskając źrenicę w ciasnym pierścieniu zwierzęcej determinacji. Wdech. Głęboki, wyswobadzający ciało ze stuporu. I ten uśmiech, ckliwie szeroki, rozciągający się pod czarną materiałową maską; uśmiech skierowany jedynie ku niemu, w niemej podzięce. 
     — W czymś pomóc?
    Tak. Zostań w środku.
    Zawleczka dymnego granatu opasająca serdeczny palec prawej dłoni odskoczyła z kliknięciem, pozostając na nim niczym obrączka, słodki symbol zespolenia z przeznaczeniem, kiedy w akompaniamencie głuchego trzasku drewnianej podłogi, walcowaty kształt przeturlał się w głąb sali, wirując wypychanym ciśnieniem szarego dymu. Pierwszy syk, pierwsze „co” i „dlaczego” niepewnie zawieszone w tężejącym powietrzu, podbiło drgającą na zarysie serca adrenalinę, wpychając ją z pełną siłą w każdy milimetr sześcienny ciała Hinote. Tylko na to czekał; na lęk zapełniający pustkę. Wibrację między resztkami słów, które ugrzęzły w zaciśniętych krtaniach, zagrzebując je w nagłej suchości ust.
    Potrzebował zaledwie kilku sekund, aby po przykucnięciu w gęstym kłębie dymu snującym się leniwie ku wyjściu, przesunąć po parkiecie kolejne pakunki, ot malutkie prezenty. Bar, środek pomieszczenia i linia okien. Czujne spojrzenie, przebijające się przez gryzący kłęb okalający ramiona, pnący się przez szerokie ramiona ku twarzy, zaparł się na sylwetce dwóch mężczyzn chyboczących się na koślawych krzesłach. Nie będzie ich żal.
    10 sekund.
    Dociskając boczny guzik zegarka, drgające źrenice wpatrzyły się w połyskujący neonowy ekran, liżąc piksele w rosnącym podnieceniu.
    8 sekund.
    Ogień nie pożerał jedynie drewnianej fasady budynku, kiedy pierwszy wyjący wściekłą pomarańczą język wyzwolił się spomiędzy trzasku pękających okiennic, rozrywając delikatną fakturę szkła. Pożerał żyły, wgryzając się w nie rozkosznie, rozrywając aorty mężczyzny. Pulsował. Cały. Każdy milimetr ciała napinał się w pobudzeniu, kiedy klatka piersiowa unosiła się w ciężkim oddechu. Pozwolił sobie na to. Wykonując jedno z nudnych zadań, nadać mu nieco finezji, artyzmu, muśnięcia swoistym erotyzmem. Isayama karmił się tą chwilą do momentu, w którym blada dłoń i jej kościste palce zaczęły żłobić w brudnym szlaku Nanashi, wygrzebując się spod tumanów toksycznych oparów ziejących z otwartych na oścież, niczym z rozerwanej paszczy smoka, wrót Mirai. 
    Chciał poczuć więcej. Intensywniej. Przypatrywać się jak budynek niknie, niszczeje i rozpada się pod jego wolą, jego pragnieniem. Wiedział jednak, że powinien osunąć się w cień, zanurzyć się w zapomnienie, rozdrabniając nowe wspomnienie sam na sam z własnym ciałem. Nie teraz. Już za chwilę.
    I byłoby to możliwe, gdyby nie trzy kroki w tył w zamyśleniu. Własny dźwięk szurających wysokich trepów na bruku, który nagle stał się tak cholernie wyraźny i chwila rozedrgania. Obracając się na pięcie, rozszerzona źrenica przypominająca taflę obsydianu, pochwyciła zarys znajomej sylwetki. Niczym rozdrażnione zwierze, scalając obraz ze smugą doznań z przeszłości, Hinote bez większego zastanowienia skierował ciężki krok w kierunku mężczyzny, nie będąc w stanie przywołać, kiedy ostatni raz czuł ciepło jego ciała pod dłońmi. Kilka miesięcy? Rok? Za długo tkwił przy Asagamich, pozwalając czasowi, niknąć w splotach obsesyjnej żądzy zemsty. Nieistotne. Teraz znowu tu był. Właśnie teraz. W chwili, w której najbardziej go potrzebował. Targany pierwotną satysfakcją, choć nadal podszytą niezrozumiałym głodem.
    Nie zawahał się zakleszczając w silnym uścisku dłoni materiał odzienia nad łokciem Keity, ściągając go w niewielki zaułek, tak, aby nadal mógł słyszeć trzeszczenie płomieni karmiących się spleśniałą fakturą budynku.  — Keita...  — sapliwość zadrgała na strunach głosowych, kiedy plecy Gotō obiły się o ceglany pion, a palce prawej dłoni Hinote wślizgnęły się pod maskę, ściągając ją na szyję. Uśmiech; ten przepastny, zachęcający, namiętnie rozedrgany na wargach, iskrą wpadający w piwną tęczówkę. — Nie za wcześnie?  — nie za wcześnie na bycie tutaj, nie za wcześnie na przypominanie o sobie, nie za wcześnie na potrzebę wgryzienia się w pulsującą żyłę na skroni...
    W szeleście materiału niczym przez niknącą w powoli nasuwającym się na niebo brzasku noc, Shūsei przesunął opuszkę kciuka o dolną wargę mężczyzny, pozwalając powiekom zsunąć się do połowy wejrzenia, maskując nieznacznie narastające pożądanie. Pragnął wszystkiego. Tego, co mógł mu dać Keita i tego, czego nie był w stanie mu ofiarować nikt, snując się tym samym postrzępioną marą na brzegu duszy. I w jednej chwili palec odchyliwszy wargę, przesunął się po jej wnętrzu, zagarniając ślinę na skórę, którą to język po momencie zespolił z  własną, jakby spijając słodką ambrozję, nie odrywając statycznej źrenicy od tęczówek drugiego istnienia. Wpatrzony, zahipnotyzowany kolejną falą ciepła. Tak różną od tej, której doznał przed chwilą, a która była jego dziełem. Ten sam smak, tak tęskny, tak potrzebny. Zawieszając się nad nim, przegubą zapierając przy jego głowie, nie chciał go teraz tracić, chciał go mieć bardziej i bliżej, napędzany wizją wirujących na suficie czarnych smug, które już na zawsze będą ziajały smrodem spalenizny, nadając budynkowi większy sens, tchnąc w niego prawdziwość, jaką tylko on sam rozumiał.

@Keita Gotō


____
[UBIÓR włosy zagarnięte do tyłu, luźno spuszczone pod kapturem]


Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Gotō Keita and Himura Akira szaleją za tym postem.

Gotō Keita

Sob 17 Gru 2022 - 14:16
W przeciwieństwie do tamtego ciała, które w odmętach pamięci majaczy pociągającą obsesyjnością i palcami szukającymi w świecie żaru, on bywa spokojny. Wykalkulowany, stoicki, gdzie nerwy płaskimi pasmami układa pod mięśniami. Te, choć napięte to oswojone, drgające podług konkretnych refleksji i działające nie bez przemyślenia. Czuje, że jest, że nie broczy w omamach, że brutalność rzeczywistości jest jego brutalnością i kocha ją jak swoją, bo co innego pozostało. Dążyć do spełnienia wyobrażonych zachcianek? Nie, zbyt wygórowane marzenia, zbyt nonszalanckie, bo równie dobrze na ręce przyjmie to, co życie już ku niemu naszykowało. Przewraca się z boku na plecy. Po skroni płynie kropelka potu, która zrasta się ze śladami wyschniętych, słonych rzek znaczących policzki. Ile to już trwa? Godzinę, trzy, dwanaście? Ból czaszki jak granat pod nią wrzucony rozerwał myśli na strzępki i trawi je w kurewskiej udręce. Spala pozostałości świadomości sprzed sekundy i opada niczym popiół niesiony przez wiatr. Chwila wydechu, gdy kolejny atak nadejdzie za minutę, dwie. Patrzy na niebieskawą tarczę zegara, gdy oczy sine od zmęczenia, nieporadnego już płaczu, bo ile można. Przekrwione spojówki zaszłe mgłą, opadnięte powieki, zawężone źrenice. Rzyga po raz kolejny, tym razem bez wcześniejszego ostrzeżenia ciała. To już zwykła ślina ulatuje z ust, kiedy jak najokropniejszy gad słania się po spoconej pościeli i tylko głowę wystawa za róg materaca. Byle nie usnąć we własnych wymiotach jak ostatnia splamiona alkoholem kurwa. Lewa dłoń upada ku podłodze, przewieszona przez kant łóżka, opuszkami tyka podłogi. Ta zimna od chłodu całego pomieszczenia, ale on rozgrzany do granic możliwości. Opioidy. Leki są na wyciągnięcie ręki. Majaczą we wspomnieniu sprzed tygodnia, gdzie odkładał je na przysłowiowe zaś. Ale “zaś” przyszło niespodziewane. Zignorował pierwsze symptomy, które szły od nóg, jak małe żabki skakały zimnym dreszczem po całej sylwetce.
Kurwa no…
Ciche przekleństwo ulatuje wraz z kolejnymi konwulsjami. To już krew z podrażnionego przełyku, może żołądka, ląduje na rozpostartej dłoni. Byleby przeżyć. Albo umrzeć. Wszystko jedno. Nawet tak poniżająca śmierć byłaby znośniejszą niźli trwanie w pół-żywym stanie. Pytanie, czy w takowym nie istnieje dłużej niż dzisiejszy napad hemikranii. Wstaje. Jak funkcjonujący trup podnosi się z miejsca, by gorące jak piekło ciało uderzył chłód z uchylonego okna. Kiedy to zrobił, kiedy je otworzył? Wspomnienia jak mary malują się przed oczyma, ale nie jest w stanie myśleć; łączyć zdarzeń jak koralików nawlekanych na nitkę własnego życia. Ramię uderza o ścianę pomieszczenia, gdy noga o nogę potyka się. Jest nagi. Dlaczego? W plamie wymiocin zwinięta koszulka, która mokra od śliny? Nie, to pot wsiąknął w materiał jak nagła fala wody. Świadczy to, że trwa w stanie zawieszonym dłużej niżby się spodziewał. Cienka jak granica pomiędzy życiem a śmiercią igła wbija się w ciało. Traci przytomność.
  Nie wie, kiedy przekroczył próg Mirai. Pamięta, że wstał z ziemi, zalał odtajające ciało zimną wodą, narzucił na nie ciemny dres. Pauza. Widzi swoje odbicie w mijanej witrynie sklepowej, gdzie jego twarz rozcięta po lewej stronie. Świeża, głęboka linia ciągnąca się od lewego oka po kącik ust. Haczy ono i o tatuaż wklejony pod dolną powieką. Niezgrabna, odwrócona litera “k” traci na widoczności a otaczający je okrąg został przerwany zastygłą nań krwią. Upadł? Pauza. Nie powinien narkotyków zalewać alkoholem, nie powinien tlącego się w głowie bólu podsycać procentami. Nie powinien tu przychodzić, nie powinień-kurwa-nic. Ale gdzie to “nic”, gdy czaszka w strzępkach jak spalony pergamin. Pauza. Odbicie w małym, nadłamanym lustrze uwieszonym nad umywalką ukazuje więcej szczegółów. Para gałek zdobiona jest rozlanym pod nimi karminem jak u ćpuna, który przedawkował, ale wciąż żyje. Twarz już nie tylko w siniźnie, ale i w różnych odcieniach żółci. Wygląda choro. Pauza. Kolejny szot, który dławi ciało na granicy istnienia a gdyby nie alkohol to ległoby w gruzach już w kiblu i tam też spłonął. Ale tego nie wie.
  Rykoszetem od wybuchu upada na ziemię, gdy z dłoni wylatuje palona fajka. Czy to jawa? Małe kamyczki jak miniaturowe ostrza miliona noży wbijają się w skórę i tną ją na nowo, wpadają pod język a on kaszle dłońmi przywierając do ziemi. Poddałby się. Już nie ma siły. Nie ma nawet iskry w nim chęci na dalsze próby, dalszą od bólu ucieczkę. Ale wstaje. Jak na złość kurwa wstaje z ciężkim oddechem i spogląda za siebie, by wzrokiem ogarnąć tylne do pubu wejście. Widzi, jak budynek zaczyna drżeć od pożerającego go z głównej hali ognia. I gdy jego fajka przygasa na zimnej ziemi, za nim świat ginie w szalejącym pożarze. Słyszy krzyk. Jeden i drugi. Trzeci zduszony jest przez, czego nie wie, ogień pożerający płuca. Sam krztusi się i w automacie usta chowa za materiałem bluzy. Potyka się próbują ruszyć szybciej, gnie pod sąsiadującą z barem fasadą.
  Zajmuje mu to minutę, by przy szybkich ruchach okrążyć budynek, resztkami sił siląc się na sprawność fizyczną, która nakazuje — ona i parszywe kurwa poczucie obowiązku — na wejście do baru spojrzeć raz jeszcze. Posłuchać, czy może coś warte jest uratowania. A może doświadczyć sytuacji, w której nie tylko jego życie płonie. Nie zdąży. Warkot jego imienia wbija się przez bębenek dalej do wnętrza, do zmęczonego nocą ciała, znieczulonych narkotykiem i alkoholem mięśni. Dobij mnie. Charkot powietrza wydostaje się na zewnątrz, gdy plecy z gwałtownością, na którą nie był przygotowany, wrzucone zostają w zimno cegły. Powieki skulone do połowy spojrzenia a wzrok chwytający ten drugi. Zanim maska opadnie z tamtego twarzy intuicja jak wybuchowa iskra skojarzy. Skojarzy te oczy piwne jak benzyna rozlana przed zapłonem. Szare w nich refleksy przywodzące na myśl metaliczny posmak świeżej juchy. Głuchy jęk ginie w klatce piersiowej a ból rozlewa się po plecach, po obuchowym uderzeniu kręgosłupa.
Jest w tym spotkaniu paradoks, do którego w normalnych okolicznościach zaśmiałby się jak dzieciak karcony przez ojca. Bo w jego ramiona zesłano jednego z prawdziwszych aniołów, którym skrzydła wyrwano, nadzieje spalono a imię, imię nadano zwykłe, acz w trakcie trwania świata pozyskało one kwaśny wydźwięk — Shūsei. Mógł się domyślić. Oczywistość spada na mężczyznę jak pierwsza kropla bólu rwącego skronie. Ale nie ma siły mówić, bo w płucach wciąż posmak czarnego dymu, który na strunach głosowych kładzie szelest palonych ciał. Próbuje wyłuskać chociażby przywitanie, tak teraz absurdalną czynność, która miałaby go osadzić na nowo w tej relacji, ale charkot krztusi słowa i z ust ulatuje powidok żaru wkradającego się do płuc. W tle i go słyszy. Płomienie liżą Mirai spokojnie, skwierczą przyjemnie jak wiosenne ognisko, niosą ukojenie, ale i śmierć. Wie o tym. Gdyby wytężył słuch, na co nie ma ochoty, ale gdyby to zrobił, wśród skwaru wychwyciłby i ciche błaganie o pomoc; łkanie towarzyszące łzom, które nieważne w jakiej ilości i tak nie ugaszą tamtego chorej obsesji.
Bolą mięśnie, gdy jak ten wrak człowieka w ostatnim tchnieniu, chwyta jego karku. Z wdzięcznością charakterystyczną kociętom zgarniętym z ulicy wpija się w jego usta. Agresywność pocałunku ma posmak kolejnego przeżycia. Tego potrzebuje. Zatracenia się w czyjejś porywczości, chorobliwej a wpisanej w już imię mężczyzny ochrony. Jeśli go zniszczy, spali do cna, tylko lepiej. Może jest ostatecznym demonem, bogiem śmierci przynoszącym ostatnie tchnienie a to mu odda z przyjemnością. Posmak szaleństwa zabierze ze sobą do grobu. Tylko więc tę dłoń mocno zaciska na karku mężczyzny, gdy resztę ciała oddaje we władanie. Opada w niego jak lalka, zmęczony i przerażony, ale też z poddańczym westchnieniem. Językiem, niemal jak tym ognistym, choć w intymnej wilgotności sięga podniebienia. Jeszcze raz wyrwać się z monotonii, znaleźć przyjemność w nieprzyzwoitości, gdzie ona wpisując się w dłonie długimi palcami sięga jego spodni, opuszkami szuka chłodu metalowej klamry, którą w porywie rozpina. Zaraz zdechnie, ale na końcówce pozwoli podbrzuszu spłonąć wespół ze skrzącym się w tle drewnem Mirai.

@Isayama Shūsei


Mirai AjTOsbT
Gotō Keita

Himura Akira and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.

Isayama Shūsei

Nie 18 Gru 2022 - 5:15
  Nie będzie tego żałował, kiedy znowu sięgnie do wspomnień i zacznie przyglądać się im z czułością, czasami przysłaniając ostrożnie widok dłonią, kierując ją ku światłu i przez palce wpuszczając smugi roztkliwionej jasności. Nie będzie żałował dźwięku rozrywanej rzeczywistości, tego, jak przepastna pustka wciąga w siebie kolejne dusze, tkając ich los na nowo, nadając im sens i utraconą za życia barwę, układając przeznaczenie, niczym ostateczny pocałunek; na rozpalonym czole, wlewając się w kąciki oczu smolistym wężem. W te błyszczące w lęku oczy pozbawione powiek. Otwarte od teraz na całą wieczność, pilnie karmiąc się światem, którego już nie są częścią, a jedynie do niego dodatkiem, zabawną groteską, którą można się cieszyć i na widok której można zaklaskać z fascynacji i dumy, że po raz kolejny się udało. I w całym tym harmidrze wyjącym w gardle wąskiej ulicy Nanashi, który dla Isayamy ścielił się w uszach spokojną melodią, nie dało się oddzielić świstu pożeranego przez ogień powietrza, od ostatniego oddechu wyrwanego brutalnie z płuc tych, którzy ten grudniowy poranek nazwą swoim ostatnim, a który dla mężczyzny był urokliwym początkiem. Czy to nie jest piękne? Zginąć w lekkości początku dnia, bez przymusu przeżywania go, ślizgania się między znojami codzienności po raz kolejny, aby na sam koniec zaprosić w zmarnowane ciało i zmęczone włókna istnienia śmierć, która, choć nie była łagodna, zawsze była zbawienna. Nudnym byłoby zniknąć, tak jak znikają całe tłumy, zostając zapomnianymi, nie opowiadając sobą żadnej historii. A tak, a nuż powrócą, a nuż będą posiadali to coś, czego potrzebował i czego pragnął. Ciągnący się za nim korowód yurei, niepewien czy powinien być przeciwko niemu i rozpoznać w obliczu Hinote swojego kata, czy może być wdzięcznym za możliwość powrotu i  rozpoczęcia substytutu życia na nowo, traktując posępne jestestwo mężczyzny jako zbawcę i opiekuna. Nieistotne. I tak będzie ich szukał, i tak piwne tęczówki przecinające sztywne i kanciaste powietrze Nanashi, zawędrują przed szkielet osmolonego Mirai poszukując zrozpaczonych cieni, które należało pocieszyć, wesprzeć i oszukać.
  Zanim pocałunek osiadł na ustach w gorączkowym poszukiwaniu bliskości, przez myśl mężczyzny przemknęła jeszcze idea, że gdyby Keita zginął razem z nimi, mógłby przy nim pozostać. Mogliby inaczej utkać przyszłość, która dla Gotō byłaby teraz łaskawsza i nie malowałaby się żałosnością w zmęczonym spojrzeniu, rozciągając się w białku oka tą rozkoszną pajęczyną spękanych żyłek, kontrastując z szarą tęczówką, odbijającą rzeczywistość, ale nie przyjmując jej już w siebie. Może gdyby poprosił, może gdyby krtań zadrgała w słodkiej prośbie, Shūsei pomógłby i jemu schronić się w nieistnieniu, w przestrzeni, w której podejmowane decyzje, nie opadały na ramiona bolesnymi konsekwencjami. Tym razem nie przez wzgląd na własne zachcianki, a dla niego; dla tych rozedrganych warg, pożądliwych gestów, próbie zatracenia się w płomieniach, na które składał się Hinote. Mógł go spalić, prawdziwym, najświętszym płomieniem, oczyszczając ciało i uwalniając duszę. W zespoleniu, jakie tylko im było znajome i jakie tylko oni mogli ze sobą dzielić. I mógłby zginąć po raz wtóry razem z nim, jeżeli to w formie zagubionego borei miałby odnaleźć spokój. Nie miał już nic do stracenia, paląc ostatnie nadzieje na stosie minionych kilku lat. Uścisk na karku, chociaż znajomy, wprawił w niepewność przekonanie, że był gotów do takich poświęceń. Bo czy to właśnie nie to chwilowe uniesienie, popchnęło myśli w kierunku tęsknoty za uczuciami i tym, że to Keita może mu je przywrócić? Oddać, jakby to on mu je odebrał. Ta czułość zamknięta między rozpalonymi dłońmi, pod spoconą w zmęczeniu skórą; wibrując pod powierzchnią bladego płótna, które teraz chciał lizać i którego chciał doświadczać, jakby nigdy wcześniej nie znaczył językiem linii między jego obojczykiem a uchem, czując pod wrażliwą tkanką pulsującą aortę.
  Był jego i już na zawsze takim pozostanie. Tylko jego.
  Lewa dłoń wdarła się szturmem pod wierzchnie odzienie mężczyzny, pozwalając zimnemu grudniowemu powietrzu musnąć rozpaloną skórę, zaraz to kojąc ją ciepłem dotyku dłoni, która przesunęła się zapalczywie przez krzywiznę talii, badając tak dobrze znaną linię żeber. Pragnął go w sposób skrajnie niepojęty, targany przeżyciami wybudzonymi przez liżące języki płomieni, które muskały z namiętnością drewnianą fasadę budynku, pożerając ją, karmiąc się jej zbutwiałą miękkością, tak jak i on chciał chłonąć w siebie ciało Keity i jego smutek wpisujący się w łagodną linię brwi i to spojrzenie, którego nie potrafił w pełni rozszyfrować. Dlaczego chciał go pokochać, nie mogąc tego zrobić. Dlaczego chciał go mieć wyłącznie dla siebie, wiedząc, że nie jest to możliwe. Ale jeżeli byli tutaj razem, mógł ofiarować mu wrażenie, że jest najważniejszym celem jego życia, esencją zbierającą się w kącikach ust, niczym bursztynowy miód zlepiającą ze sobą wargi, krystalizującym się cukrem, który wbijał się w miękkość warg ostrym kryształem.
    — Potrzebuję Cię... — wymuskane, sapliwe, pożądliwe, między chrzęstem kolczyków okalających język, obijających się o jeden z wyszczerbionych kłów mężczyzny, który uważał za uroczy. W akompaniamencie brzdęku rozpinanej klamry paska, który rozluźnił spodnie napięte na linii bioder, duszące je, odcinając od pierwotnej przyjemności. Potrzebował go, bardziej niż mogło mu się to wydawać realnym. Nie dla własnej przyjemności, a dla jego. Dlatego wysmukłe palce Hinote, które wcześniej żłobiły głębokie rowy między ceglanym spoiwem, przeniosły się na wysokość biodra Keity, ryjąc w nim swoje pragnienia. Zapalczywe koniuszki palców haczyły o linię spodni; nieproszone, choć chciane, igrające z krzywizną kości. Jego stan, tak bardzo odległy od zdrowego, jedynie nęcił mocniej, rozlanym rumieńcem pod opuchniętymi oczyma. Bezbronny, niknący w oczach. Wtapiający się  w roziskrzoną fasadę bezsilności. Słodka ofiara.
   Wczesne słońce, fioletowawą łuną zalewając smukłe rysy twarzy mężczyzny, niosło ze sobą błogą gorycz. Chciał go otulić w swoich ramionach, posiąść całym sercem, które teraz uderzało o żebra w szaleńczym tempie. Miednica mocniej przywarła do jego ciała, zaznaczając swoją obecność. Nie w tym stanie... nie kiedy ledwo trzymał się na nogach, nieroztkliwiony i rozchwiany nie przez rozlewającą się po ciele przyjemność, a destrukcyjną moc narkotyku uwieszoną na koniuszku języka. Czuł to. Drgającym na brzegu języka wrażeniem.
pierwszy hide na forum...:

@"Keita Gotō"


Ostatnio zmieniony przez Isayama Shūsei dnia Sob 6 Maj 2023 - 1:24, w całości zmieniany 1 raz


Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Gotō Keita, Raikatsuji Shiimaura and Himura Akira szaleją za tym postem.

Gotō Keita

Nie 18 Gru 2022 - 12:53
+18: wątek erotyczny

Spoiler:




Mirai AjTOsbT
Gotō Keita

Raikatsuji Shiimaura, Himura Akira and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.

Isayama Shūsei

Pon 19 Gru 2022 - 3:33
! +18 !
Spoiler:

@Keita Gotō


Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Seiwa-Genji Rainer and Himura Akira szaleją za tym postem.

Gotō Keita

Sro 21 Gru 2022 - 0:52
+18: wątek erotyczny:




Mirai AjTOsbT
Gotō Keita

Isayama Shūsei ubóstwia ten post.

Isayama Shūsei

Pią 23 Gru 2022 - 16:20
+18: wątek erotyczny::

zt x2

@Keita Gotō


Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Gotō Keita ubóstwia ten post.

Mistrz Gry

Nie 5 Mar 2023 - 21:32

Whom the gods destroy, they first make proud
5 marca 2037


W niektórych miejscach jak przy pożodze palą się dusze. Już pośmiertnie. Z oczodołami jak spodki pustymi, gdzie nic więcej a umoszczony przestrach. Ten jeszcze z życia, który trawił gardła wraz z ogniem liżącym migdałki. Długie, giętkie języki sięgające wpierw mięśni, później kości, aż w końcu duszy. Jak padli, tak teraz czołgają się pomiędzy światami charcząc: życia! Bo przecież niczego więcej im nie trzeba, jak nowego oddechu, co płuca porusza w rytmie narodzin. Cmentarzysko zapijaczonych i zaćpanych oczu. Gałek, które pod wpływem zbyt dużego ciśnienia, zbyt śmiałego ognia rozpłynęły się po policzkach umarłych. Ich trupy wyniesiono dnia kolejnego, kiedy Mirai już nie czernią nocy, ale żywiło się fioletowymi odcieniami poranka. Ale przecież to już pamiętacie.
  Obaj, kiedy dziesiątego grudnia miasto wstawało z zamiarem rozpoczęcia życia, wy – bezpośrednio bądź nie – niektóre ukróciliście. Żałosne. Samozwańczy władcy zaświatów, którzy niczym więcej a pyłem na Ziemi. Nic tylko gardziel waszą przytrzasnąć, aortę polizać ze zamiarem natychmiastowego jej wyrwania. O, idioci! Ludzkie kreatury, które świadomie powłócząc nogami zdecydowały i wciąż decydują o nieżyciu wam podobnych. Wielu was takich, głupcy, którzy na szalę biorą czyjeś serca i je w namiętnych uściskach kruszą jak najdrobniejszą porcelanę. Bo to proste, palcami jak szpony wbić się w organy i z pluskiem krwi wyrwać je z głębi trzewi.
  Wracacie, bo powroty do zmarłych są łatwe. Coś was tutaj przyciąga. Coś, co łapska ma długie i sięga wpierw wybujałej wyobraźni morderców. Bo przecież nie powiecie, że obojgu nie przyszło wydać wyroku śmierci? Wręcz przeciwnie. To boli. Kiedy ktoś jak przez żywe mięso pazurami przedziera się ku waszej wyobraźni. Zazwyczaj podczas snu, kiedy, jak obaj wiecie, granica jest najcieńsza. Coś, pachnie mdłym kadziłem, płonącym ciałem i alkoholem, który nie mogąc ulecieć, już na zawsze wtopił się w mięso płonących.
  Śnicie, a sny są przebłyskami wykrzywionych kręgosłupów i twarzy, które wpierw ślepia kierując w górę, nagle spoglądają w waszą stronę. Życia! Przewracacie się z boku na bok a ciała niemal jak na belkach, które płonąc, sięgają i waszych wnętrzności. Chce wam się rzygać, ale budząc się z ust ulatuje nic więcej a ślina gęsta jak olej. Maź w podobnej konsystencji zapychająca gardziel. I dzieje się tak raz, dwa, trzy, tysiąc. Każda noc jak wyrwa w klatce piersiowej, w której płonie nie jedno a siódemka dusz. I krzyczą, i drą się, i słowem wbijają pomiędzy zęby, gdzie człowiekowi najbliżej do kości. Z głębi trzewi trupów nic więcej a charczenie wypalonych strun głosowych. Tych, na których ostatnia nuta wygrana została przez was.

— Rainer

Witam was serdecznie w koszmarze. Sesja ma na celu podbicie waszych umiejętności, więc na tym się skupimy. W odpowiedzi do tego posta opiszcie powracające od grudnia sny i powiązane z nimi fizyczne katusze. Shūsei, weź pod uwagę siłę woli. Tomomi, weź pod uwagę zwiększenie progu bólu. Końcówka posta to moment, w którym docieracie do spalonego Mirai w dniu 5 marca 2037 roku.

Isayama Shūsei: 0/3 siła woli; 0/3 siła fizyczna
Shogo Tomomi: 0/3 wytrzymałość; 0/3 wysoki próg bólu

Deadline na odpis: 10/03




Mistrz Gry

Ejiri Carei, Isayama Shūsei and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.

Isayama Shūsei

Sro 8 Mar 2023 - 1:32
   Lęk. Przepastny i uderzający migreną w skronie, zanurzając palce wgłąb czaszki, jakby fizycznie szpony koszmarów, jakie niezmiennie od spalenia Mirai, nawiedzały coraz bardziej wymęczone ciało; przebijały kości brnąc ku miękkiej brei mózgu. Bo właśnie nią się stał — breją, sieczką, totalną miazgą.
   Pierwsze dni nie były tak trudne do przetrwania. Ot, koszmary. I tak je miewał i tak był na nie narażony. Przywykł. Starał się pracować w identycznym rytmie, zlecenie za zleceniem, cel za celem, odhaczyć — wziąć nowy, przemęczyć się, zagryźć zębiska na języku, choćby w pysku miała zebrać się krew. Jeszcze raz to samo. Kolejny dzień pod tą samą mantrą. Ciepło. Kopcące się meliny, krew na knykciach, zimny prysznic. Jeszcze raz. Jeszcze. Raz. Z coraz krótszymi oddechami, bardziej podkrążonymi oczami, ciągłym „nie", jakie powtarzał sam do siebie na granicy snu.
   Zniósłby fizyczne katusze; te były wręcz mile widziane. Potrafiły otrzeźwić, sprowadzić do pionu, ponownie wbić stopy w stabilny grunt. W marach, które rozbłyskiwały zbyt znajomym płomieniem i trzaskiem kruszejących w językach ognia desek Mirai, lepiła się słodka nuta zaproszenia ku własnej śmierci. Bo „zostań” przeplatało się z żałosnym jękiem prośby o zgodę na dalsze życie. Chciał zostać, chciał trwać tak jak i te wywijające się, kurczące i obnażające alabastrowe kości trupy. Chciał do nich przynależeć, stać się nimi. Bronił się, jednak kiedy ślizgające się w mazi własnego tłuszczu dłonie, sięgały ku jego butom i pięły się do góry, próbując zatrzymać jego istnienie w splotach pożogi. Tłuste plamy zostające na czarnym materiale, na skórze wojskowych trepów, pobłyskując obrzydliwie. Swąd. Ten fetor. Przywykł do niego. Zaczął się przyzwyczajać do stopionych w gładkie mięśnie jak plastik, twarze.
     — Porzygam się zaraz — wędruje z ust do wnętrza kabiny samochodu, kiedy opuszki palców już naciskają na guzik otwierający okno. Rozchylić je, żeby powietrze wdarło się do środka z hukiem i zakłóciło myśli, które biegną jak szalone wprost we wspomnienia ostatniego, tysięcznego, milionowego może koszmaru. Robi mu się niedobrze, nie przez to, że obawia się konfrontacji z tym, co pozostawił w Mirai, a przez fizyczne przemęczenie. Jest jak rozciągnięty między wielowymiarowość cierpienia, uniwersa zmęczenia i rezygnacji. — Znaczy, nie porzygam, po prostu chujowo się czuję. — Poprawia sam siebie, uzupełnia wcześniej wyrzucone zdanie, jakby to nowe miało cokolwiek teraz zmienić. Nie zmieni, bo już zapadła niepewność, że nie da rady; cokolwiek miałby zrobić, może się rozsypać. Bliskość przyjaciela przynosi ukojenie; marne teraz, ale zawsze jakieś. Bo nie jest z tym gównem sam, tylko problem w tym, że to właśnie ów przyjaciela w to gówno wciągnął. Czy nie powinno być mu to obojętne? Bo przecież on też nie żyje. Kiedy piwna tęczówka zapiera się na profilu kierowcy, do Shu nadal nie dociera to, że jest martwy. Bo jest. Shogo jest martwy. Tak jak inni. Jednak nie potrafi o nim myśleć w ten sposób. Może po prostu nie chce. Może broni się jeszcze przed świadomością, że wszyscy Ci, którzy kiedyś byli przy nim, nikną. Czy przez niego? Czy we wszystkim jest jego wina?
    „Zostań z nami"; dusi go, dusiło zawsze. Bo „zostań" już kiedyś padło; spomiędzy warg ukochanych i tych, które miały nigdy nie zsinieć pod pocałunkiem śmierci. Wyszedł raz. Drugi. Uciekał przez wysoki, drewniany próg Mirai, potykając się o niego, wypadając jak bezwładny wór ziemniaków na zabrudzoną krokami żywych i martwych ulicę odrapanego Nanashi. Pamiętał przecież o nim. O tym psia jego mać wysokim progu. Walczył. Każdorazowo walczył z podszeptem, aby nie wyciągnąć dłoni ku ofiarom i nie pomóc im ściągnąć się do ich poziomu, w żarłoczność poczucia winy, które jedynie w sekundowych przebłyskach kładło się na duszę. To było tylko zadanie. Nie miał na nie wpływu. Zlecenie. Wziąć. Wykonać. Odhaczyć. Ponownie. Jeszcze raz. Jeszcze. Raz.
    — Wiesz, co mnie najbardziej wkurwia Shogo? Że nie mogły sobie lepszego czasu wybrać tylko teraz. — Papieros układa się automatycznie między wargami, próbując uspokoić żołądek, który wije się, jakby był wypełniony śliskimi węgorzami. Shu wie, że przyjaciel też pamięta tę datę. Jeszcze dwa dni i minie kolejny rok, kiedy Isayama trwa sam, jak drzazga pod paznokciem wszystkich tych, z którym przyszło mu wchodzić w interakcję przez ostatnie lata. Ile to już? Pięć lat, od kiedy nie zdążył się pożegnać z Shigeo? Bo tak to pamięta — nie jako jego śmierć, a jako wyrwane serce, które ktoś rzucił zdziczałym kundlom na pożarcie, rozdzielając tych, którzy nigdy nie powinni znajdować się od siebie dalej niż na wyciągnięcie dłoni. I Mirai jedynie wszystko jeszcze mocniej komplikuje, kiedy w snach wyje do niego zaproszeniem ku umieraniu razem z tymi zapijaczonymi ciałami. Siedem par oczu, których gałki topnieją od gorąca, którego on nie czuje, bo czuje jedynie ból na dnie świadomości i zdolności do współodczuwania zapaści w ramiona potępienia. Bo on też jest potępiony od dawna. Zostać. Może powinien. Może powinien zgodzić się, ale jego wola jeszcze się trzęsie i wierzga narwanie, każdorazowo zmuszając nogi do ruchu i ucieczki. Pierzchnie więc Hinote, zawsze przez ten próg. Zawsze lądując plecami bez oddechu na ziemi. Nie zgadza się, odmawia. Leży z pustymi płucami, żeby za moment się wybudzić i nocy kolejnej znów pojawić się między trzaskiem drewna i jękiem.
   Kiedy samochód pokonuje ostatni zakręt, w tęczówki już wbija się zarys budynku. Za wzrokiem wędruje smuga dymu spomiędzy warg, jakby chcąc ukryć za nim spojrzenie, które tnie przestrzeń w pobudzeniu. Później wszystko toczy się jakby w wymuszonej przez napięcie ciszy. Wie, że wysiada z samochodu i wie, że rzuca kiepa na ziemię, przydeptując go podeszwą. Wie, że nie jest sam, bo rozpoznaje obecność przyjaciela przy swoim ramieniu i trzask drzwi od strony kierowcy. Mirai trwa. Nadal; chociaż zmienione. Jego działaniem, gwałtownym i żarłocznym w żądzy doznania ciepła i destrukcji, do której jest zdolny. I mimo wszystko nie może się powstrzymać od uśmiechu, który drga w kąciku ust. Niesie się też rozbawienie w gardle, pozwalając obsydianowej źrenicy wrócić na twarz Shogo. Wie, że on też wie, że to jest trochę zabawne. Nie pierwszy raz. Nie ostatni.


Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Shogo Tomomi ubóstwia ten post.

Shogo Tomomi

Czw 9 Mar 2023 - 20:59
Ból. To ten, przewiercał ciało aż do szpiku, wdzierał się i rozrywał komórki. Wibrował, wył, szarpiąc z obrzydliwą pasją za źródło, bezczelnie lokujące się w głowie, gdzieś za gałkami ocznymi, by zgniłą od spalenizny koszmarów krwią, przelewać się przez żyły, wgryzająca głębiej, do trzewi, do dziurawego miejsca po sercu. I dalej. Powtarzane bez końca, noc w noc, dzień w dzień, godzina po godzinie, w której powieki opadały, jak zmiażdżone ruinami płonące Mirai. Z jednym i kolejnym koszmarem, wierzgało przekonanie, że paskudztwo testowało granice wytrzymałości na ból, podnosząc poprzeczkę za każdym razem, gdy wymęczone ciało, opadało za ramę łóżka, czy wychylało się za rozbitą gniewnie, szybę auta. A on rzygał, wypluwając nic ponad żółć gęstą i być może sam, zmarnowany w konwulsjach żołądek. Ból napędzał błędne, parszywe koło, od mdłości, po miazgę przeszywającego bólu głowy i żrące nawet oddech płuca, jakby wraz ze straceńcami wypalonych trupów, on sam charczał za nich.
Rozdarte od szkła, niemal do kości - knykcie pięści, nie odrywały od nasilających, pokoszmarowych migren. Rozbite szkło zastąpił nowym, ale w czarnych ślepiach, czaiło się szaleństwo, trzymane na uwięzi tylko obietnicą przyjaciela, że zajmą się przyczyną całego skurwysyństwa, które urządziło sobie w ich głowach piekielne pobojowisko. Jak wrzaskliwe echo, odbijane od ścian rozpalonej gorączką czaszki, bez końca słuchał charczącego wycia dymiących trucheł. Rozmazane, przepalone tkanki korpusów wiły się, wierzgały, czołgały i chwytały go szponami przeżartych płomieniami kości, wyszarpując żywe kawałki mięśni z jego ciała. Krew tryskała, dławiła lepką przestrzeń gardła, oblepiała skołtunione sadzą włosy, przeżerała wylot śmiertelnych postrzałów, od nowa też odgrywając scenę śmierci. Siarka sklejała powieki i znowu rzygał już nie żółcią a krwawą ropą oleistej cieczy, tłuszczu, który mianował się kiedyś skórą.
Świadomość witała go zawsze szyderczym rechotem żołądkowych spazmów i tylko desperacka jazda, doprawiona stałym dopływem pobudzaczy, pozwalała na krótko wyrwać się ze szponów które tak zaciekle pożerało go od nowa, gdy ciemność pochłaniała umysł.
I chociaż ciało, uparcie wracało do pierwotnego stanu, przekrwione jak w chorobie źrenice i sine cienie pod oczami, nadawały mu tego samego niepokoju, co powstałym świeżo trupom. Ból oblekał głowę, rwał mięśnie, wykręcał trzewia. Zmuszał do szaleńczego napięcia, kiełkując jak groteskowy kwiat. Napędzający cel gniew, w niemej, przepalonej - znowu - transformacji, przekuło napęczniałą zgnilizną nienawiść, w stronę Mirai. Darowanie, równało się z porażką, której w wyuczonej naturze wojskowego, graniczyło ze śmiercią. Do or die. I to obecność przyjaciela, gruntowała jego rozognioną poczytalność w rozpoznawalnych granicach rozsądku. Tak jak pęd powietrza z uchylonych szyb, gdy pokonywali przestrzeń dzielącą ich od odległego wycia Mirai. Być może, słyszalnego tylko w jego lub ich łbach.
Izolatki w ich stanie, były najlżejszą z terapii. Shogo potrzebował odwetu, smaku, nawet gorzkiego, zemsty. Piekielnej jak same, dręczące koszmary. Nie kłamał, gdy wklepywał we wiadomościach do Shu kolejne zwrotki. Był gotów zdechnąć, byleby zakończyć jątrzące się w jego głowie paskudztwo. Desperacja - tu przyznawał - potrafią przysłonić racjonalność działań, a tych, kurczowo musiał się trzymać, zrywając przeraźliwą potrzebę ukrócenia wszystkiego. Przynajmniej do czasu, gdy to jego cel wypełźnie z odmętów niewiadomej.
- Tylko za okno - nie oderwał uwagi od drogi, odpowiadając przyjacielowi, ale przez twarz, pierwszy raz przeciął grymas inny, niż umęczone bólem zgrzytniecie.  Szczęki nawet przy mówieniu, zwierały się, tworząc smukłą linię wzdłuż skroni. Spięte połowicznie włosy, wymykały się cienkimi pasami, a porwane pędem wiatru, tworzyły dziwną, kruczą aureolę wirujących nad głową nici - Chujowo by było, jakbyś zarzygał siedzenie. Będziesz w tym siedział w drodze powrotnej - jeśli jakaś droga powrotna dla nich istniała.
Brakowało w wypowiedzi zaczepnej iskry, którą serwował zazwyczaj. Umęczenie, wypłukiwało emocje, rozpaczliwie trzymając się rozmazanych faktów. W następującej po sobie refleksji, z komendą niemal - na słowo "teraz", wargi wcisnęły się w długą, zaciskaną linię. Wiedział co za "teraz" się działo - To kurwiszcze problemów, podobno atakuje stadami - gdyby nie okoliczności, zapewne porwaliby się na wariackie wyścigi, na burdę w barze, pijaństwo i długie potem, nieprzytomne rozmowy. Ale - brutalnie ujmując, nie mieli na to czasu. Nie teraz - Przeżyj tam. Cokolwiek znajdziemy. Wybaczę ci nawet brak blizn. Odbijemy to - jeszcze jedna obietnica. Jak kontrakt, który aktem własności, zagarniał kolejny dzień. I kazał trwać jeszcze trochę. W oparciu, które rozmywało nieznośność egzystencji yurei, którym był. W rozpadzie aż do gruntu świata, który kiedyś znał. Dziś, ta znajomość popieliła odbicia rumowiska budynków, które kątem oka chwytał, gdy zwolnił, a szum silnika zniżył warkot na niższe obroty. I dopiero wtedy, palce zsunęły się z kierownicy, by wysunąć z opakowania pogięty papieros. Wcisnął go w wargi, odpalił. A silnik gaśnie, śmiejąc się jeszcze echem, uciszonym, gdy spojrzenie już w pełni mogło objąć poczerniałe zęby, przeżartego ogniem Mirai. I zaraźliwą we wspomnieniu myślą, dał  upust szyderstwu, które z nich kpiło, jak żarliwe odbicie.
A więc Shogo uśmiechnął się, stając u boku przyjaciela, odtwarzając jak w przeszłości kompanię misji. Papieros w kąciku warg zadrgał, ale nie opadł, szorując dymem po nozdrzach, po gardle, tłukąc się w płucach i na chwilę, gasząc stęchłą woń śmierci. Ból w odpowiedzi zajaśniał w potylicy, potem błyszczy, ćmi i opada, gdy krok ciężkiego, wojskowego buciora, miażdżył, sczerniałą ziemię. Nie mógł tylko mieć pewności. Kto finalnie kogo zmiażdży.
Jazda.
Shogo Tomomi

Isayama Shūsei ubóstwia ten post.

Mistrz Gry

Pią 10 Mar 2023 - 16:31
Ulatuje z ust Isayamy smuga dymu, która wnet, jak za pociągnięciem koślawego pędzla, ubiera się w zarys płonącego budynku. I nie widzi tego on, a kształt łapie jedynie źrenica Shogo. Och, pusta i biedna duszo bez celu, którą powiew śmierci już dawno winien cię zmieść z powierzchni. Nie tylko ziemi, ale i świadomości w ogóle. Powinno cię być więcej niż nic. Mniej niż kamień przez kogoś dawniej kopnięty i pozostawiony. Mniej niż wspomnienie po dawnym przodku i jego łzie, którą ronił płodząc twoją prababkę. Bo tym obaj jesteście – wycinkiem szerszego życia i niczym, co warte byłoby wspominania. Ale, przecież, już to wiecie. Pod kośćmi rzęzi niechęć do życia, twojego Shūsei i pół-życia, które już przynależy do ciebie, Shogo. A czym bliżej pożogi i dusz przez nią pochłoniętych, tym bardziej pali świadomość i zagrożenia, i pędzącej po ciele śmierci. Spoglądacie ku własnym sylwetkom. Skórze, która nie wiedzieć kiedy pokryta została nieustającym dreszczem. Teraz drga ona delikatnie w spazmach przestrachu, które nie myśl a łapie tylko ciało. Bo ciało z natury jest głupie. Na tyle, że ciągnięte przez logikę ku źródłu bólu — ucieka. Przedramiona pokrywają się mdłą mazią a gdy ona przywiera mocniej przysięglibyście, że tuż pod cienką warstwą skóry a wokoło wypukłych żył, ciągną się inne; Inne, podłużne linie, które zaraz jak bulwy rosną i pulsują. W swej obrzydliwości przypominają mięsiste larwy o rytmicznie pojawiających się na ciele krążkach. Zaraz jednak wpełzają głębiej. Moszczą się pomiędzy płatami mieśni i zaczynają wyżerać niezdrowe tkanki a wy przecież niczym więcej a jedynie chorym mięsem. Zjada was martwica, która ze śmiercią tej jednej, jedynej osoby od serca rozeszła się dalej, ku głowie. Słabi z was ludzie. W skali przeciętnego człowieka, który życie znosi według etycznych, sztucznych bo sztucznych, ale etycznie poprawnych zasad, jesteście niczym więcej a upadłymi. Bo ten, który ulega najgorszym pokusom zdaje się stawać jedynie żądzą. Palącą wewnętrzne chęcią wyzbycia się tego, co boli. Ból więc wlewaliście i wlewacie w innych a za to, jeśli nie wcześniej, zostaniecie ukarani dzisiaj.
  Mirai cuchnie płonącym naskórkiem, który zdaje się wkradać w nozdrza i osiadać głęboko w przełyku. Czujecie smród mięsa, ale i jego posmak rozkładający się na języku. I wiecie już, że wszelkie dotychczasowe niestrawności spowodowane były niczym innym, a życiem, które na siłę coś wpychano wam do przełyku. Wymioty niczym innym a wrzucanymi w gardziel ochłapami ludzkich cząstek. Wpierw poszła wątroba, która w swej strukturze była miękka i mdła, zaraz za nią przy powtarzających się konwulsjach przesuwano przez usta jelita. I ponownie kwas żołądkowy podchodzi do gardła. (Wykonajcie rzut na wysoki próg bólu)
  Truchło Mirai zakneblowane jest jak wasze usta wpychanymi weń duszami. Dechy ciasno oplatają kości spalonego pubu a powidok tego, co wcześniej, na sekundę mierzi wspomnienia. Pierwszy krok, drugi, trzeci. Stopy jak przez smołę brną ku ululanemu w śmierci miejscu. Bo jest ciche. Jak cmentarze ciche i podobne spokojne. Takie, które uspokaja dygotanie serca przechodniów, ale wasze — jakby na przekór — wyrywa z trzewi. Boście mordercy. Glizdy ludzkie jak te zasiadłe pod waszą skórą. Chichot losu, rzeczywisty, bo i niosący się w powietrzu, żeście posłusznie wrócili do śmierci. A już raz przed nią uciekłeś, Shogo? Dlaczego więc wracasz? Niesprawiedliwe. Dlatego więc na nowo umoszczę w twojej piersi dwie dziury na wylot. Czym bliżej palonego drewna, tym mocniej one palą i żrą, i skwierczą. Ze skroni twojej jucha gęsta i czarna. Pełznie po twarzy i spływa po policzku. I widzisz, jak przed tobą Shūsei sięga belek i z siłą godną żywemu wyrywa je z trzewi Mirai. A belki teraz niczym innym jak kośćmi wysupływanymi z ciała, które krzyczą krzykiem wszystkich spalonych weń dusz. (Wykonajcie rzut na siłę woli).

— Rainer

W odpowiedzi do tego posta: Shūsei, weź pod uwagę siłę fizyczną, np. wyłamywanie belek. Tomomi, weź pod uwagę wytrzymałość, np. przeistaczanie się w swoją formę yūrei. Końcówka posta to moment, w którym wchodzicie do spalonego Mirai.

Rzuty: 1-50 porażka, 51-100 sukces. Rezultat rzutu na wysoki próg bólu to przy porażce wymioty, przy sukcesie ich brak. Rezultat rzutu na siłę woli to przy porażce usłyszenie krzyków zmarłej dla Shogo żony, dla Shūseia partnera. Sukces to brak tychże krzyków, ale wciąż docierają do was głos osób spalonych w Mirai.

Deadline na odpis: 16/03
Przedłużenie deadline'u: 22/03

Isayama Shūsei: 1/3 siła woli; 0/3 siła fizyczna
Shogo Tomomi: 0/3 wytrzymałość; 1/3 wysoki próg bólu




Mistrz Gry

Isayama Shūsei and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.

Isayama Shūsei

Czw 16 Mar 2023 - 4:36
     Odliczasz. Bo tylko tyle Ci pozostaje. Najpierw są to godziny, później dni. Tygodnie, które zmieniają się w miesiące. Pierwszy rok, po którym następuje mozolnie kolejny. Bo taka jest przecież kolej rzeczy, że wszystko trwa, jeżeli jest martwe i w objęciach swoich trzyma tych żywych, jeszcze ludzi, później tylko widma. Jak rzeka, której porywczość zdaje się jedynie smugą, prawie że nierealną, a która w swoim chłodzie niesie ryby, skrzące się w świetle łuski. Otacza je, prądem kierując w nowe miejsce, nieznane, choć przecież identyczne. Shusei też trwa w rzece, ale jej dno jest kamieniste i rani ciało, gdy topiel brudna i ciemna jak jego sumienie. Każdego dnia obija się bezwładnie o wystający ponad wzburzoną taflę szary ząb, rozdzierając skórę. Wolałby się zadławić, utopić w tej brei, niż oprzeć o kolejny szorstki chłód, który przegryzie tkanki. Wolałby, aby go przebiło na wylot. Trwa. Bo taka jest kolej rzeczy. Tak przysiągł, więc nie mógł odejść. Chociaż chciał; nie chcąc wcale. Mirai mu o tym przypomina zbyt znamiennie. Przypomina mu o tym też obecność Shogo, bo chociaż w przyjacielu odnajduje ukojenie i wsparcie, to jego dłoń opadła na ramię, zanim barak pochłonął identyczny huk destrukcji, jaki wysmolił drewniane bele baru, którego widok targał teraz za żołądek. Poczucie winy. Chciał wierzyć, że to poczucie winy nie za te zawszone mendy, które zdechły tutaj, a za tego, który w objęciu płomieni nosił ten sam stopień, jak i Isayama, służąc pod tym samym oddziałem, stojąc z nim ramię w ramię. "Jesteście jak bracia." Zginął, bo taka była kolej rzeczy. Bo miłość Hinote była ponad ludzkim pojęciem. Poza zrozumieniem tej materialnej i tępej masy, której przyszło go osądzać. Życie za życie. Dusza za duszę.
     Dawny dźwięk gęstnieje w uchu wibracją. Niskim piskiem, chociaż zdaje się to niemożliwe, bo czy pisk może brzmieć tak nisko? Czy to już paranoja i brak porównania poza nią, bo jedyne co przychodzi mu na myśl to szczurze powarkiwania, ale szczury przecież nie warczą. I dopiero kiedy stopa zapiera się na wysokim progu, przez który tysiąc razy upadał w swoim śnieniu, rozumie. To świst gazu, który przeplata się pohukiwaniem języków ognia. Bo one mówią. One zawsze przemawiają. Nie bez przyczyny nazywane są językami. Nie tylko przez swój kształt, który przypomina mu zawsze matczyne ramiona. One zawsze ku niemu wysyłają wiadomość, te świetliste ogony; słodkie zapewnienie, szept niczym kołysankę, która układa się ciepłem w przełyku. Teraz jednak ten gorąc nie sprawia przyjemności, a miesza się ze swądem spopielonych ciał, włosów, paznokci i ubrań, które utkane zostały z plastikowych włókien, wtopiły się w skórę, zespalając się z nią już na całą wieczność.
     Milczy. Wie, że przyjaciel to zrozumie. Teraz kiedy pojawia się ponownie żołnierska zadaniowość, która tak doskonale znali, jedynie w spojrzeniach mogą przekazywać sobie informacje; one im wystarczają. Chociaż i gdyby ich zabrakło, gdyby ich oślepiono i bez wejrzenia i bez głosu i bez słuchu nawet potrafiliby przebrnąć przez jeszcze nie szkielet, a  truchło Mirai, w jakie mieli wstąpić. "Jesteście braćmi". Na podobieństwo robaków, które zaczynają żerować na martwym ciele. Ale czy nie żerują po to, aby przeżyć? Żeby samych siebie nakarmić?
     Pot najpierw osadza się na przedramionach, siąknąc w tkaninę koszulki. Ta spija słone krople łapczywie, kiedy czoło zrasza się i blednie niczym omiecione pyłem kredy. Targa nim krótki spazm, który zgina ciało w pół — Isayama po raz kolejny czuje, jak kamienień, ten sam zapewne z dna rzeki, która miota nim od lat, zapada na dnie żołądka. Musi się go pozbyć. Wyrzygać całą sadzę, wrażenie dłoni pełznących w gardzieli. Dłoń jedna, bo druga w instynkcie łapie za rozpuszczone włosy, opiera się o osmoloną framugę Mirai. Dotyka tego miejsca na nowo. I chociaż pewna fascynacja pnie się przez grzbiet, czuje też, że w konwulsji wyrzuca z siebie nie tylko już ślinę, ale i żółć żołądkową i pianę gęstą, bo od kilku dni nawet woda nie potrafiła przebić się przez zaciśniętą gardziel. Jest osłabiony, ale nie na tyle, aby się poddać. Umysł chociaż skołtuniony, na moment zdaje się czysty, razem z chlustem zdawać by się mogło jego wnętrzności na bruk. Ociera usta, zanim kolejny ucisk napina mięśnie i nie pozwala się wyprostować, tylko znów gęstością skrzepu płynie między kostkami brukowymi. Szybki oddech, ze świstem wpuszczony w płuca, którego łapczywość osadza się w załzawionych oczach. Szklą się, te dwa pierścieni ognia, które go trawią od środka, wypalają dziury w czaszce od dziecka. Nie wie już, czy łzawią, bo czuje tęsknotę i ból, czy tylko ciało reaguje tak, jak ciało reagować powinno.
      — Tylko spróbujesz komuś kurwa powiedzieć... — Udaje, że go to śmieszy, z niewygody pochylenia prostując się ponownie i rzucając spojrzenie ku Tomomi. Ale i on jest blady i on sam walczy. Są w tym razem. Jak zawsze. Jak dawniej. Kurwa mać...; ścieli się wyrzutem w spowitym mrokiem umyśle. Wciągnął go w to, a przecież dla niego chce jak najlepiej.
     Ramię, a krągłość barku raczej, zapiera się na desce, która oderwana od szkieletu ciała Mirai, prawie znakiem „x”, jakby dotarli do ukrytego skarbu, zagradza im wejście. Silnym pchnięciem rozbija ją, niczym pocisk wpadając z chrzęstem do środka; nie wie już, czy kości pod butami na pył miażdży, czy stąpa tylko ale i aż po sczerniałym drewnie. Nie ma to jednak znaczenia, bo kiedy odwraca się ku sylwetce Shogo, źrenica zmienia się w okruch i ginie w brązie włókien tęczówek i nie jest już w stanie utrzymać łzy, która drażni kąciki oczu, bo w uszach rozbrzmiewa głos tego, którego życie było ważniejsze niż jego własne. W czeluści umysłu, który przez innych uważany jest za plugawy, na nowo rozbudzona zostaje rozpacz, zaciskająca szczęki. Nie zabił go przecież, a czuje, że to jest i jego wina. Że to wszystko to jego wina. I to, że Shogo sam stracił życie, choć kurwa mać, to nie należy do niego, ale lepi się do ciała, też w jego winie leży. Każde bliskie istnienie spopiela się i marze dłonie brudem, jakby nigdy nie miał zaznać znowu szczęścia. Bo szczęście legło razem z Shigeo w ramiona śmierci, na którą nie zasłużył i na którą było za wcześnie. Shusei spogląda na swoje dłonie, kiedy przez przestrzeń przebija się krzyk; boleści pełen i cierpienia, tak namacalnych, że jest w stanie na własnym ciele poczuć, jak nóż wbija się w trzewia ukochanego. Widzi swoje dłonie, na które skapuje najpierw jedna, później i druga kropla. Ale nie wie, czy to już jego łzy, czy ktoś nad nim stoi i też płacze, bo upada na kolana. I gdyby tylko palce Mirai mogły go teraz przyszpilić do ziemi, Hinote nie wie, czy by im się nie oddał. Gdyby tylko usłyszał prośbę, tylko zapewnienie, że to się skończy i będzie mógł do niego wrócić; oddałby się, tak jak teraz, w pokłonie wręcz, z łokciami wbitymi w pył i brud spalonego baru, dłońmi nie zakrywając wcale uszu, a układając je w splocie na karku. Chce go słyszeć. Nawet jeżeli to krzyk, nawet jeżeli to cierpienie — niech mu je odda, niech na niego je przeleje. Nie rozumie, że może to być jedynie wytworem, śliską zabawą czegoś innego. Za bardzo kochał, aby się nie poddać. Za bardzo tęskni, aby nie uwierzyć. Zbyt silnie te granatowe tęczówki wyżłobiły w jego wspomnieniu swój obraz, razem z uśmiechem, który osiadał tak często na wargach. Tęskni, tak cholernie tęskni. Jak zwierze pozbawione wolności, wciśnięte w metalową klatkę. 
     Jednak czy tak miało się to dla niego zakończyć, żrąc popiół Mirai? Czy nie obiecał mu, że będzie walczył? Czy nie przysiągł przed samym sobą, że dopóki żyje, zarżnie wszystko i wszystkich, którzy choćby tylko oddechem otarli się o nieszczęście Shigeo? Dlatego i w ciele budzi się nowe uczucie; nowe, bo rodzące się z nienawiści, ale nie będące nią. Zęby Isayamy zakleszczają się na dolnej wardze, kiedy pierwsza fala śmiechu szarpie za struny głosowe. Krótki jest to śmiech, prawie że sztuczny, ale pozwalający rozluźnić korpus. Odzyskać oddech. Zagłuszyć wrzask głosu, który dawniej mówił „kocham Cię".
      — No dalej... Pokażcie się skurwiele... — Źrenica unosi się znad ziemi, zapierając się w resztkach baru po drugiej stronie sali, kiedy głos przyciszony, odbija się echem w pustce. Nie wie, czy to jego pustka, która nosi w sobie, czy ta, w której trwa teraz ciałem.  — Shogo... Uważaj na siebie... Cokolwiek by się... — Przerywa, bo potrzebuje czasu, aby odnaleźć przyjaciela. Czy jego już tylko wspomnienie?



Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Shogo Tomomi

Wto 21 Mar 2023 - 22:45
Zdrajca. To słowo wierzga pod skórą, jak wrząca trucizna. Pali, stapia, kpi szyderczo. Zdrajca, co śmierć oszukiwał. Truchło, jak jedno z tych czołgających się, gdy ślepia śledzą rozmazaną powłokę ognistych cieni, co rozmazywały się wraz z papierosowym dymem. Gorąc uderzał w poliki, szarpał przy bliźnie pod okiem, wrzynał się bólem i przeskakiwał na niewidzialne przecież rany. Nie w ciele, które zyskał. Nie po kontrakcie, co podpisały się jego zbrodnią. A mimo to, oddech rwał się coraz mocniej, drażniło płuca, jakby dziurę miało. Tylko raz spojrzenie prześlizgnęło się w dół, na pierś, gdzie unosił się dym. Ten mieszał się spalenizną i bólem, ale niewiele w tym skwierczącej skóry, a strzelniczego prochu. Przez twarz ciągnie się grymas nieprzyjemny, a ślepia czujnie mrużą, w poszukiwaniu - ukrytego wroga. Tego siedzącego gdzieś w oddali z lufą snajperki celowanej w serce, z okiem przyklejonym do szkiełka.
Ciało drży, kotłuje się w nim zmiana, jak zdzierana skóra, w który w ten nadnaturalny sposób przecież został obleczony na nowo, jak niewykorzystane migniecie jego zyskanej mocy, zatrzymane ciężkim skurczem powrotu. I na nowo musi walczyć. Zęby zaciskają się, jakby coś zmiażdżyć chciały, linia szczęki drży z napięcia, gdy dźwiga się z cierpieniem na nowo. A niebolące rany, jak prześwietlone palącym żarem, szczerzą się wyraźniej. I krwawy pot cienie po skroni, chociaż szkarłat wcale nie znaczył korony knykci, gdy starł machnięciem tłustą kroplę. Wytrzymać. Shogo wiedział, ze musi utrzymać odzyskane ciało, że moc, która skalpować próbuje egzystencję, rzuca mu wyzwanie. Nie miał zamiaru zostać truchłem, co wije się pod nogami Mirai, co wrzeszczy i wyje, gdy katów na horyzoncie przywiało. I chociaż jego obecność, jak brudna blizna, ściga się na tle pobojowiska, jak ząb złamany - trwa, nie dając pożreć się koszmarowi.
Oddech świszczy wściekle, gdy żołądek jak wąż wywraca się, wije, zaciska, kąsa. Okiem zmęczonym szuka przyjaciela, co pochyla się tuz obok, jak w ukłonie niewidzialnym bogom. I rzyga im pod nogi, jak w profanum obelgi. A chociaż bladość zdziera z twarzy wszelką śmieszność, pod gardło podchodzi żółć, może pluć tylko śliną, co ścieka przez zęby, mija spękany kącik warg, aż na brodę. Mdłość wykręca trzewia i dodaje dreszczem przypomnienie, by rozcapierzoną dłonią, mimowolnie, zakryć pierś - tam, gdzie migotały w postaci yurei dwa wyloty kul. Wargi wykrzywiają się w grymasie, który byc może mógłby być dzikim uśmiechem, ale znaczy tylko szyderczą słabość, z którą walczy. W końcu - przyszli tu na pole walki. Czy mógł spodziewać się czegoś innego?
I tyle tylko mógł zobaczyć w odpowiedzi Shusei, bo słowa wyplute ze śliną, skwierczą przez moment pod butem, co znowu się dymi. A dym unosi się nie kształtem, a głosem. Znajomym, miękkim, dźwięcznym. Mruczy cicho jak silnik auta, szeptem melodyjnym, by urwać się gwałtowanym wrzaskiem, co imię jego wołało w przerażeniu, w bólu. Przełyka resztę śliny, co się uchowała na jeżyku, a gardzie piecze, bo stoi w niej kolejna zdrada, co dusi i plącze, a Shogo szuka właścicielki głosu. Ukochanej. Wzrok nieprzytomnie, gorączkowo, ściga płomienie, rozprasza dym, krok nawet stawia i niemal się przewraca, zaczepiając butem o wyszczerbiony pręt. Ciężar winy miażdży serce, bo i tam jego miejsce. Puste. Żałosne. Zostawił ją samą, rażony własną furią. Za późno. Za mało. I przez palce jak krew, przecieka coś lepkiego. Wrzask wiruje, drży i znowu do szeptu się unosi. Tuż obok ucha, by szeptać kpinę i prośbę i winę i zdradę. Bez końca, głosem powielonym jak echo, co odbijało się w czaszce.
Ramiona spinają się, a dłoń Shogo opada na skroń, jakby zatkać mógł głos, który cichnie na chwilę, równając niespokojność wybijaną przez serce. A jednak - było na miejscu. Czy potrzebnie? Głos Isayamy wyrywa z mgły i wzrok osiada na twarzy znajomej, rzeczywistej - czy nie - należącej do przyjaciela - Kurwa... to gówno naprawdę mocno wchodzi - głos ma ochrypły, przedarty, przepalony, jak całe to miejsce. Jeszcze nim weszli, powitani wyciem, chciałby już koniec - innej drogi nie mamy - kręci głową, i staje bliżej jedynego życia tu prawdziwego jeszcze, by przez przełamane pręty, co zębami ostrymi sterczą, przekroczyć próg zawistnego Mirai.


| Oba rzuty tutaj
Shogo Tomomi

Yakushimaru Seiga, Bakr. Apis and Kurō Satō szaleją za tym postem.

Mistrz Gry

Czw 23 Mar 2023 - 22:53
Ostatni krok jak pionek strącający królową; parafka złożona na diabelskim cyrografie. I nagle cisza. Z każdym kolejnym wdechem, który do tej pory drażnił podgardle, gwałcił płuca, twoje względne opanowanie zdawało się rozpadać. Kawałek po kawałeczku logika kruszyła się w dłoniach, przelewała przez palce jak piasek latem wezbrany na wilgotnej plaży. Po raz pierwszy od dawna twoje usta otwierają się szerzej a zaczerpnięte powietrze — choć wciąż przesączone spiekotą miejsca, spalenizną i krzykami umarłych — jakby świeższe. Świeższe, bo docierające głębiej. Jeden oddech drażni wnętrza policzków wiosennym powiewem, drugi rozpycha się wokół migdałków, by kolejny wpełzł dalej. Po same płuca. I wnet klatka piersiowa rwie się do przodu, rozwiera ku światu, jakby nie do morderców a przynależeć miała do nowonarodzonego. Czujesz, ale jest to czucie miłe acz mające znamiona wybitnej sztuczki kuglarza, że odpuszczone zostały ci wszelkie grzechy. Te, których ciężar nie spadł na ramiona i te, które od lat drylowały spięte mięśnie. Mimo to coś, ktoś ci przebaczył. Silne emocje spłaszczają się do tych ledwie wyczuwalnych, gdy przy zamkniętych powiekach nabierasz kolejnych wdechów. Tak świeżych, tak nie twoich. Jak dziecka, które po swawolnych przepychankach z rówieśnikami stanęło zmęczone i z upartością zakrztusiło się światem. Naciągnięta na gałki skóra jest cienka. Choć serwuje przyjemną, potrzebną ciemność, to i zza niej wybija się delikatne światło. I jesteś przekonany, że tym światłem twój towarzysz, bo kto inny. Kto inny mógłby teraz być z tobą, z wami, w tym kwasie i przeszłości weń się rozpuszczającej. Ktoś kiedyś ci powiedział: “świat to bagno, ludzie to kurwy a prawdziwą miłość spotyka się właśnie we snach”. Czy to możliwe, że śnisz? W gardle grzęźnie śmiech a powieki ciągną do góry. Jesteś sam.
  Wokół ciebie ciemność dotykalna jak świeżo rozlana smoła. W geście naiwnej ciekawości wyciągasz ku niej dłoń i zdaje się, że rzeczywistość utkana z czegoś równie kleistego. Choć nie opada na ciało to ciągnie do ciebie jak wszy osiadłe w zwierzęcej sierści. Cisza. Kakofonia dźwięków wymarła wraz z pierwszym, głębszym wdechem, ale marazm zastanego miejsca dopiero teraz uderza podwójnie. W serce bije jak w dzwon stary i zardzewiały, by nim poruszyć w rytm cichego oddechu. Bo to on, prawda? I nie widzisz swojego towarzysza, jakby on w tej ciemności rozpłynął się, ale nie, jest gdzieś indziej. Jest… tutaj. Dłoń o palcach spiczastych jak u ptaka — nienaturalne — kładzie się na gołej piersi a weń nie jedno a biją dwa serca. O podobnych rytmach, choć częściowo różnych. I ciało niby twoje, ale i też nie. Bo ten kciuk zbyt szeroki, klatka za wąska a szyja jakby o centymetr za długa. Nie to jednak jest najgorszym. W głowie jak świetliki pędzą wspomnienia i myśli, i zapętlają się, i śmieją, i płaczą, i wśród nich coś twojego, i nie. Aż w końcu orientujesz się, że utkano cię na nowo z dwóch istnień, i jesteś sam, i z kimś, i jesteś jednym, i oddzielnym. Opuszki maniakalnie drażnią nagą klatkę, byś zorientował się, że cały jesteś nagi a skóra pali jak te belki w tle zmurszałe.
  Przed tobą stół. Mały, drewniany i z dwoma krzesłami. Siadasz posłusznie jak szczeniak, bo wokół nic, a przecież w nic nie pójdziesz. A gdybyś nawet spróbował to nie ruszysz się z miejsca a chichot losu przetnie zmagania krótkim:
  — Oj, głupcze.
  Siadasz. Drewno jest gorące jakby tylko podpalane językami ognia. Skromnie rozgrzane przez wcześniejsze iluzje i w drzazgi wpisane krzyki. I coś przed tobą siedzi. Coś, co twarz ma pociągłą i uśmiech od skroni do skroni, i oczy duże i mętne jak u ryby. Nos szeroki a na krańcu jego ciemnota mająca dać zarys brwiom. Okalają trupa włosy częściowo spalone, częściowo mokre, jakby w pośpiechu przygaszane. I wije się to na krześle a choć w sposób iście zwierzęcy to też dziwnie rozumny. Nie mówi, ale jednocześnie prosi o jedno a prośba ta wwierca się w serce jak szpatułka w zgniliznę mięśni.
  — Opowiedz mi coś.
  Słyszysz, ale i nie, bo słowa nie są słowami a charczeniem zdychającego psa i rodzącego się cielaka. Są wszystkim, początkiem i końcem, pierwszym krzykiem złości, rozerotyzowanym jękiem, ale i śmiechem zamykanym w ustach pierwszego kochania. Są łzą składaną na matczynej piersi, są pięścią uderzającą skroń brata, są tobą i twoim towarzyszem, i choć nie wiesz, które ze wspomnień jest twoje, które jego, to zespalasz się z całym wachlarzem tych dwóch żyć i już na wieczność je zszywasz w jedno.



— Rainer

Spotykacie się ze Śmiercią, która zaprasza was do gry. W odpowiedzi opiszcie wspomnienie skupiające się na umiejętności, którą chcecie podbić. Zaznaczę, że od tego momentu wspomnienie będzie przez was współdzielone. Już na zawsze jeden oraz drugi pozna daną historię na całkiem innym poziomie — też tym emocjonalnym i przeżytym.

W każdym momencie możecie wyrwać się ze omamów rzucając na Siłę woli, gdzie 51-100 oznacza sukces. Jednakże zostawiacie wtedy partnera na pastwę losu. Decydując się na porzucenie drugiej osoby wiecie, że będzie ona zdawać sobie sprawę z waszej decyzji, tj. wasze dusze zostaną siłą rozerwane. Ma to i swoje konsekwencje, bo Śmierć miewa poczucie humoru.

Deadline na odpis: 31/03

Isayama Shūsei: 1/3 siła woli; 1/3 siła fizyczna
Shogo Tomomi: 1/3 wytrzymałość; 1/3 wysoki próg bólu






Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Sob 1 Kwi 2023 - 14:58, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz Gry

Isayama Shūsei, Shogo Tomomi, Yakushimaru Seiga and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.

Sponsored content
marzec-kwiecień 2038 roku