Sala 7
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

24/2/2023, 19:32
Sala 7


Kopiuj-wklej pozostałych sali w lazarecie. Wojsko oszczędziło sobie nadmierną dbałość o szczegóły; pokoje są więc surowe, ale całkowicie praktyczne. Utrzymane w kolorach bieli i czerni, sterylne, z umiejętnym zagospodarowaniem przestrzeni. Mają zapewnić pacjentom wygodę, w czym sprawdzają się odpowiednio dobrane materace czy zawsze świeża pościel, oraz pomóc w możliwie jak najszybszym stanięciu na nogi - to z kolei zadanie nie tylko medycznego personelu, ale również nowoczesnej technologii. Przy każdym stanowisku widać więc sprzęt najnowszej generacji, pozwalający lekarzom na szczegółowe monitorowanie stanu pacjentów.

Sala siódma zapewnia miejsce dla sześciu osób. Przy każdym z łóżek, poza niezbędną aparaturą, znajduje się również stolik nocny z dwoma szufladami i szafką na najpotrzebniejsze przedmioty pacjenta. Dodatkowo wszystkie miejsca oddzielone są od siebie zasłonami, mającymi na celu zagwarantowanie prywatności rannym.

Haraedo
Sugiyama Nobuo

4/4/2023, 00:12
[02.04.2037]

W długim, szpitalnym korytarzu echem roznosił się dźwięk pędzących kół; to wyścig z czasem, wyścig po życie. Już w oddali, tuż po donośnym trzaśnięciu ciężkimi drzwiami rozległy się czyjeś głosy – pełne chaosu, wciąż przybierające na sile. Oprócz pędzących noszy słyszalny był również stukot butów należących do co najmniej kilku osób. Cała grupa zmierzała w stronę sali, co do tego nie było żadnych wątpliwości.

   Tego felernego dnia nie miał konkretnego planu działania, a w samym lazarecie pojawił się całkowicie przypadkiem. Czasami sam z siebie zaglądał do garnizonu, nawet kiedy jego obecność nie było potrzebna. Tym razem chcąc wypełnić w swoim dniu pustkę zdecydował się na drobne porządki i sprawdzenie stanu sprzętu medycznego. To nie była pierwsza sala, którą zdecydował się obejrzeć – wcześniej zahaczył o kilka innych, dlatego tym razem jego ruchy wydawały się niemal automatyczne, jakby zaprogramowane. Po przejściu przez próg od razu wiedział, w którą stronę się skierować. Najpierw sprawdził aparaturę rozstawioną przy każdym z łóżek, czemu towarzyszyło przeciągłe piknięcie. W każdym ze sprzętów ekran prawidłowo podświetlił się na zielono. Zaraz po tym podszedł szafki z częściowo przeszklonymi drzwiczkami, w której trzymano najpotrzebniejsze medykamenty – bandaże, środki przeciwbólowe i inne drobiazgi mogące się przydać na miejscu.
   — MAMY RANNEGO!!!
   Nie przesłyszało mu się, glos dobiegający z korytarza był donośny, niósł się razem z pędzącymi noszami. Od razu zacisnął szczękę – mięśnie odcisnęły mu się na policzkach, a palce zacisnęły się formując pięść.
   — BARDZO KRWAWI, LEKARZA!
   Momentalnie wyparował z sali. Po drodze nie miał nawet czasu i możliwości, by zgarnąć jakikolwiek fartuch, dlatego zdecydował się jedynie na podwinięcie rękawów, żeby nie zaplamić ubrań krwią, która rzucała się w oczy już z daleka. Natychmiast rzucił się w stronę pchanych przed trójkę mężczyzn noszy. Leżał na nich młodo wyglądający chłopak; problem był z jego nogą, a raczej tym, co po niej zostało. Pokiereszowana, poparzona, rozerwana – na pierwszy rzut oka ciężko było stwierdzić, ale poszkodowany był nieprzytomny. I całe szczęście.
   Nie wygląda dobrze.
   — To trzeba od razu operować, jedziemy na salę zabiegową, za mną — rzucił jak najszybciej, podchodząc bliżej pacjenta. Palce od razu przyłożył do szyi – puls słabo wyczuwalny, musiał się śpieszyć. Prowadząc nosze razem z pozostałymi starał się jeszcze lepiej określić stan kończyny, ale naprawdę było ciężko. Dopiero na stole operacyjnym dowie się więcej. Całe szczęście, że zostały założone prowizoryczne, polowe opatrunki i była podjęta próba zatamowania krwawienia, bo gdyby nie pierwsza pomoc, to nie miałby teraz kogo ratować. — A Ty leć po kogoś, bo bez asysty nie dam rady — dodał po chwili, wskazując palcem na najmniej postawnego mężczyznę, który dawał wrażenie tego najbardziej ogarniętego. Facet bez jakiegokolwiek ale rzucił się biegiem w przeciwnym kierunku, prosto po któregoś z lekarzy.

   Nigdy wcześniej nie zakładał na siebie fartucha i odzienia chirurgicznego w takim pośpiechu. Kompletnie zignorował również fakt, że ktoś może zauważyć jego rozległe blizny na twarzy, kiedy zdejmował swoją własną maseczkę, by zastąpić ją tą medyczną.
   Westchnął ciężko, kiedy zobaczył ciało młodego mężczyzny leżące bezradnie na stole. Od razu spojrzał też na swojego asystującego – to chyba było jedno z najbardziej porozumiewawczych spojrzeń, które kiedykolwiek z kimś wymienił. Nie musiał nic mówić, po prostu złapał do rąk odpowiednie przyrządy, oświetlił nogę mocnym światłem i zaczął działać.
   Najpierw musiał zdjąć założony wcześniej opatrunek, który odsłonił prawdziwe obrażenia (jak się okazało w trakcie krótkiego wywiadu z mężczyznami, którzy przywieźli Hotaru) rekruta. Noga była w beznadziejnym stanie – pogruchotane kości, przypalenia, liczne odłamki przerżnęły skórę, jakby po silnej eksplozji. Coś mogło ją też przywalić, co tłumaczyłoby jej stan. Było też kilka mniejszych obrażeń – siniaki, rozcięcia, zadrapania, ale żadne z nich nie należało do poważnych.
   Początkowo przystąpił do czynności oczyszczających, ale szybko okazało się, że tamowanie krwawienia i dalsze czynności są bezcelowe, bo wdało się zakażenie, którego nie dało się zatrzymać. Konieczna była amputacja poniżej kolana.
   Podniósł nieznacznie łeb – uderzyło go kolejne, bardzo wymowne, porozumiewawcze spojrzenie. Obaj wiedzieli co trzeba zrobić. Mogli go uratować pozbywając się umierającej nogi. I tylko w taki sposób, żadnego innego nie było. Ale decyzja została podjęta w momencie, w którym na siebie spojrzeli. To było jasne, że musieli tak postąpić.
   Wszystko odbyło się przy użyciu specjalnych narzędzi. Pacjent był stale podłączony do aparatury, a na ustach miał maskę tlenową. Całość musiała trwać kilka dobrych godzin. Na pewno stracili rachubę czasu, więc może więcej. Ale najważniejsze, że nie stracili jego.

   Zaglądał do niego często, wyczekując momentu przebudzenia jak pierwszej spadającej gwiazdy na niebie. Przyglądał się słabemu, wymęczonemu ciału i podrapanej twarzy oklejonej plastrami. Jego naturalnie podkrążone oczy nadawały mu jeszcze bardziej zmizerniałego wyglądu. Był też blady – gdyby ktoś go takiego zobaczył, to na pewno miałby problem z uznaniem go za żywą jednostkę. Ale aparatura stale monitorowała jego funkcje życiowe. Nie dał się złapać w szpony śmierci. Nie tym razem.
   Przysunął jasny stołek na obrotowych kółkach do łóżka i usiadł na nim. Nie spuszczał z nieznajomego wzroku. Chciał przy nim być w tym trudnym momencie. Chciał go wesprzeć najlepiej jak tylko potrafił. Podskórnie czuł, że powinien to zrobić, że powinien się nim zająć, skoro los chciał, by ich drogi skrzyżowały się właśnie w takim momencie.
   — Wciąż żyjesz.

Sugiyama Nobuo

Arihyoshi Hotaru ubóstwia ten post.

Arihyoshi Hotaru

8/5/2023, 01:41
Echo wybuchu, choć odległe, wciąż mu towarzyszyło; rozbrzmiewało na nowo całą mocą decybeli wraz z przerwami między wdechem a wydechem. Huk przeszywał wtedy czaszkę, wydawało się, że mimo podanych środków, jego organizm funkcjonuje na zupełnie innych poziomach - był zaskakująco aktywny, dalej w formie pewnej walki rozgrywanej w zupełnie innym niż ciało uniwersum.
Było coś z pewnością żałosnego w widoku poległego żołnierza. W sylwetce, która chudła wraz z każdymi odwiedzinami, w cieniach pogłębiających się na twarzy, w coraz mocniej wystających kościach policzków i w spierzchniętych wargach, nad którymi rozmywała się mleczna warstwa ciepłego oddechu, oblepiająca plastik maseczki. Coś tragicznego w nieruchomych dłoniach ułożonych prosto wzdłuż skrytej pod bielą pościeli postaci i w dawniej krótkich włosach, teraz wijących się przy niepodobnej do kadrów wspomnień długości.
Wciąż żyjesz.
Zaskakujące jak cudzy głos potrafił zadziałać - jaką moc sprawczą miał w najmniej spodziewanym momencie. Choć próżno tu mówić o rzeczywistej świadomości, dotychczas martwo oparty o narzutę przegub lekko drgnął. Zgięły się palce, wpinając w materiał, marszcząc tym samym nieskalaną choćby pojedynczą fałdą powierzchnię.
Żyjesz.
Bo ktoś zadbał o niego, by nie wybudził się brudny; co wieczór skrupulatnie ścierał nasączoną gąbką cały wytworzony przez walczący organizm syf, jaki wydobył się licznymi porami; jaki ścierał wzdłuż szyi i po skroni pulsującej bólem. Ktoś dotykał zmarszczki między brwiami, wygładzając delikatnym ruchem gruzeł rozdrażnienia; ktoś uważał na to, aby ominąć okolice zamkniętych, sinych powiek, ale skupiał się, by - gdy nadejdzie odpowiednia chwila - nie obudził się lepiący w zgięciach stawów, na ramionach, karku. Postarano się, by nie wstał ścierpnięty. Już doba w nieruchomej pozycji powodowała dyskomfort; dwa miesiące oznaczałyby katorgę wraz z byle drgnięciem. Cudze dłonie więc sunęły po nieprzytomnym ciele, naciskały na mięśnie łydki, pobudzały krew w nadgarstkach i piersi - dla jego przyszłej wygody, dla małej iskry komfortu, bo tylko fizycznie dało się stworzyć przyjaźniejsze podłoże; psychicznie był stracony. Wiedzieli o tym nawet ci obcy ludzie - szwadron lekarzy i specjalistycznych pracowników medycznych, operujących narzędziami, by poza nadłamanym umysłem, zarżniętą w bitwie pewnością siebie i zdeptanym przekonaniem o własnej nieśmiertelności, dalej mógł funkcjonować. Mówili prosto:
Żyjesz.
Pojedyncze sygnały wypełniające pokój zaczęły się wydłużać. Wydłużać i urywać. Wydłużać i urywać.
Wracał. Jeszcze nie kontaktował. Docierały do niego tylko strzępki racjonalnych detali.
Leżał z głową na puchu, nie było tu zapachu spalonej trawy; nie było ciepłej dłoni dotykającej nagrzanej od słońca twarzy, po której ściekał
(zmywany co wieczór - skrupulatnie - terminowo)
pot. Ucichł spokojny, wyważony ton, rzucający rozkazy. Nie. Prośbę, by uciekał.
Zastąpił go alarm, sinusoida dźwięku, ale do zaćmionego umysłu dopiero powoli docierało, że ten odgłos pochodzi z daleka; z rzeczywistości, do której nie chciał wracać; nie mógł może, aby w jakiś prymitywny, gówniarski sposób schronić się przed nieuniknioną prawdą - że przegrał; że stało się coś strasznego. Szybki rytm zniekształcił się w coś innego, metodycznego. Jak bicie serca.
Sine powieki zacisnęły się mocniej, a lekko rozchylone usta zwarły w wąską linię. Na zewnątrz ledwo się poruszył; bardziej drgnął niż wykonał pełnoprawny ruch. W środku jednak szarpał się jak pojmane w sidła zwierzę, jeszcze niechętny, by oprzytomnieć. Mimo tego wychwytywał coraz więcej bodźców.
Głośne, miarowe pikanie. Lekki szmer - butów? Może. O gumowej podeszwie. Lekarski egzemplarz? Szurały gdzieś w tle, bardzo daleko, wiele mil stąd. Szybko ucichły. Znów spokój, ale zamiast tego pojawił się zapach. Uczucie, że jest na zewnątrz, w epicentrum miasta, zniknęło bezpowrotnie. Klatka piersiowa uniosła się nieco, gdy nabrał powietrza przez nos. Sterylnie. Środki czystości. I kwiaty o bardzo słabej woni.
Ktoś coś mówił, ale słowa zlewały się w bełkot. Dopasował jednak miarowe pikanie do funkcji aparatury. Więc szpital. Co tu robił?
Dlaczego był w szpitalu? W cholernej sali?
Zmusił się, żeby otworzyć oczy. Powieki miał ciężkie jakby wyłożono je ołowiem; jak przez mgłę rejestrował obraz.
Było coś okrutnego w śnieżnych ścianach bez żadnego zdjęcia, dyplomu obitego w ramkę, plamy, bez najmniejszego charakterystycznego punktu, na którym można zawiesić wzrok. Pustka raziła jak rozgrzane do białości słońce, więc obrócił głowę na bok, koncentrując się na nocnym stoliku i przeźroczystym wazonie z przywiędłymi już kwiatami.
Umykało mu coś istotnego - igiełka irytacji werżnęła się pod skórę, sięgnęła ostrym krańcem otępionej świadomości. Coś było nie tak... bardzo nie tak; coś nie dawało mu spokoju i po dłuższej chwili - po paru minutach bezsensownego wpatrywania się w klapnięte płatki - ustalił co to takiego. Nie był tu sam i potwierdzenie tezy przyszło mu zweryfikować po kolejnej, gorzkiej w smaku walce.
Czarne włosy rozsypały się na poduszce, gdy zmusił kark do pracy, gdy przekierował żuchwę na drugą stronę, przylegając policzkiem do miękkości, na której leżał. Para wyzierających spod zmarszczonych brwi ślepi wbiła się w twarz nieznajomego mężczyzny.
Za powierzchnią tlenowej maski uchyliły się wargi; białe zęby smagnął leniwie język, ale z gardła nie wydobyły się słowa. Nie wiedział co powiedzieć; tylko w spojrzeniu kryły się najbardziej podstawowe pytania, jakby oczekiwał, że zostanie zrozumiany i bez mowy.
Co się stało?

Arihyoshi Hotaru

Sugiyama Nobuo ubóstwia ten post.

Sugiyama Nobuo

29/5/2023, 16:37
Z każdym kolejnym, mijającym dniem coraz bardziej zatracał się w tych drobnych, nie kosztujących go zbyt wiele wysiłku czynnościach. Nie zauważył momentu, w którym jego dni stały się bardzo schematyczne, bo nie przywiązywał uwagi do tego, że wszystkie swoje wieczory spędzał przy nim. Czasami przychodził tylko na chwilę, nawet jeśli musiał naginać i naciągać już i tak napięty grafik – ale zawsze znajdował dla niego chwilę. I sam nie wiedział dlaczego to robi. Możliwe, że to właśnie tego pierwszego, najważniejszego dnia poczuł w głębi coś, co nie dawało mu spokoju, co sprawiało, że musiał wracać i upewniać się czy wszystko jest tak jak należy.
   Już po pierwszych czterdziestu ośmiu godzinach te jednostronne spotkania stały się dla niego rutyną. Nic dziwnego, że to on był świadkiem pierwszego, drobnego ruchu, który był zwiastunem polepszającej się sytuacji poszkodowanego. Dokładnie pamiętał jak kościste palce po raz pierwszy poruszyły się śmielej, prawie jakby mężczyzna chciał nimi złapać za długopis i ołówek, z pomocą których zdołałby się jakkolwiek skontaktować z otaczającym go światem. To był moment przełomowy. Ale niestety tylko moment.

   Wyszedł dosłownie na chwilę – kiedy gardło obejmowała suchość nie potrafił skupić się na swoich własnych myślach. Chciał naprawdę bardzo szybko skoczyć do pobliskiego pokoju lekarskiego i nalać sobie kawy z ekspresu do jednorazowego, papierowego kubka. Może właśnie dlatego drzwi zamknęły się za nim z hukiem, a prędki zryw posłał w stronę łóżka pacjenta podmuch powietrza, który brutalnie zabawił się jasną kołdrą i ciemnymi zasłonami dużego okna.
   Wrócił naprawdę szybko – dosłownie po kilku minutach, z zegarkiem w ręku. Nie zauważył jednak, że w pośpiechu oblał swój jasny kitel ciepłym, brązowym napojem. Może dlatego, że po przekroczeniu progu pomieszczenia swój wzrok od razu wbił w poszkodowanego, który wydawał się znacznie żywszy niż wcześniej. I choć wiadomość ta powinna ucieszyć lekarza prowadzącego, to ten nie zdobył się na ukazanie jakiejkolwiek entuzjastycznej emocji. Jego zdaniem było jeszcze za wcześnie.
   Kawę postawił na stoliku obok łóżka, od razu rozsiadając się wygodnie na obrotowym stołku – o ile w ogóle możliwe było przyjęcie wygodnej pozycji na tej marnej imitacji siedziska. W ciszy obserwował sylwetkę ciemnowłosego toczącą bój z samym sobą. Nie wypowiedział nawet jednego, krótkiego słowa, jakby nie chciał mu przeszkadzać w tej batalii, jakby doskonale wiedział, że jeden, niestosowny dźwięk może wytrącić go z równowagi i zaprzepaścić wszystko to, co udało mu się już zdobyć. Nawet ściszył swój oddech – oszczędna, wyćwiczona wymiana powietrza pozwalała mu zachować skupienie na najwyższym poziomie. Mógł śledzić każdy, nawet najmniejszy ruch doprowadzonego do granic możliwości ciała. Tym razem chciał wychwycić każdy sygnał.
   Serce wydawało się załomotać szybciej, kiedy powieki czarnowłosego leniwie się poruszyły. Niemalże sam odczuł tę niemoc, która towarzyszyła poszkodowanemu i nawet jeśli bardzo chciał mu pomóc się wybudzić, to doskonale wiedział, że tę drogę musi pokonać zupełnie sam, bo tylko w taki sposób naprawdę dosadnie odczuje, że żyje. Nie uniósł się, kiedy tęczówki nareszcie ukazały swą barwę – wręcz przeciwnie, wciąż siedział na miejscu, niejako udając, że jest jedynie nic nieznaczącym tłem wydarzeń. W tym momencie jego obecność jeszcze nie miała tak dużego znaczenia.
   Zachowywał spokój i obserwował, wyczekując dogodnego momentu by wkroczyć. Chciał aby to zderzenie z rzeczywistością odbyło się jak najbardziej naturalnie, choć doskonale wiedział, że nie obędzie się bez szoku, zwłaszcza, gdy będzie musiał uświadomić rekruta, że stracił część nogi. Dlatego jego twarz pozostawała bez wyrazu (albo medyczna maska tak wspaniale kamuflowała szczątkowe ilości emocji powoli kwitnące na ustach medyka), jak nienaruszona przez lata, niechwiejna konstrukcja.
   Dopiero gdy natrafił na zagubione, pytające spojrzenie poczuł uścisk w gardle. Był nieprzyjemny, najłatwiej byłoby go porównać do agresywnie zaciskających się na krtani palców, próbujących zmiażdżyć jak najwięcej w swoim żelaznym uchwycie. Nie był w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Głównie przez ból, ale również dlatego, że nie wiedział jak zacząć w najmniej inwazyjny sposób. A przecież powinien mieć doświadczenie w takich rozmowach, niejednokrotnie musiał rozmawiać o nieuleczalnych chorobach, amputowanych kończynach lub innych, znaczących zmianach w organizmie po wypadku. Dlatego tym razem tak trudno było mu skleić w głowie kilka zdań i pozwolić im wydostać się spomiędzy warg?
   Dał sobie chwilę. Zamknął oczy, wziął głęboki wdech, a gdy szafirowe oczęta ponownie napotkały twarz pacjenta był prawie pewny, że może zacząć.
   — Miałeś wypadek, jesteś w szpitalu — rozpoczął jak najprościej się dało, unikając póki co tych najbardziej szczegółowych i szokujących informacji. Ale do nich też wkrótce miał dojść. Nie chciał, ale musiał. — Dobrze się czujesz? Środki przeciwbólowe powinny wciąż działać... nic cię nie boli? Jesteś w stanie cokolwiek powiedzieć? Chcę dać ci czas na odpowiedź jeśli dasz radę. Bo jeśli nie, to będę gadał. Przede mną długa opowieść.
   Podjechał siedziskiem bliżej łóżka, chwytając dłonią jego nadgarstek. Zwykły, ludzki gest mówiący coś w stylu możesz na mnie liczyć. Pod palcami od razu wyczuł też tętno. Wystarczyło dziesięć sekund. Dziewięć, osiem, siedem... Puls był trochę słabszy niż wartości podręcznikowe, ale co się dziwić... pacjent dopiero co wybudził się ze śpiączki.


Sala 7 OFYT8mg
Sugiyama Nobuo

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Arihyoshi Hotaru

5/6/2023, 20:20
Jakieś elastyczne błony wypełniały mu uszy. Dźwięki dobiegały z oddali, zza cienkich, ale wielokrotnie wstawionych w pewnych systematycznych odległościach drzwi, z każdą sekundą otwieranych, ale wciąż jeszcze w takiej ilości, że nie wychwytywał wszystkich detali. Umykały mu słowa, zamienione w niewyraźne szepty i mamroty, od których lekko marszczył brwi. Jego zmysły były wrakami dawnych siebie. Wcześniej wyostrzone, stępiały jak nóż zbyt gwałtownie uderzany ostrzem o niewzruszoną skałę. Wzrok też nie działał jak powinien. Co rusz był zmuszony, żeby mocniej zmrużyć oczy, starając się w półmroku uwydatnić cechy pochylającej się nad nim twarzy. Nie miał pojęcia, która mogła być godzina, ale pewnie późna, bo lampy pokoju były wyłączone i tylko z holu, przez uchylone przejście, dolatywał do sali szeroki snop światła. Dzięki niemu dało się przynajmniej określić mniej więcej zarys rozjaśnionej od tyłu postaci; dookoła głowy i włosów nieznajomego migotała aura. Anielski rekwizyt wykrzywił lekko wargi pacjenta, który raz jeszcze zaczerpnął tchu. Pod dotykiem obcej dłoni nadgarstek drgnął. Ręka stuliła się w pięść, częściowo gniotąc przypadkowo pochwycone fałdy prześcieradła, częściowo starając się zdusić w sobie napływającą zewsząd bezradność. Napiął się cały, być może po to, aby wstać - ale ostatecznie, nawet jeżeli widać było, jak pod narzuconą na pierś pościelą porusza się ciało, zaraz znów cały znieruchomiał.
- Wypadek... - powtórzył, gdy wreszcie własny umysł zlitował się nad nim i przepuścił informację, uchylając metaforyczne drzwi. Wiadomość, że był w szpitalu, że znalazł się w sterylnym pomieszczeniu, przecież nie bez powodu, kazała mu się skupić. W skroniach kuło od rozżarzonych igieł, których impulsywne dźgnięcia zniechęcały do dalszej pracy. Mógł się poddać. Kusiło. Ziejąca chłodem pustka, wydarta z pamięci jak strzęp materiału, od którego zimno wdziera się na wrażliwą cerę, w żadnym razie nie pozwoliła jednak się zignorować. Była uprzytamniająca do stopnia, w którym wargi zacisnęły się w kreskę. Wkładał widoczny wysiłek w to, aby dodać dwa do dwóch. Czuł się niemal tak, jakby wrzucono go w gęstą melasę, jednocześnie wciskając w jej półpłynną formę mnóstwo istotnych puzzli, każąc je sięgnąć i dopasować. Musiał do tych elementów jakoś dotrzeć, choćby dopłynąć, żeby móc je poskładać i zobaczyć w całej okazałości obraz, którego inaczej nie mógł sobie przypomnieć, ale choć widział fragmenty, wiedział zatem, że były całkiem blisko, to każdy ruch oznaczał również napór na breję, w której tonął. Jak łyżeczka wciśnięta w kisiel, próbująca wyłowić porozrzucane w nieładzie owoce, wymykające się na boki, ilekroć sztuciec tylko się do nich zbliży.
Jak się czuł?
- Fatalnie - wyrzęził, zmuszając się, aby wzruszyć barkami. Wyślizgnąwszy nadgarstek spod dotyku nieznajomego, chciał sięgnąć własnej twarzy, pulsowała mu już cała głowa, nie tylko skronie z nagromadzonym tam stresem i bólem. Ale nie dotarł do celu; ledwo wymknął się opuszkom mężczyzny, by lada moment stracić jakąkolwiek władzę w ręce. Opadła bez sił prosto na palce, które przed chwilą same, w geście zakrawającym o troskę i wsparcie, przywierały do szorstkiej, częściowo obandażowanej skóry. Nagle jednak, nim zdążył cokolwiek skomentować, znów napiął mięśnie; paznokcie nieświadomie wbiły się w dłoń opiekuna, gdy przez zęby Arihyoshiego prześliznął się z sykiem tlen.
- Co z... - urwał, bo znów zaschło mu w gardle; ale wzrok, wcześniej jak naćpany, w pół sekundy stał się o wiele przytomniejszy. Trawiła go gorączka, z całą pewnością ledwo łapał kontakt, ale łapał ten kontakt jak brzytwę, niezrażony krwawymi cięciami pogłębianymi z każdym chwytem. - Jest dostatecznie okej... okej - zapewnił pospiesznie; wciąż cicho, z trudem. - Nie boli mnie aż tak - skłamał. Łykał ślinę, ściskał szczęki, ale nie było to spowodowane najpoważniejszymi obrażeniami. Widać, że większy zamęt zasiał tak długi sen; tyle tygodni spędzonych w niemal jednej pozycji. A teraz głowa, jeszcze do niedawna prawie wyłączona z użytku, zaczęła wchodzić na wyższe obroty pracy. I to dopiero bolało. - Jak misja? - wypalił nagle, na granicy mowy i schrypniętego szeptu. - Jak nam się udało?
Nam.

Arihyoshi Hotaru

Lionel Beaufort ubóstwia ten post.

Sugiyama Nobuo

11/7/2023, 18:46
Nie obarczał go karcącymi, niecierpliwymi spojrzeniami, które teraz byłyby dla niego kolejnym ciężarem. Wzrok miał spokojny, a twarz wydawała się być pozbawiona jakichkolwiek emocji. Kamiennej opoki nie byłaby w stanie naruszyć nawet nagła, nieprzewidziana wiadomość, tego można było być pewnym. I nie chodziło tu nawet o ten kawałek medycznego materiału, który wciąż zakrywał jego usta – brak nerwowości można było dostrzec w każdym, nawet najmniejszym punkcie jego ciała. Oczy wyglądały jak wciśnięte w oczodoły kamienie – zdawały się trochę pobłyskiwać; należały do człowieka wprawnego w swoim fachu, takiego, który doskonale wie co robi. W całej tej posągowej postawie była widoczna łagodność – każdy ruch dłonią albo przesuwająca się po podłodze stopa zdawały się płynąć, niepospiesznie sunąć, jakby czas się zatrzymywał specjalnie po to, by można było uważniej mu się przyjrzeć. Nawet ledwo widocznie poruszającą się klatkę piersiową można było porównać do przygotowanego z największą dbałością mechanizmu perfekcyjnie złożonej maszyny – wszystkie oddechy były wyliczone jak w zegarku, co do sekundy. Każdy był niebywale spokojny, jakby lekarz siedział na łące, a nie w pobliżu pacjenta, którego ledwo odratował.
   Zerkał w jego stronę co jakiś czas, ale gdy tylko dostrzegł zachodzące w głowie poszkodowanego procesy myślowe, to zdecydował się dać mu nieco przestrzeni. Zostawił osłabione ciało w spokoju, na chwilę przyglądając się parametrom rozstawionej obok łóżka aparatury. Śledził wzrokiem liczby dużo dłużej niż planował, żeby dać mu czas do namysłu. Przecież doskonale wiedział, że będzie go potrzebował. Zebranie myśli po wypadku wcale nie należało do zadań prostych. Amnezja pourazowa była bardzo częstym zjawiskiem.
   „Wypadek...”
   Nieznaczne zmrużył oczy. Czy w jego przypadku będzie miał do czynienia z deficytem pamięci? Impuls dość szybko dotarł do mózgu – medyczny umysł tkał nową strategię rozmowy z pacjentem, który mógł cierpieć na amnezję. Czy ta rozmowa mogła skomplikować się jeszcze w jakiś inny sposób?
   Tylko chłonął informacje. Milczał. Co jakiś czas spoglądał w jego stronę, sprawdzając czy wszystko dobrze, ale nie chciał by nawet te spokojne spojrzenie było dla niego dodatkowym ciężarem, dlatego zajmował się czymkolwiek. Głównie działał przy aparaturze, niby upewniając się czy wszystko jest w porządku. Najlepiej kilkukrotnie, nawet jeśli doskonale wiedział, że urządzenie działa odpowiednio. Dłoń wciąż jednak trzymał na jego łóżku, by w razie potrzeby mógł ją odnaleźć i chwycić.
   „Fatalnie.”
   — Będzie lepiej — skwitował krótko, jakby był gotowy na taką odpowiedź. No i oczywiście wiedział też, że będzie lepiej. Rekrut został odpowiednio naszprycowany lekami, to tylko kwestia czasu nim wszystkie zaczną działać. Ból minie, najważniejsza była jednak kwestia utraconej kończyny. Jak przyjmie tę wiadomość?
   Zadane przez poranionego pytania wybrzmiały z ogromną siłą. Odbijały się echem w najciemniejszych odmętach umysłu doktora. Chciał wypalić od razu, ale dał sobie chwilę, jakby nie był do końca pewny jak powinien to rozegrać. Prawda była taka, że nie wiedział nic o żadnych innych poszkodowanych osobach. Ale to była dla niego cenna informacja – było ich więcej. Ale gdyby rannych było więcej, to na pewno też trafiliby tu razem z nim.
   Nie żyją?
   — Przywieźli tu tylko ciebie, nie wiem jaki był finał tej misji. Każdą wolną chwilę spędziłem tutaj, w pobliżu. Ale jeśli cię to uspokoi... to mogę zadzwonić gdzie trzeba i zdobyć jakieś informacje. Najbardziej liczył się dla mnie twój stan, chciałem tu być jak się obudzisz. I jak widać jestem, udało się — mówił bardzo sprawnie, nie jąkał się, tylko na moment się zatrzymał. Jak najszybciej chciał przejść z rozmową dalej, by zahaczyć w końcu o temat najważniejszy – bo jednak utrata nogi była w tym wszystkim bardzo ważna. Teraz prawdopodobnie nie czuł jej w ogóle, ale musiał go uświadomić, że od kolana w dół kończyna musiała zostać amputowana.
   — Będę musiał powiedzieć ci coś bardzo ważnego, dotyczącego twojego stanu.
   Zdecydował się go przygotować, choćby w najmniejszym stopniu.
   Okręcił się krzesłem w jego stron, by tym razem spojrzeć na niego z całą mocą swoich szafirowych oczu. W międzyczasie udało mu się też zdjąć maskę, więc Hotaru bez jakiegokolwiek wysiłku mógł dostrzec popękane, a gdzieniegdzie również porozrywane usta pełne jasnych blizn.

Sugiyama Nobuo

Arihyoshi Hotaru ubóstwia ten post.

Arihyoshi Hotaru

11/7/2023, 21:56
Pikanie aparatury wypełniało luki między wdechami i wydechami. Ironiczne, że tak prosty proces wydawał się mu bardziej złożony, zmuszając go do poddania go stałemu nadzorowi, nawet jeżeli normalnie ludzie nie zwracają uwagi na to jak i czy w ogóle oddychają. Naturalność mechanizmu pozwala umysłowi zająć się ważniejszymi sprawami, u Arihyoshego jednak mózg szwankował, zachowując jak zacięty system komputera, u którego wywala najistotniejsze z aplikacji i wgranych wartości.
Być może przytłoczył go nagły wybuch bodźców; zapach sterylnych środków czystości i świeżo wypranej pościeli, szorstkość okrywającego dłoń bandaża, którą stale pocierał kciukiem, kłujące boleśnie światło dolatujące z holu, wplątujące się w jasne pasma siedzącego obok mężczyzny jak złote nicie.
Nie mógł nawet w pełni docenić cierpliwości, w którą uzbroił się opiekun, bo jego własne pojęcie upływających chwil było inne. To, co wydawało się rozciągnięte do granic minut, z perspektywy medyka z pewnością nie trwało dłużej niż tyknięcie naściennego zegara.
- Będzie lepiej.
Ucho przyjęło odgłos szurnięcia z niebywałą gamą decybeli; a wystarczyło tyle, że pacjent przekrzywił głowę, powolnie nią przytakując. Dźwięk ocierającej się o poduszkę skóry lekko wykrzywił mu wargi; na przeźroczystej powierzchni maski tlenowej wykwitła gwałtowna para, gdy głośniej odetchnął. Gorące powietrze, wydech tlenu ze skurczonych bolesnym impulsem płuc, na moment zamgliło popękane usta.
Zamknięta na narzucie pięść drgnęła jednocześnie. Ostatnią namiastką silnej woli zmusił się, aby rozcapierzyć palce. Były białe po czubki opuszek od solidnie założonego opatrunku, ale gdy trafiły na rękę nieznajomego, kolory ich dłoni prawie niczym się nie różniły. Arihyoshi miał nieodparte, fantazyjne wrażenie, że cały świat wyblakł, pozostawiając jedynie miliardy odcieni szarości, głębokie czernie podkreślające kąty obiektów i rażącą biel pulsującą od strony drzwi. Dopiero gdy drugi mężczyzna zwrócił ku niemu spojrzenie, brwi Hotaru ściągnęły się ku sobie. Z monochromatycznej przestrzeni, pozbawionej barwnych detali, spoglądały na niego oczy jak płatki chabrów.
Chciał go ponaglić z wyjaśnieniami; czuł, że jeżeli dłużej będą zwlekać, może się poddać, pozwolić, by psychika spoczęła, odcinając go od świadomości jak odcina się prąd po wyciągnięciu wtyczki. Bitwa, jaką toczył, by pozostać przytomnym, zbyt wiele go kosztowała - a mimo tego, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, w źrenicach Arihyoshiego coś się wyostrzyło. Zatlił się u ich konturów ledwo widoczny w ciemności promień, błysnął na ułamek sekundy, nim ślepia nie zniknęły za powiekami. Odchylił głowę, wciskając policzek w miękkość, o którą się opierał, w wyładowaną puchem poszewkę. Dłoń, leżąca na wierzchu obcej dłoni, zwiększyła napór.
Chwyt był wciąż zbyt słaby, aby uznać go za godny miana brutalnego, choć bez wątpienia, u szczytu swoich sił witalnych, młody rekrut mógł poszczycić się całkiem dobrą kondycją. Wyzerowała go jednak śpiączka.
Słuchał go, ale z każdym następnym zdaniem powieki zamykały się mocniej; w ich kącikach wkrótce pojawiły się zmarszczki, jak korzenie sięgającego piekła drzewa.
Przywieźli tu tylko ciebie.
Nie.
Ostra sinusoida danych wyświetlana na ekranie aparatury nagle wybiła się mocniej; krzywe zwiększyły zasięg, mozolny rytm nabrał tempa.
Ranny odchrząknął głośniej, nerwowo przełykając zaraz ślinę. Poruszyło się ciało pod narzutą, ale zaraz zamarło, jakby jednak uznał, że wcale nie chce się podnosić. Że może lepiej zostać w łóżku, oddać się dalszym majakom pozbawionego przytomności umysłu.
- Mogę zadzwonić gdzie trzeba...
Kciuk wsunął się pod wnętrze dłoni mężczyzny, paznokieć lekko wbił w linię serca. Nie miał mocy, aby mówić; zbierał wciąż energię, ziarnko za ziarnkiem, dlatego jedyne, na co mógł sobie pozwolić, to raptowny ścisk palców i wyrwane z gardła: "uhm".
- Udało się.
Nic się nie udało.
Gdzie jest...
Reszta pytania zatonęła w dźwięku tonu towarzysza.
... owiedzieć......... coś bar...... ważnego...
- Najpierw - oddech; jeden, drugi; - zadzwoń - uciął niespodziewanie; schrypnięty głos zdawał się nie należeć do niego. Wypowiadał go ktoś obok, oddalony o parę kroków, z kąta pomieszczenia. Świadomość, że wrócił tu sam naparła na jego skroń.

Arihyoshi Hotaru

Sugiyama Nobuo ubóstwia ten post.

Sugiyama Nobuo

6/9/2023, 13:27
Drżały mu wargi – nawet, gdy bardzo próbował utrzymywać niewzruszoną twarz jak u kamiennego posągu. Emocje – jeśli jakiekolwiek mu towarzyszyły – zdawały się być zakopane gdzieś głęboko; nie chciał pozwolić by choć jedna, najmniejsza ludzka iskra uleciała spomiędzy pancerza, który doskonalił na przestrzeni ostatnich lat. Bo to byłby początek końca, jedna z największych porażek, jakie mogły go spotkać na krętej ścieżce nędznego życia.
   Na chwilę skupił się na piszczącym urządzeniu, zerkając na podświetlony ekran ukazujący parametry życiowe poszkodowanego. Nie potrafiłby zliczyć ile minut poświęcił na wpatrywanie się w tę aparaturę. Przychodził do niego naprawdę często – możliwe, że częściej niż do jakiegokolwiek innego pacjenta, którym dane mu było się zajmować. Czy było w nim coś wyjątkowego? Prawdopodobnie nie, ale podskórnie czuł, że leży przed nim człowiek, który naprawdę będzie potrzebował teraz wsparcia. Bo przecież nie wiedział jeszcze wszystkiego. Te wymierzone w serce i dumę ciosy miały dopiero nadejść, a Nobuo prawdopodobnie nie był najodpowiedniejszą osobą do przekazywania tego typu wieści. Brakowało mu odpowiedniego podejścia do ludzi, brakowało mu wyczucia – zwykle stawiał wszystko na jedną kartę, bywał zbyt bezpośredni. Teraz miał być pośrednikiem tych ciosów, by w finalnym rezultacie móc poczuć się jak oprawca. A przecież tylko przekazywał informacje.
   Doskonale pamiętał ile razy mówiono mu, że każdego pacjenta trzeba odpowiednio podejść. Dobranie dobrego momentu na zasypanie złymi wiadomościami mogło się okazać kluczowe... ale Sugiyama był zwolennikiem bardziej radykalnych rozwiązać. Nigdy nie owijał w bawełnę, walił prosto z mostu. Jeśli coś się stało, to już nie było odwrotu. Niektórych rzeczy nie dało się cofnąć czy naprawić. Faktów nie należy ukrywać.
   Jeśli to wszystko przetrwa to stanie się naprawdę silny, usprawiedliwiał się w myślach, bo doskonale wiedział co ma nadejść. Rekrut zasługiwał na prawdę, nieważne jak bardzo dotkliwa mogła dla niego być.
   „Najpierw... zadzwoń.”
   Wciąż odzyskiwał siły – proces ten miał być mozolny, podczas ostatniej misji nieźle oberwał. Ale miał w sobie dużo woli walki, pomimo osłabienia wciąż potrafił postawić cudze dobro ponad swoje. Dobry z niego człowiek, może nawet zbyt dobry jak na ten paskudny świat.
   — Zadzwonię, ale najpierw muszę powiedzieć coś ważniejszego — odpowiedział od razu, miał swoje priorytety. Ten tutaj żył, co prawda stał się kaleką, ale żył. Ci, o których mówił mogli nie żyć. A jeśli żyli, to na pewno ktoś się już nimi zajął.
   Przysunął krzesło nieco bliżej szpitalnego łóżka i wyswobodził swoją rękę ze słabego uścisku mężczyzny. Uniósł się nieznacznie by lepiej go widzieć i bez jakiegokolwiek uprzedzenia odnalazł pod pierzyną jego udo, na którym ułożył dłoń. Powoli zjechał niżej, wciąż sunąc po materiale kołdry.
   — Czujesz? — zapytał, spodziewając się u niego fantomowego odczucia. — Ból, mrowienie, drętwienie, swędzenie, cokolwiek? — strzelił kolejnym pytaniem, choć nie dał mu nawet chwili na swobodną odpowiedź. — Musieliśmy amputować nogę. Obrażenia były rozległe, to było jedyne wyjście by cię uratować. Nie było innej opcji. Wiem, że to może być dla ciebie szok, ale jestem tu, więc jeśli potrzebujesz czegokolwiek to tylko powiedz. Twoje życzenie będzie dla mnie rozkazem.

Sugiyama Nobuo

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Arihyoshi Hotaru

1/10/2023, 21:44
Był silny; zawsze tak mu się wydawało. Przetrwał huragan dzieciństwa, gdy nie szło postawić kroku bez potknięcia się o szklaną, wysuszoną do ostatniej kropki butelkę po tanim alkoholu. Znał ciężar Yūdaia dźwiganego w ramionach w ulewnym deszczu, rozkrzyczanego i płaczem próbującego wyłudzić powrót do ciepłego domu. Obrósł ochronną barierą podczas treningów, pozwalając ciosom, wpierw jeszcze lekkim, bo niewprawionym, z biegiem lat coraz silniejszym, gdy wzrosła poprzeczka, lądować na barkach, biodrach i udach, ilekroć popełnił błąd. Zagryzł zęby rezygnując ze studiów, ściągając na siebie odpowiedzialność za trójkę niepełnoletnich osób. Takie wydarzenia umacniały do potęgi marmuru. Sądził, że nie ma rzeczy, która zburzyłaby mur. Budował tę fortecę od kiedy sięgał pamięcią, każdego miesiąca, tygodnia, w każdej godzinie i hartującej sekundzie. Tymczasem starczyło, aby dłoń obcego człowieka wysunęła się spod jego palców, by poczuł przeraźliwy chłód pościeli, na której zwarł chwyt; by dotyk wpierw przesunął się po jego nodze, koncentrując tam wszystkie osłabione zmysły, a potem nacisk ręki stał się dziwny, zmienił się z dosłownego naporu w tępe mrowienie. Tyle tylko, aby wstrząsnąć fundamentami.
- Czujesz?
Chciał powiedzieć, że tak, oczywiście, że czuł, ale nie zdobył się na rozchylenie ust. Nie zamierzał pozwolić, by spomiędzy nich wyrwał się jakikolwiek odgłos zdradzający słabość; a jęk zrodzony w trzewiach powoli przeciskał się już przez przełyk i tylko zamknięte szczęki nie dawały szansy na pokaz żałosnej niemocy. Za to brwi ściągnęły się lekko ku sobie, zmarszczyły gładkie czoło z jeszcze tego ranka umytymi włosami. Kosmyki wiły się na papirusowej cerze jak czarne korzenie, nadając mu roztargniony, chłopięcy wygląd. Ten wygląd uległ nieodwracalnej degradacji, gdy padły kolejne słowa; gdy umysł przekonwertował informacje na znany sobie język. Sylwetka lekko się poruszyła pod pościelą, znów w dziwnej próbie ciężko stwierdzić czego - w tym stanie nie dałby rady się podnieść.
Amputacja?
Określenie tak niewiarygodne, że w pierwszej chwili zareagował wyparciem. Z krtani wyrwało się schrypłe odchrząknięcie; może zamierzał zaprzeczyć, ale w ostatniej chwili zrezygnował; nawet nie dałby rady znaleźć luki, w której mógłby się wtrącić. Głos nieznajomego bombardował nowymi faktami, a im bardziej Arihyoshi się temu przeciwstawiał, tym szybciej słabł. Poddawał się jak każdy, kto prędzej czy później uznaje, że już dość.
Obrócenie głowy musiało zająć mu wieki; czas stał się rozmiękłą gumą, rozszerzoną w palcach. Na jej powierzchni pojawiały się nowe oczka, rozciągany materiał słabł. Kiedy wreszcie złapał ostrość, leżał już z twarzą zwróconą w przeciwnym do medyka kierunku. Oddychał odrobinę szybciej, ciężej. Jakby nagle za wszelką cenę starał się jednak nie usnąć, choć jeszcze przed momentem najchętniej pogrążyłby się w odpoczynku. Wtedy (kiedy? umysł podpowiadał, że całe wieku temu, choć musiało minąć kilka pustych minut) wydawało mu się, że regeneracja sił to jedyne, czego potrzebuje. Starczy chwila relaksu dla ciała; niech zbierze energię, by dźwignąć kolejne ciężary. Zrehabilituje się, dokładając następną cegłę do muru, ale teraz, gdy niechętnie przyswajał prawdę, zorientował się z drętwym przestrachem, że nie ma czego umacniać.
Miałeś wypadek.
Przywieźli tylko ciebie.
Obrażenia były rozległe. Musieliśmy...
- Zostaw mnie. - To nie jego głos; nie tak brzmiał na co dzień. Nie z taką gorzką, załamaną nutą. Na pewno nie tak spazmatycznie, dziecinnie; mdło. - Proszę. - Dodanie tego sporo go kosztowało; za dużo musiał wkładać spokoju w dźwięk wyrazów, kiedy czuł, że staje na granicy, że nie ma już w rękach nawet garści cierpliwości. W drżącej pięści pozostało wyłącznie bezpłciowe, obce prześcieradło. Nawet nie wiedział, czego mógłby potrzebować. Do głowy nie przychodziło mu nic poza;
- Jeżeli zadzwonisz... czegoś się dowiesz...
Nie dokończył.
Sądził, że nie musiał.

Arihyoshi Hotaru
Sponsored content
marzec-kwiecień 2038 roku