Rynek główny
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Wto 27 Gru - 10:33
Rynek główny


Rynek główny znajduje się w najbardziej centralnej części miasta, jakby niegdyś to od tego miejsca zaczęto stawianie budynków, które otaczają wielki plac. Ów jest poświęcony głównie celom rozrywkowym, a każdego dnia przewijają się przez niego tłumy przechodniów. Ruch samochodów jest tu znacznie mniejszy – kierowcy raczej omijają najbliższe okolice rynku ze względu na duże ograniczenia prędkości i zbyt duże opóźnienia w ruchu spowodowane ciągłą obecnością pieszych na pasach. Jest to jednak idealne miejsce na spacery, zwłaszcza podczas wszelakich świąt, ponieważ władze miasta dbają o to, by akurat tu nie brakowało tematycznych motywów związanych z różnymi okazjami. Wśród kolorowych świateł licznych neonów, szczególnie wieczorami, można dostrzec prawdziwą magię tego miejsca, które zdaje się ożywać bardziej niż za dnia. Mieszkańcy Fukkatsu cenią sobie spacery po rynku i nic dziwnego – dookoła niego można znaleźć dosłownie wszystko. W powietrzu zawsze unoszą się zapachy jedzenia, które zapraszają spacerowiczów w progi restauracji, większość sklepów tu otwarta jest przez całą dobę, a skręciwszy w odpowiednie uliczki, nawet ci, którzy cenią sobie większą kameralność, znajdą coś dla siebie w podziemnych, wyciszonych klubach czy w salonach rozrywki.

Haraedo
Seiwa-Genji Rainer

Wto 27 Gru - 23:27
24 grudnia 2022, około 17.

Śniegi na dobre przykryły szerokie ulice Fukkatsu. Skrupulatnie zgarniane przez ciężkie, dudniące późnymi wieczorami pługi gromadziły zaspy na granicach asfaltu i chodników. Z dnia na dzień śmiech ludzi był coraz donośniejszy. Niektórzy powiedzieliby, że radosny. W harmonogramie następnych dni zdawały się mnożyć oferty świątecznych aktywności, które płowiły się w migoczących, małych jak świetliki neonach. To, co na zachodzie świata uznawano za czas wigilijny, bezpośrednio powiązany z chrześcijańską religią, w Japonii miało zdecydowanie inny wydźwięk. Ten przypisywany amerykańskim walentynkom.
  Miałki uśmiech pełznie przez wąskie usta, gdy absurd dzisiejszego dnia uderza z podwojoną siłą. Ile razy był już w podobnych sytuacjach? Nie jest w stanie zliczyć, gdzie wspomnienia jego, tak teraz nieistotne w stosunku do zaplanowanego spotkania, rozmywają się. Ostatnie tygodnie przeszywane były krótkimi rozmowami, spotkaniami na kawę tuż po jego zajęciach a raz jeden jedyny zawędrował pod drzwi pubu, w którym Heizō pracował. Szybko zeń uciekł, gdy goniła szkoła, edukacyjne zaległości, ale i klanowe obowiązki, które od ostatniego ataku w Asakurze zdawały się piętrzyć. Mimo to nastrój Rainera utrzymywał się na poziomie neutralnym, jeśli nie pokusić się o stwierdzenie, że w poszczególnych momentach bywał radosny. Dziwne, piętrzące się pod klatką piersiową uczucie spokoju, paradoksalnie, z czasem zaczęło przerażać. Kawałek po kawałku wgryzać się w kości i weń wlewać płynny stres. Za spokojnie. Na tyle, że ani ojciec, ani matka nie drążyli tematu jego zniknięć, jakby nie wiedzieli bądź, co było bardziej prawdopodobne, wiedzieli, ale wstrzymywali gwałtowniejsze reakcje. Rainer udawał, że wszystko jest okej; że nie brodzi w majakach wymalowanej pod czaszką wizji drugiego chłopca i że, po raz pierwszy od dawna, najzwyczajniej w świecie wpełzł w zdrowy rodzaj relacji. Przestał śledzić ruchy poszczególnych członków klanu, trzymanym w akwarium mrowiskiem zajmował się na tyle, na ile owady potrzebowały. Więcej biegał, a że pogoda bywała uciążliwą, to w pokoju zamontował bieżnię. Rozkochiwał w sobie muzykę i ją też miłował, by przy nutach raz porywczych, raz niemal dogorywających, doceniać ruszające się ciało. Tylko wtedy, w momentach pełnego na ćwiczeniach skupieniu, odpływał na dobre. Wdech, wydech, wdech, wydech. Proste plecy, odpowiednio zgięte ręce, naciągnięte mięśnie. Należało ciała pilnować, by te nieświadomie się nie rozpadło. Być uważnym, nie ufać i kontrolować.
  Krok jednak gubił. Nie często, bo wraz z przecinającymi dyscyplinę myślami a te o charakterze złowieszczym jak gadzi jad, ale zdarzało się. A gdy już wpadał w wir niekontrolowanych wspomnień, zatrzymywał urządzenie, łapał o jej rozgrzany godzinną aktywnością metal i dyszał ciężko. Ile tak biegł? Ciche przekleństwa starały się stawiać kropkę pod wsiąkniętego do głowy myśl-intruza, ale nie działało. Kalka rozmowy sprzed niespełna miesiąca mierziła gwałtownie pompujące serce. Oddzwonił, jak końskie kopyta o krzywiznę potylicy stukały niedopowiedzenia. Ale nie to było najgorszym. Nie sama akcja a słowa je komentujące.
  — Niepotrzebnie, heh — wycedza teraz, jak wycedzić powinien wtedy. Ale, zamiast słów wylewających się z gardła, zamilkł przy czymś ostrym rozrywającym skórę na klatce piersiowej.
  To przeszłość, Rainer; to już nieważne; było minęło. Dlaczego oni wszyscy, dlaczego on — sam Heizō — nie widział czegoś więcej w krótkim, bardzo prostym oddzwoniłeś? Aż w końcu, dlaczego nikt, tak jak Seiwa, nie żyje niczym notatnik z wyrywanymi kartkami? Te, które nieodpowiadają wyrwać i spalić. Skoro to przeszłość to dlaczego wciąż jej jeszcze pilnujesz? Nie pozwalasz spłonąć wraz z bólem, który niosą wspomnienia? Schodzi z bieżni i sięga szklanej butelki z zimną, falującą weń wodą. Pierwszy łyk. I byłby pewien, że, napomknięte przez Hattoriego, granie na dwa fronty, byłoby łatwiejsze. Bo wyeliminowanie rzeczywistości, tego, co dzieje się teraz, jest łatwiejsze. Woda opada na rozgrzane biegiem, ale i nagłą złością gardło. Podirytowanie parsknięcie i czubek języka szukający ostrości prawego kła. Niemożliwe, że tego nie widział. Przecież dostrzegł u Hattoriego tę pauzę; sekundowe zatrzymanie się w czasie na przemielenie jednego z niewygodnych wspomnień. Byłoby łatwiej, gdybyś pozwolił mu, Heizō, zetrzeć przeszłość jednym ruchem kciuka. To serce na kartce złamać, krzywe cyferki z numeru wygiąć wraz z właściciela kręgosłupem. Do skroni dobija się ból głowy, który stara się rozmasować. Odchodzi od bieżni, rozsuwa przymknięte shoji i staje przy łóżku. Na starannie ułożonej pościeli leżą opakowania z tabletkami przeciwbólowymi. Połyka dwie z nich. Ale, skoro poprosił, da mu szansę. Ekran telefonu wygasza się na przepisanym z kartki numerze.
  — Cholera — mruczy cicho.
  Rynek Fukkatsu tętni życiem. Dosłownie, bo pod stopami wyczuwalny rytm miasta, gdy zewsząd pootwierane knajpy nachodzone są przez rzesze głośnych nastolatków. Nie przepada za tłumami. Tutaj, jak i na uczelni. Wolał przestrzenie spokojniejsze, intymne; takie, które nie zawierały w sobie kolorowych rozpraszaczy ani spojrzeń. A tych, tuż po rozwarciu samochodowych drzwi, widzi sporo. Czarne, błyszczące na tle opadniętego świeżo śniegu auto, oddala się w stronę rezydencji. Sam Rainer staje w miejscu i z miną co najmniej nieprzystępną, ale w przypadku publiki będącej zawsze tą samą — oddaloną od aktualnych zdarzeń, zdawałoby się, że niemiłą, sięga telefonu. Ostatnią przecznicę postanowił przejść samotnie, by z czystej ciekawości osadzić wzrok na twarzach innych. Sam swoją przyozdobił ciemnymi okularami, które wygłuszały kolory dla i tak już zmęczonych oczu. Na nogach kasztanowe, proste spodnie sięgające białych, sportowych butów oraz do tych pasująca koszula, którą rozpiął na połowę piersi. Zanim jednak roznegliżuje obojczyki, zdjąć musi i sporą, puchową kurtkę w kolorze grafitu oraz szalik szczelnie okalający wciąż nie do końca wyleczone gardło.
  Pierwsze kroki ku wskazanemu w esemesie miejscu towarzyszą słuchawkom wkładanym w uszy. Po to, by zgrabnie ominąć fale słów nawiedzających ulice takie, jak ta. Głośnych, niepotrzebnych, i r y t u j ą c y c h. Większość zebranych na rynku osób mija go bez większej uwagi, ale znajdują się trzy, może cztery, które na chłopcu zawieszą wpierw wzrok ciekawski, by ten przeszedł w widoczny grymas. Uśmiecha się ku nim a i jednego znajomego pozdrawia uniesioną ręką. W gardle perli się rozbawienie, na które pozwala sobie za każdym razem, gdy ktoś zostawia na nim brudne spojrzenie. A oczy tychże osób utytłane w marności, nic nieznaczące, miałkie, n u d n e. Dlatego drwina. Uśmiech żłobi ten nienawistny, nienaturalny dla ciała dołeczek w lewym policzku, by puszczona w słuchawkach muzyka nadała szybsze tempo dla nóg.
  Widzi go chwilę później. Jak senny powidok pokryty przyciemnianą taśmą filmową. Kąciki ust ponownie sięgają wyżej, ale tym razem jest to uśmiech lisi, częściowo zuchwały. Kiwa głową już z daleka, ale nie przyspiesza. Wraz z rytmem piosenki podchodzi do drugiego ciała chwilę później.
  — Heizō — mówi wraz z dłonią chwytającą materiał szalika Hattoriego, by poluźnić go na tyle, na ile pozwoli szybki ruch palców. Gdy spod bawełny wysupła się fragment aorty, pozostawia na zimnej skórze rozgrzany oddechem pocałunek.
  Pięć. Piąte spojrzenie zerka na niego w tej właśnie chwili, gdy nachylony nad drugim ciałem, dostrzega mężczyznę w wieku około pięćdziesięciu lat. Jest on niski, ma zgrabiałe palce i nos ścielony czerwienią wykwitłą od niskiej temperatury. Oczy duże jak denko ceramicznej miseczki i grymas niczym nóż tnący niewinność gestu. Rainer zatrzymuje się i znad ramienia mówi ku mężczyźnie głosem mającym podjudzającą nutę:
  — Jakiś problem? — pyta z tonem formalnym, acz i komediowo prześmiewczym. — Znamy się?
Mężczyzna nie odpowiada. Nie od razu. Rusza dalej. Poręcze trzymanych przez mężczyznę kwiatów na nowo skłania się ku chodnikowi.
  — Jebani Minamoto — szepce nieznajomy a uśmiech Rainera spływa do napiętej uwagi.



Rynek główny Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Czw 29 Gru - 14:35
Zabierz mnie gdzieś dzisiaj. Dzień zaczął się wyjątkowo dobrze, choć spojrzeniem jeszcze sennym wpatrywał się w skrzynkę z nowymi wiadomościami. Po tak wczesnej pobudce potrzebował jeszcze chwili, by zorientować się, z jakiej okazji zasłużył sobie na tak przyjemny widok z rana. Nie mógł powiedzieć, że już wcześniej nie świętował tego dnia, ale nie miał dla niego specjalnego znaczenia. Uważał za nieco głupie to, by w ten konkretny dzień w roku celebrować związek z drugą osobą, a jednak bez większego zastanowienia zgodził się na wyjście z domu, jakby traktował to, jak codzienny wypad. Wesołych – powtórzył w dobudzającej się jeszcze głowie, przyglądając się dołączonemu do wiadomości zdjęciu, zanim dotarł do niego absurd całej tej sytuacji, na który parsknął pod nosem z rozbawieniem. Niech będzie.
  Niespełna miesiąc temu obiecał mu, że porobią coś w ciągu dnia, ale nie mógł dotrzymać tej obietnicy. Sen zmorzył go jeszcze na kilka godzin, gdy zaledwie przewrócił się na drugi bok, ale po pracy do późna nie można było mieć mu tego za złe. Gdy obudził się koło południa, zrobił to gwałtownie, ale ulga przyszła wraz ze świadomością, że na zewnątrz wciąż było jasno. Był tylko jeszcze jeden problem – nie miał jeszcze pomysłu, a poza tym nie sądził, że wypadało wybierać się na spotkanie z pustymi rękami. Jeśli Heizo znał się na czymś wyjątkowo źle, to z pewnością było to robienie prezentów i być może stąd w głównej mierze wywodziła się niechęć do ich przyjmowania. Jasne, Rainer miał wobec niego inne plany rekompensaty, ale Hattori nie zamierzał porzucić planu podarowania mu czegoś od siebie. Chociaż już samo wymyślenie czegoś właściwego przyprawiało go o ból głowy.
  A czasu było coraz mniej.
  Dokładnie tak, jak go tego nauczyła. Końcem namoczonego czarnym tuszem pióra starannie nakreślił znaki na niewielkim, równo przyciętym skrawku papieru. Wraz z każdym zapisanym symbolem odczekiwał chwilę, by atrament wysechł, nie chcąc przypadkiem rozmazać go palcami, którymi przytrzymywał drobne rogi karteczki. Rzadko kiedy był aż tak dokładny w swoich działaniach, ale teraz odtwarzał w swoich ruchach skupienie, które towarzyszyło jego babci, gdy tłumacząc co robi, z uwagą przelewała słowa modlitwy na papier. Nigdy nie pozwalała spojrzeć na to, co właściwie było tam napisane – szczegóły tej techniki zgłębił dopiero później, gdy wreszcie przyszło mu uwierzyć w to, że takie drobiazgi rzeczywiście są w stanie przynieść ochronę. Jedynie sam twórca powinien wiedzieć, co znajdowało się na kartce, przelewając na nią swoją intencję, dlatego nie wierzył w masowo sprzedawane turystom amulety. Nie sądził, by w ich przypadku zawracano sobie głowę tym, czy faktycznie przyniosą kupującemu szczęście. Stara Chisato była tego samego zdania i dobrze pamiętał jej oburzenie, gdy pewnego dnia napomknął, że widział mnóstwo podobnych sakiewek na stoisku przy świątyni. Komercyjna bzdura – tak to nazywała, bełkocząc z niezapalonym papierosem pomiędzy ustami. I dlatego uszyty woreczek, który leżał na jego biurku różnił się od tych kolorowych, zdobionych całą masą haftowanych ornamentów. Przez gładki, czarny materiał przeciągnięto białą nić, która na trwałe uformowała na nim wyraz yakuyoke. Tę część procesu lubił najmniej, bo operowanie igłą na tak niewielkiej powierzchni było niewygodne dla męskich rąk. W momencie nieuwagi wbił sobie w palec szpikulec mikroskopijnego narzędzia, a gdy niewielka kropla krwi wykwitła na jego palcu, wsunął go pomiędzy usta, ledwo co wyczuwając na języku metaliczny posmak. Przeżyje. Chwyciwszy za brzeg kartki, poruszył nią, by przyspieszyć proces schnięcia tuszu, gdy prawie wszystko było już gotowe. Pokryty znakami papier wsunął ostrożnie do niewielkiej sakiewki, starając się go nie zgiąć. Przy dnie, pod warstwą materiału pod palcami można było wyczuć coś sypkiego. Sól, która w ogólnych wierzeniach miała oczyszczać, a w tym przypadku potęgować też ochronną intencję. Wreszcie srebrny sznurek przypieczętował zaklęcie, gdy najpierw jedynie przewiązał go w estetycznym splocie, a na koniec – dla większej ochrony zawartości woreczka – dyskretnie przeszył go nitką, by zwalczyć pokusę otwierania sakiewki.
  Omamori powinno pozostać zamknięte.
  Na miejscu zjawił się niewiele przed czasem, ubrany w dużo bardziej codzienny strój, jakby pozwolenie sobie na tę swobodę było przywilejem spotkania się z kimś, kogo już trochę znasz i przy kim możesz odejść od sztywnych ram, w które musisz wpasowywać się w środowisku pracy. Jak zawsze starał się być odpowiednio zadbany; jego włosy były starannie ułożone, a dookoła niego unosił się ten charakterystyczny zapach lekkich, męskich perfum. Spodziewał się, że tego dnia na mieście zgromadzą się tłumy, ale jednocześnie o tej porze roku nie było lepszej opcji. Rynek mienił się kolorowymi światłami i na szczęście był na tyle spory, że udało mu się przemierzyć go bez niepotrzebnego zderzania się z innymi przechodniami. Nie poświęcał większej uwagi ludziom dookoła. Z rękami upchniętymi w kieszenie płaszcza, by nie marzły, owinięty szalikiem aż pod sam nos – nauczony ostatnimi wydarzeniami – wpatrywał się w migoczące lampki, którymi ozdobiono wielki plac otoczony budynkami. Na jakiś czas mimowolnie pogrążył się w zamyśleniu, tracąc przy tym poczucie czasu.
  Dopiero dźwięk własnego imienia ściągnął go z powrotem do rzeczywistości. Wcześniej do bólu poważny wyraz oczu, momentalnie przemienił się w nieco radośniejszy, gdy powieki zmrużyły się nieznacznie wraz z uśmiechem, który lekko wykrzywił usta pod grubym szalikiem. Ten nie ukrył się jednak na długo, gdy jednym ruchem Seiwa zsunął materiał z jego twarzy. Nie oponował, bo od ostatniego czasu dużo chętniej przyjmował pocałunki przy każdym spotkaniu, które udało im się uskutecznić. Korzystając z okazji, przysunął usta do skroni chłopaka, równie rozgrzanym powietrzem rozdmuchując kilka plączących się na niej kosmyków, zanim musnął dosięgnął ustami zimnej skóry tuż nad zausznikiem ciemnych okularów.
  „Jakiś problem?”
  Uśmiech spełzł z chłopięcych ust, ustępując miejsca niememu zapytaniu. Cofnąwszy głowę, od razu spostrzegł, że pytanie nie było skierowane do niego. Choć oczy Rainera przysłonięte były ciemnymi szkłami, Heizo powiódł spojrzeniem ku miejscu, w które spoglądał, dosięgając nim wyjątkowo niezadowolonego mężczyzny. Starał się nie żywić niechęci do konkretnych grup społecznych – chociaż nie zawsze mu się to udawało – i dlatego nie wziął pod uwagę ewentualnej niechęci, którą ludzie żywili do klanu Minamoto. Tym razem ciężko było się obejść bez gorzkiego przeświadczenia, że słowna zaczepka mężczyzny, uderzyła w niego personalnie, a niesmak, który wymalował się na jego twarzy był ciężki do przeoczenia. Był jednak daleki od jakiejkolwiek chęci prowokowania awantury. Cały jego komentarz ograniczył się do dezaprobującego pokręcenia głową, bo najwidoczniej takie zachowania uważał za typowe dla ograniczonych umysłowo ludzi.
  — Prawie zapomniałem, że spotykam się z celebrytą tego miasta — rzucił, ale zamiast urazy czy niechęci, w jego głosie pobrzmiewała łagodność. Niekierowany ogólnymi uprzedzeniami, traktował Rainera jako odrębną jednostkę i teraz, gdy dookoła przebłyskiwało jeszcze więcej niechętnych spojrzeń, przestał na nie patrzeć tak, jak zwykle nie spoglądał ku złym duchom tłoczącym się dookoła, by odebrać im prawo istnienia. — Wybacz, nie przemyślałem tego. Jeśli będą za bardzo się naprzykrzać, możemy pójść w inne miejsce.
Odsunąwszy się lekko, ujął palcami ciemne okulary, by zsunąć je z chłopięcego nosa. Srebrne tęczówki z uwagą skupiły swoje spojrzenie na tych ciemnych, jakby badał, czy przebywanie w tym miejscu było dla niego uciążliwe. Jeśli zamierzał zaprzeczyć, Hattori przynajmniej liczył na to, że wyczuje kłamstwo. Złożył okulary i powoli wsunął je do kieszeni jego kurtki, jakby Seiwa już wcześniej nieświadomie dał mu ten przywilej. Z powracającym na usta uśmiechem, który był zaledwie cieniem malującym się na wargach, przypomniał sobie, że ten krótki incydent nie pozwolił im na odpowiednie przywitanie. Nie bacząc na tłumy dookoła, przysunął się bliżej, zimnymi dłońmi ujmując jego twarz, by zamknąć ją w niezbyt silnym, ale zdecydowanym uścisku. Kciukami przesunął po gładkiej skórze policzków, sunąc nimi ku zarysowanej pod skórą kości żuchwy, gdzie wzmocnił nacisk, zanim przysunął własne usta do jego ust. Pocałunek był krótki i wyraźnie zaczepny. Celowo nie chciał go przedłużać, jakby ten był jedynie zaczątkiem wieczornych planów. Przygryzłszy dolną wargę chłopaka tak, by pozostawiona w tym miejscu bolesna pamiątka drażniła go jeszcze przez chwilę, wyprostował się i uniósł brew, starannie poprawiając szalik na jego szyi, bo przecież od samego początku chodziło tylko o ten niewinny gest. I gdyby nie te zawadiackie kurwiki w oczach – choć twarz skąpaną miał już w spokoju – byłby całkiem wiarygodny. Nie to, żeby szczególnie starał się taki być. Jeśli na czymś w tym momencie szczególnie mu zależało, to na skierowaniu całej uwagi na siebie. Nie przyszli tu po to, by zawracać sobie dupę niezadowolonymi przechodniami.
  — Jakieś specjalne życzenia? Pomyślałem, żeby na początek zjeść coś w jednej z tych spokojniejszych restauracji.


@Seiwa-Genji Rainer
ubiór + płaszcz zimowy, szalik
Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Pon 2 Sty - 23:44
W przeciwieństwie do barwnych, a w swej kolorowej nachalności, irytujących świateł, uśmiecha się delikatnie. Prócz iskier rozbawienia, które jako pierwsze wykwitają po dosłyszeniu słowa klucza (“celebrytą”), w kącikach pląta się coś jeszcze. Coś nie do końca nazwanego, bo w swej enigmatyczności posiada i kroplę smutku, i niedowierzania. Nie podejrzewał, że ktokolwiek i kiedykolwiek porówna go do gwiazdy. Za wyplutym przez nieznajomego mężczyznę zdaniem ciągnęła się nie tylko naprędce uszyta nienawiść, ale i strach. Najprostsza i najbardziej niepokojąca reakcja człowieka, gdy w jego towarzystwie pojawia się jednostka z władzą. W przypadku Rainera, jednego z bardziej rozpoznawalnych — w tym negatywnym świetle — członków klanu Minamoto, zdarzało się to dość często. Ludzie uciekali wzrokiem od chłopięcych oczu, by nie drażnić; przypadkiem nie tknąć cyrkowych krat, za które Seiwę włożono. Bo czy nie tym był? Na siłę wszytą w rzeczywistość łatką z przeszłości. Jak wszyscy z Minamoto. Ci, którzy tradycję odszukiwali w estetyce świata. Stąd Asakura ubrana jest w krzywizny historycznej architektury a członkowie klanu stanowią kalkę dla przodków. Przynajmniej podczas wydarzeń oficjalnych, gdy ich ciała obleka się w zdobione kimona. Marni cyrkowcy na zbyt cienkiej linii, by finalnie nań się przekrzywić i z łoskotem roztrzaskać karki o twarde chodniki Fukkatsu. Rainer kręci głową, by pozwolić rozbawieniu upaść na barki a i ze źrenic usunąć kroplę pobłażliwości. Bo przecież nie o celebryctwo chodzi; nie o manewrowanie pomiędzy ludem w blasku świateł i fikcyjnego bogactwa. Docenia jednak żart. Tak bardzo nietrafiony, ale w lekkiej naiwności rozczulający.
  — Nie uważam, że jest to naprzykrzanie się — mówi łagodnie i wolno, kierując prawy policzek ku nieco uniesionemu barkowi. — Poza tym przyzwyczaiłem się.
  Czy nie tak było najwygodniej? Na ręce przyjąć konsekwencje bycia częścią potężnego klanu Minamoto, ale i z satysfakcją opinię rodu rozszarpywać. Wrogie spojrzenia mieszkańców miasta nie tyczyły się więc tylko pochodzenia Rainera, ale i czynów, które sam chłopiec popełnił. Gnieździł się w tym wszystkim pewien rodzaj fetyszyzowanej przez Seiwę swobody. Przyjemne mrowienie nachodziło wraz ze świadomością, że rozpoznawalność, którą zyskał na tle pozostałych twarzy z klanu, tyczyła się nie nazwiska a faktu, że to umiejętnie zszargał.
  — Nie przejmuj się. — Wypowiedź zakończona zostaje krótkim, rozbawionym parsknięciem towarzyszącym delikatnemu uśmiechowi. Ten zaraz niknie w wyraźnym niezrozumieniu, gdy po długości nosa sunie metal oprawek. Pozbawiony ciemnych szkieł krzywi się ku światłom wpadającym pod nagle opadnięte powieki. I oponowałby, gdyby nie dłoń wnet chwytająca spiętą szczękę i usta kradnące z jego własnych niewygodę. Krótkie, miałkie syknięcie ucieka spomiędzy rozchylonych warg, gdy dolna zostaje boleśnie ugryziona. Cmoka w nagłym rozdrażnieniu, ale i przy cieple panoszącym się za uszami, dodaje: — Zapamiętam to. — Groźba odbija się przy cichym śmiechu; jak płatek śniegu nagle rozpuszcza się za sprawą ciepłego oddechu.
  Miasto skąpane jest w uroczej, kochliwej atmosferze młodych, którzy w pierwszych miłosnych podrygach w onieśmieleniu sięgają drugich ciał, przyjmują nieznane dusze w swoje myśli i dają się, tak prosto, oszukać rytmom własnych serc. Ale on, kiedy mięsień w klatce zaczyna bić mocniej, jest czujniejszy. Bo choć krew krąży szybciej, to i rozwaga wyprzedza miłosne fantazje. Nakazuje pilnować sytuacji i dbać, by oczy tamtego nie uciekły dalej. Rainer nie odpowiada a jeszcze przy krótkiej chwili zawieszenia patrzy ku tęczówkom drugiego chłopca i stara się, tak bardzo próbuje, dostrzec w nich coś więcej niż szczerość. Klisze z podobnych sytuacji z przeszłości Heizō; w porzuconym na ustach posmaku pocałunku wyczuć aromat obcy. Ten, który pozostawiony został dawniej. Przez kogoś, kto ujmował twarz Hattoriego przed nim, kto opuszkami niegodnymi tak gładkich policzków pogwałcał chłopca cielesność. Spierzchnięte od zimna wargi zostają zwilżone językiem.
  — Zjem wszystko — odpowiada cicho i zerka za siebie, jakby właśnie tam kryła się wskazana przez Heizō restauracja.
  Przestrzeń knajpy jest spora, ale zajęta na tyle, że zdaje się być dużo mniejszą. Trzy pomieszczenia zawierają boksy podzielone wysokimi ścianami zieleni. Po metalowych prętach pnie się ciemny bluszcz o fioletowych kwiatach. Rainer kurtkę zdejmuje już na wejściu. Kawowy kolor narzuconych na ciało materiałów zdaje się współgrać z ziemistymi barwami stołów i wygodnych, przypominających fotele krzeseł. Wzdycha, gdy dopadają go przypadkowe spojrzenia zebranych, więc własne tęczówki kieruje ku Heizō. Będąc częścią tłumu nie czuje się pewnie, choć zawahanie chowa w dłoniach wciśniętych w kieszenie spodni i oczach zbyt neutralnych, by uznać je za zwyczajowe, codzienne Seiwy spojrzenie. Wyraz podobny tym, które towarzyszyły publicznym wystąpieniom, obchodzonym w klanie świętom. Wnętrze lewego policzka zostaje przygryzione, gdy kelner prowadzi ich dwójkę do jednego ze stolików. Seiwa nie mówi zbyt wiele. Pozwala Hattoriemu zająć się rozmową z obsługą, wybrać dla siebie danie przy pojedynczych z jego strony wskazówkach. Toczące się pod językiem pytanie nie chce zostać połkniętym. Wiruje też i w zakleszczonych na Heizō oczach, ale nie pozwala zdaniu ulecieć zbyt szybko. Zakłada nogę na nogę, odchyla klatkę piersiową, by dla ugruntowania znaleźć oparcie w masywnym krześle.
  — Mam coś dla ciebie — mówi, by niewygodnym pytaniom dać moment na ucieczkę. Dyskomfort kotłujący się w okolicach serca pozostawia samemu sobie, by prawą dłonią sięgnąć małego kartonika. Przy wolnym, uważnym geście pozostawia prezent na blacie postawionego pomiędzy nimi stołu. Za daleko. Za daleko, bo chciałby ręce chłopca ująć w własne a w międzyczasie słodycz skrytego w opakowaniu prezentu wsunąć między tamtego wargi, przypieczętować je wyjaśniającym słowem i ustami osiadającymi na tych drugich. Tęsknota za dotykiem jest chwilowa. Zaraz znika. Wie jednak, że przy następnej zachciance wróci silniejszą. — Podczas tamtego balu rozdawali pudrowe mochi. Nie najlepsze. Pomyślałem, że skoro i tak nie miałeś dobrego wtedy wieczora, to nie zdążyłeś niczego spróbować. W każdym razie te ciastka są na pewno dużo lepsze.
Milknie na dłuższy moment.
  — Z tym prezentem chyba nie przesadziłem, co? — Uśmiecha się słabo, ale jest to rozbawienie przykrywające realną niewiedzę i wyczekujące na osąd, czy aby na pewno nie popełnił kolejnego faux pas.




Rynek główny Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Sro 4 Sty - 16:17
Niezrozumienie zagościło na jego twarzy, za co nie sposób było go winić. Jako szara persona społeczeństwa nie uważał, by ten nadmiar niechętnych – nie zawsze też odpowiednio dyskretnych – spojrzeń i obraźliwych komentarzy rzucanych pod nosem był czymś, do czego można było się przyzwyczaić. Na krótki moment, wbrew samemu sobie, uciekł spojrzeniem w bok, by po drodze zatrzymać je na dziewczynie, która z konspiracyjnie przysłoniętymi dłonią ustami nachyliła się ku swojej przyjaciółce. W jednej chwili nieznajoma straciła swój przywilej anonimowości i zdawało się, że wystarczającą karą był wstyd, który pojawił się na jej twarzy, gdy zdała sobie sprawę, że jej złowrogie spojrzenia i rozsiewane plotki nie przeszły bez echa. Hattori nie musiał nic robić, wyraz jego twarzy nie zmienił się nawet na chwilę, a mimo tego obca dziewczyna momentalnie chwyciła koleżankę za rękaw i pociągnęła ją za sobą, by czym prędzej zniknąć w tłumie.
  Oczywiście. Do takich sytuacji można było się przyzwyczaić. Były stosunkowo niegroźne, gdy ludzie żywili niechęć, ale jednocześnie bali się bezpośredniej konfrontacji. Mimo tego Heizo ściągnął brwi, bo zapewnienia Rainera nie do końca go przekonały i to zwątpienie wielkimi literami wypisane miał w swoich oczach, gdy znów spoglądał na chłopaka.
  — Mam nadzieję, że na spojrzeniach i nieszkodliwych docinkach się kończy — stwierdził i chociaż po chwili pokręcił głową, jakby sam chciał porzucić ten temat lub przynajmniej samą myśl o tym, że bywało gorzej, chciał jeszcze w tej ostatniej chwili doszukać się potwierdzenia dla swoich słów. Upewnić się, że może – choć wcale nie było to bezpodstawne – był tylko przewrażliwiony.
  „Nie przejmuj się.”
  Parsknął krótko, bo polecenie wydało mu się absurdalne. Pokiwał jednak głową, przyjmując je do wiadomości, bo równie absurdalne było to, że przejęcie faktycznie się pojawiło. Nie chodziło tu o przejęcie obserwującym ich tłumem. Nie. Przejęcie to miało formę szczerego zmartwienia, które pojawiało się, gdy zwyczajnie zaczynało ci na czymś lub na kimś zależeć. I był to jeden z mniej przyjemnych odcinków na trasie emocjonalnego rollercoastera. Moment, w którym – choć jeszcze nic się nie wydarzyło – umysł sam podpowiada najczarniejsze scenariusze, by nocą spędzać sen z powiek; by zwyczajnie dać znać, że znów masz przejebane, bo otworzyłeś drzwi. A jednak akceptował to słodko-gorzkie uczucie przejmowania się, które Seiwa już od jakiegoś czasu podsycał. Było nieuniknione, bo zazwyczaj pojawiało się, gdy ktoś zaczynał gościć w życiu jako stały element codzienności. Nie przejmuj się. Cały problem w tym, że świadomość przejmowania się jedynie w nim narosła, a odruchowo złożony na chłopięcych ustach pocałunek był tego deklaracją, choć na razie oczywistą tylko dla Hattoriego.
  — Na to liczyłem — odpowiedział, pozwalając sobie na nutę zgryźliwości. Nie obsypywał go gestami, by po ich kolejnym spotkaniu odejść w niepamięć czy dać się zastąpić, choć podobne obawy nie mąciły jego myśli. Nie był to przejaw godnej podziwu pewności siebie ani absolutna wiara w bycie niezastąpionym – raczej pełna świadomość tego, że głupotą jest z góry zakładać, jak wiele rzeczy może pójść nie tak.
  Od dłuższego czasu był zbyt uważny, by chwila zawahania umknęła jego spojrzeniu. Nie wiedział, kiedy dokładniej zaczął podejmować próby wydobywania tego, co starano się przed nim ukryć – a raczej tego, co akurat Seiwa próbował zamknąć w sobie – ale od niedawna byle dłużące się milczenie czy zbyt długo zawieszone spojrzenie było dla niego kolejną zagadką do rozwikłania. Ale nie taką, którą mógł rozwiązać za sprawą nachalnych pytań. Dlatego teraz przechylił nieznacznie głowę na bok, gestem tym dając chłopakowi do zrozumienia, że chce się upewnić, czy wszystko w porządku, bo przecież nie rozumiał, dlaczego cokolwiek miałoby być nie tak. Miał za to świadomość, że środek rynku nie był odpowiednim miejscem na rozmowy.
  Kiwnął głową, unosząc kącik ust w nieco niepewnym półuśmiechu, bo nowe spostrzeżenia nie dawały mu spokoju. Na razie nie odezwał się ani słowem i zamiast tego, jakby w próbie rozluźnienia atmosfery, trącił ramieniem chłopięce ramię, gdy wyminął go, by skierować swoje kroki do pobliskiej restauracji.
  Ciepło wypełniające wnętrze osiadło na zmarzniętych policzkach. Przekroczywszy próg lokalu, od razu zsunął z szyi szalik i zwinął go niedbale, zanim rozpiął płaszcz. Wyczuwalny ciężar spojrzeń zdawał się nie robić na nim wrażenia, bo i przez wszystkie lata pracy w tłumie, zdążył przywyknąć do tego, że ludzie mieli tendencję do gapienia się, tyle że rzadko kiedy robili to kierowani nieuzasadnioną wrogością. Wyobraziwszy sobie, że ta sytuacja niczym nie różni się od innych, skupił się na kelnerze, który w swoim zapracowaniu nieszczególnie zawracał sobie głowę tym, kogo prowadzi do stolika. Musiał zresztą zachować właściwy profesjonalizm, z którym także już w niedługim czasie przyjął zamówienie. Heizo nie zastanawiał się długo nad wyborem odpowiedniego posiłku – widniejący w karcie dań gyūdon przekonał go od razu. Wcześniej upewnił się jedynie, czy danie odpowiada też czarnowłosemu. Chwilę później odprowadził pracownika knajpy wzrokiem, jakby upewniał się, że jest już wystarczająco daleko, by im nie przeszkadzać. Gdy srebrne tęczówki na nowo zatrzymały swoje spojrzenie na twarzy Rainera, rozchylił usta, ale nie zdążyło wydobyć się z nich żadne słowo. Niezadane pytanie nie zniknęło i cały czas krążyło po jego głowie, teraz zagłuszone jedynie niespodziewanym odzewem Seiwy.
  „Mam coś dla ciebie.”
  W spojrzeniu Hattoriego zawitała znajoma iskra pobłażliwości. Nic dziwnego, skoro już uprzedzał, jak wielki problem stanowiło dla niego przyjmowanie prezentów, zwłaszcza że jeszcze nie miał okazji odwdzięczyć się za poprzedni podarunek. Ale trudno było nie zauważyć, że tym razem z mniejszym oporem przyjrzał się postawionemu na blacie pudełku. Był to już trzeci raz, gdy Rainer decydował się coś dla niego zrobić – wystarczająco dużo, by Heizo zdał sobie sprawę, że najwidoczniej tak już miał.
  — Nic cię nie powstrzyma? — spytał zgryźliwie, ale i z nutą łagodności, która gościła też w jego jasnych oczach. Szybko jednak zastąpiło ją zaskoczenie, bo sam już prawie zapomniał o minionym wydarzeniu. Wspomnienie powróciło, ale już bez siły, z jaką oddziaływało na niego jeszcze niespełna dwa miesiące temu, bo było mało znaczące w perspektywie otrzymania tak przemyślanego prezentu. A przecież to tylko mochi. — Nie miałem? Ostatecznie nie skończył się tak źle — przyznał bez zbędnych wyjaśnień, jakby celowo pozostawił te słowa do interpretacji. Uśmiech wykrzywiający jego usta był jednak na swój sposób znaczący, tak samo jak spojrzenie, które z podniesionego ze stołu pudełka uniósł ku czarnym tęczówkom.
  — Nie przesadziłeś — przyznał, nawet jeśli przez głowę i tak mimowolnie przemknęło mu, że to za dużo. — Ale tylko dlatego, że też coś dla ciebie mam — dodał w akompaniamencie cichego stukotu odkładanego na stół pudełka. Postawienie go bliżej siebie przypieczętowało przyjęcie prezentu. — Nie chciałeś powiedzieć mi, kiedy masz urodziny, więc uznałem, że zadowolę się tą okazją. Spójrz na to z przymrużeniem oka, bo to pierwszy raz, gdy pomyślałem, żeby dać je komuś w prezencie — zaznaczył, bo im bliżej sięgnięcia po upominek był, tym bardziej zastanawiał się nad tym, czy będzie trafiony. Odciął sobie drogę odwrotu z chwilą, gdy w ogóle wspomniał o prezencie, dlatego z chwilą, gdy palce ujęły gładki materiał niewielkiej sakiewki, nie mógł uciec przed zaprezentowaniem jej chłopakowi.
  — Raczej nie muszę tłumaczyć ci idei omamori. Wiem, że daleko mu do tych, które widzi się na straganach, ale nigdy nie byłem mistrzem wyszywania i musiałem trochę improwizować — przyznał, dając ujście krótkiemu śmiechowi. Woreczek, który trzymał w palcach zakołysał się lekko nad stołem i dopiero, gdy znieruchomiał, można było bez trudu odczytać pionowy rząd znaków (厄除け „yakuyoke”). Wbrew jego słowom, talizman wyglądał na starannie przygotowany, a przynajmniej w ostatecznej wersji sprawiał takie wrażenie. — W każdym razie po ostatniej sytuacji w świątyni uznałem, że może ci się przydać. Służy do ochrony przed złem. Wiem, że to dość ogólne pojęcie, ale może dzięki niemu nie tylko duchy dadzą ci spokój. — Wzruszył ramionami, starając się mówić na tyle cicho, by nie było możliwości, by ktoś z sąsiedniego stolika dał radę go usłyszeć. — Jeśli to idiotyczne, to w najgorszym wypadku go wyrzucisz. W każdym razie dużo opowiadałeś mi o tworzeniu przedmiotów i pomyślałem, że może szczere intencje są głównym nośnikiem duszy, więc z egoistycznych pobudek ma ci o mnie przypominać. Ale, jak mówiłem, to twoja decyzja, co z nim zrobisz — wyjaśnił ze słyszalnym rozbawieniem. Egoizm, o którym wspomniał, był teraz bardziej dostrzegalny w doborze monochromatycznych materiałów, z których powstało omamori. — Tylko go nie otwieraj.
Uprzedziwszy Seiwę zdecydowanym tonem, wyciągnął rękę, by podać mu prezent. Spojrzenie zawiesił na wysokości jego oczu, jakby to one miały przekazać mu całą prawdę o tym, co na ten temat myślał. Teraz to on miał nadzieję, że nie przesadził.


Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Pią 6 Sty - 18:33
  Lokal zdaje się być za dużym. Zewsząd chłopięcych uszu dochodzą urywane rozmowy, wyszeptane śmiechy i dziwnie ciepłe, naturalne zachowania. Barki zebranych opadnięte ku ziemi, ich powieki przyjaźnie opuszczone na połowę iskrzących się pod naporem ciepłego światła oczu. W źrenicach odbijają się ich partnerzy i partnerki. Twarze równie przyjazne, jakby święto to dało przyzwolenie na zapominanie. A w niepamięci zamknęli wszyscy drobne niesnaski z wczorajszych rozmów, rodzinne kłótnie i wydarzenia, które na przekór budującym się relacjom dawniej próbowały je zniszczyć. Na przeszłość nie ma miejsca w dniu obleczonym w zimne powietrze i śnieg w zaspach sięgający kolan. W tym wszystkim Rainer czuje się niepewnie. Z dreszczem tkającym powłokę na karku, z płytkim oddechem uciskającym płuca wie, że to nie jego dzień. On nawet nie nogą a całym ciałem zaległ w przeszłości a to, co za rogiem, wydaje się być przedzielone nieprzekraczalnym murem. Spogląda ku Heizō, gdy ten przy naturalnym uśmiechu przegląda kartę, palcem jak strzałą przebija pojedyncze składniki. Spodziewałby się, że po ciele rozleje się przyjemne ciepło i może rzeczywiście, w pierwszym odruchu głupiego serca, to rozczulenie rozpuszcza spięcie mięśni, ale zaraz za nim gna niepewność. Napastliwa i nieustępująca czułości wbija się na pierwszy plan i grzęźnie w gardle. Czy to uczucie nazywają niezręcznością?
  Rainer odwraca wzrok i gna nim po sylwetce stojącego przy stoliku kelnera. Mimowolnie zakłada nogę na nogę, przedramię kładąc na oparciu ni to krzesła, ni niskiego fotela i przy spojrzeniu czujnym jak u uwieszonego zadania drapieżnika zarysowuje tamtego kształt twarzy. Delikatny zarost, jasne, niepasujące Japończykom oczy, ciemne włosy zakręcone nad czołem i szerokie, gęste brwi. Głos przychodzi później. Jest przyjazny, ale nie znudzony, choć posiadający na końcu nutę zmęczenia. Plakietka na uniformie chłopca oznajmia: “Fujiko”.
  Fujiko zdaje się z łatwością łapać kontakt z Hattorim. Rozmowa jest krótka, ale rzetelna, trochę dla Seiwy irytująca. Spojrzenie neutralne, acz jeszcze bardziej badawcze kieruje ku Heizō. Łapiąc z nim kontakt wzrokowy jedynie unosi brew, ale by wyzbyć się nagłej fali negatywnych odczuć względem kelnera, uśmiecha się delikatnie. Z tym kącikiem wędrującym po lewym policzku i głowa obraca się ku barkowi. Jakby pozwalał mu kontynuować, gdy samemu słowa ogranicza do przytakujących monosylab. Nie robi tego celowo. Raczej z ciekawością spogląda ku zaistniałej interakcji orientując się, że ku podobnej analizie nie było wcześniej sposobności. A szkoda. Kark wygina delikatnie, gdy Fujiko opuszcza ich stolik. Za chłopcem ciągnie się zapach taniej wody kolońskiej i mdłej ospałości. Nic dziwnego przy aktualnie wykonywanej pracy. Spojrzenie z ramion odchodzącego pracownika spada ku twarzy starszej, należącej do aż za bardzo wyprostowanej kobiety. Spojrzenia ich krzyżują się. Rainer mlaska niezadowolony.
  — Nie sądziłem, że Yōzei-Genji tak śmiało wychodzą poza rezydencję, no proszę — mówi ciszej, do siebie, podbródek nachylając ku odsłoniętym przy rozpiętej koszuli obojczykom; kobieta odwraca twarz i niknie w niewygodnej z partnerką rozmowie.
  — Nic cię nie powstrzyma?
  Rozbawione westchnięcie a i pokręcenie głową w bezgłośnej już pobłażliwości komentuje reakcję chłopca. Wspomnienie tamtego wieczora i u Rainera zdaje się być wydarzeniem dawnym, ale paradoksalnie żywszym, niż teraz dziejąca się sytuacja. Jak szybkie klisze przed oczyma migają urywki ich rozmowy, śmiałe — może aż za bardzo — uśmiechy z jego strony. Czubek języka sięga kła, o którego ociera się przy roześmianej twarzy i wesołością maźniętych oczach. Przysiągłby, że teraz zna go jeszcze mniej. Pomimo ostatnich tygodni Heizō wciąż wydaje się być nieodkrytą, pokrytą powierzchownym spokojem postacią. A on chciałby przy zębach nadgryzających chłopięcą skórę dorwać się do czegoś ciekawszego. Czegoś, co chowa się pomiędzy gwałtownym impulsem a wykalkulowaną harmonią. Brwi marszczą się nad poważniejącym spojrzeniem. Nie wie, czy to tropicielska nuta jego osobowości drga przy tamtego nienaturalnej samokontroli, czy już sam uroił sobie fascynację. A może ani jedno, ani drugie. Może najzwyczajniej w świecie zapałał sympatią do obcego człowieka i za tą obiecującą wonią jak pies pełznie nosem przy ziemi.
  Kiwa głową. Więc nie przesadził, dobrze. Chociaż pod klatką piersiową buszuje chęć nadgryzienia granicy. Jeśli nie tej przy okazji prezentu, to może innej, bardziej nieoczywistej. Zanim jednak pozwoli sobie zadać niewygodne pytanie, lisie spojrzenie umknie jak zwierzę chowające się w norze. Na twarz wpłynie niezrozumienie. No tak. To z miejsca przeistacza się w neutralnie ułożoną linię ust, surowsze spojrzenie. Nieprzemyślana to reakcja. Raczej ta z wachlarzu wstrzemięźliwszych acz impulsywniejszych.
  — Nie było tak, że nie chciałem ci powiedzieć. Po prostu nie obchodzimy w rodzinie urodzin, tyle. Są też datą śmierci mojej siostry, więc byłoby to co najmniej nietaktowne. Ósmego stycznia odwiedzamy jej grób. Bardziej symbolicznie, niż religijnie, bo rodzice są przekonani, że dusza Sary jeszcze gdzieś tutaj jest. — Słowa chłopca są jak pierwszy opad zimowego śniegu, zimne i zaskakujące. Mimo to nie kryje się między nimi złość, czy inne pokłosie negatywnych uczuć. Ot, zwykła wzmianka o dawnej historii. Wzrusza więc ramionami, ale wzroku nie spuszcza z tamtego twarzy. Dopiero po chwili, gdy pomiędzy nimi powietrze rozegra pojedynczy dźwięk odkładanego prezentu, spojrzenie falą spłynie ku sakiewce. Tę przejmie z nadzwyczajną delikatnością; opuszki w pełnym skupieniu gładzą materiał. Jak zawsze, gdy na dłonie składano mu nowe, nieznane przedmioty.
  Yakuyoke. Palce niczym nić przeszywająca sakiewkę śledzą jej kształt, szukają naturalnych zagnieceń, ale i mankamentów, które przy naturalnej niedoskonałości ludzkich dłoni mogły wkraść się w podarowany prezent. Seiwa nie upuszcza żadnego dodatkowego słowa a i nie sili się na szybką, energiczną reakcję. Nikły, ledwie zauważalny uśmiech pojawia się przy kolejnych słowach Hattoriego. Rozbawienie ma charakter nieco protekcjonalny, ale w tej słabej nieprzyjemności iskrzą się i łagodne nuty. W końcu spogląda na niego z półprofilu, by wolniejszym gestem schylić się nad stolikiem. Jednej z dłoni znajduje oparcie na drewnianym blacie, drugą wyciąga ku chłopięcej szczęce. Palce wsuwają się za ucho, by usta mogły złożyć na czole Heizō krótkiego całusa. Szybko jednak prostuje kręgosłup, bo ciało, niesione nieprzemyślanym gestem, zaczyna niebezpiecznie się chybotać.
  — Dziękuję — mówi przy zatrzymanym na pierwszej sylabie śmiechu; ponownie zajmuje miejsce i zamykając prezent w obu dłoniach kontynuuje: — Nie wiedziałem, że zajmujesz się tworzeniem magicznych przedmiotów. I co to za głupie myślenie, że miałbym je od razu wyrzucić? — Cmoka kilkakrotnie i kręci przy tym głową. — Tylko wtedy, jak dobrowolnie będziesz chciał zniknąć. Ale do tego czasu przyjmuję ochronę, tylko proszę, nie daj mi spokoju zbyt szybko.
  W machinalnym geście dolna warga zwilżona zostaje językiem i dodałby jedno zdanie więcej, ale ku stolikowi wraca kelner z zamówionymi napojami. Jego narzucona, sztuczna gościnność uwiera, więc i Rainer spina ciało. Przy kolejnej poprawności nie powstrzymuje zirytowanego westchnięcia. Nie lubi, gdy nieprzemyślanie odwraca się od niego uwagę.




Rynek główny Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Nie 8 Sty - 17:38
Przechylił głowę na bok, jakby nadstawiał uszu. Dostrzegł ledwo poruszające się usta Rainera, ale wydobywający się z nich przekaz był zbyt cichy i niejasny w akompaniamencie rozmów, śmiechów, czasem szeptów czy brzdęków naczyń i charakterystycznych siorbnięć podczas konsumowania ciągnącego się makaronu. Była jeszcze muzyka, która swoim cichym brzmieniem usiłowała zharmonizować panującą wewnątrz atmosferę. Bezskutecznie. Nawet wyrywające się z jego ust, pytające „hm?” utonęło gdzieś w feerii tych wszystkich dźwięków. Zawieszone na wysokości chłopięcych oczu spojrzenie podążyło torem ich spojrzenia, przez chwilę błądząc pomiędzy trzema stolikami, zanim dosięgnęło najbardziej prawdopodobnego celu. Twarz spoglądającej ku Seiwie kobiety była mu zupełnie obca, ale w naturalnym odruchu przypiął jej plakietkę kolejnego nieznajomego gapia. Uczynienie z niej w swojej głowie kogoś równie nieważnego, co reszta obserwatorów, bynajmniej nie przyprawiało go o lepsze samopoczucie, nawet jeśli nie dostał wcześniej jasnych wskazówek co do tego, gdzie powinien zabrać ze sobą czarnowłosego.
  Pokręciwszy głową, zwrócił wzrok z powrotem ku chłopakowi. Srebrne oczy wydawały się na wpół nieobecne, gdy z niewyjaśnioną badawczością przesuwał spojrzeniem od jego brwi, przez oczy, aż po same usta, bo każde skrzywienie mogło być oczywistą oznaką odczuwanego przez niego dyskomfortu, a dla Hattoriego sygnałem, że powinni się zbierać, bo wątpił, że do takich sytuacji dało się po prostu przyzwyczaić. Był za to pewien, że to elektryzujące napięcie dookoła brało się z wyczekiwania – bo te wygłodniałe oczy, które co jakiś czas ostrzeliwały ich stolik czujnymi spojrzeniami, szukały odpowiedniego pretekstu do ataku. I w całej tej sytuacji zastanawiało go jedynie to, czy nie sprawia Rainerowi zbyt dużego problemu, choć – zapewne całkiem słusznie – miał też świadomość tego, że poddanie się presji społeczeństwa oznaczałoby przegraną. A to nie tak, że ku uciesze ludzi mieli trzymać się od nich z daleka.
  „Nie było tak, że nie chciałem ci powiedzieć.”
  Więc jak? – pytanie ugrzęzło w jego gardle już w chwili, w której zauważył zmianę w chłopięcej mimice. Wystarczyła pierwsza sekunda, by zrozumiał, że poruszył strunę, która powinna pozostać nieruchoma, nawet jeśli pociągnięcie za nią nie doprowadziło do wybuchu. Zrobiło się po prostu mniej przyjemnie, ale to właśnie doprowadzanie do niewygodnych rozmów obnażało te sfery życia drugiej osoby, o których chciało się wiedzieć najwięcej, nawet jeśli spychały cię w martwy punkt i nie miałeś pojęcia, co odpowiedzieć. Heizo właśnie doświadczał nieprzyjemnego poczucia bycia w kropce. Jego reakcja nie była niczym zaskakującym – reagował jak ktoś, kto właśnie dowiedział się o cudzej tragedii i w naturalnym odruchu ciężko było mu się do niej odnieść, bo przecież nawet go nie dotyczyła. Zamilkł, jakby słowa Rainera magicznie związały mu usta, bo przecież nie dążył do tego, by natarczywie wyciągnąć z niego tę informację, ale podświadomie chciał tej wiedzy, bo wydawało mu się, że Seiwa wiedział o nim więcej i uznał, że w taki czy inny sposób musi za nim nadążyć. Głupie, bo przecież nie nazwałby tego wyścigiem.
  Wsunął palce na kark, mocno napierając nimi na własne kręgi, by rozmasować je w zakłopotanym geście. Ściągnąwszy brwi w skupieniu, które przykryło przebłyskujące w srebrnych tęczówkach poczucie winy, na chwilę wbił spojrzenie w blat stołu. W całej tej sytuacji nie było nic do analizowania; Rainer wysunął argumenty nie do przebicia. A jednak coś ewidentnie go gryzło. Ta idiotyczna świadomość, że lata temu po prostu podjęto decyzję za niego. Słuchał go, ale nie do końca się z tym wszystkim zgadzał. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że nie poruszy tak trwałych fundamentów rodzinnych tradycji. Właściwie nie miał na nie żadnego wpływu. Nie miał też prawa, by jakkolwiek te tradycje kwestionować.
  — Wybacz. Nie wiedziałem — wyrzucił z siebie to, co jako pierwsze przyszło mu na myśl. Widok tężejącej na ułamek sekundy szczęki świadczył o tym, że wraz z zaciśniętymi zębami powstrzymał słowa, które zdroworozsądkowo zatrzymał dla siebie. Bo nie mógł oceniać, czy coś było sprawiedliwe lub nie. Nie siedział też w głowie Rainera, a myśl o tym, że taki stan rzeczy mógł mu przeszkadzać, był wynikiem bezsensownej nadinterpretacji. — Nie zamierzam na ciebie naciskać, jeśli masz mieć przez to problemy. Skupię się na innych okazjach.
  Wraz z wzruszeniem ramion i uspokojonym spojrzeniem powracającym do twarzy czarnowłosego zakończył ten temat. Nadal wierzył, że potrzebowali tej niewygody, ale tylko na chwilę. Miał nadzieję, że wręczony podarunek rozluźnił nieco atmosferę. To, co Heizo na pewno był w stanie stwierdzić, to to, że na pewno skutecznie odwrócił uwagę Seiwy. Dostrzegłszy u niego rozbawienie, przygarbił się na moment, przybierając teatralnie marudny wyraz twarzy.
  — Mówiłem, żebyś nie przyglądał mu się zbyt dokładnie — odparł, dając upust krótkiemu parsknięciu przez nos. Zaraz uniósł wzrok, podążając za podnoszącym się z krzesła chłopakiem. Zadarł podbródek wyżej, jedynie przez moment przyglądając mu się z niezrozumieniem. Czuły gest wydobył z niego zduszony śmiech; zabrał ze sobą wcześniejszy dyskomfort, bo Rainer raz jeszcze robił coś, co miło go zaskakiwało. Te małe rzeczy, które utrwalały się w pamięci i które sprawiały, że chciał więcej, chociaż wiedział, że obecne otoczenie temu nie sprzyjało. Dlatego Hattori wyglądał na częściowo zawiedzionego, ale trudno było ukryć ten ciepły błysk w spojrzeniu. Nie mógł mieć mu za złe, że nie pozwolił sobie na więcej. Już i tak wystarczająco się narażali.
  — Myślę, że tworzenie ich to za dużo powiedziane — wtrącił przy pierwszej lepszej sposobności; w głos wkradło się słyszalne rozbawienie. Prezent uważał za bardziej symboliczny niż skuteczny, ale od dwóch lat z zapałem sięgał do różnych źródeł, chcąc rozgryźć działanie magicznych przedmiotów. Nie skłamał, mówiąc, że był to pierwszy raz, gdy wręczał komuś taki przedmiot, dlatego uznał, że większość zależała od wiary samego Rainera w ochronną moc talizmanu.
  — Co tak nag- — urwał zdanie, gdy kelner pojawił się przy stole. Tym razem jedynie krótkim skinieniem głowy podziękował za napoje, nie spuszczając wzroku z Seiwy. Jakakolwiek forma uśmiechu, która jeszcze przed momentem mogła błąkać się w kącikach jego ust, zniknęła bezpowrotnie, ustępując miejsca wzmożonej uwadze, jakby na czas, gdy mężczyzna odkładał napoje na blat, usiłował zrozumieć, co siedziało w głowie bruneta. I co w jego własnym zachowaniu skłoniło go do myślenia, że coś takiego w ogóle nastąpi?
  Milczał przez chwilę, gdy znów zostali sami; sekundę, może dwie – doszedł do wniosku, że nawet tyle to za długo, bo kwestia, którą poruszono, nie była kwestią, w której jakkolwiek się wahał.
  — Nie dam — zapewnił, bo znał siebie na tyle, że był to jedyny pewnik w jego życiu. Powiedziałby, że zazwyczaj bywało odwrotnie i dlatego bywały chwile, gdy nie znosił tej stabilności, z jaką podchodził do relacji, jakby na przekór prawom całego świata budował coś, co prawdopodobnie nie mogło zaistnieć. I może właśnie był świadkiem potwierdzenia, że tak wyglądała naturalna kolej rzeczy, ale była to jedna z rzeczy, o których nie chciał słuchać. — Skąd pomysł, że miałbym dać ci spokój? — Podwinął rękawy, wspierając przedramiona o blat, by bardziej nachylić się nad blatem. Choć wewnątrz zaczęła trawić go nieuzasadniona niepewność – teraz objawiająca się jedynie krótkim przygryzieniem wargi od wewnątrz – spojrzenie miał uważne, jak ktoś, komu podsunięto pod nos zagadkę. Kilka tropów do jej rozwikłania pojawiło się już wcześniej, a teraz starał się poskładać elementy w jedną całość.
  — Rainer — zaczął tonem, w którym dało się słyszeć upominające brzmienie, choć żadna uwaga jeszcze nie padła. — Nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków, ale już wcześniej wydawało mi się, że coś jest nie tak. Wiesz, jesteś jakiś… sam nie wiem, cichy? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że od początku spotkania zastanawiasz się tylko nad tym, jak długo tu jeszcze będę?
Pokręcił głową, ale to, co dla niego było absurdalne, wcale nie musiało być takie dla Rainera. I chociaż chciał dodać coś jeszcze, na razie postanowił z tym poczekać, stawiając pierwszy niepewny krok na cienkim lodzie. W końcu jeszcze nie wiedział, czy słusznie ocenił swoje położenie. Może nawet zbyt egoistycznie uwzględnił siebie w roli powodu jego niezadowolenia?


Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Pon 9 Sty - 18:43
Skacze po ramionach zniecierpliwienie, które gdyby mogło rozmowę przerwałoby już na wstępie. Trafił jednak na zbyt czujne oczy, zbyt uważne spojrzenie, bo to go na wskroś przeszywa a chciałby, by nabrało odrobiny delikatności. Mimo to łapie ten wzrok jak strzałę w locie, wprawiony w walce na czujność, bo sam jej wyuczony od małego. Tresowany przez samego siebie, jakby mu w szranki przychodziło stawać każdego dnia. I być może tak jest, bo wkoło wiele tęczówek malowanych wścibską chęcią zerknięcia. Czuje, jak te bezczelnie wpełzają pod koszulę, śledzą linię wytatuowanego smoka, pośród którego źrenica wychwyci prawie niezauważalną, bo wpisaną w zamaszysty ruch ogona chryzantemę. Dendranthema. Kwiat o wywiniętych płatkach na ciele znaczony czernią, choć w świecie mieniący się bardziej pociągającymi kolorami. Nigdy się nad tym nie zastanawiał; dlaczego na narzucony wzór przekazano mu zgoła inne, niż w przypadku pozostałych członków rodziny, wytyczne. Może inaczej; Może nie tyle zwlekał z poznaniem historii tatuażu a zwyczajnie wolał go unikać. W oczach matki, bo tylko do tych miał dostęp, gdy ojcowskie spojrzenie uciekało dalej, poza sylwetkę syna, dostrzegał niebezpieczną, zapobiegawczą czemuś iskrę. I cisnęło się na język pytanie, co ma znaczyć ten ostrzegawczy płomień, ale w ostatniej chwili przełykał wścibskość i postanawiał odpuścić. Dzieje się tak do dzisiaj, gdy ten sam jasny, zastraszony błysk wpadnie w matczyne tęczówki. Rainer nadgryza wnętrze lewego policzka, gdy przy nagłym, ciągnącym się po ciele dreszczu, odgania od siebie obce spojrzenia. Jego własne spada ku otrzymanemu amuletowi. To nie stres pnączami sięga ściśniętych płuc. To niewygoda mości się jak zwierzę na posłaniu. Wierzy jednak, że naprzeciwko tej wychodzi zaklęty w prezencie spokój. Przelany z samego twórcy, który zdaje się, że harmonią żyje. Rainer uśmiecha się, ale jest to uśmiech ironiczny, posiadający w sobie skrawki czegoś, co dziecko określiłoby jako zło. Bo gdzieś w chłopcu kuli się najprawdziwsze a w swojej prawdziwości prymarne zło. Wyślizguje się ono, gdy spojrzeniem czujnym krzyżuje się z oczyma innych, gdy paliczki nie w pięści zaciska, a chowa je delikatnie do wnętrza dłoni. Bo agresja nie miała u niego ujścia w sytuacjach nagłych. On ją pielęgnował, to zło właśnie, jak najdelikatniejsze zwierzę, mikroorganizm hodowany w szklanej probówce. I teraz je ugłaskuje, by wark swój schowało głęboko w trzewiach. Jakby szeptał, że nie czas na złość, na zmarnowanie gromadzonej energii w sytuacji zgoła neutralnej. Gdyby tylko nie te spojrzenia… Jak obrzydliwe gady pełznące po karku, wślizgujące się na aortę, jakby tam właśnie pędziły ku dudniącemu sercu.
  Herbata ma posmak jaśminu. Przypisywany kwiatu rajski zapach na języku staje się zwykłym, mdłym posmakiem, któremu bliżej do grobowych marmurów niźli boskich niebios. A może myśli tak, skojarzeniami szastając jak wprawiony hochsztapler kartami, gdy z ust ulatuje wzmianka o siostrze. Widzi chłopięce zmieszanie. To samo, które wkrada się zawsze, gdy imię Sary zasiada pomiędzy codzienne rozmowy. W podbrzuszu kręci się złość. To ogon smoka nagłym ruchem połechtał żołądek i ku podgardlu wypchnął obrzydzenie. Sama wzmianka o niej zatrzymuje chłopięcą twarz niby to w wyrazie neutralnym, ale pod mięśniami plecie się sieć nienawiści. Płynie ona w krwinkach a że krew w złości dotrze wszędzie, to i oczy barwi kroplą karminu. Czy nie tak się dzieje? Że w opisach osób szalonych zawsze dociera się do spojrzenia. Przepełnionego chorobliwą agresją wzroku, który jak na taśmie odtwarza źródło ku szybko wyprowadzanym ciosom. Ale nie tym razem. Tym razem tylko paliczki delikatnie wetkną się w materiał amuletu i ciepło, wcześniej przelane z rąk Heizō, przejmą jak własne.
  — Nie ma za co przepraszać. — Uśmiecha się a jest to uśmiech anielski, malowany niczym innym a prostodusznością, którą skradł z najbardziej pogodnych twarzy, wyczuł się w kokieteryjności savoir vivre’u. Mówi, że nie ma za co przepraszać i rzeczywiście tak czuje, bo jedyne słowa pokuty winny uwić się na języku bliźniaczki, która w ciemnościach nocy i cieniach dnia łkała ku zabranemu za szybko życiu. — Nie jest to historia, którą ktokolwiek w Minamoto celebruje. Nie na tym buduje się złudne uczucie potęgi. Nie na emocjach. Tak głupia śmierć, w porę nieopanowana przez człowieka, bo zmarła przez głupotę lekarzy, podobno, byłaby tylko nieczystym śladem w historii klanu. A tego nie potrzebują. Nic dziwnego więc, że nie wiesz. Nie ma też potrzeby na zażenowanie. Czas leczy rany, jak mówią. A oni, rodzice, wciąż wierzą, że ich drugie dziecko żyje. — Delikatność chryzantemy przelewa się w kolejny, skromny uśmiech a Rainer wzrusza ramionami w geście bardziej uspokajającym, niźli obojętnym. — To naprawdę nic takiego, nie przejmuj się. Lubię, gdy pytasz i po to jestem, żeby na te pytania odpowiadać. — Wyciąga ku niemu rękę w geście pojednania, ale i potrzeby poczucia, że z buszującymi pod czaszką emocjami nie został sam. Zewnętrze prawej dłoni ląduje na drewnianym blacie, tuż obok porcelany, w której parzy się napój Hattoriego, a palce zapraszają te drugie do złączenia się w geście ugody. — Jeśli chcesz i to dla ciebie ważne, możemy się wieczorem ósmego spotkać. Nie będę mieć żadnych problemów, to głupota. Ale w takim wypadku bez prezentu. Nie mogę ich za wiele dostawać, bo za szybko się oswajam.
  Spomiędzy warg wychodzą jedynie słowa prawdziwe, gdy ciało już dawno wie, że na nowo stało się własnością. Ponownie zanurza się w przyjemnym poczuciu przynależenia do kogoś, drugiej osoby. Za nie, za to przyjemne ciepło oplatające serce, porzuciłby i rodziców, dobił ducha siostry, by tylko pławić się w otrzymywanej czułości. Naprzeciwko niej ponownie wrogie spojrzenia, które kontrastują ze śmiałym uśmiechem igrającym z półprzymkniętymi powiekami. Was też by oddał Śmierci, wszystkich was wrogo zerkających ku ichniejszej dwójce, gdyby spojrzenia wasze choć trochę zagrażały zbudowanej relacji.
  — A mimo to jeden stworzyłeś — kontynuuje temat, gdy kelner jak duch już, przez Rainera niezauważalny, gdy uwaga zakleszczona na drugim chłopcu. — Skąd to zainteresowanie? Magicznymi przedmiotami? Wiem, że w klanie twórcy yanone hobby zyskują w spadku, trochę przymusem, bo kto chętnie rozdzielałby duszę na przedmioty, ale domyślam się, że u ciebie całość wyglądała inaczej. Przynajmniej mam taką nadzieję, bo przysięgam, że dorwę każdego, kto cokolwiek w ciebie wmuszał.
  Zbudowane na końcu wypowiedzi zdanie nie kończy się śmiechem a jedynie wesoło rozchylonymi wargami. Na linii wodnej podobnie przyjazna nuta, gdy na nowo opiera się na krześle i w wyuczonej nonszalancji bogatszego trzonu społeczeństwa a i lepszej odnodze Minamoto, podnosi podbródek. Schowana w geście wyższość ma za zadanie wkłuć się w otaczające ich sylwetki, jeszcze bardziej podjudzić zebrane w knajpie wyobraźnie, gdy w lewym policzku na nowo rysuje się śmiały dołeczek. Mała dolinka świadcząca o paradoksalnie tragicznym wydarzeniu.
  Utrzymałby podobnie wesoły humor, gdyby nie oczy wkradające się hen za jego pogodną maskę i odkopujące skryte tuż pod uczucia. Marszczy gniewnie brwi, złość kierując bardziej ku sobie niż Hattoriemu, bo najwidoczniej narzucona na ciało zaślepka była nieszczelna; przez otwory wielkości główki od szpilki musiała przelać się frustracja. Poprawia się na siedzisku, by na blat odłożyć prezent i opuszkami musnąć wierzchu rozgrzanej wrzątkiem porcelany. Na moment spojrzeniem ucieka ku parującej herbacie, ku woni jaśminu rozlewającej się pomiędzy nim a gorzkim pytaniem. Wzdycha cicho i w nerwowym, ale wciąż obleczonym w uśmiech geście oblizuje dolną linię ust.
  — Powinienem na każdym spotkaniu zasypywać cię ciekawostkami o świecie i łażeniem po drzewach, co? — Cichy, łagodny śmiech narusza parę rysującą się nad filiżanką. Milknie na moment, po czym przy przekrzywionej ku naparowi głowie, choć spojrzeniu wciąż malującym linię pomiędzy herbatą a rozmówcą, tłumaczy: — Wszystko jest dobrze. To znaczy, jasne, zastanawiam się czasami, kiedy będzie ten moment, w którym zrezygnujesz, ale jest to rzadkie. Wiesz, wolę się przygotowywać na wydarzenia, niż być nimi niemile zaskoczony. Stop, jeszcze nie skończyłem. — Unosi palec w ostrzegawczym geście, choć słowa posiadają wesołą podszewkę. — To prawda, że się przejmuję, ale wynika to… No nie wiem. Nie dzieje się tak, gdy zaczyna ci na kimś zależeć? Poza tym powinieneś docenić mój spokój. Sam jesteś wzorem samokontroli. Ciekawi mnie tylko, na ile jest ona wyuczona. Myślę, że bardzo, ale mogę się mylić.
  Rainer prostuje kręgosłup, by spojrzeć na Hattoriego przy płynącym pod tęczówkami wyzwaniu.
  — Skąd to nagłe pytanie? Już się o mnie martwisz? Może nie jestem mistrzem w kontrolowaniu emocji, ale też nie dam im mną pomiatać. Umiem zawalczyć o swoje, Hei, więc nawet jeśli będziesz chciał odejść, to nie będzie takie łatwe.



Rynek główny Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō and Vance Whitelaw szaleją za tym postem.

Hattori Heizō

Wto 10 Sty - 11:27
Uśmiech, choć łagodny i niosący pokrzepienie, nie przywołał na twarz Hattoriego choćby śladowych oznak wesołości – jedynie nieco go uspokoił. Na ten moment był to jedyny sukces, który udało mu się osiągnąć, bo w srebrnych oczach wciąż tliły się słabnące iskry wyrzutów sumienia, gdy z tyłu głowy rysował się jeszcze wyraźny obraz chłopięcego wyrazu twarzy sprzed chwili. Obraz kogoś, kto dużo chętniej ominąłby niewygodny temat, mimo że aktualnie starał się odrzeć go ze znaczenia i pokazać, że jest wart jedynie machnięcia ręką. Musiał spasować w perspektywie wysuwanych ku niemu argumentów, dlatego wraz z każdym wypowiadanym przez chłopaka słowem, spojrzenie zaczynała wypełniać jedynie uwaga. Wydawała się chłodniejsza od wcześniejszego poczucia winy, ale różnica była zbyt subtelna, by posądzić go obarczanie Seiwy zimnymi spojrzeniami. Towarzyszyła mu powaga, która w tym przypadku była całkowicie naturalna dla kogoś, komu właśnie ujawniano nowe znamiona przeszłości, jego zdaniem niezbyt kolorowej. A mimo tego starał się to jakkolwiek zrozumieć; przyjąć do wiadomości, że spojrzeń na świat było tyle, ile par oczu. Jego oczy nie do końca dostrzegały sens w wierzeniach wiekowego klanu, ale przecież Rainera równie dobrze mogło zadziwić oburzenie, które kryło się za prostotą jego poglądów.
  Na szczęście nie dał upustu swojemu zgorszeniu, które zepchnął na dalszy plan. Gwałtownie wypuścił powietrze przez lekko rozchylone usta, jakby wstrzymywał je zbyt długo w napięciu i wreszcie się poddał. Pokiwał głową, przyjmując do wiadomości tradycje, jakimi rządziła się rodzina Minamoto, opuszczając wzrok na wyciągniętą ku niemu dłoń. Bez chwili zastanowienia wyciągnął nad blatem własną rękę, starając się przy tym nie zahaczyć o gorące naczynie. Palce powoli przesunęły się po wnętrzu chłopięcej dłoni, jakby szukał dla nich właściwego ułożenia, by wreszcie zdecydować się na zamknięcie w uścisku chłopięcych palców. Chwyt na początku wydawał się wątły, dający ostatnią szansę na wycofanie się, szybko jednak przerodził się w bardziej zdecydowany – może wręcz stęskniony – gdy kciukiem naparł mocniej na paliczki.
  — A ty co o tym sądzisz? — spytał, jakby wziął sobie do serca przywilej zadawania pytań. I może brzmiało to absurdalnie, ale nie pytałby, gdyby w tym wszystkim nie wychwycił jakiegoś zgrzytu. — Wierzysz, że żyje? Chociaż może to za dużo powiedziane. Zmierzam do tego, że przecież byś ją zobaczył. — Jeszcze chwilę przyglądał się splecionym ze sobą dłoniom, gdy opuszką kciuka pogładził wierzch palców Seiwy. Gdy uniósł spojrzenie z powrotem ku czarnym tęczówkom, spojrzenie miał znaczące i miał pełne prawo, by pomiędzy wierszami wychwycić kilka istotnych luk. Może znaczących, może nie – był tu teraz po to, by pytać.
  Parsknął mimowolnie pod nosem, a jego usta znów wygięły się w rozbawionym uśmiechu. Bo to zabawne, że pośród wszystkich osób na świecie, to akurat Rainer wypowiadał się na temat prezentów. W srebrzyste tęczówki wkradła się pobłażliwość, bo trudno było oprzeć się wrażeniu, że celowo zdradził mu tę słabość.
  — To twój dzień i to ty masz mieć na to ochotę. Ja chcę. Nad kwestią prezentu jeszcze się zastanowię. Jeśli oswajasz się z dostawaniem, może rzeczywiście powinienem się powstrzymać. Jeśli masz oswoić się ze mną, myślałem, że na tym to wszystko polega — rzucił, wzruszając ramionami z tak dużą lekkością, jakby było to poświęcenie, na które był gotów. Nie sądził, co prawda, że to, o czym mówił, wciąż było narzuconą na wcześniejszych spotkaniach grą czy zabawą w kotka i myszkę. To, o czym mówił, było tym zamierzonym mieszaniem w głowie, ale nie po to, by zdobyć przewagę. Chodziło przecież tylko o zajęcie głowy, o wypełnienie myśli, o to cholerne przywiązanie, od którego samemu spuszcza się gardę zupełnie dobrowolnie. Bo tak już jest i  czasem po prostu warto nie myśleć za dużo o samym sobie.
  „Skąd to zainteresowanie?”
  Nie przypuszczał, że taki drobiazg wywoła falę kolejnych pytań. Rozchylające się usta, gotowe dać Rainerowi oczekiwaną odpowiedź, świadczyły o tym, że dla Heizo nie było to żadne uciążliwe pytanie. Zanim jednak zdołał wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo, zaśmiał się, bo umiejętnie wpleciony w wypowiedź żart, rozluźnił atmosferę. I chociaż Seiwa nie mówił poważnie, miło było usłyszeć, że był gotów stanąć po jego stronie.
  — Rozumiem, że już wpisałeś się na swoją listę? Ostatnio wmuszałeś we mnie te paskudne leki — rzucił zgryźliwie, ale wspomnienie tego aktu troski ociepliło jego spojrzenie. I tak już wyparł z pamięci gorzki posmak płynnego lekarstwa. — Nie martw się. Jedyna osoba, która byłaby w stanie do czegokolwiek mnie zmusić, już nie żyje. Nie sądzę też, że byłbym taki entuzjastyczny, gdybyś postanowił zaczaić się na życie mojej babci — stwierdził, kręcąc głową na samą myśl o takim przebiegu zdarzeń. Rozbawienie wciąż się go trzymało, nawet jeśli tym razem to jemu przyszło mówić o zmarłej. — W każdym razie to od niej wszystko się zaczęło. Poniekąd. Nie będę zagłębiać się we wszystkie szczegóły historii. Ale wiesz, gdy byłem młodszy, nie traktowałem poważnie historii o duchach. W domu, w którym mieszkaliśmy, potrafiły dziać się różne dziwne rzeczy, ale wszystkiemu przypisywałem jakieś logiczne wytłumaczenie. Nie wiem, skąd brał się ten sceptycyzm, ale widocznie tak było prościej. Gdy pokazywała mi, jak tworzy się różne talizmany, uznawałem to właśnie za formę hobby. Myślałem też, że to tylko fiksacja z jej strony, bo starsi ludzie często szukają czegoś, czym zajmą sobie głowę. Ale od dawna wiedziała, że one istnieją i w ten pokrętny sposób chciała nas chronić. Sam nie sądziłem, że któregoś dnia ta wiedza może mi się przydać, więc trochę żałuję, że nie byłem uważniejszy, ale staram się łączyć to, czego już się nauczyłem, z moją obecną sytuacją. Nie powiem, że to zainteresowanie jest hołdem dla zmarłej, bo wiąże się ono raczej z potrzebą zapewnienia sobie spokoju. — wyjaśnił, poprawiając się na krześle. Plecami wygodniej przylgnął do oparcia, ale jego dłoń nie zmieniła swojego położenia, wciąż ujmując tę drugą. Kącik jego ust uniósł się wyżej, jakby podczas tej krótkiej pauzy przyszło mu do głowy coś jeszcze; coś uruchamiającego w nim niezrozumiałe pokłady samozadowolenia. — Zresztą nie tylko sobie, jak widać. — Zaledwie na chwilę zerknął ku własnoręcznie wykonanemu omamori. — To w zasadzie tyle.
  Jak na potwierdzenie swoich słów, kiwnął głową, by uwieńczyć tym samym wzmiankę o kierujących nim motywacjach. Hattori nie powiedział mu wszystkiego, bo tak szumne miejsce nie sprzyjało długim historiom. Były też sprawy, o których być może nie chciałby nigdy opowiadać i uważał, że nie było w tym nic złego, bo to naturalne, że każdy miał swoje tajemnice. Nawet siedzący przed nim Rainer, który z dnia na dzień był dla niego coraz większą zagadką, a przecież powinno być zupełnie na odwrót.
  I gniew na chłopięcej twarzy był kolejną niewiadomą, bo Heizo nie znał kryjących się za nim powodów. Mógł być zarówno efektem jego błędnych wniosków, jak i wyciągnięcia na jaw niewygodnej prawdy; czegoś, co chciał przed nim ukryć, gdy umiejętnie zmieniał swoje maski. Przyglądał się uciekającemu w bok spojrzeniu, wsłuchał się w wyrywające się z ust westchnienie, jakby to za jego sprawą miał ujść z Rainera niewypowiedziany jeszcze ciężar.
  — Dobrze wiesz, że nie o to chodzi — zaprzeczył od razu, ale postarał się, by jego ton nie kładł na Seiwie nacisku. Dobrze wiedział? Skąd brała się ta pewność? Przecież nie mógł zrzucić wszystkiego na drobne glitche w zachowaniu. Ale czasem po prostu wiedział, że coś nie było do końca tak, jak powinno być. Gdyby spytano go, skąd wyciągnął te wnioski, być może najsłuszniej byłoby zrzucić całą winę na intuicję, która nie była żadnym cudotwórczym i niezawodnym mechanizmem.
  „Wszystko jest dobrze.”
  Ale? – mimowolnie przemknęło przez jego myśl. Poprzecinana cienkimi bliznami brew zawędrowała odrobinę wyżej, bo Rainer jeszcze nie skończył, a to oznaczało, że gdzieś po drodze wciąż mógł zaprzeczyć samemu sobie. Zacisnął usta, gdy gestem przeszkodził mu w kolejnym wtrąceniu, bo uważał te obawy za całkowicie niesłuszne, ale była to jedynie perspektywa teraźniejszości i na przekór czarnowłosy słusznie zakładał, że coś zawsze mogło pójść nie tak. Heizo też szybko uświadomił sobie, że sam też to robił, bo chociaż w Rainerowych słowach nie było niczego złego, mimowolnie nałożył na nie kalkę przeszłości, pamiętając, że nie przywykł do sytuacji, w których chciał odejść i starano się go zatrzymać. Ale postąpiłby głupio, gdyby pozwolił na to, by pomiędzy nich wkradł się dystans narzucony mu przez przeszłe scenariusze, więc zwyczajnie tego nie zrobił, ignorując wewnętrzne ukłucie bezsensownej niepewności. Bo było to tylko ukłucie – bodziec zbyt słaby, by przebić się przez potężniejszą falę cieplejszych odczuć.
  Nie puścił mimo uszu tego, że mu zależało.
  — Tak — przyznał, nie mijając się z prawdą. — Już się martwię. To nie moja wina. No i, skoro już dałeś mi dojść do słowa, na twoim miejscu skupiłbym się nie na tym, jak mnie zatrzymać, a na tym, jak się mnie pozbyć. — Żartobliwość w głosie pociągnęła za sobą wyzywający błysk, który pojawił się w jasnych tęczówkach; równy temu, który dostrzegł w czarnych oczach chłopaka. — Doceń, że uprzedzam cię, że przygotowujesz się na niewłaściwe wydarzenia. Chociaż może powinienem zachować to dla siebie? Wiesz, żeby miło cię zaskoczyć — stwierdził z rozbawieniem. — I nie wiem, skąd przekonanie, że jestem wzorem samokontroli.
Pokręcił głową, jakby uznał to sformułowanie za kompletnie niedorzeczne. Ale może po prostu nie dostrzegał żadnego problemu w kontrolowaniu się, gdy zatrzymywanie w sobie tego, czego nie chciał pokazywać światu, w którymś momencie zaczęło przychodzić mu naturalnie. Ostrożnie ujął w obie ręce niewielki czajnik, by przelać herbatę do czarki – to na tej czynności skupił teraz całą swoją uwagę, ale sprawiał wrażenie kogoś, kto nad czymś się zastanawia.
  — Może nie zrobiłeś niczego, co przeciągnęłoby strunę?

@Seiwa-Genji Rainer
Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Sro 11 Sty - 21:08
Żłobione jak u laleczki oczy siostry majaczą na drugim planie myśli, gdzie pierwszy okupują racjonalizm i logika. Mimo to, mimo że stara się nie zaglądać pod podszewkę pragmatyzmu, hen ku uczuciom dotkliwszym, to w okolicach splotu słonecznego mości się przestrach. Mierzwiące wewnętrze, nieprzyjemne uczucie. Spojrzeniem, choć szasta we wszystkie strony, tak w jedną nie potrafi. Wzrok siostry utkwiony od zawsze na jego karku i jak po polanie bezczelnie nań biegający. A jej stópki małe jak krople deszczu, lekkie niczym podmuch zimowego wiatru, przy którym przyszło jej umrzeć. Czy wciąż jest niemowlęciem, czy może rośnie wraz z nim tak, jak winna rozwijać się bliźniacza dusza? Choć podobne rozważania nachodziły go rzadko, częściej w przeszłości, tak teraz jak fala z hukiem obijają się o brzeg świadomości. Strzepuje je westchnięciem, delikatnym podmuchem powietrza usuwając kurz z dawno odłożonych rozważań. Nie podejrzewał, że wrócą teraz. Poruszone jednym pytaniem, jedną wzmianką w tak dziwnym, niepasującym rozmowie momencie. Mimo to na twarzy zamiast strachu, który niegdyś mościł się w oczach, maluje się zmęczenie. Proste i całkiem ludzkie zmęczenie gnające pasma mięśni do ziemi, ścielące kości ciężką pierzyną niewygody. I nagle ciało Rainera osiada w miejscu, a by nie upaść, nie dać się przygnieść myślom jak znikąd przyniesionemu kamieniu narzutowemu, łokcie opiera o blat stołu, dłonie krzyżuje pod wysuniętym podbródkiem i uśmiecha się. Widział już Heizō ten uśmiech. Nienaturalnie łagodny, wyćwiczony, ale czy z czasem, po długich latach treningu, coś wyuczonego nie staje się mechanizmem bardziej pierwotnym niż nagłe, nieskontrolowanie wysiąkające emocje? Uśmiecha się więc. Lewy kącik ust drga niepostrzeżenie, narusza strukturę policzka, żłobi małą dolinkę i rozbawia oczy, na które wpadają nierówne końcówki czarnej grzywki. Zdają się one spajać z ciemnością źrenic. Wieczór zamknięty w tęczówkach błyszczy przy ciepłym, drgającym w restauracji świetle, ale pod nim, pod narzuconą przez żarówki żółcią, kuli się coś jeszcze. Błysk idący z samego środka, wprost od duszy, wrzucony w białko jak ostatni, wieńczący danie detal. Paliczki splatają się ze sobą a srebro nań uwieszone, które dawno temu stopione w zgrabne, obłe pierścienie, drgają w rytm wolnej melodii płynącej z uwieszonych nad głowami gości głośników. A ty co o tym sądzisz?. Pytanie jak wytrych wyłamuje zamek do drzwi dawno zamkniętych a wraz z pierwszym ich skrzypnięciem koniuszek języka wykonuje trzy kroki po podniebieniu. Jest w uśmiechu Rainera pewna wrogość, niebezpieczna nuta, która nie tylko przedostaje się do delikatnie drgającej brwi, ale i pełznie po całej sylwetce, gdy ta prostuje się. Spojrzenie chłopca klinuje się pomiędzy oczyma partnera a jego językiem, który śmiało — czy zbyt śmiało? — sięga schowanej w odmętach pamięci wiedzy. Ale pozwolił mu pytać. Z dłonią wysuniętą do drugiej podpisał pakt rysujący ścieżkę ku wszystkim jego sekretom, w tym słabościom. A czymże Sara nie była, jeśli nie jego piętą achillesową; jego gwiazdą, która zanim zdążyła zabłysnąć — zgasła. Palce rozplatają się, by zaraz wejść kontakt z drugimi; już dotkliwiej, by fizycznie zakomunikować zgodę na poruszenie przeszłości. Delikatnie, z wierzchu, aby historia wciąż pozostała historią.
  — Myślę, że coś chowa się w czerni nocy i cieniach dnia. Myślę, że jest bezpośrednio z nią powiązane, ale niegotowe, by stawić czoła mi czy rodzicom. Albo się bawi, bo dzieci przecież to lubią. Zabawę. — Opuszki skaczą po tych drugich. Teraz, na drugiej skórze bawią się w rytmicznego berka, choć w tle piosenka inna, spokojniejsza. — Myślę też, ale jest to tylko moja filozofia, poparta niczym i przez nikogo, że takie dziecko, które zdążyło złapać dwa wdechy, ma więcej chęci do życia, celu, niż to, któremu pozwolono postawić pierwsze kroki. — Słowa jego ciche jak powtarzalna przez buddystów mantra, jak trzepot ptasich skrzydeł delikatna, płocha, ale z każdym momentem zyskująca na sile niczym wiatr wzmagający się na opustoszałej plaży. W ostatniej z sylab kiełkuje, by zaraz zniknąć, gardłowe, niskie rozbawienie. Ono wciąż wybrzmiałe przy spojrzeniu niebezpieczniejszym, niż to znane, to Rainerowe, które zazwyczaj oplecione w chwilową infantylność i nagłe podekscytowanie. — Z drugiej strony, czasami zdaje mi się, że ona, siostra, jest we mnie. Ten głupi przesąd, że bliźniaki powinny czy mogą odczuwać drugiego emocje. Coś w tym jest, bo siedzi we mnie duch, którego nie rozpoznaję; który czasami ciągnie mnie w tak dziwne kąty świadomości, że ewidentnie nie moje. Obce. Ścielone dziwną żarliwością, jakby pragnęły życia, które nie istnieje, nie jest jej.
  I dostrzegą bystrzejsze osoby w ruchach chłopca coś obcego, w jego słowach dosłyszą nutę źle wygryzioną, cudzą i kuriozalną. Jakby rzeczywiście siedział w nim demon, którego nie wiedzieć kiedy przygarnął, albo bez własnej zgody wszedł z konkretnym duchem w kontrakt. Prawie niewidoczne wzruszenie ramion i wzrok Rainera ślizgający się po siedzącej naprzeciwko sylwetce. Czuje, że zbyt bardzo się odsłonił; że z ciała zdjął zakleszczający się na mięśniach bagaż potężnej, skrupulatnie i przez lata tworzonej zbroi.
  — Nie uznaję czegoś takiego, jak moje dni. — Śmiech zasklepia otwory ku dawnym wydarzeniom. Ton głosu wygładza się, wraca ku torom rozmowy normalniejszej, bardziej przyswajalnej. — Ale przyjdę. Wieczorem.
  Tylko krótkie, ciche parsknięcie umyka pod wpływem nawiązania do płynnych lekarstw, ale nie przerywa. Nie śmiałby historii zaszkodzić, stanąć naprzeciwko pędzącej ku niemu tajemnicy, która zdaje się już zza rogu wychylać i błyszczeć pociągającym uśmiechem. Jedynie zmarszczone brwi podkreślają wyswobodzoną z objęć przeszłości wzmiankę o kimś, kto byłby w stanie Hattoriemu zaszkodzić bądź zaszkodził, a spostrzeżenie to Rainer chowa głęboko w głowie. Nie na tyle, by wzmiankę zaraz zapomnieć, ale by w spokoju wyciągnąć ją na światło dnia w bardziej przyjaznych warunkach. Nie komentuje więc. Pozwala słowom płynąć tak, jak nieprzerwanie tyka zegar, jak czas przelewa się bez pędu a spokojnie, wyuczony własnego rytmu. Wspomnienie babci, tej tajemniczej kobiety, która w ich rozmowach jak ciepły cień padała na przytaczane przez chłopaka historie, niepokoi. Ale wciąż jest to wspomnienie a te nie powinny mieć wpływu na teraźniejszość. Mimo to, jak każda kalka z historii Hattoriego, pokrętnie dotyka i zniecierpliwione ciało Rainera. Jest dziwnie spięty, jak polujące kotowate zatrzymany w czasie. Mimo to czujność rozpuszcza skromny uśmiech drugiego z chłopców, tak naturalny i przyjazny, że nie sposób nie ulec jego urokowi. Mięśnie rozluźniają się i dłoń ujęta w palce drugiej przylega do niej nieśmielej, spuszczając napięcie ze zbyt mocno napiętych paliczków.
  — Ładny prezent. Raz jeszcze, dziękuję — podsumowuje.
  Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Śmieje się rozbawieniem łotrzyka przyłapanego na kuglarstwie. No tak, nie pora na unikanie tematu a zgrabne z niego wymanewrowanie. Nie chce go przekonywać do własnego zdania. Nie chce na siłę narzucać własnej historii, która tak teraz nieważna, ale natarczywie z pamięci przesiąkająca. Jak sceny z kiedyś obejrzanego filmu. Seiwa wie, że nadejdzie dzień, w którym ten tutaj odwróci głowę w innym kierunku. Ciekawszym, pewniejszym, n o r m a l n y m. Ale to dobrze, bardzo dobrze. Bo tym samym pozna świat w barwach znacznie ciekawszych, niźli te zaprezentowane przez samego Rainera. Rzeczywistość chłopca o czarnych jak nocne niebo źrenicach była równie wroga. Nie wyznaczono weń konkretnych ścieżek, więc w życiu błądził i wciąż zresztą błądzi po omacku. Jak dureń, jak nadworny błazen śmiejący się z własnej roli. Skupiłbym się nie na tym, jak mnie zatrzymać, a nie na tym, jak się mnie pozbyć. Wpisując się i w narzucony, figlarny nastrój, uśmiecha się. Ponownie i nieprzerwanie ukazuje światu chwilową, utkaną na bazie komentarza, wesołość. Możesz obiecywać, Heizō, bo na obietnicach i ich łamaniu opiera się każda relacja. To urocze, kiedy przed oczyma ścieli się przyszłość w barwach znacznie weselszych, niż te rzeczywiście będą. Z tym, co za chwilę jest tak, jak z tym, co było. Nadzieje winno się porzucić, wspomnienia spalić, a czas ograniczyć do sekund rozgrywanych. Tak jak teraz.
  Rainer wzdycha i na zbyt długą chwilę przymyka powieki.
  — Nie wiem, dlaczego zobaczyłem to dopiero na balu, bo byłeś taki wcześniej, ale podczas wydarzenia, wtedy, kiedy szkło powędrowało do obcej krtani, w sekundę zdusiłeś wszystkie emocje. Godne podziwu, ale też destrukcyjne. Przyjemnie było obserwować, jak próbujesz je uspokoić w ogrodach. Jeśli tamta sytuacja nie była idealną samokontrolą, to w takim razie ta nie ma swojej perfekcyjnej formy.
  Kręci głową, jakby odrzucał kolejne natarczywe myśli i usuwa rozedrganą dłoń z blatu. Kiedy podają ich zamówienie odpowiada na ostatnie, zapewne retoryczne pytanie:
  — Wydaje mi się, że nie zrobiłem. Daj mi czas.
  Na wargach osiada ciepło herbaty.




Rynek główny Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Czw 12 Sty - 21:42
Przenikliwe spojrzenie sunęło od jednej czarnej tęczówki do drugiej – wydawały się równie bezdenne. Cały czas przyglądał mu się ze stoicką uwagą i kto wie, czy właśnie świadomie – może nieco naiwnie – ignorował te drobne rysy na chłopięcej twarzy czy umykały one tylko pozornie czujnym oczom, które zrzucały na rozmówcę ciężar. A może po prostu wychwytywał niedoskonałości i wpasowywał w całościowy obraz Rainera, który przecież jeszcze nie był mu znany w całej swojej okazałości i kto wie, ile jeszcze czasu potrzebował, by w pełni go zrozumieć. Nie wiedział przecież, skąd brały się te wątłe przebłyski wrogości w oczach, a było to za mało, by postawić grubą kreskę na zbudowanych już pomiędzy nimi wspomnieniach – na wszystkich wywołanych uśmiechach, na bezinteresownych prezentach, na aktach niepotrzebnej troski, które nie zostały zapomniane i wciąż niosły ze sobą rzadko doświadczane ciepło. Stąd właśnie nie ugiął się pod wpływem jeszcze obcych mu wrażeń. Sylwetka w nieskrępowanym i naturalnym odruchu nachyliła się nad stołem, jakby te minus dwa centymetry w odległości pomiędzy nimi robiły jakąkolwiek różnicę. Zamiast cofać się bliżej światła, z zainteresowaniem sięgał ku ciemności wejrzenia, do której – jak to w przypadku ciemności bywa – trzeba przyzwyczaić oczy. Nie zadawał niewygodnych pytań, spodziewając się kolorowych odpowiedzi. Nie zadawał ich też po to, by jeszcze zastanowić się nad tym, czy uchylone za jego plecami drzwi kuszą go ucieczką. Heizō nie miał jednak w zwyczaju oglądać się za siebie, bo gdyby zbyt długo poświęcał się rozmyślaniu o przeszłości, nie byłoby go ani na drzewie, gdy pierwsze płatki śniegu opadły na miasto, ani w gorących z źródłach, ani tutaj. Nie pozwoliłby, by choćby najdrobniejsza siła przyciągania miała szansę na niego wpłynąć, a wiedział, że z tą całą wyuczoną samokontrolą bez trudu pozatrzaskiwałby wszystkie spusty. Teraz jednak siła ta była zbyt silna i nie słabła, choć starano się go odepchnąć. I może miał co do tego mylne wrażenie, ale to bez różnicy, bo nigdzie się nie ruszał. Palce, które w mocniejszym, ale niebolesnym, uścisku uwięziły Rainerową dłoń, utwierdzały w przekonaniu, że pytanie Hattoriego było aktualne. Nie bał się ani Seiwy, ani tego, co miał mu do powiedzenia, bo może i podświadomie zdaje sobie sprawę, że wrogość nie dotyczyła jego bezpośrednio. A nawet jeśli – co z tego?
  W końcu go lubił.
  To durne, ale nie potrafił znaleźć innego określenia, które nie brzmiałoby, jak wyjęte z nastoletniego słownika. Trzymał się tych infantylnych, ale neutralnych określeń, bo tego, co czuł, nie można było nazwać do końca dojrzałym. Może dlatego nie martwił się majaczącymi za rogiem cieniami, bo w tym dziwnym, niepojętym stanie częściowego zaślepienia wydawały się raczej pokracznymi straszydłami z bajek wciskanym dzieciom. Nie oznaczało to, że to, czego doświadczał czarnowłosy, Heizo uważał za fikcję. Słuchał go z wymalowaną na twarzy powagą, co jakiś czas przesuwając kciukiem po skórze jego dłoni, jakby samemu sobie musiał przypomnieć, że nadal ją trzyma. Pomiędzy ciemnymi brwiami zarysowała się niezbyt głęboka zmarszczka, gdy za mocno skupił się na wyciągniętej z Rainera odpowiedzi; podświadomie szukał w głowie strzępków przydatnej wiedzy, ale miał przed sobą kogoś, kogo cała rodzina żyła z duchami za pan brat. Jeśli do teraz nie znaleziono żadnego rozwiązania, jak mógł twierdzić, że jakkolwiek mu pomoże?
  Pokręcił głową, nie tylko w niedowierzaniu, ale i porzucając plan odnalezienia racjonalnej odpowiedzi. Wzrok złagodniał, bo czarnowłosy wiedział, kiedy należało zdjąć nacisk; tyle na razie wystarczyło.
  — Więc sądzisz, że istnieje, ale jej nie widziałeś — podsumował, stawiając pierwsze kroki ku zebraniu myśli; własnych – może i zbędnych – spostrzeżeń. Brzmiał, jakby mówił bardziej do siebie niż do niego i także zniżył głos, bo powierzone słowa były tajemnicą zdradzoną tylko jemu. — Sam nie wiem. Pierwszy raz słyszę o tak młodym yurei, ale to raczej nie powinno cię dziwić. Nie wiem, czy to możliwe, żeby duch przetrwał bez kontraktu aż tyle lat. Nie myśl, że z tego powodu ci nie wierzę. Coś cię prześladuje i wygląda na to, że jest uciążliwe, ale czy to twoja siostra? Może i ona. — Wzruszył ramionami w geście niewiedzy, a nie zobojętnienia. Wyprostował się i na powrót przylgnął plecami do oparcia. — A może coś, co dawno temu zdecydowało się żerować na rodzinnym nieszczęściu. Cel nie byłby przecież przypadkowy — rzucił, bo wciąż miał świadomość rzucanych ku Rainerowi spojrzeń, które od czasu do czasu odbijały się rykoszetem także ku niemu. Nie wszystkie z nich musiały być ludzkie. — To tylko teoria. Tak czy inaczej, duch to nadal duch i to nie jego miejsce. Coś wymyślimy.
Nie prosił go o to, ale zapewnienie bezwolnie opuściło jego usta, bo wzmianka o siedzącym w nim duchu nie mogła od tak przemknąć bez echa. Szczególnie, jeśli duch chciał się karmić życiem, które go niego nie należało. To normalne, że chciał pomóc, choćby poświęcając temu kilka swoich myśli i odkrywając karty, których nikt jeszcze nie odkrył; ewentualnie zapuszczając się w ślepe zaułki, w które niechętnie chadzano, bo prowadziły donikąd.
  „Ale przyjdę. Wieczorem.”
  — Przypomnę ci — obiecał, jednocześnie dając znać o tym, że nie było już odwrotu. — Ale zostaniemy w domu. Tym razem nie zasnę — dodał z rozbawieniem. Nie myślał w tej chwili o sobie, bo nie obchodziło go, kto na nich patrzył i jak patrzył; uwzględnił przede wszystkim spokój Seiwy. Zresztą pamiętał, że sam spędził miło swój urodzinowy wieczór z dala od spojrzeń innych, więc warto było odwdzięczyć się tym samym.
  Spoglądał na niego znad przechylonej czarki, gdy upijał niewielki łyk za gorącego jeszcze napoju. Obwódki dookoła jasnych oczu w sztucznym świetle wydawały się jeszcze wyraźniejsze, nienaturalnie odcinając tęczówki od białek. Słabe błyski, które rozświetlały spojrzenie, były jednak rozbawione, choć wspomnienie balu było zaprzeczeniem przyjemnych wspomnień. Sam nie wiedział, jaka siła zmusiła go wtedy do interweniowania; znał ostateczny wynik tamtego spotkania, jeszcze zanim jego ciało wyrwało się do przodu.
  Z cichym stuknięciem odstawił naczynie na stół, znajdując dla niego miejsce obok postawionej przed nim miski z daniem, którego zapach przyjemnie wdzierał się w nozdrza; przypominał o tym, że od dobrych kilku godzin nic nie jadł.
  — Nie była obca — sprostował, ujmując w palce parę bambusowych pałeczek. — Ale to nie tak, że dobrze ją znam. Może to nie ja byłem wzorem samokontroli, a ci, którzy nie kiwnęli palcem i zdecydowali się po prostu stać w miejscu? — zawiesił na chwilę głos – o dziwo, niezrażony obojętnym postępowaniem – i w tej chwili zastanowienia przemieszał jedzenie, by ułożony pod warstwą mięsa ryż zmieszał się z sosem. — W każdym razie czasem musisz zrobić to, co trzeba zrobić. Jeśli to, że potrafię zagryźć zęby, może się do czegoś przydać, to poświęcę chwilę osobistej wygody. To nie takie destrukcyjne, jak ci się wydaje. Zresztą nie jest źle tak po prostu móc decydować o własnych reakcjach. — Nawet jeśli skłamał, nie dał tego po sobie poznać, bo uśmiech, który ledwo widocznie rozciągnął usta był szczery. Przede wszystkim szczery w tym, że nie chciał, by się tym martwił.
  — Czemu ci na tym zależy? — spytał, bo dziwnie było usłyszeć, że potrzebuje czasu, by naruszyć jego granice. Czy raczej po prostu z góry zakładał, że ten moment nastąpi? Jak z wcześniejszymi przypuszczeniami co do tego, że odejdzie. — Skoro mówisz, że nie jesteś mistrzem w kontrolowaniu emocji, to czemu to robisz? I dlaczego wybrałeś mnie, skoro wiedziałeś, że byłem taki już wcześniej?
  Zawiesiwszy kolejne pytania w przestrzeni ponad dzielącym ich stołem, wsunął do ust pierwszy nabrany kęs, nie spuszczając wzroku z chłopięcej twarzy. Ciekawość stłamsiła zdrowy rozsądek, który uderzył w niego dopiero chwilę później, gdy nie było już możliwości wycofania się z zadanych pytań. Gdzieś podświadomie wiedział, że nie wszystkie rzeczy musiały mieć racjonalny powód. Z tego samego braku powodu jadł z nim właśnie kolację i, przygnieciony do mentalnej ściany dokładnie tym samym pytaniem, nie znalazłby lepszego wyjaśnienia niż „bo tak”.

@Seiwa-Genji Rainer
Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Nie 15 Sty - 16:00
Zagubiony kosmyk czarnych włosów niezgrabnie upada na policzek. Zarysowuje na nim niewidoczną dla ludzkiego oka linię, która na skórze objawia się delikatnym muśnięciem. Rainer sięga zguby, poprawia ułożenie grzywki, bo choć wie, że znajduje się w prywatnej sytuacji, to i zewsząd zerkają ku niemu obce spojrzenia. Przysiągłby, że nazwa klanu — zniecierpliwione sylaby składające się na słowo Minamoto — uciekają spomiędzy naprędce rozchylanych a obcych warg. Gdyby mógł, zebrałby ten skroplony w małe łzy przestrach, przerzucił do małej fiolki i nosił przy sobie jak jeden z największych skarbów. Bo czymże innym, jak nie reputacją, przyszło mu manewrować każdego dnia? Przynależność do Seiwa-Genjich, zdawałoby się, że najlepszej odnogi rodziny, miała negatywne konsekwencje, jasne. Większość najmłodszych nań się właśnie skupiała. Brak całkowitej swobody, ucisk ze strony starszyzny, patologie skrywane w skromnych uśmiechach, acz ostrych jak brzytwa spojrzeniach. Skłamałby mówiąc, że udało mu się obejść wszystkie z wymienionych, ale — bo zawsze istniało ale, które rozpuszczało nieszczęścia w prozaicznych przyjemnościach — z drugiej strony były one, korzyści. Zgromadzone w realnym świecie sylwetki, które Minamoto uwielbiały bądź wręcz przeciwnie, zerkały ku członkom w wyrazie dogłębnego niezrozumienia i nienawiści, która swoje podłoże najczęściej miała w ludzkim, najzwyklejszym strachu. Lubił to. Poczucie, że wzbudza na wskroś skrajne uczucia, że w jego klatkę piersiową wbijane są malowane w fantazjach sztylety. Uśmiechał się ku tym wizjom i ich nierealności. W pewien sposób i je rozumiał. Sam często brodził w paranoidalnych wyobrażeniach, które istniały gdzieś na brzegu fantazji a realności; wystarczył krok, by się ziściły. Chłopiec spogląda ku przedstawicielce Yōzei-Genji. Szybkie pokręcenie głową, by odciągnąć myśli od Rajki. Czy dzisiaj też powinien złożyć jej życzenia?
  Wybija się z zamyślenia, gdy ku niemu nachyla się sylwetka chłopca. Od razu wzrok, jakby wcześniej cofnięty ku przeszłości (może nie przeszłości a światu równoległemu), wraca ku aktualnej rozmowie. Nieprzyzwyczajony do faktu, że to on jest aż tak intensywnie obserwowanym, wzdryga się. Nieprzyjemny dreszcz tylko przez chwilę skacze po lędźwiach, ale zaraz zastępuje go ciepło spojrzenia i uśmiech znikąd wpełzający na usta. Cały czas zapomina, że ma do czynienia z człowiekiem równie spostrzegawczym, co on sam. W dziwny i niezrozumiały sposób fakt ten wydaje się Rainerowi pociągającym. Gra na uwagę, na minimalne wręcz gesty, które raz zapoczątkowane, zaraz rozpłyną się pod naporem słów. Nic dziwnego, że ponownie w jego oczach grają nuty rywalizacji; z tą różnicą, że wyścig nie ma końca a jego zwieńczenie nie winno być celem. Wprawdzie chodzi o wszystko pomiędzy. O ten palec haczący o drugi, o zdanie niepotrzebnie przeciągnięte bądź celowo niedopowiedziane. Krótki wydech ucieka spomiędzy warg a on wygodniej siada na fotelu, wnętrze kolana intensywniej wbija w drugą nogę i odchyla plecy. Podbródek machinalnie już wędruje ku górze, by słowa, nieważne o jakim znaczeniu, nabrały tonów bardziej wyniosłych. Bawi się. Bawi się w rozmowie i spojrzeniach poń pełznących. Wie, że nie ucieknie plotkom w domu i to jeszcze bardziej podjudza chęć na nieczyste zagrania; zagrywki, które ojcu wygryzą rozsądek a wokół serca matki zakiełkują nowe pnącza niepewności. Jak bardzo nieważni są teraz oni, rodzice, pochowani w swoich szerokich, klanowych przestrzeniach jak duchy Fukkatsu, obrońcy Asakury, samozwańczy shinigami decydujący o innych śmierci i życiu. Liczy się jedna postać, tak wcześniej niepozorna a teraz w detalach zarysowana i już na zawsze wszczepiona w jego wspomnienia. Jest tego pewien. Tych jednych jedynych konturów się nie pozbędzie, bo już teraz wygrawerowane pod myślami, dotykalne bardziej niż stojąca przed nim filiżanka. Ta wciąż gorąca. Porcelana rozgrzewa palce wsuwające się w ucho naczynka, by ciepło herbaty rozlać się mogło na ułożonych w uśmiechu ustach.
  Rozbawienie jest jego naturalną reakcją na skonfundowanie drugiego z chłopców. Nie oczekuje zrozumienia, wzniosłej rady. Bardziej interesuje go sam fakt przyjęcia informacji, który zdaje się nie być niczym nad wymiar zaskakującym. Kiwa głową, jakby w wachlarz cech Hattoriego wpisywał nowe — empatię. Przekrzywia głowę i wsłuchuje się w jego słowa z zainteresowaniem, choć to kierowane jest ku zupełnie czemuś innemu. Nie tyle sensu wypowiadanych zdań, ale ogółowi zachowania. Tak teraz rozczulającemu.
  — To urocze — mówi w końcu pewny siebie i własnych spostrzeżeń; niemalże mierząc chłopaka łapczywie, ale dłonie wciąż trzymając przy sobie — blisko, bo na wciąż zlepionych ze sobą nogach. Po chwili tłumaczy: — Urocze, że w ogóle poświęcasz czas na próbę rozwałkowania tego problemu. Nie wiem, czy cię tym uspokoję, ale niepotrzebnie się martwisz. Przynajmniej nie na ten moment. Każda z twoich teorii może być prawdą, może być totalną bzdurą. Trudno określić. Jedno tylko wiem. Dusze, tak jak i każda rozumna istotna, mają prawo do współistnienia, więc świat żywych to wciąż ich miejsce. Różnica, że nie posiadają ciała, tyle. Jeśli chcą je odzyskać, dokończyć niezamknięte sprawy za życia, proszę bardzo. Po to istniejemy my, łącznicy pomiędzy realnością żywych a, nazwijmy ich na potrzeby tej rozmowy, martwych. — Milknie na krótką chwilę. — Może dlatego nigdy nie byłem fanem egzorcyzmów. — Poświęca dłuższy moment na przemyślenie sensu przekazanych przez Hattoriego informacji, po czym w zastanowieniu, oczyma uciekając za lewę ramię, doda: — Nie wiem, czy ona, moja siostra, nie posiada kontraktu. Zastanawia mnie, czy możliwym jest zawiązanie go przy porodzie. Dajmy na ten przykład, ze mną samym. — Wzrusza ramionami. Temat Sary wciąż jest dla niego zagadką. Wraca do wyobrażeń o dziewczynce dość często, ale postanowił, że przypatrzy się rozwojowi sprawy. Mijają dwadzieścia trzy lata jego życia na tym świecie a on zawieszony w prostej, nudnej czynności. Czeka. Może dlatego te zabawy w trakcie, jak dziecięce zachcianki, które pozwalają zapełnić czas, wprowadzić w dni nutę przyjemności. Ponownie rytm pląsającego w tle utworu wygrywany zostaje przez palce. Tym razem na zewnętrzu uda.
  — (…) nie zasnę.
  Krótki, przerwany myślą śmiech urywa się z gardła i strzepnięty zostaje nagłym pokręceniem głowy. Ciało Rainera, podobnie do wcześniejszej pozycji rozmówcy, nachyla się. Paliczki złączone zostają w mocnym — mającym na celu podtrzymanie głowy — splocie a nań usadowiony zostaje podbródek. Teatralnie, delikatnie, acz gest sam w sobie jest zastanawiający. Nienaturalny, ale pasujący do prowadzonej rozmowy. Niewidoczne dla Heizō drgnięcie stopy pod płaszczyzną stolika, wygranie i tamże krótkiego rytmu, towarzyszy kolejnym słowom Seiwy:
  — To moje urodziny. Nie dam ci zasnąć — mówi przy złowróżebnym, rozbawionym, ale wciąż zakręconym nieprzystającą obietnicą tonie. Jak wystawiony do szermierki łapie tamtego spojrzenie i kontakt wzrokowy utrzymuje na tyle, by raz tylko czubkiem wypolerowanego buta musnąć znalezioną pod stołem łydkę Hattoriego. Udaje mu się to w momencie, w którym tamten wlewa na język ciepłą herbatę. W lewym policzku Seiwy rysuje się zawadiacki dołeczek, którego intensywność skierowana jest i do wszystkich zerkających ku niemu osób.
  —  Nie była obca.
  — Znałeś ich, ją? Skąd? — Realne zainteresowanie towarzyszy pałeczkom sięgającym przyniesionej przez obsługę potrawy. Gyūdon jest dobry, nie najlepszy, z jakim miał do czynienia, ale niewpływający na jakość sytuacji. Co ważne, bo gdy smak przeszkadza, to i rozmowa się nie klei. — Swoją drogą, poszedłeś na bal sam z siostrą? Nie wydajesz się być aż tak rozrywkowym. Sam też zwlekałem z decyzją, ale finalnie nieco mnie do tego zmuszono. Wiesz, widzialność klanu, pilnowanie Enmy, bo sam Noriaki najwidoczniej nie był wystarczającym. — Nie komentuje pozostałej części wypowiedzi. Jego samokontrola również plasowała się na wysokim poziomie, ale gdy tylko z niej rezygnował, popełniał decyzje dużo śmielsze, bardziej destrukcyjne, niż te opisywane przez Heizō. Jednocześnie nie miewał wyrzutów sumienia. Czasami własną opinię wykładał w inny sposób, niż zalecany, niż werbalny. Może i wróciłby do tematu po chwili, ale wraz z kolejnym łykiem herbaty, zalany zostaje pytaniami. Śmieje się cicho, po czym w spokoju kończy przeżuwać ryż. Kręci głową w rozbawieniu.
  — Wolniej, Hei, za dużo informacji — Wraz ze spojrzeniem i pałeczki zanurzają się w daniu. Milczy, by przemyśleć odpowiedź. — Po pierwsze, to był żart. Nie zależy mi na tym, aby przeciągać strunę. — Sam nie jest tego taki pewny, ale puszcza myśl wolno. — Nie jestem mistrzem, ale całkiem dobrze sobie z nimi radzę. Mówiłem to w kontrze do twojego zachowania. Plasujesz się dużo wyżej niż ja sam. I dlaczego ciebie wybrałem? — Krótkie parsknięcie zdobi nieśmiały uśmiech. — Śmieszne, że w ogóle myślisz o tym, że to akurat ja wybrałem ciebie, ale niech będzie. Może jest w tym krztyna prawdy. — Zanim wypowie ostatnie zdanie skieruje ku rozmówcy złączone ze sobą pałeczki. — Powiedzmy, że mam słabość do dachowców.



Rynek główny Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Wto 17 Sty - 23:08
Urocze? – myśl zawtórowała wydobywającemu się z gardła, pytającego „hm?”, bo poruszany temat wydawał mu się na tyle poważny, że nie dostrzegał w nim niczego uroczego. Zaintrygowany tematem, nie brał pod uwagę tego, że to jego zachowanie było powodem nagle ocieplającego się spojrzenia Seiwy i wykwitającego na chłopięcych wargach uśmiechu. To oczywiste, że nie brał pod uwagę tej możliwości, skoro ten niewymuszony akt troski i chęć rozwiązania problemu – nie jego problemu – były dla Hattoriego zupełnie odruchowe. Nie musiał poświęcać im ani jednej myśli, jakby ich mechanizm niczym nie różnił się od oddychania. To dziwne, bo sprawiał wrażenie kogoś, kto racjonalnie układa sprawy, w które zamierza ingerować. Nie zawsze jednak ten racjonalizm trzymał się go równie mocno, gdy w grę wchodziły sprawy bliskich mu osób, choć mimo tego zawsze starał się analizować je na chłodno; bez zbędnego słodzenia, bez klepania po głowie. Teraz jednak wydawał się być nieco zbity z tropu i zaskoczony tym, że Rainera jakkolwiek dziwiło, że wykazał się tak niewielką inicjatywą. Był przekonany, że to normalne, dlatego jego własne zdziwienie już za moment skryło się pod grubą płachtą pobłażliwości. Opuścił podbródek, za uniesioną czarką kryjąc wygięte rozbawieniem usta; zbył tę uwagę, kręcąc lekko głową.
  Pozwolił sobie na solidniejszy łyk herbaty po wcześniejszym ostudzeniu jej wydmuchiwanym przez usta powietrzem. Nawet jeśli nie go końca zgadzał się z Rainerem w kwestii duchów, ze spokojem przyjmował do siebie sprzeczne ideologie. Robił to, co niektórym potrafiło przychodzić z niewyobrażalnym trudem – słuchał i nie przerywał, by nie tracić czasu i od razu wdrożyć zaciekłe przekonywanie go do własnych racji. Nie zależało mu na tym, by myśleli tak samo, ale każda upuszczona przez Seiwę myśl posyłała go gdzieś dalej, w głębsze rejony własnego umysłu. Słowa chłopaka przez cały czas docierały do jego uszu, ale wzrok, choć zawieszony na wysokości jego oczu, zdawał się lawirować gdzieś w połowie niewidzialnej liny, która spajała ze sobą ich spojrzenia. Być może o kilka sekund za długo tkwił nieruchomo z przytkniętym do dolnej wargi brzegiem czarki, zanim mrugnął, jakby wyrwany z transu. Powoli odstawił niewielkie naczynie na blat, jakby celowo odwlekał swoją odpowiedź, bo to, co siedziało mu w głowie, w jego odczuciu wymagało ostrożności większej niż stawianie kroków na śliskich kamieniach, które wyglądały ponad powierzchnię głębokiej, rwącej rzeki.
  — Nie na wszystkie „niezamknięte sprawy” można machnąć ręką. Nie popieram egzorcyzmów, jeśli ostatnia wola wiąże się z czymś, co nie ingeruje szkodliwie w świat żywych. Ale zdaję sobie sprawę, że niektórym odpowiada trzymanie przy sobie tykającej bomby — w niski głos wkradła się ledwo słyszalna nuta niezadowolenia, ale nie zdołała całkowicie zdusić neutralności, którą starał się zachować. W gruncie rzeczy to nie to zaprzątało mu teraz głowę i było to głównym powodem, dla którego nie rozwodził się nad swoimi uprzedzeniami co do wielbicieli drastycznych wrażeń. — Z tego, cowiemsłyszałem na temat kontraktów, mógłbym śmiało powiedzieć, że to bardzo mało prawdopodobne. Jeśli nie niemożliwe. Na pewno słyszałeś o tym znacznie więcej od swojej rodziny. Dla zwykłego człowieka jest to tym bardziej ciężkie, a przecież nim właśnie byłeś, gdy przyszedłeś na świat. — Zawiesiwszy głos, potarł ręka podbródek w zastanowieniu. — Nie wiem na ile kontrakt powinien być własnym wyborem, ale myślę, że wiele z tego, co na jego temat wiadomo, przemawia za tym, że jesteś bezpieczny. Twoja siostra może posiada kontrakt, ale na pewno nie z tobą.Przynajmniej już nie. Ostatnie słowa wypowiedział tak, jakby do ostatniego momentu walczył ze sobą, by go nie rozczarować. Jeżeli wcześniej dał mu do zrozumienia, że czuł się, jakby zamieszkiwała go obca dusza, nad źródłem problemu wciąż wisiał alarmujący znak zapytania. Na końcu wypowiedzianego zdania postawiona została słyszalna kropka, którą dodatkowo przypieczętował już do bólu obecnym i wymownym spojrzeniem. Takim, które nie znosiło sprzeciwu. Pierwszy raz prezentował je Rainerowi, choć zapewne nieświadomie i może to lepiej, że za moment zupełnie mimowolnie opuścił je ku czarce z herbatą. Na pewno lepiej, bo tej ostatniej sekundzie, podczas której spojrzenie nacierało jeszcze ku czarnym tęczówkom, w tych srebrnych pojawiały się pierwsze chmury niezrozumiałego przygnębienia. Bo niełatwo było mówić o czymś, co dotyczyło samego ciebie, bez choćby cienia żalu, który jak wygłodniała bestia wyglądał z wnętrza skrzętnie ukrywanych przed światem zakamarków duszy. I tym nagle opuszczonym spojrzeniem bezwolnie dał do zrozumienia, że gdzieś w jego głowie wciąż były rzeczy, do których nie chciał wracać. Nie teraz.
  Zasłyszany śmiech na powrót rozluźnił atmosferę, choć wcześniejsze spięcie było iluzją jego własnej głowy i dotyczyło tylko jego samego. Na szczęście wystarczyło niewiele, by rozmyło się ono bezpowrotnie, budząc cieplejsze odczucia, które przypominały o tym, że przecież po to tu przyszli – by śmiać się z idiotyzmów teraźniejszości, a nie roztrząsać pozostawioną za plecami przeszłość. Że teraz wszystko było dobrze; że Heizo zwyczajnie był na swoim miejscu. Słowna zaczepka zmusiła go do przymrużenia oczu, w których też zatliło się wyzwanie, bo z tonu chłopięcego głosu wyłuskał tę umiejętnie wplecioną obietnicę. Nawet nieprzypadkowe muśnięcie nogi doczekało się swojej odpowiedzi, gdy wyciągnął nogę pod stołem, by bokiem łydki zetknąć się z chłopięcą nogą, jakby uznał to za nieme zaproszenie. I prowokowany tymi subtelnymi przysięgami – czy to w głosie, czy w pozornie niewinnych gestach – żałował, że jeszcze przez jakiś czas musiał znosić obecność ludzi dookoła; tych o czujnych spojrzeniach, którym nie podobały się dwuznaczne uśmiechy, i całej reszty. Ale zadowalały go te małe gesty, bo ich niezrozumiale elektryzująca siła potęgowała apetyt na ten długo wyczekiwany, ulubiony deser.
  — Nie daj — podjudził tonem, w którym dźwięczało rozbawienie. Poruszył nogą, by celowo otrzeć się o Rainerową nogę i podrażnić ją materiałem jego własnych spodni.
  „Znałeś ich, ją? Skąd?”
  Przez nos uleciało krótkie parsknięcie, bo fala zainteresowania była ciężka do zignorowania. Ten ożywiony ciekawością ton był na swój sposób uroczy, ale Hattori wiedział, że akurat w tym przypadku nie miał mu za wiele do powiedzenia. Choć pałeczki głęboko zatopił w ryżu zmieszanym z mięsem i warzywami, przez cały czas przytrzymywał je palcami, gotów wziąć kolejny kęs. Teraz jednak przyszła jego kolej na mówienie, a najwidoczniej wychowano go na tyle dobrze, by nie mówił z pełnymi ustami.
  — Jak mówiłem, to nic wielkiego. To, że sam nie pamiętam, jak to do końca wyszło, już o czymś świadczy. Powiedziałbym, że nasza znajomość to raczej kwestia kojarzenia siebie nawzajem po jakimś kompletnie przypadkowym spotkaniu — stwierdził, wypuszczając powietrze ustami, bo relacja z kobietą nie miała żadnego znaczenia w całym tym zamieszaniu. Wypuścił powietrze ustami, bo sama próba przypomnienia sobie tych wydarzeń musiała kosztować go wiele wysiłku. W dodatku zupełnie niepotrzebnego, bo efekt końcowy i tak był raczej mało satysfakcjonujący. — Widzę, że kwestia balu spędza ci sen z powiek — rzucił przy lekkim przechyleniu głowy, jakby nie do końca rozumiał, czemu ta jedna impreza ciągnęła za sobą aż tyle pytań. — Tak, poszedłem tam ze względu na siostrę. Chociaż w sumie… teraz to dość zabawna historia. Jeszcze przed balem napisał do mnie właśnie Enma, ale zignorowałem wiadomość, bo formalnie się tam nie wybierałem. No i wyszło na to, że beze mnie Himari nie ma szans pójść na bal, więc sam poniekąd zostałem do tego zmuszony. Jak pewnie się domyślasz, nie uśmiechało mi się szlajanie po balu z licealistami, więc powiedzmy, że skorzystałem z tego kompletnie przypadkowego, niezobowiązującego zaproszenia. Jeśli zastanawia cię, skąd się znamy, to za tym też nie kryje się żadna porywająca historia. Trafiliśmy na siebie na kursie strzeleckim, wymieniliśmy kilka ogólnikowych rozmów i sam nie wiem, dlaczego ze wszystkich kontaktów w jego telefonie, padło akurat na mnie. — Wzruszył ramionami. — Komunikacja między nami raczej zgrzyta, ale może to po prostu nie mój typ człowieka. Tylko o co z nim właściwie chodzi? — Uniósł brew, bo informacja o tym, że robiono za czyjegoś ochroniarza, raczej nie mogła obić się echem. — To już kolejny raz, gdy o nim słyszę. W zasadzie jest mi obojętny, ale jestem w stanie zrozumieć, że znajdą się osoby, które chętnie wybiją mu zęby. Stąd to całe pilnowanie?
  Nabrał na pałeczki kilka warzyw, pozbywając się z nich nadmiaru sosu, który spłynął leniwie po wewnętrznym brzegu miski. Przyglądając się Seiwie wyczekująco, wsunął na język kolejny kęs, by przeżuć go bez większego pośpiechu. Teraz to on był zaciekawiony jego dziwną relacją z chłopakiem, bo nie przypominał sobie, żeby wcześniej czarnowłosy wspominał cokolwiek o swojej roli ochroniarza.
  — Co w tym śmiesznego? To ty przyszedłeś do mnie, pomimo mojego gorzkiego niezadowolenia. — Choć słowa zdawały się temu przeczyć, wspomnienie ich dawnego spotkania przywoływało pozytywne odczucia. Kącik ust uniósł się w rozbawionym uśmiechu, a wszystkie pozory sprzed miesięcy zdawały się zniknąć bez śladu. — Dachowców? — Rozbawienie go nie opuściło, ale teraz dodatkowo przeplotło się z teatralną rezygnacją. Widok wycelowanych w niego pałeczek zadziałał jak zapalnik, bo – na tę chwilę zaklęty w świecie ograniczającym się do jednego stolika – zakleszczył na nich własne pałeczki, zmuszając go do nieznacznego opuszczenia ręki. Nie obyło się bez figlarnego błysku, który przemknął przez srebrne tęczówki, bo refleks, z jakim pochwycił wycelowane w niego kawałki drewna, w dość zabawny sposób przypominał zwinność dachowców. — Co to ma niby znaczyć? Uznaję tylko dobre odpowiedzi.

@Seiwa-Genji Rainer
Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Pon 23 Sty - 20:36
Rzeczywistość duchów jak mara tej tutejszej; mgła przesiąkająca przez cienką granicę, gdy dusze niczym plamka w oku przemykają pod chłopięcymi oczyma. Wychowany w nich, w tych plamkach jak maźnięciach matczynego pędzla, którym czasami starała się wychwycić piękno zaświatów. Od małego ululany był w miłości do przestrachu. Do tego, co w popkulturze niewidoczne dla normalnego człowieka przewraca wazony, przez okna jak świst wiatru przedziera się do wnętrza mieszkań, chowa w czarnych jak noc krzewach, by oczętami lukać ku realności. Dobre duchy, złe duchy. Miszmasz tego, co prezentowano w książkach dla dzieci, w horrorach, w mitach i legendach japońskich, ale i pozostałych. Te same stwory, choć w zależności od kultury nazywane różnymi przydomkami. Z czasem zauważył, jak niewiele trzeba, by światy te — ludzki i duchowy — spoić w jedno. Płynny metal ze złotem złączyć i w formie tej dziwnej, gdzie rzeczywistości dwie zaprezentowane jako jedno, przekazać żyjącym. Rainer wciąż był i jest człowiekiem, więc podskórnie dreszcze jak pajęcza sieć, jak tkana przez babkę przypowieść, wzbudzają delikatne fale obawy. Mimo to wygodnie moszczą się one w mięśniach i na twarzy, zamiast czujnych oczu i spiętych ust, wywołując szczery acz skromny uśmiech. Taki jak teraz. Kończąc wzmianki o świecie duchów, poprawia sylwetkę i pomiędzy pałeczki nawleka kolejną porcję makaronu. Myśli jednak wciąż przy siostrze, która przysiągłby, że zerka do nich zza restauracyjnego okna. W szybę chucha małymi jak wisienka usteczkami i śmieje się przeciągle rozbawieniem dzieci robiących psikusa. Rainer strzepuje wyobrażenie z ramion i spojrzeniem wraca ponad porcelanową misę z daniem.
  Marszczy brwi, ale słucha ze wzrokiem zawieszonym na tamtego twarzy. Spojrzenie ma niemalże posłuszne. To jak pouczanego szczenięcia, gdzie w białkach błysk zrozumienia, ale i bezpodstawnej radochy. Wystarczy chwila, by mu radość wsiąkniętą została jak woda przez rzuconą na plamę szmatę. Nieruchomieje z pałeczkami opartymi o miseczkę, gdzie paliczki drugiej dłoni wybijają rytm przygrywającej w tle piosenki. Raz, dwa, trzy. I jeszcze raz. Raz, dwa, trzy. Uwaga, wcześniej sączona jak przez sito, tym razem w całości przelewa się na wypowiadane przez drugiego chłopca słowa. Niezamknięte sprawy. Pojęcie tak mu obce, tak dziwne i niepasujące do prowadzonego przez niego życia, że zawiesza się na moment. Przygryza wnętrze lewego policzka w automatycznym, maniakalnym niemal geście uspokojenia całego ciała, które sztywne i nieprzyjemnie napięte. Mimo to słucha. Słucha jak nigdy dotąd o kontraktach; o wiedzy, która wydawałoby się, że jest dość strzeżoną. Naturalnie, że wiedział. Wiedział, jak to wszystko działa i w jaki sposób winno być rozgrywane. Wiedział, bo mu ojciec nauki wykładał jak życie codzienne, jak należyte każdemu dziecku obowiązki. Skąd więc zdziwienie, że i druga osoba współdzieli te informacje? Kalkuluje w głowie wiele faktów, które jak na złość mieszają się z domysłami. Już nie wie, czy aktualnie oglądane myśli, wspomnienia są rzeczywistą prawdą, czy przeklętym przez przestrach kłamstwem. Na moment odwraca wzrok za ramię rozmówcy, by złapać wniosek, który przed nim ucieka jak na polu ofiara za myśliwskim psem. Policzek zaczyna krwawić od środka a on w tym bólu syczy kwaśno i orientuje się, że pomimo wychwycenia wszystkich detali wypowiedzi Heizō, na moment gdzieś zniknął. A owo Gdzieś schowane w nieprzyjemnych zakamarkach głowy, nierozrysowanych. Labiryncie myśli, po którym kroczył już nie raz. Zgubił się nie dwa. Ciężkie jak ołów powietrze ucieka przez rozchylone w miałkim bólu usta.
  — Sporo wiesz o kontraktach. Skąd? — Odbija wypowiedź chłopaka podobnym spojrzeniem. To królicze, które odziane w wielkie oczy i płochliwość, umyka na rzecz wzroku bardziej bojowego. Przyprawionego nutą nieustępliwości i srebra, które na codzień to Heizō nosił w tęczówkach. Kolor zimnej jak ostrze miecza stali odbija ciepło uwieszonych nad nimi żarówek. I byłby skłonny przyznać, że po raz pierwszy prowadzi z Hattorim podobną, niepisaną nigdzie sprzeczkę na spojrzenia. Te, które nie znoszą sprzeciwu. Nie ulega jego wymownej kropce a utrzymuje rozmowę z pytaniem niczym nóż gilotyny zawieszony nad ich głowami. W końcu jednak odpuszcza i ponownie wywija pałeczkami w powietrzu a jest to ruch zgrabny i szybki, który wraz z teatralnością gestu usuwa nieprzyjemne dla Seiwy napięcie. Dopiero później z rozmowy wyłuskuje strzępki realnych informacji, które dotyczyły i wciąż zresztą dotyczą jego siostry. Podejrzenia, które w ostatnich kilkunastu latach wałkował każdego dnia. Dosłownie. Jak ciasto rozciągał we wszystkie strony. Sprawdzał, czy aby na pewno pod każdą z warstw nie ma kolejnej. Seiwa wzdycha mieszając makaron, ale nie podąża za rzuconymi tropami. Nie ma to sensu. Fantazje i wyobrażenia powinny być rozważane tylko wtedy, gdy jednym ze składników byłby chociaż gram logiki. Łapie jego ostatnie, upuszczane ku daniu spojrzenie i poddaje się. Jak rycerz słowa wyciąga niczym białą flagę powiewającą na wietrze:
  — Nie odpowiadaj — mówi cicho, dużo spokojniej i jakby z urazą. Ale to nie uraza a strach przebija się do myśli, że w efekcie usłyszałby o czymś, o kimś, kto zatrułoby jego głowę bardziej niż na ten moment sam Heizō. Siła osób, która posiadała nieopisywalne natężenie. Miała możliwość zagnieździć się w umyśle Rainera, tam też wpić w neurony, niczym bluszcz opleść chropowatą czaszkę. Nie odpowiadaj, bo kolejne słowa jak cięciwa łuku wydadzą szelest towarzyszący puszczanej strzale. A ta przebije jego serce raz i drugi, przez sam środek a on przełknie słoność łez i uśmiechnie się mdło, by maski nie upuścić w tak kruchej chwili. W momencie, w którym wszystkie wokół spojrzenia wręcz czekają na chłopięce potknięcie. Na nogę wpadającą pod ciężar rzuconej w rozmowie kłody. Może dlatego w bezwarunkowym odruchu ucieka w delikatny flirt. Zaczepkę odciągającą myśli od puszczonego pytania. Z nadzieją, że nigdy nie znajdzie na nie odpowiedzi. Słodkie kłamstwo. Czasami lepiej przełknąć słodkie kłamstwa, niż gorzką prawdę. Dla własnego dobra. Na wspomnienie własnych zdań parska cicho, niedosłyszalnie. Słowa jak powracający bumerang uderzają w ciało, ale odpycha je szybko pędzącymi myślami. Na tyle, że przeszłość nie zdąży zakleszczyć się w danej sytuacji.
  — Widzę, że kwestia balu spędza ci sen z powiek.
  Małe ukłucie.
  — Co w tym złego? — Zastopowane na moment niezrozumienie podkreśla pytanie, gdy wcześniej ruszona noga ponownie zajmuje miejsce na drugiej. Patrzy ku rozmówcy z widocznym urazem, jakby tego faux pas nie był w stanie przewidzieć. Powinien? Do tej pory był przekonany o słuszności zadawania pytań. Szczególnie tych, które potencjalnie wydawały się nieprzemyślanymi i całkiem naturalnymi. Tymi wynikającymi ze zwykłego, dziecięcego zainteresowania. — Lubię wracać do tamtego wieczoru, ale nie muszę, jeśli w jakiś sposób ci to nie odpowiada.
  Wzruszenie ramionami.
  Enma. No tak. Czyli jednak i tutaj kuzyn musiał naznaczyć relację swoją obecnością. Zaistnieć w świecie, w którym potencjalnie nie miał do tego prawa. Mimo to zdaje się nie poruszać w Rainerze groźniejszych odczuć. Jest przecież tylko Enmą. Potencjalnie nieszkodliwym, choć pretendującym do bycia dużo agresywniejszym. Wzmianka o chłopaku wydaje się być mało go poruszającą, chociaż bezpośrednie o dziedzica pytania wywołują na twarzy Seiwy pobłażliwy uśmiech. Jeden z tych, który skrywa w sobie wszystkie słowa pomiędzy. To, czego nie powinien wypowiadać. Szczególnie nie pomiędzy ciekawskimi uszami.
  — Jakiś czas temu, kilkanaście lat wstecz, Enma został mianowany na przyszłego dowódcę klanu. Przeszedł ceremonię, został senkenshą. Strzegą go jak naszego najdroższego skarbu, choć w mojej skromnej opinii jest to jeden z drzeworytów samego Hokusaia Katsushika. — Gładki uśmiech jak pędzlem samego malarza namalowany zostaje pod czubkiem zgrabnego nosa Rainera. — Mogę ci go kiedyś pokazać. Dzieło, nie Enmę. Enmy nie musisz już spotykać. Jestem tą lepszą opcją. — Śmieje się, ale nie za głośno, bo w zdaniu ukrył więcej niż jedno ziarno prawdy. — Teoretycznie wszyscy w Minamoto powinni mieć na celu jego bezpieczeństwo.
  Pochwycenie pałeczek wybija go z rytmu prowadzonej rozmowy, ale docenia zgrabny manewr Hattoriego i nie ucieka z tak stworzonych kleszczy. Kręci głową w rozbawieniu, po czym wolna dłoń celuje w jego kierunku.
  — To znaczy, że lubię proces oswajania. Puść.




Rynek główny Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Czw 26 Sty - 13:50
Nie nazwałby pytania niespodziewanym i nie zdziwił się, gdy od tak padło zawieszone gdzieś pomiędzy nimi; splecione z gwarem wnętrza lokalu. Nie mógł jednak udawać, że go nie dosłyszał i nie udawał, przez co wydawało się, że znów celowo trzymał go w niepewności albo – jak wtedy w gorących źródłach zapytany o własną śmierć – po prostu szukał dla Rainera właściwej odpowiedzi. Ta odpowiedź wcale nie musiała być taka trudna, bo wiedza, którą się dzielił, z roku na rok powszedniała. Ale może tylko dla niego samego. I może było już za późno na to, by mówić o tym, że nasłuchał się o kontraktach od znawców, których spotkał na swojej drodze, choć to też była prawda. Była jednak zbyt neutralna, by chronić ją tak, jak chroni się ważne tajemnice i to zdradzało, że nosił w sobie coś więcej niż banalną historię o zdobywaniu książkowych teorii. Coś, przez co o niektórych sprawach wiedział aż za dobrze i przez co innym też trudno było się oprzeć wrażeniu, że wiedział. Chyba był tym zmęczony, bo na chwilę cienie pod srebrnymi oczami wydawały się odrobinę wyraźniejsze – wtedy, gdy spod półprzymkniętych powiek przyglądał się przemieszanym w misce składnikom.  
  „Nie odpowiadaj.”
  No tak. Znów zastanawiał się zbyt długo i poczuł ulgę, że Seiwa jednak zrezygnował. Trwało to tylko chwilę, bo prawie od razu zastąpiło ją niezrozumienie. Dlaczego już nie chciał wiedzieć? I skąd ten ton? Powieki uniosły się, gdy spojrzenie znów powędrowało ku chłopięcej twarzy w poszukiwaniu odpowiedzi na niezadane pytanie. Takie, które i tak miało nie paść, bo tkwił gdzieś pomiędzy przekonaniem, że chciałby mu o wszystkim opowiedzieć a tym, że ta przeszłość, którą w sobie nosił, przecież niczego między nimi nie zmieniała i nie sądził, by kiedykolwiek miała coś zmienić. Nieważne, czy wiedział o kontraktach z własnego doświadczenia, czy z cudzego.
  — Zostawię to na kiedy indziej, Rai — obietnica czy nie, słowo właśnie się rzekło, ale nie miał zamiaru na siłę bombardować go informacjami, o których brunet nie chciałby słuchać. Resztę pozostawił jemu i na razie zaakceptował to, że zrezygnował z słuchania nieznanej sobie opowieści, która i tak nie nadawała się na ten wieczór. Może w przyszłości – bliskiej czy dalekiej – miał szansę być bardziej przygotowanym. Nie chodziło tu bynajmniej o wymyślenie nieprawdziwego scenariusza, którym chciałby wiarygodnie zatrzeć dawne ślady przeszłości, a o tę psychiczną gotowość, by już bez resztek emocjonalnego bagażu dzielić się tym wszystkim, jak starymi legendami. Bo przecież nie chciał go od niczego odcinać z myślą, że sam zapraszał go, by uczestniczył w tym wszystkim; w tym całym poznawaniu go kawałek po kawałku. Lżej było wytłumaczyć sobie samemu, że po prostu na ten moment nie chciał podawać mu całego deseru.
  „Co w tym złego?”
  To prawda, że nie lubił wracać pamięcią do tamtego wieczoru, ale teraz, gdy wpatrywał się w twarz chłopaka – kompletnie nieświadomego, jaki błąd mógł popełniać – przyszło mu do głowy, że może przesadzał. Bo to normalne, że ludzie zadawali pytania, gdy im zależało i uczepiali się tego, co było dla nich znajome. Tego, czemu w przeszłości mogły towarzyszyć silniejsze emocje. Ta nagle wpełzająca do jego głowy świadomość sprawiła, że Heizō miał za złe samemu sobie, że wcześniej nie wziął tego pod uwagę. Westchnąwszy głębiej, jakby tym razem pozbywał się jakiegoś ciężaru – może ciężaru własnego niedopatrzenia – obdarzył Rainera łagodnym uśmiechem.
  — Tylko to, że nie śpisz — wyjaśnił lekko rozbawiony, bo w tej chwili wydawało mu się, że był to jedyny słuszny powód do zmartwień. Nie zakładał, że czarnowłosy rzeczywiście nie sypiał, bo jego mózg nieustannie mielił sprawy z niedalekiej przeszłości, ale skoro Hattori wspomniał o śnie, uznał, że to idealny punkt zaczepienia, by rozluźnić atmosferę. Na kolejne słowa w pierwszym odruchu odpowiedział przeczącym ruchem głowy. — Nie chciałem, żebyś tak to odebrał. Po prostu zastanawiałem się, skąd bierze się to zainteresowanie. Poza tym wtedy zniknąłeś na jakiś czas. Trafiłeś na coś ciekawszego niż typ próbujący poderżnąć komuś gardło?
  Sięgnął po czarkę z herbatą, jakby właśnie szykował się do usłyszenia bardziej porywającej historii niż jego własna. Zdarzenie, w którym brał udział, trwało zaledwie kilka minut, ale i tak zdążyło przesądzić o ogólnej jakości imprezy. Z biegiem czasu wspomnienie o odczuciach, które mu towarzyszyły, zaczynało blaknąć – przynajmniej wspomnienie większości z nich.
  — Dowódcę klanu? — powtórzył te słowa, jakby musiał posmakować ich własnym językiem. O Minamoto słyszało się wiele rzeczy, ale Hattori nie był fanem plotek; nie był też zagorzałym tradycjonalistą, stąd kwestie dziedziczenia pozycji w rodzinie były dla niego obce. Jakby wzięły się z innego świata albo po prostu były zarezerwowane dla innych klas społecznych. Przy Rainerze nie czuł jednak tego podziału, bo jakiekolwiek różnice – te, które już zauważył, i te, które dopiero miał poznać – nie miały znaczenia w obliczu odczuwanej sympatii. Dlatego to nie absurdy dziedziczenia zaprzątały mu teraz głowę, a to, kogo te absurdy dotyczyły. Kiedy już przetrawił to po swojemu, zaśmiał się pod nosem – bardziej z Rainerowego żartu niż z faktu, że tak ważne stanowisko przypadło właśnie Enmie – a na koniec pokiwał głową, jakby coś właśnie zrozumiał. — Chętnie zobaczę. Dzieło, nie Enmę — podchwycił, wyginając usta w zaczepnym uśmiechu. — W każdym razie to wiele wyjaśnia. Nie usprawiedliwia jego poczucia, że jest lepszy od innych, ale przynajmniej tłumaczy, skąd się wzięło. Statystyczny przykład nadużywania władzy. Wychodzi na to, że nie tylko dla mnie jesteś lepszą opcją. — Przechylił głowę, by przyjrzeć mu się pod innym kątem; oceniający błysk z trudem umykał uwadze. — Wyglądasz na kogoś, kogo traktowano by poważniej, ale może nie znam się na kanonach przywództwa.
  Wyrażając swoje zdanie, nie zastanawiał się nad tym, czy bezpieczeństwo głowy rodu obejmowało też stawanie w obronie jego dobrego imienia. Nic dziwnego, że nie zawahał się choćby na chwilę, gdy dzielił się swoją opinią – zapewne mało znaczącą. Sam Heizō nie przywiązywał się zresztą do wizji siedzącego przed nim chłopaka w roli przywódcy klanu. Dał upust słowom, które zaledwie zawisły pomiędzy nimi, nie mając jakiejkolwiek mocy sprawczej, bo brunet był przecież z zewnątrz i nie znał się na hierarchii słynnej rodziny. Koncepcje płynące z jego ust brzmiały, jakby były proste; jakby od tak dało się je wykonać. Tym też się różnili, ale to przecież nieważne.
  Nieważne, bo gdy rozbawienie iskrzyło w obu parach oczu – w tych srebrnych i w tych czarnych – granice zacierały się. Jak na przekór poleceniu, zakleszczył pałeczki jeszcze mocniej, ale trwało to tylko chwilę, zanim odpuścił, zanurzając je z powrotem w parującym jeszcze jedzeniu. Wcześniejszy uśmiech skurczył się, pozostawiając po sobie ledwo widoczny cień, bo teraz był przede wszystkim zaciekawiony. Ciekawość ta była podszyta nieuzasadnionym jeszcze niepokojem, zrodzonym z wyciągania spomiędzy wierszy czegoś, czego wcale nie musiało tam być, choć przecież proces kiedyś się kończył. Akurat to rozumiał aż za dobrze.
  — I co później? Co, gdy już będę „oswojony”? — spytał, wciąż siląc się na żartobliwy ton, który zadźwięczał przede wszystkim w tym niepasującym do relacji międzyludzkich określeniu. — Nie wiem, na ile mam ci utrudniać życie. Dachowce to w końcu liczna grupa, a chyba nie sądzisz, że dam się tak łatwo zastąpić? — Parsknął, gdy w zadanym pytaniu zagnieździła się subtelna groźba i znane tylko jemu samemu kłamstwo. Jasne, mógł być uparty. Mógł trzymać go w tym procesie tak długo, jak tylko było to konieczne, ale przecież tylko do czasu. Do czasu, gdy nie mógłby już zatrzymać kogoś, kto nie chciałby zostać. Ale to nie był dobry moment na wyciąganie takich wniosków. Wcześniej czytał tylko pomiędzy wierszami, ale teraz już realnie czekał na odpowiedź – jego punkt widzenia, który, do cholery, nie musiał być taki, jak wszystkie kalki przeszłości, rzutujące na to, co Heizo w tej chwili sobie myślał. Wymyślał. W tym oczekiwaniu zajął usta kolejnymi kęsami potrawy, której coraz bardziej ubywało, byleby tylko już nie przerywać i nie zabarwiać żartobliwej rozmowy jakimiś pierdolniętymi przypuszczeniami.

@Seiwa-Genji Rainer
Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Sponsored content
marzec-kwiecień 2038 roku