Amanemu Hotel
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Nie 18 Cze - 14:33
Amanemu Hotel


Amanemu to jeden z bardziej luksusowych hoteli w całym Fukkatsu. Budynek inspirowany jest tradycyjnymi japońskimi budynkami i łączy klasyczne materiały, takie jak drewno, papier Washi i kamień, z nowoczesną technologią i tkaninami. Wnętrza budynku są przestronne i dzięki współczesnym oknom sięgającym do podłogi, za dnia nie brak w nich światła. Wszystkie 124 pokoje do wynajęcia oferują najwyższy standard – niektóre z nich utrzymane są w tradycyjnym wystroju; są wyposażone w futony i maty tatami. Wielbiciele nowocześniejszych klimatów także znajdą tu także coś dla siebie. Ponadto wszystkie pokoje – niezależnie od tego, czy zaprojektowano je w nowoczesnym czy w tradycyjnym stylu – posiadają wszystkie współczesne udogodnienia. Najdroższe i najbardziej przestrzenne apartamenty znajdują się na najwyższym piętrze hotelu, skąd można rozkoszować się uspokajającymi widokami dzielnicy wschodniej miasta. W łazienkach każdego pokoju znajdują się duże, głębokie wanny, które nawiązują do japońskiego rytuału kąpieli. Wnętrza pokoi wypełnione są świeżym zapachem, będącym mieszanką drewna bambusowego, cytrusów, takich jak mandarynka satsuma i limonka tahitańska oraz złotej róży; nuty drzewa cedrowego i białego bursztynu wzbogacają woń o ziemiste piżmo, które równoważy cytrusy. Oferta zawiera w sobie wiele udogodnień, wśród których znajduje się dostęp do SPA, siłowni, strefy rozrywkowej oraz do baru, z którego drinki wliczone są w cenę pobytu. Goście mają także stały dostęp do bufetu – przez większość dnia mogą udać się tam po luksusowy poczęstunek. Śniadania, obiady i kolacje przygotowywane są przez profesjonalnych szefów kuchni, którzy mogą popisać się nie tylko umiejętnościami w zakresie przyrządzania japońskich specjałów – nierzadko zdarza się, że w hotelu urządzane są dni tematyczne, dzięki którym przebywający mają okazję skosztować różnych kuchni świata.
Z uwagi na usytuowanie w Asakurze w hotelu pojawia się mnóstwo motywów nawiązujących nie tylko do natury, ale także do historycznych motywów, pojawiąjących się na dziełach wkomponowanych w wystrój wnętrz. Hotel otoczony jest zjawiskowymi ogrodami, w których goście hotelu mogą zaczerpnąć świeżego powietrza i zrelaksować się w spokojnym otoczeniu egzotycznych roślin. Jest tu szczególnie zjawiskowo w porze kwitnienia. Przebywający mogą skorzystać tu z basenu, gorących źródeł – będących wyłącznie do użytku odwiedzających – a także po prostu odpocząć na leżakach czy w altanach. Teren dookoła hotelu jest na tyle obszerny, że wielu gości korzysta z niego, by urządzić sobie spacer. Hotel jest objęty patronatem rodziny Minamoto – jej młodsi przedstawiciele nierzadko zatrudniani są tu podczas wakacji w ramach dorywczej pracy.

Haraedo
Vance Whitelaw

Nie 25 Cze - 2:20
4 kwietnia 2037

Zane — odezwał się, gdy sygnał nawiązywanego połączenia ucichł po dwóch wysokich tonach. Nie oczekiwał, że usłyszy chociażby jedno słowo od rozmówcy po drugiej stronie słuchawki – cichy oddech wystarczył, by Vance miał pewność, że nie rozmawiał ze ścianą. — Liczę na to, że masz czas, bo chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił. — Była to tylko uprzejma formalność, której wcale nie musiał uskuteczniać, ale robił to, mimo że oboje wiedzieli, że dla niego zawsze miał czas. Płacił mu za każdą minutę życia. Tylko że ta lojalność, to bycie na każde zawołanie, nie miało wiele wspólnego z pieniędzmi. — Zaprosiłem dzisiaj gościa na kolację. To specjalna okazja, więc chciałbym, żebyś dostarczył do hotelu coś z mojej kolekcji. Przy okazji przekaż panu Nagato, że proszę go, żeby został dziś po godzinach i przygotował kilka przystawek i wymyślił danie główne na później. Zdaję się na jego umiejętności i może liczyć na odpowiednią rekompensatę. Gdyby plany się zmieniły, na pewno o tym poinformuję. Zresztą nie jestem do końca pewien, o której zjawię się na miejscu. To pierwsza sprawa — zawiesił na chwilę głos, pozwalając mężczyźnie jeszcze przez chwilę zastanawiać się, ile innych spraw miał jeszcze w zanadrzu.
  Druga sprawa Whitelawa znajdowała się na wyciągnięcie jego ręki. Jej wierzch właśnie spoczął na czole leżącego nieruchomo blondyna. Gest miał niewiele wspólnego z troską; nie było jej ani w wyrazie twarzy mężczyzny, ani w jego spojrzeniu. Upewniał się tylko, czy Nagai nadal walczył, bo od kilku godzin sytuacja nie uległa zmianie. Ale nadal był obecny, nadal oddychał i nadal stanowił problem.
  — Po drugie – chcę, żebyś przez kilka godzin miał na kogoś oko. — Cofnął dłoń, zwracając się w stronę okna, za którym dostrzegał już pierwsze oznaki zbliżającego się wieczoru. Promienie chowającego się za horyzontem słońca, ledwo przeciskały się pomiędzy wysokimi budynkami miasta. Musiał zapewnić sobie czas na przygotowanie się. — Wyślę ci lokalizację. Polecam zabrać ze sobą książkę. To dość nudne zadanie.



21:51, Parallel 37

Nie kłamał, gdy poinformował, że zjawi się na miejscu za około dziesięć minut. Mieszkanie w centrum miasta miało swoje plusy – tak samo, jak posiadanie własnego samochodu, którym można było dostać się wszędzie w zaskakująco krótkim czasie. Blask czerwonego światła rozlewał się po matowej masce samochodu, gdy czekał już na ostatnim skrzyżowaniu, bezgłośnie uderzając kciukiem o brzeg kierownicy. Odmierzał czas do zmiany sygnalizacji, bo powolny ruch palca o wiele bardziej zgrywał się z upływającymi sekundami, niż z cichym brzmieniem muzyki w tle. Nie niecierpliwił się dlatego, że brakowało mu pewności i uważał, że byle minuta będzie w stanie zmienić bieg wydarzeń – zniecierpliwienie było jedynie wynikiem kaprysu; zachcianki. Bo czasem chciało się czegoś tak bardzo, że uciążliwość każdej spowalniającej przeszkody wzrastała. Ale niecierpliwość była jedynie małą igiełką, która dryfowała sobie po morzu satysfakcji i za niedługo miała przepaść bez śladu. Mógł potraktować bijącą po oczach czerwień jako znak ostrzegawczy albo chwilę na zastanowienie się, czy faktycznie miał zamiar pakować się w tę całą grę, ale pierwsze karty już wylądowały na stole, nawet jeśli było to niebezpieczne zagranie. Przyznałby nawet, że lekkomyślne, ale już dawno nie bawił się tak dobrze, decydując się na podjęcie ryzyka. Nie potrzebował dodatkowej minuty na podjęcie decyzji, bo zapadła już kilka godzin temu. Nie zawsze był skłonny zmieniać zdanie.
  Niedługo później zatrzymał samochód na wolnym miejscu w pobliżu wieżowca. Nie wysiadł z niego od razu – musiał przecież założyć, że istniał przynajmniej ten jeden procent szansy, że został oszukany; cienki margines błędu. Choć znajdował się w odległości, jeszcze bezpiecznej – dla Munehiry, rzecz jasna – nie był w stanie przeoczyć białowłosego. Był jak dzieło sztuki wystawione w wyjątkowo przeciętnym otoczeniu; jeszcze nie jego własne, ale niektóre sprawy były tylko kwestią czasu. Kręcący się dookoła ludzie nie byli już w stanie odwrócić uwagi Whitelawa, gdy spojrzenie zatrzymało się na znajomej sylwetce, której widok wypełnił oczy migotliwym zadowoleniem. Na wpół z tej pożądanej obecności, na wpół z samego siebie, bo po tych wszystkich wątpliwościach, które podczas ich rozmowy targały Aoim, czuł się tak, jakby dokonał niemożliwego. I może nie powinien pochwalać też jego nieostrożności, ale w tej sytuacji była mu na rękę.
  Centrum miasta miało to do siebie, że nie brakowało w nim życia nawet po zmroku. Nie spuszczał go z oka, odkąd wysiadł z samochodu, bo dawało mu to przynajmniej częściowe poczucie kontroli nad sytuacją, nawet jeśli to, że tu przyszedł, świadczyło o tym, że niezupełnie nad wszystkim panował. Już na pewno nie nad samym sobą. Kroki Vance’a wkomponowywały się w dźwięk kroków przechodniów i, gdyby tylko chciał, jak duch mógłby przejść obok bez słowa. Ale nie chciał, dlatego jedno z uderzeń podeszew o chodnik ucichło, gdy zatrzymał się w nienachalnej odległości dwóch kroków; wystarczająco blisko, by nie móc pozbyć się wrażenia bycia obserwowanym. Dlatego nie czekał długo z pierwszymi wyrzuconymi z siebie słowami, zdając sobie sprawę z tego, że na ten moment był dla niego jedynie mieszaniną dźwięków i lekkiego zapachu perfum, przez który mimo wszystko przedzierała się nuta tytoniu. Mimo tej świadomości, utrzymywanie wzroku na wysokości niewidzących oczu, nie sprawiało mu żadnego problemu.
  — Zaczynałem myśleć, że miałkie spotkanie pochłonęło cię na dobre — na języku ścieliło się nie tylko rozbawienie, ale subtelne tony czegoś, co wskazywało na to, że byłby zawiedziony, gdyby tak było. Nie sposób było określić, czy kierowała nim szczerość czy wyuczona uprzejmość – kto nie chciał, żeby drugiej osobie zależało na jego przybyciu? Jasnowłosy mógłby obejść się smakiem, ale – co oczywiste – wolał, gdy pozwalano smakować mu życia na jego zasadach. — Zatem dobry wieczór. Cieszę się, że zgodziłeś się ze mną spotkać. Wybacz, że zrezygnowałem z oficjalnego zaproszenia, które ci obiecałem, ale mam nadzieję, że nie będziesz miał mi za złe. Sam przyznasz, że to nie była rozmowa na telefon — zauważył, choć na tę realizację było już trochę za późno. Ton głosu blondyna nie wskazywał jednak na to, że żałował, że ich słów nie udało się ukrócić wcześniej. Wręcz przeciwnie – uważał, że stanowiły one idealną furtkę do dalszych rozmów.
  — Zaparkowałem kawałek dalej. Zechcesz podać mi rękę? — rzucił nieoczekiwanie, dając mu wybór i powstrzymując usilną chęć poinformowania go, że nie gryzie. Z oczywistych przyczyn byłoby to mało wiarygodne – zresztą powiedziałby tak każdy, kto gryzł najdotkliwiej.


ubiór (bez rękawiczek)
@Munehira Aoi


Vance Whitelaw

Seiwa-Genji Enma, Munehira Aoi, Hyeon Yuushin and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Munehira Aoi

Nie 25 Cze - 5:39
04/04/2037
Parallel 37

21:31

  Rwący metalicznością, przeraźliwy pisk przeciął szemrzącą w spokojnych rozmowach przestrzeń — widelczyk z zapamiętaniem i premedytacją wgryzający się ząbkami w szkło niewielkiego spodka, na którym wcześniej stała kształtna filiżanka wypełniona smolistą kawą. Ta trwa teraz w drugiej dłoni, brzegiem nadal zbliżona ku wargom wyginającym się w subtelnym uśmiechu. Satysfakcja; bo ją Aoi czuje najsilniej, chociaż na krawędzi świadomości niepewnie zaczyna wystukiwać swój rytm nerwowość.  — Kiedy wyjechał w takim razie? Dzisiaj? Zaraz przed spotkaniem? — Srebro opada w niedbałym wypuszczeniu jego chłodnej linii spomiędzy palców na obrus; zapewne drogi, zapewne idealnie wyprasowany, zapewne śnieżnobiały.  — Chyba tak... — przebija się w niepewności zastanowienia odpowiedź, gdzieś bardziej z prawej strony, nieco dalej, w głąb stołu; między szelestem koszuli, która porusza się na plecach pod sztywną marynarką, kiedy rozmówca próbuje odnaleźć dla siebie wygodniejszą pozycję na krześle. Zanim jednak Munehira odezwie się ponownie, usta złożą się na porcelanie, spijając drobny łyk. Powinien dozować sobie ilość doznań dzisiejszego dnia, mając pełną świadomość, że ten nie skończy się w typowy sposób. Łyk, nie dla walorów smakowych, a jedynie po to, aby przez gardło przesunęła się wilgotność ściągająca umysł na trzeźwiejszy tor. Oddech; ten spowalnia, gdy język zgarnia ciemną kroplę z krawędzi górnej wargi.  — To zaskakujące, nie uważacie? — Rozpoczyna łagodnie, o wiele zbyt łagodnie, gdy filiżanka powraca na spodek. Cisza. Wibrująca nieprzyjemnie, choć Aoi sprawiająca skrajną przyjemność. — To zaskakujące, że na jednym z najważniejszych spotkań w całym kalendarzu firmy, mało tego, jakie odbywa się niezmiennie od kilku lat, nie ma, no właśnie... najważniejszej osoby — uśmiech nie znika, a jedynie sięga głębiej, do głosu, który opada o ton, miękko układając się na języku. — Ale spokojnie, przecież to nie wasza wina, prawda? To ja pojawiłem się trochę zbyt wcześnie. Widzicie, to niestety drobne przewinienie moich rodziców. Zbyt dobrze mnie wychowali, jak się okazuje, przez co nie lubię się spóźniać — w aktorskim westchnieniu stawiającym kropkę na końcu budowanych z rozmysłem zgłosek, mężczyzna wstaje od stołu. Nie śpieszy się. Każdy z ruchów zdać by się mogło, rozciąga w rozespanej niechęci, kiedy zasuwa krzesło z wysokim wrzaskiem targanych po posadzce drewnianych nóg. Karmić się ich dyskomfortem, niepewnością i niewygodą na myśl, że doskonale wie, że to wyłącznie ich wina.

_____________________

21:51

  Gra. Świadomość zbliżającego się spotkania uderzyła dopiero w pełni, kiedy z białą laską przewieszoną na sznurku przez nadgarstek, palcami obu dłoni przeciągnął przez włosy; kolistym ruchem opuszek wędrując przez skalp, dając sobie krótki, wyrwany prawie siłą moment na zebranie rozbieganych myśli. Powinien bardziej uważać na słowa. Na podejmowane decyzje. Na kroki, jakie stawiał. Zbyt duża śmiałość w działaniach mogła przyciągnąć niechcianą uwagę, a ta, pokrzyżować wszystkie plany. Czy właśnie to teraz się działo? Kiedy zamknięty w metalowej puszce poddawał się ruchowi windy w dół i temu miałkiemu szumowi, wkradającemu się pod mostek. Uważać na słowa — karkołomne zadanie, kiedy w gardle ciągle uwiera charkot nienawiści. Teraz, na domiar złego i własnej niepewności. Ta rodziła się dawniej powoli, odpychana z niesamowitą wytrwałością, wiarą w to, że przecież nie zostanie sam. Nie znowu. Nie, na pewno nie. Teraz jednak, kiedy śmierć zdążyła już rozetrzeć na proch wszystkie kości, ów niepewność uderzała z siłą tysiąca słońc, rodząc się w absolutnie rozdzierającej duszę gwałtowności. Yoshida. Przecież Vance nie może mieć racji; nie, nie jeżeli chodzi o Yoshidę. Ale przecież to Raja jako pierwsze zasiała plugawe ziarno, a umysł Aoiego niczym żyzna gleba, przyjął je jako własne. Oddech. Głęboki, unoszący na piersi kunsztowne zdobienia z bladego złota oplatającego tors, przyjemnie przetarły mleczną skórę, nieznacznie uziemiając mężczyznę. Gra. To tylko gra. Prawda? Głupia szczeniacka zabawa, a usłyszana wymiana zdań między jego medium a tym obcym kimś — wyłącznie kłamstwo.
  Pogrążony w dojmującej pustce, która zdać by się mogła gorsza od kakofonii myśli, nie zdążył odnotować momentu, w którym temperatura przestrzeni nieznacznie opadła, a w słuch wgryzł się ożywiony rytm bijący od miasta. Złożywszy laskę, przystanął nieopodal wejścia do budynku, tak jak obiecał, starając się, jakże usilnie starając się nie rozkojarzać, a jedynie trwać w skupieniu. Każdy dźwięk był ważny. Każdy krok mógł należeć do niego. Więc kiedy głos, o wiele wyraźniejszy niż kilka godzin wstecz w trakcie połączenia,  teraz wręcz namacalny rozciąga się w powietrzu; pastelowe tęczówki Munehiry unoszą się z próżni zawieszenia nad chodnikiem, w stronę padających dźwięków. Ciężko jednak próbować doszukiwać się w mimice przychylnej łagodności. Spokój, owszem, nienaturalny, ten, który wyczuwa się na chwilę przed pierwszym trzaskiem burzy; a zespolony już na stałe z egzystencją niewidomego. Nim podejmie się odpowiedzi, kącik ust wykręca się w nieznacznym uśmiechu, pnąc się w rozmydlone perły spojrzenia:  — Najwidoczniej nawet nie zauważyłem, kiedy dałem pochłonąć się wyśmienitemu towarzystwu — kłamstwo, krągłe, przyjemnie liżące podniebienie kłamstwo, które nie musiało być maskowane, mogło wybrzmiewać w swojej pełnej krasie. — Vance. Nie dałeś mi trochę wyboru, nie sądzisz? — Przez wagę przekazanych informacji? Czy może przez ucięcie rozmowy, pozbawiając go możliwości sprzeciwu?  — Nie była, to prawda. Masz szansę odkupić swoje winy w trakcie spotkania. Wtedy może postaram się zapomnieć o tej obietnicy — odpowiada lekkim tonem, w niewymuszony sposób perląc zgłoski, tkając je w przyjemnych nutach, zdając sobie doskonale sprawę z faktu, że jeżeli utraci kontrolę nad swoimi reakcjami, pozostanie z pustymi rękoma, a każda kolejna informacja była na wagę złota. Rozegnać niedomówienia, nieścisłości, które rotowały bezwiednie wokół osoby kontrahenta. Jeżeli będzie musiał grać — będzie grał. Jeżeli zostanie zmuszony spuścić z łańcuchów psy — spuści je. Bez zastanowienia. Bez poczucia winy.
  Pytanie osiada w umyśle najpierw nieśmiało, ale w chwilę zaciera się w przyzwyczajenie — polega na innych, czy mu się to podoba, czy nie. Choć w tym konkretnym przypadku wolałby odwlekać w nieskończoność jakąkolwiek formę kontaktu fizycznego, bo czy to nie tak, że obejmie przedramię zmaterializowanego zagrożenia? Nada mu kształt, ciało, realność. Skinienie głową pojawia się jako pierwsze, nim jako drugie spomiędzy warg wypadnie lakoniczność odpowiedzi:  — Tak — i w ruchu wykonywanym wcześniej tysiące razy, w jego mdlącej powtarzalności, lewa dłoń odsunęła się od linii ciała, subtelnie zawieszając się nieco wyżej, wierzchnią stronę kierując nieznacznie ku górze; nawyk sięgania po ramię innych, nieważne czy wrogów, czy przyjaciół. Świadom tragizmu swojego położenia w tych jakże podstawowych zdać by się mogło życiowych momentach, które dla innych były wyłącznie nudną rzeczywistością, a dla Munehiry ciągłym zmaganiem się z własnym wybrakowaniem. A ono uwierało najmocniej. Najbardziej bezlitosną drzazgą wdzierając się pod skórę.




Amanemu Hotel 0YAOCnr
Munehira Aoi

Vance Whitelaw, Hyeon Yuushin and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Vance Whitelaw

Pon 26 Cze - 2:02
Niski śmiech wyrwał się z gardła, przez chwilę wygrywając na strunach głosowych wibrujące tony. Docenił ten kłamliwy żart, idący w parze z jadowitym uśmiechem. Podczas ich półgodzinnej rozmowy zdążył nie tyle, co się przyzwyczaić, a nastawić na to, że ich rozmowy będą pełne subtelnych lub bardziej dosadnych ukąszeń. Nie mógł mieć mu tego za złe, biorąc pod uwagę to, jak ochoczo potrafił odwdzięczać się tym samym. Byłoby nudno, gdyby przepuszczał te zaczepki bez odzewu. Choć śmiech ucichł, na ustach pozostał cień rozbawionego uśmiechu, który za chwilę miał wybrzmiewać w wypowiadanych przez Whitelawa słowach.
  — Na to wygląda. To tylko jeden z wielu moich talentów — odpowiedział swobodnie, na wpół żartując, ale i na wpół brzmiąc na kogoś, kto dobrze zdawał sobie sprawę ze swoich umiejętności i bynajmniej nie zamierzał im umniejszać, siląc się na sztuczną skromność. To, że teraz znajdowali się naprzeciwko siebie, tylko po części było szczęśliwym przypadkiem. — Aoi — zaczął, mieląc jego imię w przyjemnie łagodnym tonie, mając na uwadze to, że wolał, by zwracał się do niego w ten sposób. — Sądzę, że dałem ci ogromne pole do manewru. Mój przyjazd tutaj zależał tylko od ciebie. Jestem pewien, że zdajesz sobie z tego sprawę, ale rozumiem, że czasem ciężko pogodzić się z prawdą. Mógłbym śmiało wykluczyć, że zrobiłeś to wyłącznie z grzeczności. Tak czy inaczej niezależnie od tego, co tobą kierowało, obiecuję, że dzisiejszy wieczór pozostanie między nami — i faktycznie ostatnie sylaby utkane zostały z czystej szczerości. Istniało wiele powodów, dla których blondyn zamierzał zachować to dla siebie. Począwszy od samolubności względem obiektów swoich zainteresowań, aż po sam fakt, że nieczęsto spotykało się kogoś o podobnych upodobaniach.
  Na wieść o odkupieniu win przechylił nieznacznie głowę na bok. Uniósł brwi w zdumieniu, które tylko przez chwilę trzymało się na jego twarzy. Wystarczyła chwila, by kąciki ust rozciągnął zuchwały uśmiech, a przez intensywnie turkusowe tęczówki przewinął się lisi błysk, świadczący o gotowości na kolejne wyzwanie. I było coś pociągającego w tym, że nie mógł się z nim dzielić tymi wszystkimi wyrazami twarzy, grymasami, spojrzeniami; tym wyraźnym urzeczeniem roszczeniową postawą białowłosego.
  — Z chęcią to zrobię. Liczę na wskazówki co do tego, czego sobie życzysz w ramach umilenia wieczoru czy – jak wolisz – zadośćuczynienia. Z oczywistych przyczyn jest dla mnie jeszcze za wcześnie na domyślanie się. Może kiedyś — ostatnie słowa wydobyły się z ust obleczone w bardziej nieodgadniony ton. „Może” było jedynie niegroźnym przypuszczeniem albo nęcącą ofertą; Munehira wcale nie musiał połykać haczyka, trzymając się wygodnej świadomości, że w tej sytuacji decyzja także należała do niego. Rolą Vance’a z kolei było dołożenie wszelkich starań, by podjęta decyzja była właściwa, ale tym razem nie zamierzał grać nieczysto, by nadać większy sens wyczekiwanej nagrodzie.
  Postawiony krok naprzód zmniejszył odległość pomiędzy nimi, ale jeszcze nie na tyle, by znalazł się tuż obok. Wystarczyło jednak krótkie przytaknięcie poprzedzające twierdzącą odpowiedź, by przynajmniej jedna z barykad została usunięta z jego drogi. Niemalże słyszał w swojej głowie, jak przewraca się z hukiem, praktycznie składając mu zasłużony pokłon, nawet jeśli na ten moment sięgał tylko po dłoń. Jego palce miękko wsunęły się pod luźno zwieszoną rękę białowłosego, zapoznając się z miękką fakturą skóry i jej temperaturą; kciuk miękko osiadł na wierzchu ugiętych i dużo smuklejszych paliczków, zamykając je w luźnym uścisku. Dotyk, choć powolny i delikatny, był zupełnym przeciwieństwem ostrożności. Nie było w nim też drżącego zawahania czy nieśmiałości – zachłanność stłumił, decydując się pozostawić Aoiemu szansę na wycofanie się. Mocniejszy nacisk pojawił się, gdy w ten niewerbalny sposób zasugerował mu, żeby przysunął się bliżej. Z wydrążoną w źrenicach ciekawością wpatrywał się w twarz Munehiry, nie chcąc przeoczyć żadnej zmiany, jakby byle drgnięcie na niej miało zakomunikować mu, jakie to uczucie pozwalać komuś obcemu prowadzić się w równie nieznane miejsce. Niewygodne? Straszne? Ekscytujące? Nie pytał o to na głos. Może dlatego, że na ten moment to on był tą „obcą osobą”. Chociaż Vance, jak nikt inny zdawał sobie sprawę z braku złych intencji, wiedział też, że w swoim obecnym położeniu Aoi mógł przetworzyć w swojej głowie wszystkie najczarniejsze scenariusze. Poza skrupulatną obserwacją, nie pozostało mu nic innego, choć i ją musiał odłożyć na później, gdy wreszcie stali ze sobą ramię w ramię. Dotyk na dłoni białowłosego zniknął, gdy Whitelaw uwolnił ją ze swobodnego uścisku. Pod palcami zostało mu już jedynie uczucie gładkiego materiału marynarki, gdy blondyn użyczył mu swojego ramienia.
  — Zapraszam — rzucił przy ścielącym się na języku zadowoleniu, zanim niespiesznie ruszył w stronę samochodu. Chociaż odległość od wejścia do niego była kwestią kilkunastu kroków, nie miał w planach uskuteczniania niezręcznej ciszy. Uśmiech zdążył zniknąć z jego ust, a  spokojne skupienie rozgościło się na jego twarzy. Kątem oka przyjrzał się profilowi mężczyzny, zanim dał upust, jego zdaniem, dość istotnemu pytaniu: — Jak się czujesz? — Pomijając to, że mógł być głównym źródłem jego ewentualnego złego samopoczucia, brzmiał na faktycznie zainteresowanego jego stanem. Nie na co dzień trafia się okazja na to, by dowiedzieć się tak niepochlebnych rzeczy o kimś, komu się ufało. Teraz jednak, gdy po tak długim czasie Whitelaw miał okazję przyjrzeć mu się z bliska, tym bardziej nie rozumiał tych – jak to ujął kilka godzin temu – zaniżonych progów.
  Chwilę później przystanął, gdy w tle rozległ się cichy, mechaniczny dźwięk otwieranych automatycznie drzwi. Podprowadził Aoiego do miejsca pasażera, z należytą cierpliwością, czekając aż zajmie miejsce na fotelu. Teraz, gdy miał go obok, przynajmniej pozbył się jednego rozpraszającego problemu – zniecierpliwienia.

Vance Whitelaw

Munehira Aoi ubóstwia ten post.

Munehira Aoi

Pon 26 Cze - 7:01

  Aoi. Wsiąka w linie głosu. Staje się bardziej uważny, pozwalając jednej z brwi zarysować się w subtelnym łuku. Szczera pewność siebie bijąca od mężczyzny i przyjemny ton, który tak od niechcenia, a przecież celowo wkradał się w słuch, rozbudzały intensywniej ciekawość. — Pole do manewru, polem do manewru —  niesie się na wydechu, zakończone jedynie krótką, wyjątkowo krótką pauzą.  — Mogłem żyć dalej w zaprzeczeniu, próbując zapomnieć o tym, co usłyszałem, lub potraktować zakończoną rozmowę przed moją reakcją, jako fakt praktycznie dokonany. Jednak polecam nie stawiać mnie w sytuacjach, w których nie mogę od razu odpowiedzieć. To tak... na przyszłość — uśmiech, pełniejszy, choć nadal jadowity, układa się na wargach w oschłym napięciu.   
  W krótkim śmiechu bardziej nawet w żachnięciu się Aoi subtelnie pokręcił głową, pozwalając spojrzeniu przeskakiwać z miejsca, w którym domniemał znajdowania się twarzy Whitelawa, a jego ramionami i torsem. Emfaza opadająca na „może kiedyś” drgała jeszcze przez chwilę w głowie, nim zwilżając najpierw koniuszkiem języka wargi, subtelnie nachylił się w kierunku mężczyzny, ściszając nieznacznie ton głosu: — Musisz uważać, o co prosisz, bo potrafię być zachłanny.
  Oddech, ten zatrzymuje na moment w płucach, gdy pierwszy raz odczuwa na swojej dłoni subtelny, chociaż stanowczy dotyk. Przez opuszki palców przepływa elektryczne napięcie budzące mieszankę ciekawości i zaintrygowania. Te wtłaczają się w żołądek, zimnym soplem drąc przez wnętrze. Palce mimowolnie śledzą delikatny, choć szerszy od własnego kontur ręki, chłonąc emanujące ciepło niosące za sobą subtelną esencję wczesnokwietniowego wieczoru, w którym tkwią. Szczęka mimowolnie, delikatnie jedynie zaciska się na moment. W tej krótkiej chwili dotyku, jego poleganie na tym kluczowym zmyśle wzmacnia się, nabiera na sile. Gwałtownie. A przecież to nie sam dotyk wprawia go w dyskomfort, ten, chociaż obcy, jawi się łagodnym i przyjemnym — to myśl, że musi oddać się w dosłowności w ręce nieznajomego, budzi niepewność. Zrzeka się przecież części kontroli, pokładając zaufanie, kruche i chybotliwe w ujmujących go palcach. W swojej sztucznej bezbronności, jej nawyku z przeszłości, widma wyłącznie, zmaga się dziwną formą lęku, której od dawna już nie odczuwał. Od tak dawna, aby zapomnieć poprawnego określenia; strach. Nie o własne życie, które przecież jest już jedynie kpiną, a reakcje, których nie będzie w stanie w odpowiedniej chwili złapać i stłamsić. Zdusić i wbić ponownie w tył czaszki. Nie odkrywać wszystkich kart podczas pierwszego spotkania. Pierwszego? Nie jedynego? Kołtun w głowie. Bawi go to, choć i niepokoi. Zbyt wiele doznań jak na jeden dzień. Objęte bielmem wejrzenie skrywa się pod połowicznie zsuniętymi pergaminowymi powiekami. Spokój malujący się na twarzy, nadal drga w subtelnym wymuszeniu, zakrywając wibrujące odczucie zagubienia. Wyciszyć umysł. Wyciszyć. Umysł.
  Gdy palce Aoiego opadają na przedramię mężczyzny, nieznacznie zaciska je na materiale marynarki. Odruchowo, choć nader subtelnie badając tkaninę, jej fakturę, starając się skupić na wrażeniach, jakie suną przez linie papilarne, w kierunku pamięci, z której odmętów pragnąłby wyciągnąć nazwy włókien, które wyczuwa — to nie jest jednak tak proste, gdy odczuć jest tak wiele, gdy puchną w głowie w szumie krwi. Jedwab i kaszmir? Może. Wie jedynie, że każdy kolejny dotyk wpisuje się w umysł szeptem wyrafinowania, elektryzując przyjemnie i zmuszając palce do delikatnego ruchu tym specyficznym pragnieniem ukojenia wewnętrznego rozedrgania. Łapie się na tym. Tonuje sam siebie, delikatnie marszcząc brwi, pozwalając paliczkom na zamarcie w bezruchu. Dość. Bo dotyk nie jest wyłącznie ważny; jest niezbędny. Poprzez doznania pod opuszkami palców Aoi pochłania subtelne szczegóły, odkrywa fakturę, grubość, jakość tkaniny, tworząc żywy obraz mężczyzny, na którym się wspiera. To właśnie poprzez dotyk może poruszać się po niuansach ludzkich więzi i zrozumienia; a te bez możliwości rozczytywania mimiki, jawią się paskudnym trudem i ziejącą pustką — tą, z którą zmaga się każdego dnia, z opustoszałym przestworem ciemności, który gęsto okrywa jego świat. Świat, który dla Withlawa jest niepojęty, obcy, jak te fragmenty obrazów, do których przywykł, mogąc widzieć, nie zastanawiając się już nad nimi, nie kwestionując własnego wzroku — a to przecież dla Munehiry było istną, surrealistyczną abstrakcją. Więc gdy Aoi zrzeka się na pozór własnego zaufania zbliżając się do Vance'a, idąc z nim krok w krok, w jego żyłach płynie gęsta mieszanka rodzącego się pobudzenia i niepokoju zarazem. Dotyk koi przecież i przynosi ulgę. Na domiar złego pośród wszystkich niepewności, wątły zapach tytoniu tańczy w eterze, przebijając się przez mieszankę perfum, budząc wspomnienie czegoś utraconego, bełtając tęsknotę z nostalgią, kołtuniąc je ze sobą. Szum ulicy zdaje się odleglejszym. Ciepło bijące od drugiego ciała jedynie dodatkiem w derealizacji.
  Jak się czujesz?
   Wraca zamrugawszy, nabierając nieznacznie głębszy haust powietrza. Przez mglistość wejrzenia mknie ponownie przygasłe przed chwilą ożywienie. Źrenica, chociaż za mleczną powłoką nie reaguje na światło, nadal działa w takt organizmu, więc i teraz jej przydymiony obsydianowy pierścień zacieśnia się nieznacznie, gdy skupienie ponownie pojawia się na twarzy Aoiego.  — Jak w matni. Chociaż to nie jest tak istotne. To raczej ja powinienem zapytać Ciebie jak się czujesz, bo mimo wszystko, to ty stoisz za tym, nazwijmy to, zamieszaniem — jego głos, początkowo aksamitny pomruk spokoju, nabiera na sile z każdą kolejną zgłoską, w swojej rytmice odzwierciedlając tę chwilową ucieczkę w głąb samego siebie. Niebezpieczne. Zamieszanie; słowo, które idealnie oddawało to, z czym walczył wewnętrznie. Nie wiedział jednak w jakim stopniu Vance zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Z konsekwencji, jakie może nieść za sobą gra, ciężar przekazywanych informacji czy choćby próba zwiedzenia Munehiry w kierunku oddalającym go od bliskich. Bo co jeżeli to wszystko naprawdę jest kłamstwem?
   Swobodnym ruchem dłoni, Aoi odnalazł najpierw zagłówek fotela, prowadząc palce metodycznie nieco niżej, chcąc poznać jego kształt, zanim ciało opadło na nim powoli. Automatycznie obie dłonie prowadząc przez poły białej marynarki, wygładzając ją w przyzwyczajeniu; ponownie, dotyk pozwalający trzymać się w pionie, gdy mostek kłuł i sprawiał wrażenie obcego. Wsłuchując się w szum przestrzeni, odczekał, nim nie usłyszał szmeru ciała za kierownicą i odpalanego silnika, podejmując ponownie z satysfakcją i zadziorną nutą toczącą się przez język:  — Co jeżeli jesteś w błędzie, a ja się o tym dowiem, Vance? — Lewa dłoń na moment opada na złote zdobienie na torsie, pozwalając paliczkom grzęznąć w twardości łączeń między splotami, gdy tył głowy zaparł się w rozprężeniu na zagłówku, a powieki ponownie połowicznie zakryły wyblakłe wejrzenie.



Amanemu Hotel 0YAOCnr
Munehira Aoi

Hattori Heizō and Vance Whitelaw szaleją za tym postem.

Vance Whitelaw

Pon 26 Cze - 22:55
Mogłeś. Mogłeś też uznać to wszystko za żart albo kłamstwo i nadal żyć w swoich przekonaniach – czy też w zaufaniu – do swojego partnera biznesowego. Mogłeś oddzwonić albo napisać, że nie zgadzasz się na to spotkanie. Ale jakkolwiek schlebia mi to, że pomimo oczywistych opcji zechciałeś się tu pojawić, masz rację, że było to dość aroganckie posunięcie z mojej strony. Obiecuję poprawę. Na przyszłość. — Dwa ostatnie słowa padające z ust blondyna, przybrały bardziej formę zapowiedzi niż luźnej sugestii. Podchodzenie do spraw przyszłych spotkań z odrobiną sceptycyzmu byłoby o wiele bardziej na miejscu, a jednak z jakiegoś powodu był przekonany, że dzisiejszy wieczór nie będzie ich ostatnim. To, że spotkania na żywo uderzały zupełnie inaczej, było całkowicie zrozumiałe, a jednak wolał je od rozmów telefonicznych – nawet jeśli oznaczały narażanie się na nieprzychylne spojrzenia czy nieprzyjemne uśmiechy. Nie było niczego lepszego od obserwowania, jak znikają z twarzy.
  Błyszczące spojrzenie płynnie zsunęło się z jasnych oczu niżej, ku zawilgoconym wargom. Chociaż trudno było przeoczyć nawet to ledwo widoczne zbliżenie, Vance nie odpowiedział tym samym; jedynie zniżył podbródek w niemym wyczekiwaniu. Nie tylko Aoi szedł w parze z zachłannością – Whitelaw rozumiał ją aż za dobrze, szczególnie wtedy, gdy zdawała się zagęszczać powietrze, które wdychał; gdy swoimi łapczywymi szponami chciała zmuszać go do sięgania po to, na co akurat miał ochotę. Z przedmiotami sprawa była dużo łatwiejsza, więc teraz zamilkł. Na sekundę. Dwie. Być może już dając rozmówcy złudne poczucie, że wziął go z zaskoczenia. Ale to nie zdziwienie wpisało się w rysy jego twarzy; w uśmiechu, który powściągliwie kładł się na ustach, czaiło się coś zupełnie sprzecznego z niedowierzaniem. Coś drapieżnego.
  — A może to ty powinieneś uważać, kogo prowokujesz? — podejmując zabawę w konspiracje, i jasnowłosy ściszył głos o kilka tonów. Ale to nie groźba wybrzmiała w parze z upuszczonym swobodnie pytaniem. Tym razem o prowokacje mógł obwiniać jedynie samego siebie. To jasne, że nie znaleźli się tutaj po to, by na siebie uważać. — Z przyjemnością przetestuję tę zachłanność. Oczywiście wszystko z zachowaniem granic zdrowego rozsądku i dobrego smaku. Poza tym do usług, wasza wysokość — dodał po chwili, racząc go – co dziwne – kompletnie nieironicznym określeniem, nawet jeśli zgłoski podrygiwały w ledwo słyszalnej zgryźliwości. Vance może kiepsko sprawdzał się w roli pokornego, uniżonego sługi, co nie umniejszało temu, że Munehirze do twarzy było z królewskim tytułem.
  Niepewność? Próbował nazwać pierwszą przychodzącą mu na myśl emocję, która mogła zawładnąć Aoim, gdy pochyliwszy nieznacznie głowę, sięgnął wzrokiem ku ledwo widocznie poruszającym się palcom. Po części ta ostrożna delikatność była całkiem przyjemna – inna niż nachalne gesty ludzi, którzy za nic mieli sobie cudzą przestrzeń osobistą. Z drugiej strony ta sama delikatność rodziła w nim chęć ponownego sięgnięcia po dłoń białowłosego tylko po to, by w wymownym geście przycisnąć ją mocniej do swojego ramienia. Bo w całej tej ostrożności nadal wydawał się dziwnie odległy, czego nie zmieniało nawet ciepło przejmujące przenikające przez warstwy ubrań, pod którymi jak płynny miód rozlewało się na fragmencie skóry mającym styczność z drugim ciałem. Ale nie zrobił tego, tłumiąc tę chęć w luźno zaciśniętej pięści. Koniec końców to nie słaby uścisk był problemem, a myśli Munehiry, które krążyły gdzieś dalej. Najwyraźniej z dala od niego.
  „To raczej ja powinienem zapytać ciebie jak się czujesz…”
  Ramiona Whitelawa zadrżały targane krótkim, gardłowym i nieco niedowierzającym śmiechem. Pokręcił głową na boki w niemym zdumieniu, że mężczyzna w ogóle zaprzątał sobie tym głowę. Do teraz zresztą Vance’owi wydawało się jasnym to, że wprowadzony zamęt nie odcisnął na nim żadnego emocjonalnego piętna.
  — Jak bardzo źle zabrzmi to, że czuję się dobrze? — spytał na pozór ostrożniejszym tonem, ważąc na języku każdą sylabę. Nie chciał urazić białowłosego swoim dobrym samopoczuciem, ale sam przyznał, że ponad wszystko cenił sobie szczerość. — Zależy zresztą, o co dokładnie pytasz. Jeśli chodzi o samo zamieszanie – nie rozpętałem go bez wcześniejszego założenia, że nie obejdzie się bez konsekwencji. Ale nie chcę, żebyś pomyślał, że mój nastrój jest kwestią satysfakcji z wynikłego chaosu. Nie mogłem przygotować się na to, że postawię cię w aż tak niekomfortowej sytuacji i na ten moment to mój jedyny powód do zmartwień — wyjaśnił, pozwalając na to, by jego ton przybrał śmielsze nuty. Wciąż jednak tłumaczył mu to spokojnie; wręcz życzliwie, nawet jeśli podobna łagodność nie powinna iść w parze z destrukcją.
  Mając pewność, że Munehira nie potrzebował już asekuracji – przynajmniej na razie – odsunął się o krok, by zamknąć za nim drzwi. Nie kazał mu długo czekać, zanim zajął miejsce za kierownicą, palcem wskazującym ciągnąc za sobą pas znad ramienia. Zatrzymał się w połowie czynności, gdy w powietrzu zawisł ciężar kolejnego pytania. Na szczęście był w stanie udźwignąć wiele, dlatego pierwszym komentarzem stało się krótkie, upuszczone przez nos parsknięcie. Zaraz za nim rozległo się ciche kliknięcie zapinanego pasa. Na koniec dźwięk niemalże bezgłośnie odpalonego silnika. Trzy sekundy uporczywego napięcia.
  — No właśnie. Co jeżeli? — powtórzył z rozbawieniem, które subtelnie osiadło na strunach głosowych, idąc w parze z ostrzejszymi nutami rzucanego pomiędzy wierszami wyzwania. Choć lubił mieć rację, teraz wnętrzem targnęła ciekawość tego, co dokładnie kryło się pod łagodnie zaintonowaną groźbą. Zamki w drzwiach zatrzasnęły się automatycznie, czemu towarzyszył dość charakterystyczny dźwięk. — Mogę zacząć od mojej perspektywy. Przede wszystkim będę musiał pogodzić się z porażką i zaakceptować to, że pomimo moich obaw jesteś w dobrych rękach. W najgorszym wypadku mój błąd zasmuci cię na tyle, że nie będziesz chciał mieć ze mną nic wspólnego. W najlepszym — zamilkł na chwilę, w skupieniu spoglądając w lusterko samochodu, by płynnie włączyć się do ruchu — nie będziesz miał mi za złe i zapomnisz o całej tej sprawie — dokończył lekko przy wybrzmiewającej w tonie oczywistości. Na ten moment trudno było znaleźć choć jeden powód, dla którego Munehira miałby puścić mu płazem to, że próbował podburzyć fundamenty kluczowej relacji w jego życiu. Whitelaw miał jednak to do siebie, że nie trzymał się kurczowo tylko teraźniejszości – jego wizje sięgały dalej, nawet jeśli dążenie do nich wymagało skupienia na każdym pionku ustawianym na planszy.
  — Ale to przecież pytanie, na które tylko ty znasz odpowiedź. Na pewno dużo wygodniejsza od zastanawiania się nad drugą wersją wydarzeń. Więc? — Uniósł brew, ukradkiem zerkając na białowłosego kątem oka. — Co ze mną zrobisz, jeśli się mylę? — głos miał już cichszy; znacznie spokojniejszy. Zbyt spokojny, jak na kogoś, kto właśnie wiózł ze sobą kogoś, kogo jeszcze kilka godzin temu nazywał nieobliczalnym. Nie sposób było określić, czy w odprężenie wprawiał go ledwo słyszalny pomruk silnika czy poczucie tego, że gra z każdą chwilą robiła się ciekawsza. Tak samo trudno było oprzeć się wrażeniu, że nawet z przystawionym do gardła nożem z niezachwianą pewnością siebie przyjąłby zimno jego ostrza na swojej skórze.

Vance Whitelaw

Munehira Aoi ubóstwia ten post.

Munehira Aoi

Wto 27 Cze - 3:52

  Wsłuchuje się z uwagą; wie przecież, że mógł wykręcić się jak robak. Wie, że znęciła go ciekawość. Ta zawsze była zwodnicza i nie przynosiła za sobą niczego dobrego. Chociaż czy dla chwili trwania w fascynacji nie warto ugiąć na moment karku? Tego przecież potrzebował, bycia zabawianym, a na ten moment Vance sumiennie wywiązywał się ze swojego obowiązku.⁣ Dlatego, kiedy „na przyszłość” rozciąga się w przestrzeni wypełnionej znudzonym szmerem wieczornego centrum Fukkatsu, usta Aoiego drgają delikatnie w rozbawieniu. Nie zdradzi swoich myśli. Nie podzieli się nimi. Trzymać je będzie ciasno, ku własnej uciesze. Jak zawsze.
  Cisza nie daje wytchnienia, tak jak powinna. Ta pauza, na zaledwie dwie sekundy, które rozciągają się na podobieństwo wieczności, osiada na tyle karku we wrażeniu muśnięcia chłodem bryzy. Nagły dotyk mrówczych odnóży biegnie przez skórę. Przesadził? Oddech grzęźnie nisko w gardle, zanim wypuści go powoli, ponownie łapiąc się znajomego głosu niczym zapewnienia, a zarazem zachęty na kolejny ruch. Przyzwolenie na więcej, na silniejsze ukąszenia, bardziej zuchwałe zagrywki i bardziej obłe mamienia. — Zdecydowanie nie — rozpoczyna aksamitnym i ciepłym głosem, pozwalając mu drgać na strunach głosowych w zmysłowym wydźwięku.  — Wtedy zabawa stałaby się skrajnie nudna, a przecież nie o to nam chodzi  — i chociaż nie stawia słyszalnie zdania w formie pytania, nie kończy go również w stanowczości przeświadczenia, że Whitelaw może się z nim zgadzać. Pozostawia je otwartym, łatwym do dalszej manipulacji i przekręceniu na swoje. Barwa głosu zmienia się jednak, na rozbawioną, gdy ponownie prostuje ciało, pozwalając śmiechowi perlić się w powtórzeniu za mężczyzną dwóch słów, określenia, które owinęło się wokół niego z zaskoczenia. — Wasza wysokość... Nie jest tak, że przed tytułami królewskimi należy uklęknąć, albo chociaż się ukłonić? Zastanawiało mnie zawsze jakie to uczucie. Nie od strony klękającego, rzecz jasna. Czy sama świadomość sytuacji będzie dla mnie wystarczająca.  Cóż, czas pokaże — zalotny powab głosu nie powinien smużyć się na wargach w perlistym uśmiechu, kiedy każda ze zgłosek wybrzmiewa przecież w poczuciu wyższości. Ta jednak jest dla Aoiego naturalna na tyle, aby już jej nie zauważał lub poczuwał się w obowiązku ukrywania jej; zamaskować przed uważnym słuchaczem. Niepotrzebne działanie, na które nie chciał tracić energii. Samo zawędrowanie myśli ku pokrętnej logice paranoicznej psychiki, gdzie rozważanie satysfakcji płynącej z podporządkowanego aktu klęczenia rozkwita powoli, a nawet samo już wymówienie tak niespodziewanego przecież zlepku słów, godzi w podłe rozkoszowanie się władzą nad innymi. Tylko ten głos, uderzający w niewinny ton, w kąciku drgając mimowolnie chęcią doznania tego wizualnego potwierdzenia; ale pomimo tego, trzyma się wiary, że samo już warunkowe posłuszeństwo zaspokoi głód, który wykracza poza ograniczenia pozbawionego wzroku spojrzenia.
  Twarz Munehiry intuicyjnie skierowała się w stronę płynącego śmiechu, jakby w typowym dla ludzi odruchu próbował wyczytać z twarzy Vance'a powód rozbawienia. Z tą różnicą, że w oczach rozbijała się pustka, a czoło pozostało gładkie, przez jego własną mimikę nie drgnął nawet jeden grymas, nie ułożyło się cieniem zwątpienie we własne, luźno rzucone pytanie. Pomimo roszczeniowości i niezaprzeczalnej butności, komfort innych zdawał mu się ważnym; choć działając bardziej podświadomie, przez co nie potrafił w odpowiedniej chwili wycofać z języka ponownie w gardziel prób upewnienia się co do samopoczucia drugiej osoby. Dopiero odpowiedź zmusiła go do wbicia pastelowych tęczówek przed siebie, aby sam mógł podjąć z westchnieniem, wciskając się w krótką pauzę. — Zasadniczo, cieszę się, że nie usłyszałem innej odpowiedzi — Bo Vance sprawiał wrażenie osoby, która dobrze czuła się w środku zamieszania? Bo uważał, po ich wcześniejszej rozmowie, że zależało mu nie tylko na podzieleniu się informacjami? Bo spotkanie przyniosło zadowolenie, zamiast rozczarowania? Bo sam już nie wiedział, czy jemu też wyłącznie chodziło o zagłuszenie niepewności względem Yoshidy? Labirynt niedomówień wydłużał się, rozszerzał co raz to mocniej, rozpychając się w ciasnych ścianach czaszki, niewidocznie i bardzo powoli zmuszając trzymaną wytrwale gardę do rozluźnienia się.  — Akurat ten powód możesz od siebie odtrącić. To głupota martwić się o obcych, to po pierwsze, po drugie, ta aż tak niekomfortowa sytuacja prędzej czy później powinna zaistnieć. Kwestia czasu — tka zakończenie w rozwodnionym zamyśleniu, które ponownie wpycha się w ciało, przejmując nad nim kontrolę, bo czy faktycznie, gdyby nie Whitelaw i jego informator, gryzłby się z własnym sumieniem, rozszarpywałby na strzępy nawarstwiające się niepewności? Istniało w nim zbyt wiele pytań; ale tych najważniejszych nie potrafił jeszcze uformować w słowa.
  Znów — znajoma cisza. Powoli zaczynał się do niej przyzwyczajać, przywykać do przerw między odpowiedziami, jakby każda z nich stawiana była z premedytacją i rozwagą przez mężczyznę, skazując swojego rozmówcę na przewartościowanie każdego słowa, jakie ten wypluł z siebie podczas rozmowy. Słuch wyostrza się w oczekiwaniu, zanim na kliknięcie pasu bezpieczeństwa nieznacznie ściągnie brwi. Zawsze o nim zapominał. Ba, inaczej; nie musiał pamiętać. Za każdym razem to dłoń Yoshidy układała się na plastikowym materiale. Aoi dobrowolnie rezygnował z tej asekuracji. Negował jej pożyteczność. I tak był martwy, a na domiar złego, napięcie taśmy gniotło ubrania... Prawa dłoń powoli przemierzyła przestrzeń, opuszkami zapierając się na wypukłości plastiku, nim koniuszki smukłej ręki zetknęły się z chłodem metalowego zęba. Równie łagodnie lewą dłonią wędrując przez brzeg fotela, zapoznając się z teksturą jego obicia, zanim środkowy palec odnalazł wąską łuzę. W każdym geście, w każdy ruch, wpisana jest zachowawczość wymuszona nieznanym środowiskiem. Męczące... Tak cholernie męczące. Trwać codziennie w niekończącej się ciemności, poruszając się po nieznanym świecie, zmęczonymi opuszkami palców śledząc kontury obcości, nieśmiało zbliżając się do nieznanego. Wszechobecne zmożenie wgryzło się w jego kości, kiedy serce wyrywa się raz po raz za myślą o ukojeniu w czyjejś pomocy. Każdy krok, każdy gest jedynie wzmaga ucisk w piersi. Trwa jednak niemo, zbyt mocno ugruntowany w przekonaniu, że choćby krucha prośba o pomoc plami godność, przyszywając mu łatkę kretyna, inwalidy, wybrakowanego elementu.
  Kiedy kliknięcie wkomponowuje się w pomruk ruszającego pojazdu, Aoi jedną z dłoni poprawia niewygodę pasa na torsie, zaraz to wtykając ją między sztywność napięcia a miękkość materiału marynarki, odseparowując jedno od drugiego. Mieli, bardzo powoli mieli odpowiedź Vance'a, zamykając na moment oczy, na powrót układając głowę na zagłówku, wsłuchując się w ton jego głosu, jakby to w nim chciał odnaleźć prawdziwy wydźwięk jego przemyśleń. "Co ze mną zrobisz, jeśli się mylę?"; śmiech. Ten zapewne pierwszy raz dzisiejszego wieczoru wybrzmiewa tak szczerze, gdy wolna dłoń opada w rozluźnieniu na biel gładkiego materiału okalającego udo. — Co z tobą zrobię? To bardzo ładnie brzmiące pytanie — rozpoczyna, wyciszając co prawda sam śmiech, chociaż w szerokim uśmiechu i nadal brzmiącym w wibracji głosu rozbawieniu, kontynuując:  — Ciężko mi powiedzieć, Vance. Może po prostu chciałem dowiedzieć się, czy w ogóle zakładasz taką możliwość. Może nie zrobię nic, bo nie będzie to miało dla mnie znaczenia. Chociaż znam siebie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że lubię kończyć niewygodne sytuacje, aby nie musieć do nich wracać. Bo chociaż chciałbym szczerze zapomnieć, w psiej naturze leży pamiętliwość  — psy są pamiętliwe; nieubłagane echa przeszłości, dręczące go swoją obecnością w złamanym umyśle. Głosy, warkoty, niby to symfonia głodu i pierwotnej wściekłości. Skowyt boleśnie przypominający każdą pojedynczą krzywdę minionych lat; ryk oślinionych pysków dyktujący każdy ruch wykonywany w niepohamowanej desperacji. Wspomnienie zgrzytających szczęk ciągle przeszywa eteryczną egzystencję Aoiego, wskrzeszając uśpiony żar smutku i gniewu, przeplatając się w kakofonii udręki tkanej na nowo przy każdym przebudzeniu w widmowej świadomości. Więc to nie on byłby w stanie zrobić z mężczyzną cokolwiek, lecz one, zasadzające się w odmętach jaźni, plugawe wilczury. — Nie wiem jednak, czy satysfakcjonuje cię moja odpowiedź. Są kwestie, których nie planuję, bo wolę poddać się sytuacji i temu, jakie emocje i odczucia ze sobą przyniesie — kończy, pozwalając, aby głos opadł o kilka tonów przy ostatnich zgłoskach, rozkładając się przyjemną rozluźnioną oktawą na twardym podniebieniu, subtelnie przesuwając głowę wspartą na zagłówku, kierując wejrzenie okryte gęstym bielmem na wysokość ramienia kierowcy. Spokój. Ten w ograniczonej przestrzeni samochodu jest praktycznie namacalny. I tak jak Vance; Aoi sam osunął się w przyjemne rozluźnienie — zbyt spokojny, jak na kogoś, kto kierował się z zupełnie obcą sobie osobą, w równie obcym, nieznanym i niewiadomym kierunku. Bo może właśnie ta świadomość nieobliczalności przyćmiewała instynkt samozachowawczy. Był bezpieczny, dopóki sam dla innych jawił się zagrożeniem.



Amanemu Hotel 0YAOCnr
Munehira Aoi

Vance Whitelaw ubóstwia ten post.

Vance Whitelaw

Nie 2 Lip - 21:02
Zmysłowy ton otulił uszy. Przyjemna fala ciepła wzbierała wewnątrz, ale nie miała nic wspólnego z rozczuleniem; jedynie z podsycaną nieumyślnie chciwością. Patrzył na niego, jak na jeden z drogich zegarków, ale nie jeden z tych, za które dało się zapłacić. Jak na błyskotkę uczepioną innej osoby, przekonanej o tym, że nic nie zagraża jej własności. Nie musiał kraść, ale było coś fascynującego w samym zabieraniu – szczególnie tych rzeczy o bezcennej, sentymentalnej wartości; rzeczy, za którymi ktoś mógł zatęsknić. Z przedmiotami było znacznie prościej – wystarczyła chwila cudzej nieuwagi, by chwycić w ręce coś, co nie miało szansy i nie próbowało się wyrywać. Nie zawsze chodzenie na łatwiznę dostarczało mu tyle zabawy, co branie się za dużo bardziej skomplikowane i złożone cele. Ku zadowoleniu Vance’a, Aoi rozumiał to doskonale, nawet jeśli kierowały nim zupełnie inne pobudki niż prosta chęć posiadania; zatopienia świerzbiących kłów w upatrzonej ofierze, choć wspólnie doszli do wniosku, że nie grali w polowanie. Ostatecznie wszystko i tak sprowadzało się do jednego – zabicia nudy. Nudy, która po śmierci potrafiła doskwierać ze zwielokrotnioną siłą.
  — Tak, nie o to — przyznał łagodnie, bo głosem był w stanie tłumić żarliwość spojrzenia, tak niepasującą do zimnej barwy tęczówek. Powoli. Wszystko powoli. Nie dać się sprowokować to też część gry. Tak samo częścią gry było to, by czasem dać pociągnąć za odpowiedni sznurek – oddać się rozluźnieniu sytuacji, gdy tuż obok niósł się przyjemny śmiech. Wydał z siebie niby to zaskoczone parsknięcie, ale kącik ust już giął się do góry w prowokacyjnym półuśmiechu. — Możliwe. Na szczęście nauczyłeś mnie dzisiaj, że o niektóre rzeczy trzeba ładnie poprosić, bo wybrzmiewają lepiej, gdy można je nie tylko usłyszeć. Może to samo tyczy cię rozkazów? Nie zaszkodzi spróbować — zasugerował swobodnie, nie dając przy tym żadnej gwarancji na to, że plan się powiedzie. Miał na uwadze zarówno to, że już nie dzieliła ich ogromna przepaść połączenia telefonicznego, jak i to, że próbować można było do skutku. Zaciekawiony wzrok Whitelawa padł na profil białowłosego, gdy sprawdzał, jak ten czuł się nie tylko z tym, jak dobrze zapamiętał detale sprzed kilku godzin, ale i z tym, że zabierał mu władzę, którą przed momentem tak ochoczo wcisnął mu w ręce. Przynajmniej jej część – tylko ku własnej uciesze.
  „Akurat ten powód możesz od siebie odtrącić.”
  Pokręcił głową w niemym zaprzeczeniu i odrzuceniu takiej możliwości. Było to absurdalne, ale ciężko było pozbyć się naturalnych odruchów ciała. Nie sądził też, że chce się ich pozbywać, jakby zakładał, że Munehira odczytywał je na swój własny sposób – w subtelnych ruchach powietrza, cichym szeleście ocierającego się o kark materiału kołnierza, do którego nie przywiązywało się uwagi.
  — Nie martwię się o przypadkowych ludzi mijanych na ulicy. To faktycznie byłaby głupota. Nie jesteś dla mnie zupełnie obcy. Co najwyżej nie znamy się za dobrze, ale powiedziałeś mi wystarczająco dużo rzeczy, którymi prawdopodobnie nie powinieneś się dzielić, żebym mógł uznać, że jesteśmy podobni. Trochę — podkreślił znacząco, ale też z rozbawieniem, jakby za jedyne podobieństwo można było uznać wyłącznie wspólny gust kulinarny. Tylko Vance zdawał sobie sprawę, że tego, co ich łączyło, było znacznie więcej. Chciał, żeby trwał w błogiej nieświadomości tak długo, jak było to konieczne. — Co więcej, nie zapraszam obcych na kolację. Liczę na to, że w trakcie poznamy się nieco lepiej. — Nie próbował kryć intencji, które w jego odczuciu były oczywiste. Po długiej rozmowie telefonicznej, nie paliłby się do tego, by urządzać bezcelowe spotkanie. Wolał też uprzedzić, że nie ciągnął go ze sobą po to, by wdawać się w szczegóły zdobytych przez siebie informacji – przynajmniej nie uważał ich za główny temat ich wieczornej rozmowy. Były dla niego zanętą i – jak widać – w tej roli sprawdziły się doskonale. Nic dziwnego, że blondyn nie brzmiał na ani trochę skruszonego tym, że wzbudzeniem czystej ciekawości zatargał go w tymczasową pułapkę.
  Nie bez powodu nie spytał, czy potrzebuje pomocy, choć dostrzegłszy ruch ręki po swojej prawej stronie, ukradkiem skontrolował czy Aoi był w stanie poradzić sobie z pasem bezpieczeństwa. Po prowadzeniu go przez chodnik nie chciał rzucać jeszcze więcej światła na jego kalectwo, przeczuwając, że dla kogoś, kto uważa, że jest w stanie pozbyć się każdej przeszkody, propozycja kolejnej pomocy byłaby dość uwłaczająca. Ale korciło. Nie dlatego, że mu współczuł. Nie dlatego, że budziły się w nim ludzkie odruchy. Tylko dla najzwyklejszego pretekstu, by w niedwuznacznej sytuacji znaleźć się bliżej.
  Nie teraz.
  Śmiech zdawał się wypełniać całą pustą przestrzeń wewnątrz samochodu; uspokajająco dźwięczał w uszach i odsłonił jakąś część Munehiry, z którą wcześniej nie miał styczności. Była to całkiem miła odmiana i dość niepokojący – ale nie dla niego – kontrast pomiędzy zaprezentowaną wcześniej naturą. Przez moment trudno było uwierzyć, że to, co zdążył mu powiedzieć, było prawdą, bo przez chwilę wydawał się zbyt człowieczy i zbyt niewinny. Tyle że jasnowłosy nie był tym rozczarowany – dobry humor niezmiennie odmalowywał się na jego twarzy. Ujmujący śmiech wręcz mu się udzielił, niezależnie od tego, że właśnie rozprawiali o jego przyszłej karze.
  — „Co mi zrobisz” zabrzmiałoby dość protekcjonalnie, a przecież po tym wszystkim, co usłyszałem, nie powinienem traktować cię w taki sposób — wyjaśnił z wybrzmiewającym w tonie uśmiechem. I chociaż lekceważenie zagrożenia i tak leżało w jego naturze, z uwagą wsłuchał się w to, co Aoi miał mu do zaoferowania. Starał się nie kierować własnymi oczekiwaniami co do kreatywności mężczyzny, chociaż wydawało mu się, że miał w rękawie już gotowy plan. I mógł wydawać się rozczarowany, gdy po ostatnim wypowiedzianym zdaniu, znów uraczył go milczeniem, wypełnionym cichym szmerem materiału, gdy poprawił się w fotelu, przylegając wygodniej do oparcia. — Satysfakcjonuje. Wiem, że jest za wcześnie na takie przypuszczenia. Wciąż mogę mieć rację, a jeśli nie — głos raz jeszcze ucichł ucięty słyszalnym zastanowieniem, po którym miękko, prawie nieuchwytnie, pląsała lisia nuta. Nad czymkolwiek udawał, że się zastanawia, było pewne, że zdążył zaplanować to już wcześniej i najwidoczniej nie czuł potrzeby, żeby to ukrywać. Otwierał przed nim karty, które Munehira mógł wykorzystać, by mieć przewagę; by w porę zablokować mu wszystkie ścieżki do wygranej. Mógł, ale nie musiał. I to było w tym wszystkim najbardziej ekscytujące. — Być może mam jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby zapaść ci w pamięci na tyle pozytywnie, że nie będziesz chciał czegokolwiek robić. Może poza wypominaniem mi tej pomyłki przez bardzo długi czas. Jakoś to zniosę — zapewnił z teatralnym westchnieniem, bo w słowach Whitelawa swoje odzwierciedlenie miał zadowolony uśmiech, który rzucał ledwo widoczny cień na jego usta. — Kto wie, czy do tego czasu nie będziesz wolał mnie? Są już co najmniej dwie kwestie, w których mam znaczącą przewagę — dodał z niezmąconą pewnością siebie, ale i swoistą zaczepnością w tonie głosu. Droczył się, ale nie żartował. Gdy wcześniej zastanawiał się nad tym, w co grali, uznał, że zatruwanie cudzych myśli może być całkiem ciekawe.
  — Nie spytałeś dokąd jedziemy — zauważył, gdy kątem oka dostrzegł, że był wyjątkowo rozluźniony, jak na kogoś, kto wsiadł do samochodu obcego. To określenie nadal przychodziło mu z pobłażliwym rozbawieniem. — Niedługo będziemy w Asakurze.
  Ostatni odcinek drogi przejechali w wyczuwalnie wolniejszym tempie. Już kilka minut temu zostawili za sobą szumne miasto – okolica, w której znajdowali się obecnie, była znacznie spokojniejsza i senna. Płynnie skręcił na rozciągający się pod hotelem parking, zatrzymując się na miejscu niedaleko wejścia do budynku. Odpiąwszy pas, otworzył automatyczne drzwi z obu stronach. Chłodne, wczesnowiosenne powietrze wtargnęło do samochodu, niosąc ze sobą ziemistą woń, przeplatającą się z zapachem kwitnących drzew – różniło się od tego, którym oddychało się w centrum miasta, i nie bez powodu jednym z zaproponowanych miejsc były właśnie ogrody. To, że dotarli na miejsce było więcej niż oczywiste, dlatego bez słowa wysiadł z pojazdu, by obejść samochód i skierować się ku drzwiom pasażera.
  — Poprosiłem, żeby zamknięto dla nas kryty taras — poinformował. Głos mężczyzny brzmiał na tyle wyraźnie, że nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że już stał obok, by służyć mu ramieniem. Nie dotknął go, ale ciepło wyciągniętej dłoni było wyczuwalne, gdy ta znalazła się tuż obok białowłosego. — Pamiętaj, żeby dać mi znać, jeśli będziesz zmęczony.

Vance Whitelaw

Munehira Aoi ubóstwia ten post.

Munehira Aoi

Sro 5 Lip - 1:15
   Pamięta; ale przecież mógł się tego spodziewać. Mógł przygotować się na to, że każde ze słów, jakie zawisło na telefonicznym połączeniu, zostanie przywołane na nowo podczas spotkania, że Vance wyciągnie, wyłuska te najbardziej słodkie, wprawiające Aoiego w dziwną niewygodę; której ten nie potrafi sprecyzować i nazwać, a jedynie odczuwa zbyt fizycznie. Bo w tej rozchwianej emocjonalności, która targa nim od lat, popada w skrajności. Nie czuć nic lub czuć zbyt wiele. Przytłaczająco w pustce albo w porażeniu rozognienia. Nic pomiędzy — nigdy pośrodku, nigdy w równowadze.
   Uśmiech rozciąga delikatnie wargi, gdy łokieć zapiera się przy dolnej krawędzi samochodowej szyby, aby na otwartej, smukłej dłoni wesprzeć skroń, spojrzeniem brnąc ślepo w kierunku mężczyzny; nasłuchując z uwagą, łapiąc każdy, nawet najcichszy dźwięk, jaki ten z siebie wydobywa. Jak pojętny pies, przekręcić głowę i trwać w przyjemnym bezruchu wyczekiwania, bo przecież kolejna zgłoska może okazać się pochwałą, dłonią, do której będzie mógł się łasić. Niewygoda wspomnienia własnego głosu obija się w głowie dudniącym echem. Powinien żałować bardziej, ale nie potrafi. Gdzieś wewnętrznie cieszy się na swoją chwilową zuchwałość, która teraz nie przeszłaby mu przez gardło, nie spłynęła na język w zdaniu tak silnie utkanym w tej zmysłowej pewności siebie, której podczas spotkania na żywo nie potrafił z siebie wykrzesać. Długie palce nikną w kosmykach popielatych włosów, opuszkami zataczając przez moment na skórze okręgi. Przyjemne zawieszenie w ciszy, sekundzie długiej i krągłej, jakiej poddaje się dobrowolnie, czując, że kark zaczyna mrowić, gdy subtelna spiekota łagodnym pociągnięciem rozwodnionego karminu musnęła policzki. Czuje ciepło, które osadza się na szczytach kości, pnąc się mozolnie ku skroniom. Ciało powoli niby to naturalnie — w aktorskiej powadze — prostuje się ponownie, aby krągłość źrenic, na które naciągnięta niczym całun mleczna mgła wbić za szybę. Odwrócić głowę. Ukryć zakłopotanie. Ukryć siebie. Ochronić. Udawać, że emocje już dawno się wypaliły, że nie istnieją, że już tylko brak i wyrachowanie leży na dnie żołądka. —Tak. Może masz rację — odpowiada zdawkowo, ton głosu zawieszając w przytaknięciu, kiedy dłoń znów opada na udo, kciukiem wodząc przez chwilę po materiale spodni. Uspokoić się. Dotknąć miękkości tkaniny i to w niej zakotwiczyć się teraz, nie pozwalając myślom rozszaleć się i rozbestwić. 
   "(...) jesteśmy podobni. Trochę."
  Najpierw głowa skłania się w krótkim przytaknięciu, nim twarz ponownie nieznacznie skieruje się ku cierpliwie układanym słowom, które nabierają jeszcze głębszego rezonu przez zamkniętą przestrzeń samochodu. Sam nie wie, czy nie rozumie, bo nie chce, czy naprawdę nie wyczuwa prostego przekazu, jaki wysyła mu Vance. Może prawda leży w obu tych stwierdzeniach, bo Aoi ciągle ukrywa się za niedowierzaniem, za myślą, której nie potrafi do siebie dopuścić, że pomimo śmierci, pomimo własnemu zgorszeniu i plugawej naturze, jest w nim jeszcze cząstka człowieczeństwa, którą ktoś może dostrzegać i „chcieć". Że ten element jego jestestwa, czuły jeszcze przez moment, zanim wypali się całkowicie, nie jest wyłącznie ciążącą wadą, piętnem wgryzionym w kościec; kiedy przecież tak go odczuwa. Nieludzki, chociaż wciąż śmiesznie człowieczy.
  Umyka mężczyźnie tak wiele elementów, tak trudno jest mu połączyć owalność słów Whitelaw'a z ich wcześniejszą rozmową, nie potrafi wyciągnąć spomiędzy dźwięków subtelności aluzji, sygnałów, które mogłyby go nakierować na odpowiedni tor, pomóc w rozszyfrowaniu jakiegokolwiek podobieństwa, które ten ma na myśli. Głupio jednak pytać. Chociaż powinien... Białą tkaninę przylegającą delikatnie do obłości uda zakleszcza nieco mocniej między opuszką kciuka a brzegiem wskazującego palca. Przestań. Nabiera głębszy oddech, płasko sadowiąc dłoń bliżej kolana, rozcierając niewielkie zagniecenie.  — Podobni? — Pada jednak w przyciszeniu, gdy tył głowy znów zapiera się na zagłówku.  — Teraz jestem niesamowicie ciekaw, w czym dostrzegasz te trochę, Vance — jest w jego głosie nikłość obawy, bo przecież zna siebie, tego, którym się stał, zapominając o tym, którym był dawniej. Nie powinien cieszyć się z myśli, że ktoś, ktokolwiek jest bliski jego przyzwyczajeniom czy reakcjom na ten żałosny świat. Jest też jednak między sylabami i zalążek nadziei, bo pomimo sczerniałej zmazy, jaka oblepia ciasno duszę, pragnienie wiedzieć, że nie jest sam. Że jest ktoś, kto zrozumie go bardziej i lepiej. Rozumie jak siebie samego. 
  Cisza była nieznośna, kiedy spojrzenie nie mogło wychwycić mimiki i fizycznych reakcji. Cisza była dusząca i niewygodna jak drzazga wbijająca się pod paznokieć. Cisza zawsze była niepewnością, która ściągała delikatnie brwi, nie wiedząc, czy powinien ją przerwać, wtrącić się, aby zagłuszyć jej huczące wycie między nićmi zaniepokojenia rozciągniętymi w labiryncie umysłu. Nawet jeżeli moment temu przez usta uciekał śmiech, osłupiałe, zimne skostnienie w zastanowieniu pojawiało się równie błyskawicznie, co on. Jak burza, która trzaska piorunami niby w oddali, aby po sekundzie tonami wody zalać ciało i w kolejnej uciec ponownie parą i zapachem ulewy we wspomnienie.  — Między chcieć, a musieć istnieje znacząca różnica. Nie lubię trzymać blisko siebie osób, które mnie zawiodły. Już nie — odpowiada w delikatnym uśmiechu, który na linii napowietrzonego głosu wybrzmiewa w ujmującej swobodzie.  — Dwie kwestie... masz na myśli szacunek do drugiego człowieka i ujmujący urok osobisty, czy szacunek i godność? Bo jeżeli tymi kwestiami są wyłącznie te dwie ostatnie, to w takim razie są trzy, nie dwie. Chyba że to coś zupełnie innego, czego nie udało mi się jeszcze wyczuć — krótka pauza, łapie się na tym, że całkiem nieumyślnie, początkowo nieświadomie skomplementował go w sposób, który powinien sobie odpuści. Było jednak za późno, a zgłoski lały się w eter, siąknąc w kabinę samochodową razem z cichym szumem pojazdu.  — Może będę wolał Ciebie, nie jest to tak nieprawdopodobne, im dłużej się nad tym zastanawiam — ponowne obnażenie się; a więc myślał o nim? Zastanawiał się już nad tym? Już przerobił ten scenariusz w swojej głowie? A może po prostu odbijał piłeczkę, udając, że Vance zaprzątał jego głowę od momentu, w którym zabrakło mu jego głosu. Zbyt wiele sprzecznych ze sobą emocji. Zbyt wiele odczuć. Zbyt wiele niezaspokojonych tęsknot. —⁣ Z tym, że polecam zastanowić się kilkukrotnie czy chcesz, żebym wolał Ciebie. Przecież, jak już zauważyłeś to wcześniej, bywam nieobliczalny. Oczywiście, żeby było jasne— przerywa na moment w satysfakcji, osadzając perłowe tęczówki w przedniej szybie, pozwalając wargom zadrgać w zadziornym, niebezpiecznym uśmiechu, który niknie po chwili, wpisując się w stylizowaną, przymuszoną łagodność.  — Doskonale wiem, że działa to w obie strony. Wiem też, że nie zaprzeczysz, jeżeli powiem, że zdaję sobie sprawę, że sam nie jesteś święty, pytanie powinno bardziej brzmieć, jak blisko jest Ci do potępienia — wieńczy koniec zdania krótkim, jałowym, przycichłym śmiechem, prawą dłoń odrywając od uda, kciukiem przecierając kącik ust, trąc przez dolną wargę do jej połowy, jakby chcąc ściągnąć z niej resztkę niewygodnego słowa, a może po to, aby nie uśmiechnąć się szerzej. Prawdziwiej. Obnażyć kły.
   "Nie spytałeś dokąd jedziemy"
   Brwi unoszą się nieznacznie, kiedy słowa mężczyzny siąkną między ledwo co uspokojoną myśl, burząc jej monotonną rytmikę. Nie spytał. Łapie się na tym nieoczekiwanie, pozwalając powiekom zaraz to opaść do połowy wejrzenia, kiedy to kącik ust wspina się delikatnie ku górze w łagodnym uśmiechu. Nie spytał... dlaczego? "Niedługo będziemy w Asakurze."
   Dlaczego nie spytał?
   Pytanie wiruje w głowie przez moment, natrętnie jak mucha, rozbijając się o ściany czaszki. To spotkanie, pierwsze sam na sam, rozbudziło osobliwą mieszankę fascynacji i niepokoju; z jednej strony dając Munehirze tę kruchą możliwość rozkoszowania się wytchnieniem od ciążącego non stop rozważania celu podróży, który zazwyczaj uderzał w splot słoneczny agresywnie wyrzutem przeszłości, z drugiej budując niewygodę świadomości, że nie mógł uciec przed głosem, który zaczynał mamić zbyt mocno, muskając zmysłowo słuch. Było w mężczyźnie coś, do czego Aoi lgnął. Odpychał od siebie to, póki pozwalały mu na to siły, lecz te, jak i wszystko, posiadały swój limit i wytrzymałość na niewymuszoną kokieteryjność. Czuł się jeszcze mniej pewnie przez fakt, że zaczynało mu się to podobać. Za bardzo podobać. Nie taki był plan. Ten zaczynał tracić na znaczeniu i zmieniać się w sypki miał.
   Rozbawione westchnienie rozpoczyna perlistość głosu: — Najwidoczniej zająłeś moje myśli tak intensywnie, że nie miałem czasu się nawet nad tym zastanowić, a to duże osiągnięcie — zatracił się na zbyt długi moment. Musiał wrócić. Musiał się z tego wygrzebać, złapać oddech, nabrać zimnego powietrza w płuca i otrzeźwieć.
  Kiedy samochód zatrzymuje się, przez kręgosłup wspina się elektryzujący prąd, układa się między kręgami, jaśniejąc w spojrzeniu nieodgadnioną iskrą. Wzrok, chociaż przytępiony ołowianym nalotem, nadal szkli się w fascynacji, nadal źrenica rozszerza się w ożywieniu ciała i rozdygotaniu emocji.
   Aoi oddycha powoli i głęboko, jednak nie po to, aby odpędzić od siebie panikę. Doznawać. Powietrze emanuje spokojem, rozchodzi się w nim przyjemnie ziemisty zapach. Jeszcze chwila, jeszcze parę miesięcy, gdy minie wiosna, a ziemia zacznie trącić w lecie torfem. Jeszcze chwila, a mdły zapach nie pozwoli mu opuścić szklanego centrum. Potrzebuje tego. Różnorodności, którą sam sobie odbiera, tak jak dawniej, inni bezlitośnie odbierali ją jemu. Munehira mógł być katem dla wielu osób, ale najbardziej bezlitosny był dla samego siebie. Tyran, choć nie zdający sobie z tego sprawy.
   Smukłym palcem wypiął pas z charakterystycznym kliknięciem, powoli uwalniając się z niewygody sztywnego potrzasku. Cały czas czujny. Dźwięk kroków rozdzierał szum późnego wieczora. Te już charakterystyczne, a nie obce. Tak samo, jak i ciepło dłoni, którą ujął miękko we własną, kiedy ciało unosiło się z fotela, aby wyprostować się i wolną ręką delikatnie, pieszczotliwie wręcz, wygładzić materiał marynarki. Nie zdążył zarejestrować momentu, w którym chłodne paliczki ruszyły nieco wyżej, przez nadgarstek mężczyzny, zamiast osiąść na materiale rękawa, wkradając się koniuszkami pod niego, na mankiet koszuli, nieco jeszcze wyżej, o jedno pociągnięcie palca za wysoko, aby uznać to za przypadek, którym było. Czy na pewno? Zreflektował się ospale, nie chcąc uciekać jak spłoszone zwierze, nie chcąc stwarzać wrażenia, że sercu uciekło właśnie jedno uderzenie. Delikatnie wycofał palce, odnajdując „poprawną” ścieżkę przez przedramię Vance'a, tam brnąc przez delikatność tkaniny, która pieściła sensorykę, aby przełożyć dłoń i nieznacznie zbliżyć się ku niemu ramieniem. Przywrzeć do mężczyzny na moment nieco bardziej, wiedząc, że nie znając okolicy, potrzebował silniejszego, bardziej znamiennego zapewnienia, że nic się nie stanie, że jest bezpieczny w każdym wykonywanym ruchu. A może to to ciepło, które przyciągało go, jak światło zwodziło ćmę ku żarówce. Może to zapach perfum, przez który rozbijał się ton tytoniu, rotował niespokojnym wirem w umyśle, zmuszając ciało do zaufania, kiedy racjonalność nadal krzyczała, nadal rwała się; choć coraz ciszej, coraz to słabiej.
   — Pamiętaj, że działa to w obie strony  — odpowiada przyciszonym tonem, chociaż ten nie nosi w sobie zwątpienia, czy lęku, nie; miękka nuta toczy się przez język i na jego koniuszku wiśnie troską. Zdarza się i tak. Szczególnie kiedy zapomina, czym jest.
  Realizacja wraca niczym bumerang. Nie spytał, dokąd jadą. Nie zadał pytania ani o lokal, ani o część miasta. Asakura. Nie było to zbyt wiele, aby mógł dojść do czegokolwiek sam. Zagryzłszy na krótki moment wnętrze policzka, Munehira nieśpiesznie poprawi dłoń na przedramieniu mężczyzny, obejmie go paliczkami nieco znamienniej, zanim odezwie się w nieco głośniej niźli wcześniej, swobodniej, choć trzymając się specyficznej zachowawczości kogoś, kto zaczyna powoli zbierać informacje, które dotychczas umykały i pierzchły niczym kijanki.  — Mam dwa pytania. Pierwsze brzmi, gdzie dokładnie jesteśmy, a drugie, wymaga nieco więcej Twojego zaangażowania. Z racji, że nie widzę... czy mógłbyś sprawić mi tę przyjemność i opisać co widzisz? — Głos opada o otawę, kiedy przechodzi do drugiego pytania. Smuży się ciszej, tracąc swoją pewność, kiedy widoczne zakłopotanie opuszcza powieki w pół źrenicy, a czoło jakby ucieka nieco bardziej w kierunku ziemi, dalej od twarzy, która może na niego spoglądać. Dziecinna prośba. Ważna, chociaż trudna i bolesna.



Amanemu Hotel 0YAOCnr
Munehira Aoi

Vance Whitelaw, Rimura Sean, Yakushimaru Seiya and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.

Vance Whitelaw

Pon 24 Lip - 14:46
Konieczność skupiania się na drodze ograniczała. Wolał stawać twarzą w twarz z rozmówcą i z mowy ciała wyłuskiwać to, co ukryte w środku; tak, jak wyłuskiwało się ziarna słonecznika z kruchej łupiny. Mówiono, że to brzydki nawyk, ale było nim też obnażanie ludzi uważnymi spojrzeniami. Obie czynności były równie uzależniające – ciężko było się powstrzymać przed sięganiem po kolejną porcję, gdy miało się ją na wyciągnięcie ręki. Whitelaw też nie powstrzymywał się przed sporadycznym zerkaniem ku Aoiemu, ale chociaż widział, nie mógł w pełni cieszyć się tym widokiem, bo to półmrok sprzyjał szczelnemu ukrywaniu tego, co mógłby przypadkiem wyczytać, to wślizgujące się przez szybę światło lampy ulicznej zakrzywiało znajome rysy na tyle, że cokolwiek by zauważył, równie dobrze mógłby uznać to za złudzenie. Musiał być cierpliwy, choć miał wrażenie, że umykało mu coś ważnego – coś, co dostrzegłby tylko na oblanej ciemnym cieniem twarzy – gdy dłoń białowłosego opadła na udo, sprawiając, że cała sylwetka Munehiry wydawała się napięta. Jeśli się denerwował, to dobrze. Nie dlatego, że coś mu groziło ani nie dlatego, że Vance chciał, żeby odczuwał ten oczywisty dyskomfort, a dlatego, że zdenerwowanie było lepsze od obojętności. Przecież do tego dążył – by to, że się tu znaleźli, nie było mu obojętne; by w swojej początkowej niewygodzie zapadło mu w pamięć. A później utrwaliło się w niej wraz z miłymi zaskoczeniami. Później, bo jeszcze musiał się go nauczyć. Obserwować. Wyczuć. Żaden słaby punkt nie był schowany aż tak głęboko, by nie wyciągnąć go na światło dzienne. Zamierzał drążyć tak długo, jak było to konieczne, bo przyjemnie było znów coś czuć, nawet jeśli była to tylko fascynacja.
  Ciało zadrżało lekko targane spazmem tłumionego śmiechu, który wybrzmiał jedynie poprzez nierównomiernie upuszczane przez nos powietrze. Sam zapoczątkował tę falę ciekawości i mógł spodziewać się, że nie tylko on będzie chciał wiedzieć więcej. Bawiło go to – czy raczej cieszyło – że kawałek po kawałku zgarniał jego uwagę.
  — O jednym już wiesz, ale to tylko drobiazg — zaczął swobodnie. Nazywanie kanibalizmu drobiazgiem przyszło mu z zadziwiającą lekkością – taką, z jaką mówiło się o przyziemnych tematach. W ich świecie było to zresztą całkiem normalne; w ich świecie ludzkie mięso niczym nie różniło się od zwierzęcego – z tą różnicą, że większość wolała je marnować. — Pomyślmy. W ponadprzeciętności, w życiowym apetycie, o którym wspomniałeś, nawet jeśli mamy różne cele i w tym, że są rzeczy, których większość ludzi nie zrozumie. Nie mówię, że ten brak zrozumienia jest dla mnie uciążliwy, nie mam problemu z dostosowywaniem się — marynarka zaszeleściła ocierając się o oparcie przy krótkim wzruszeniu ramionami, które wypełniło ciszę w chwilowej pauzie — ale całkiem lubię tę wersję siebie. — Nie doprecyzował, czym dokładnie była „wersja siebie”, o której wspomniał. Swobodnie czuł się w każdej wersji – przynajmniej stwarzał takie pozory – ale rzadko kiedy miał okazję być w pełni sobą w niezaufanym towarzystwie. Bo sobą był zawsze w taki czy inny sposób – dostosowywał się, bo znał płynące z tego korzyści; udawał, kłamał, pochlebiał, mamił uprzejmością, ale też obnażał tę gorszą stronę, gdy czuł, że może sobie na to pozwolić. Mógł być wszystkim po trochu i to bardzo mu odpowiadało.
  — To dobre podejście — przyznał ten jeden raz zdawkowo; ten jeden raz tylko połowicznie podzielając jego decyzję. Rozumiał, że z tymi, którzy zawiedli, ciężko było utrzymywać dalszy kontakt, ale rozumiał też, dlaczego wrogów powinno trzymać się bliżej siebie. Może nawet kontynuowałby ten temat i może podzieliłby się z nim swoimi teoriami, ale tym razem to jego myśli zwróciły się ku innym torom – ku tym subtelnym pochlebstwom, które w swoim przyjemnym wydźwięku łechtały i tak wybujałe ego. I chociaż zdawał sobie sprawę ze swoich zalet – bo niewątpliwie te wszystkie cechy właśnie nimi były – spijanie ich z ust kogoś innego zawsze smakowało inaczej. Lepiej.
  Kącik ust zabrnął wyżej, nadając im kształt półuśmiechu. Obojętnie, jakiego wyrazu ten półuśmiech nadawał jego twarzy – nie mógł się nim podzielić. Nie musiał przejmować się tym, że oprócz zadowolenia wkradła się tam także satysfakcja; że gdy znów spojrzał na niego z ukosa, w jasnych tęczówkach, chwytających byle blask świateł z ulicy, zalśnił równie usatysfakcjonowany błysk. Wyrachowany. Na ten moment nagroda była niewielka, ale wystarczyła, bo teraz trzymał w garści już jeden palec i tylko kwestią czasu było wspięcie się dotykiem wyżej – po całą rękę. I wreszcie...
  — Cztery — poprawił go uprzejmie, ale każda z sylab rozbrzmiewała zadziorną nutą, czego wcale nie zamierzał ukrywać przed Munehirą. Nie bawił się w sztuczne skromności. — Biorąc pod uwagę mój dobry gust, z którego, mam nadzieję, już zdajesz sobie sprawę, jestem w stanie ocenić, że prezentuję się dużo lepiej. Natomiast na pewno następnym razem nie zapomnę o nazwaniu mojego uroku osobistego ujmującym. —Znowu to robił. Łapał za słowa, odnotowywał je w głowie i zapamiętywał, bo najwyraźniej czystą przyjemność sprawiało mu wyciąganie ich później; przypominanie o tych małych potknięciach, podczas których odsłaniało się więcej, niż by się tego chciało. — Nie jest? — spytał, wplatając w ton cicho wybrzmiewające zaskoczenie. Wydawało się szczere, ale parze z poprzedzającymi pytanie słowami, wewnętrznie nie czuł wobec tego żadnych wątpliwości. Nie chodziło tu bynajmniej o świadomość własnej wartości – raczej o to, że o swoje zachcianki Whitelaw potrafił walczyć naprawdę długo. — Teraz muszę postarać się, żeby „może” zniknęło z tego zdania — zakomunikował bez najmniejszego zawahania. Gdyby się nad tym zastanowić, przekaz zawierał co najmniej dwie dobre wiadomości i jedną złą. Dobre, bo nie zamierzał siedzieć z założonymi rękami i przynajmniej był pewny swojej decyzji. Złą, bo nie sposób było sprecyzować, w jaki sposób planował do tego dążyć. Zaraz jednak westchnął z wyczuwalnym zmęczeniem, bo to, co było oczywiste dla blondyna, nie było takie dla Aoiego. Nie lubił się powtarzać, a teraz – pomimo ich wcześniejszej rozmowy i dość jasnego komunikatu – czuł, że musi to zrobić. Innymi słowami; bardziej przyswajalnymi. — Nie robię nieprzemyślanych rzeczy — odezwał się głosem dużo spokojniejszym; cierpliwym. Chciał, żeby wyglądało to tak, że ta decyzja wynikała właśnie z tego – ze spokojnego przemyślenia sprawy, a nie z narkotyzującej chęci posiadania. — Zazwyczaj — dodał zaraz już w luźniejszym wydźwięku.
  „(...) pytanie powinno bardziej brzmieć, jak blisko jest Ci do potępienia.”
  Uniósł brwi – nie tyle, co zbity z tropu pytaniem, a nim zaskoczony. Potępienie – ładne słowo. Wyniosłe. Pasujące do tego, by paść z ust kogoś, kto już pożegnał się z życiem. Wykradające się z wnętrza gardła, mrukliwe „hm” przecięło ciszę, dając rozmówcy do zrozumienia, że naprawdę się nad tym zastanawiał, choć cień rozbawionego uśmiechu już zagościł na ustach mężczyzny, gdy w zamyśleniu przysłonił je brzegiem dłoni, wspierając palec wskazujący na dolnej wardze. Normalnym byłoby zapierać się, że w ogóle miał cokolwiek wspólnego z potępieniem, ale on poświęcił temu swoje myśli, bo wiedział, że nie było sensu wychylać się z tak oczywistym kłamstwem. Gdyby był święty, nie byłoby go tutaj.
  — Co najmniej o kilkanaście centymetrów za daleko — rzucił wreszcie znacząco, ale i nie bez słyszalnej uszczypliwości w zniżonym tonie. Stwierdzenie było i żartobliwe, i nie, ale ocenę tego, na ile nie pomylił się, przypisując mu miano potępienia, pozostawił już białowłosemu. Bezgłośnie zastukał palcem o dolną wargę, zanim opuszczona dłoń zawisła bezwiednie nad jego udem. — Nie wiem, Aoi. Skoro już ustaliliśmy, że jestem całkiem przekonany co do swojego wyboru, będziesz miał okazję to sprawdzić. Na pewno już przygotowałeś dla mnie zawyżoną skalę, skoro o to pytasz. — I najwidoczniej Vance'owi wcale to nie przeszkadzało. Mógł albo miło go zaskoczyć tym, że – być może – nie był taki zły, albo rozczarować tym, że był znacznie gorszy. Ewentualnie na odwrót. Zależnie od preferencji.
  — Na to wychodzi. Starałem się. — Zaczątek śmiechu skłębił się w miękko upuszczanym oddechu. Jego ciepło nie było niczym wyczuwalnym, bardziej słyszalnym. Całe te starania mogły być jedynie słodkim kłamstwem, bo rozmowa zdawała się przychodzić mu bez zbędnego wysiłku; bez dłuższych przerw na zastanowienie, ale to nic. Ważne, że ktoś widział w tym duże osiągnięcie.
  Zadziwiające, jak wiele kryło się w przypadkiem rzuconych słowach i w małych gestach. To z nich wyciągał najwięcej; to im poświęcał swoją uwagę i nie dawał im umykać. Jak teraz, gdy opuszki cudzych palców wślizgnęły się na nadgarstek. Nie drgnął, bo chciał dać Aoiemu to złudne przekonanie, że trwał w nieświadomości podobnej komuś, kto przecież sam wyciągnął rękę i musiał liczyć się z wszystkimi przypadkowymi dotykami; z całą niewygodą, jaką można odczuwać w kontakcie z drugim człowiekiem. Ale Whitelaw nie czuł niewygody, a niedosyt. Taki, którego nie zaspokajało ramię oplatające się dookoła jego ramienia i stłumione ciepło drugiego ciała, które ledwo przedzierało się przez gęsto splecione nici materiałów. Ale jeszcze nie taki, którego nie zagłuszyłby niezbitym przekonaniem, że wraz z tym subtelnie prześlizgującym się po ciele muśnięciem, osiągnął coś jeszcze poza samym zajęciem jego myśli.
  „Pamiętaj, że to działa w obie strony.”
  — Pamiętaj, że jestem gospodarzem. Zostanę tak długo, jak będzie to konieczne — odpowiedział ze słyszalną pobłażliwością, gdy drzwi samochodu zamknęły się za nimi z cichym kliknięciem zamka. Między wiersze wplotła się obietnica i zapewnienie, że wątpił w to, że szybko zmęczy się towarzystwem. Trzymając go w pewnym chwycie, naparł lekko na jego ramię, czekając aż to Aoi wykona pierwszy krok i narzuci tempo, do którego Vance miał zamiar się dostosować. W tym łagodnym ponagleniu nie było jednak nic zniecierpliwionego. — Miejsce pobytu to żadna tajemnica. Nie wywiozłem cię w pole. Jesteśmy pod hotelem Amanemu. Co do drugiego – czuję, że to bardziej podchwytliwe pytanie. Zakładam, że widok dużego budynku otoczonego ogrodami jest średnio zadowalającym opisem — zaczął, a mimo tego oderwał wzrok od profilu Munehiry i przemknął wzrokiem po dobrze znanej sobie okolicy. Dla niego ten widok był czymś prostszym, bo nie musiał zastanawiać się nad jego poszczególnymi elementami. Traktował panoramę hotelu, jak jedną spójną całość. — Najpierw powiedz mi, od jak dawna nie widzisz. Jeśli to coś, z czym żyjesz od zawsze, muszę wiedzieć, co jest dla ciebie najbardziej obrazowe. Zrobię co w mojej mocy, by opis był jak najbardziej adekwatny — zapewnił. — Nie będę ukrywał, że ciekawi mnie, w jaki sposób wszystko odbierasz. Nie musisz mówić, jeśli czujesz się z tym nieswojo, ale myślę, że w ten sposób łatwiej będzie nam się komunikować. Tak na przyszłość — w głosie mężczyzny mościł się uśmiech; niewymuszony i dający przynajmniej częściowe poczucie komfortu, jakby został przeznaczony specjalnie na tę okazję. Na powolny spacer w środku wiosennej nocy, gdzie poza ich krokami dookoła nie wybrzmiewały już żadne inne. Spokój.

Vance Whitelaw

Munehira Aoi, Isayama Shūsei and Mae Haneul szaleją za tym postem.

Munehira Aoi

Wto 25 Lip - 8:39

  Palce na udzie przesunęły się przez miękkość materiału ku obłości kolana, zaciskając się na nim nieco mocniej. Paliczki w linii knykci zbielały subtelnie, stopując gonitwę myśli, zakładając na krtanie rozszalałych psów kolczatki, zaciągając je ponownie w metalowych kolcach, brutalnie w tył czaszki. Chciał więcej, ale na więcej nie mógł sobie pozwolić.
  Dla Aoiego zdobywanie pożywienia, tego upragnionego było walką. Dopóki nie spotkał Yoshidy. Coroczne obchody powrotu do żywych w otoczce kostiumów i maskarady, namaszczone uzyskaniem ponownie zbolałego i wygłodniałego ciała wiązało się z krwawym polowaniem, zwodzeniem w zmysłowy flirt tych najbardziej podatnych. A później, już tylko zaciśnięcie szczęk dzielił go od upragnionego wyrwania ścięgna z linii żywej tkanki karku. Wszystko odbywało się w sposób nieświadomy, chociaż wyuczony. Każdy gest, każde słowo nosiło w sobie zwodniczą słodycz, której mężczyzna nie pojmował, której nie był w stanie rozdrobnić na linii świadomości. Dopóki działało, czuł się usatysfakcjonowany. Szczególnie wtedy, kiedy platynowe kły rozrywały podłużny mięsień biegnący przez ramię. Wystarczyło mu tak niewiele, a zarazem tak wiele dla ludzkiego poznania. Surowizna zalewająca metalicznością kubki smakowe. Nie wystawna kolacja, a zwierzęcy instynkt zaspokojony w walce o przerwanie, które przecież nie miało już sensu. Drące przez ciało psie kły, które zakończyły jego własne życie, nauczyły go jednego — nie istniało nic ważniejszego od pożywienia. A ręka, która karmiła, nie powinna znajdować się w zacisku szczęk. Nigdy. Ta dłoń, która podsuwała pod usta mięso, była świętą. Wystarczyło zmienić karmiciela... Wystarczyło zamienić ciasną obrożę na nową. A w ten, jedna komenda, jedno półsłówko wyszeptane na linii warg, a zamroczone bielmem oczy, zmieniały się w pustkę objętą pierwotną żądzą. Tak bardzo to do niego niepodobne, kiedy wbity w skórzane siedzenie, owity w biel drogich ubrań, w pobłysk białego złota i kryształów uśmiechał się w miodnej słodyczy. Pies. Nie wilk, nie lis, a usłużny, wierny pies; ten, który dla swojego Pana jest w stanie oddać własne życie, nadal merdając ogonem. Wilczur, który w zrywie rozszarpuje krtań, nie czując zagłębiających się w ciało ostrzy, pięści obijających pysk, gdy między zębami wije się ciało. Bezpieczeństwo; nie jego, a tego, którego chciał bronić za wszelką cenę. Czy słusznie? Nieistotne.
  "Ale całkiem lubię tę wersję siebie"; brzdęk myśli, jak metaliczne dzwoneczki uderzył o sklepienie czaszki, niosąc za sobą ukojenie. Cień satysfakcji zabrnął w kącik ust, pnąc się ku perłowemu spojrzeniu, pozwalając dłoni ponownie wycofać się w smukłym ruchu ku górze obłości uda, zarysowując jego kształt, spoczywając teraz na biodrze, w swojej wędrówce poprawiając koniuszkami palców poły mlecznej marynarki. Zająć się fakturą materiału, gdy wnętrze szarpie się i wyrywa. Dotychczas rozumiały go wyłącznie trzy osoby. Przed Rają; która akceptowała w niemym milczeniu, jego przyzwyczajenia. Nie aprobując, nie negując jego potrzeb. Była, tak jak jest matka przy boku swojego dziecka. Nie było to jednak wystarczające. Pewien element nadal pozostawał pustym, ziejąc przepastnym chłodem. Trzy imiona. Minoru, Nikko i Yuri. Te hukiem grzmiały non stop, mamiąc i odciągając go od rzeczywistości, spychając w ramiona przeszłości.
  Krótkie wypuszczenie powietrza malujące się w brzmieniu żachnięcia się, rozpoczęło wijące się na języku słowa, które na zarysie sklepienia podniebienia, muskały je lubieżnie.  — Prezentujesz się dużo lepiej... — powtórzył za nim w pobłażliwości.  — Nie jestem tego w stanie ocenić, dopóki nie dotknę Twojej twarzy — lewa dłoń, w geście pełnego rozmysłu, przesunęła się kilkukrotnie przed oczyma, których powieki nie drgnęły nawet o milimetr, nadal błyszcząc opalizującym błękitem spowitym gęstą, mleczną zawiesiną, wyłapując nawet najdrobniejszy przebłysk sztucznego światła przebijającego się przez szyby. Gdyby nie mgła rozciągająca się przez gałki oczne, zyskałby kolejny element bycia "przystojnym", choć jak wolało uważać społeczeństwo — normalniejszym. Wygląd. Tak ważny. Nie tylko jego, ale i osób, które były blisko. Faktura blizn Yoshidy, siatka przeżyć, która układała się na jego dłoniach. Blizny, które nosiła na sobie dumnie Raja. Wszelkie wypukłości, szorstkość skóry na knykciach wpisana w agresywność przeżyć. Aoi nie był w stanie powiedzieć czy to, co doznawał na co dzień w osobach, z którymi obcował, było tym, czego potrzebował. Przecież skóra Ahane była jak mleko. Gładka, delikatna, sycąca. Dolna warga na ułamek sekundy zakleszczyła się pod zębami, które zacisnęły się na niej pod białą linią szkliwa, wybudzając czerwoność, która w splotach żył zaogniła ją przyjemnie gorącą barwą.
  Pułapka. Wiedział, że to pułapka.
  "Teraz muszę postarać się, żeby „może” zniknęło z tego zdania." Milczenie. Bardziej niż wymowne. Osiadłe dymnym uczuciem na mostku, wdzierając się posmakiem niepewności przez krtań. Czy ktokolwiek się starał, czy po prostu zabierał i zagrabiał, jego łatwowierność i oddanie?
  Aoi usilnie starał się zignorować kolejne zdanie. Odtrącał je. Pozwalał rozmyć mu się w zawiłości maniakalnego rozumowania. Nie mógł pozwolić sobie na nadpisywanie znaczeń, na wchodzenie między szyk słów i wymuskiwanie z nich drugiego, głębszego dna. Sięganie dłonią w odmęty metafory potrafiło wybudzić wyłącznie lęk przed utratą. Utracić. To znał zbyt dobrze. Od dziecka doświadczając namacalnie, fizycznie wręcz, między korytarzami żył poczucie porzucenia. Wspomnienie ramion matki, które odsuwały się od wiotkich dziecięcych rąk. Zgorszone westchnienie ojca. Bycie niewystarczającym przez fakt bycia mężczyzną, kiedy ktoś, kogo bezgranicznie obdarzał miłością, przyrzekał na ślubnym kobiercu swoje oddanie kobiecie. Był tam. Doznawał tego. Zapamiętał każde słowo przysięgi. Kwaśny nalot spłynął na język. Obrzydzenie; to cholerne ciśnienie napierające na kąciki oczu, nadając jednolitości, rozmytego w opalizującym blasku wejrzenia żałosnści. Nienawidził ich i kochał zarazem. Ścierwa uwikłane w niewinną, nastoletnią miłość. Nie potrzebował niczego więcej ponad łagodność. Nie potrzebował niczego więcej ponad zrozumieniem i bliskością.
  Śmiech. Nawet jeżeli tylko zarysowywał się na wilgotności warg, formował słowa w finezyjną obłość. Munehira spijał je niczym nektar, pozwalając im siąknąć w głąb umysłu. Słodyczą, toksyczną słodyczą... Ta niczym jad wdzierała się pod linię serca, zaciskając się na nim boleśnie. Nie chciał tego, ale i pragnął zarazem. Niczym wychudzony, wygłodzony pies, który rzuca się na miskę zbyt agresywnie w obawie, że już nigdy nie będzie mógł się nasycić.
  Niewymuszony śmiech cieniem spłynął na linię warg. Powieki połowicznie zsunęły się, gdy podbródek nieznacznie zbliżył się ku kryształowej poświacie biżuterii oplatającej tors. Pomimo ubioru, który nosił, pomimo nagłym zrywom odwagi (szaleństwa i obłąkania), w zaróżowieniu usłanym akwarelowym koralowym muśnięciem pod linią oczu, kryła się finezja nieśmiałej ckliwości. Ta rozwodnieniem krystaliczności spływała przez zarys kości jarzmowych i kształt małżowin uszu, opadając do platynowych kolczyków, które w mnogości dziurawiły mleczną, gładką skórę. Więcej. Chciał więcej, ale i mniej.  — Konieczne... — przyciszone westchnienie zadrgało między strunami głosowymi, wspinając się przez krtań, muskając podniebienie, na koniuszku języka zawisając nieco śmielej, choć nadal w zamyśleniu.  — Nie mam zamiaru być koniecznością, Vance.
  Impuls. Gdy ramię mężczyzny nieco mocniej zaparło się na tym niego, prawą dłonią przesunął przez obłość jego kształtu, zaraz to spływając delikatnie, porozumiewawczo przez zarys przedramienia, zaraz to ponownie zwieszając się wzdłuż ciała. Rozumiał zbyt doskonale, że prawdopodobnie jest pierwszą niewidomą osobą, z którą Whitelaw ma do czynienia. Znał to. Był tym zmęczony. Irytacja z reguły uderzała agresywnie w rozchwiane wnętrze, teraz jednak usadowiła się jak opasły kot gotowy na pieszczotę dłoni swojego właściciela.  — Po prostu mów do mnie. Jestem ślepy, ale nie głuchy — uczył tego Yoshidę, uczył tego każdego... do znudzenia powtarzając, że pomimo braku wzroku, posiada pełen wachlarz sensorycznych możliwości, które pozwalały mu nadal istnieć. Zmysły. Te, które posiadał, skrajnie wyostrzone, cięły rzeczywistość niczym rzeźnicki nóź. Ale to głos był najważniejszy, kiedy musiał polegać na innym istnieniu. Zawsze niechętnie. Ten cienistą smugą przywoływał najgorsze wspomnienia, sadowiąc je w podstawę wspomnień lepkością chęci zemsty. Teraz jednak, przez korpus muślinowym wrażeniem rozciągało się zaufanie, którego zapewne pożałuje później, kiedy trzeźwa świadomość zalegnie się w trzewiach. Teraz jednak nie było to ważne. Teraz liczyło się wyłącznie uniesienie w zdawkowej imaginacji, która kotarą zasłaniała racjonalność. Dlatego i łagodność i płynność kroku zdała się bardziej stanowcza, bardziej pewna, gdy alabastrowe paliczki zagrabiły pod swój zarys fakturę marynarki Vance'a, odnajdując w nich jałowe wsparcie. Nie ciało, nie ciepło, a splot włókien.
  Skroń nieznacznie skierowała się ku ramieniu, pozwalając popielatym włosom spłynąć przez zarys twarzy, okalając ją jasną łuną.  — Przywykłem do tego... — Rozpoczął w łagodnym półszepcie. Tłumaczył to zbyt wiele razy, aby teraz sprawiało mu to jakikolwiek problem. Jednak zazwyczaj sięgał po wyuczoną, zimną regułkę, kiedy teraz poczuł, że Vance powinien usłyszeć prawdę. Dlatego i ton głosu opadł o oktawę w dół, muślinem słaniając się między zgłoski, liżąc je przeciągle wrażeniem rozluźnienia, które wpisywało się w ramę ramion, spływając w łagodnym wydechu. — Nie widzę od zawsze... początkowo docierało do mnie wyłącznie ostre, palące światło. Jak to, kiedy patrzysz prosto w słońce. Robiłem to notorycznie i podobno przyśpieszyło to tylko moją ślepotę. — Krótkie westchnienie wpisujące się w pobłażliwość śmiechu. — Tak czy owak... Działało to na zasadzie wyłącznie konturów i czarnych, rozmazanych kształtów. To ten stan, kiedy ledwo się przebudzisz i nie wiesz, gdzie jesteś. Starasz się odnaleźć ogniskową spojrzenia, ale nie potrafisz, bo wokół panuje jeszcze gęsta, choć opalizująca ciemność. Starasz się skupić, ale sprawia Ci to wyłącznie ból, szpilkami wbijający się w głąb czaszki. Później budzisz się pewnego dnia i nie widzisz nic. Jedna noc. Nie wiem... — ułamek zerwanej sekundy na zastanowienie, które zarysowało się w wykrzywionych w niesmaku wargach.  — Mogłem mieć maksymalnie pięć może sześć lat. Mrok — śmiech, ten przyciszony, rozbił się jedynie w klatce piersiowej.  — Nie znam nic poza nim od... kilkudziesięciu lat — krótkie westchnienie ulgi, niby to kotara, zsunęło się w ton głosu, sięgając głębiej w poczucie komfortu i swobody, zarysowując się w linii ramion rozluźnieniem. Tak rzadkim. Tak drogocennym.  Polegał na nim. Na jego ruchu, na jego wyrozumiałości. Paliczki intuicyjnie nieco mocniej zaparły się na materiale marynarki mężczyzny, jak gdyby Munehira chciałby zagrabić go wyłącznie dla siebie. Jeszcze nie histerycznie, ale w niewinnym łaknieniu zapewniającym go o rzeczywistości sytuacji, w której się znaleźli. Jakim cudem? W jaki sposób zabrnęło to aż tak daleko? Dlaczego zasychało mu w ustach, dlaczego szum w głowie rozbudzany był agresywnością rozognionej krwi w kanałach błękitnych żył, w każdej, nawet najdrobniejszej i najbardziej kruchej arterii ciała. — Także wyłącznie faktury, zapachy, smak i dźwięki, Vance. Tylko to jest w stanie wykreować jakiekolwiek doznania. Tylko to może jakkolwiek na mnie wpłynąć. Kształty, które mogę poznać dłońmi, ciepło układające się pod palcami, zapach unoszący się w powietrzu, albo odrywający się od skóry, każdy najdrobniejszy szmer... — Czy powinien mu zdradzić, na jakiej zasadzie działa jego moc? Jak udało mu się zrozumieć jej istnienie? Czy to ten etap, w którym powoli i bez rozmysłu odkrywa swoją prawdziwą twarz? Stukot kroków przez wybrukowaną drogę niósł się razem z rześkością powietrza, która w letniej nocy, niby to satynowa otoczka, osiadała na skórze. Ta jednak nie docierała do umysłu, aby złapać go dostatecznie silnie w swój uścisk i spowolnić.  — Przez te kilka lat, kiedy trwałem w... nazwijmy to zawieszeniu, zacząłem nie tylko słyszeć więcej, ale i doznawać o wiele silniej. — Łagodna, bladoróżowa smuga wdarła się między kosmyki włosów, naznaczając je poblaskiem fuksji, niczym płatki późno kwitnącej wiśni, tej, która zanim zakwitnie, zdąży już obumierać, w delikatnych płatkach unosząc się w eter, uciekając poza zasięg Vance'a, poza jego własne poznanie. Nie chciał go mamić. Nie chciał na niego wpływać w jakikolwiek sposób, lecz emocje, te które w wężowy sposób owijały się między płucami, między alabastrem żeber, były zbyt silne. Emocje. Bo przecież na nich polegał najmocniej. — Zacząłem rozumieć co dla was, widzących, jest poza zasięgiem... I może właśnie dlatego stałem się dla Yoshidy tak cenny — śmiech, ten delikatny, perłowy wpisał się w linie śliskości języka ściągającego z warg satysfakcję, gdy zapach frezji i mleka, przecinał się migdałowym aromatem, zaczął współgrać z nieruchomym letnim powietrzem, niosąc za sobą niebezpieczny mdlący zarys, wdzierający się w nozdrza. Potrafił tak wiele, tkwiąc w swoim niedocenieniu. Zapach, który wdzierał się między każdą szparę, siąknący przez beton, wywołując bolesne konwulsje. Tocząca się z oczu krew, lepka breja zalepiająca krtań.
  Brak pełnej kontroli nad mocą, domena szaleńców. Tych, którzy już dawno powinni gnić jako borei. Od tego dzielił go miesiąc, może dni. Nie przez czas, jaki spędził między światami, a przez rozchwianie któremu oddawał się z lubością. — Więc na przyszłość możesz opowiadać mi, jak coś powinno być wyczuwalne pod palcami, co czujesz, jak tego doznajesz — sprostował, kończąc swój wywód na ułamek sekundy, wpadając głębiej w zamyślenie, które zarysowało się w ściągnięciu brwi. — Generalizując, Twoje odczucia będą dla mnie bardzo pomocne, jakiekolwiek by miały być...Emocje, finezyjnie malujące się w zarysie fetyszyzacji. Zbyt romantyzowane. Nawet jeżeli krwiste w cielesnych doznaniach, rozszarpane w trzonowcach niczym miażdżony pod palcem opity w krew kleszcz. W rytm taktu kroków dłoń Aoiego spoczywająca na przedramieniu mężczyzny nieznacznie zacisnęła się, a ramie mimowolnie zaparło się na linii jego korpusu. Wsparcie. A może i nie ono, a chęć poczucia bijącego ciepła, kogoś, kto żył, kto był drugim, namacalnym istnieniem, nie imaginacją, nie zmorą majaczącą w bezlitosności zatęchłej śmierci. Warkot w tle, rozbijający się pod sklepieniem czaszki jedynie smagnięciem naznaczał swoją obecność, liżąc obślinionym językiem jaźń, gdy ślepe wejrzenie uniosło się ku sczerniałemu nocą sklepieniu nieba, wznosząc wyżej podbródek, eksponując łabędzią linię szyi, pozwalając drogocennej aplikacji w szemraniu kamieni rozciągnąć się na torsie. Oddech, ten pełniejszy, pomrukiem zawirował między strunami głosowymi.



Amanemu Hotel 0YAOCnr
Munehira Aoi

Hattori Heizō, Vance Whitelaw and Yakushimaru Seiya szaleją za tym postem.

Vance Whitelaw

Pią 4 Sie - 20:46
Tęczówki podążyły za unoszącą się dłonią; jasny odcień skóry sprawiał, że nawet w półmroku ciężko było przeoczyć jej gładkość. Albo to jego umysł sam ją sobie dopisywał. Zdążył już przecież poznać fakturę i ciepło smukłych palców. Przelotny dotyk, gdy wcześniej z pełną premedytacją ujął rękę Aoiego, wystarczył, by utrwalić to wrażenie w pamięci. W swoim niezdrowym zainteresowaniu szybko przyswajał drobne szczegóły z zapałem zaciekawionego lekcją ucznia. Bez trudu mógł więc wyobrazić sobie uczucie towarzyszące paliczkom badającym geometrię jego twarzy; delikatność muśnięć pozostawiającą po sobie szybko rozmywającą się pamiątkę w postaci łaskotek. Opuszki palców sięgające linii warg, które mimowolnie rozciągnęłyby się w uśmiechu, bo nie sposób byłoby go powstrzymać doświadczając czegoś zupełnie nowego. Ten już teraz w swojej łagodności kładł się na ustach blondyna, choć jeszcze nic się nie wydarzyło i nie wiadomo, czy w ogóle miało się wydarzyć. Wyobrażał sobie niedosyt, bo przy tak skąpych doznaniach musiał się pojawić, gdy w chciwości chciało się zgarniać wszystko, co cenne, garściami. Rzecz jasna, nadal mógł się mylić. Przypisywać gestom białowłosego subtelność, która nie istniała, wyżarta doszczętnie przez instynkt wygłodniałego psa, który nawet przy tak, zdawałoby się, precyzyjnej czynności skłaniał do gwałtowności i zniecierpliwionych odruchów. Sam nazwał go nieprzewidywalnym. Uważał go za niewiadomą, która mogła go zaskoczyć lub rozczarować, ale to nie umniejszało uciesze, którą czerpał z samego oczekiwania w niewiedzy.
  — W takim razie zrobię dla ciebie wyjątek — oznajmił, jakby pozwolenie na taką formę dotyku było wyjątkiem. Szanse na to, że na co dzień zgadzał się, by ktokolwiek dotykał jego twarzy, były raczej marne. Nie tylko ze względu na to, że nie miał w swoim otoczeniu więcej niewidomych osób. — Następnym razem — uściślił po krótkiej chwili zawieszenia. Słowa wybrzmiały z nikłą nutą satysfakcji, ale tyle wystarczyło, by domyślić się, że mężczyzna bez wątpienia uśmiechał się równie usatysfakcjonowanym uśmiechem. Nic nie stało na przeszkodzie, by zgodził się na to już teraz, ale trzymanie Munehiry tej niepewności dawało Whitelawowi częściowe poczucie kontroli. Świadomość, że oferował coś, co równie dobrze mógł zabrać, pozostawiając po sobie uczucie niespełnienia. Okrutne, bo wydawało się, że w życiu Aoiego było zbyt wiele niedopowiedzeń, ale i tak podstawił mu przed nos wystarczająco dużo – na tyle, by kolejne kęsy zostawić na później. Następnym razem – zapowiedź kolejnego spotkania; jeszcze jedna z kilku wcześniejszych, które już padły. Wieczór dopiero się zaczynał, a był przekonany, że jedna noc nie wystarczy, więc nie widział sensu w pospieszaniu na przekór zachciance, by mieć go całego. Ale wiedział, że to nudne dostawać coś bez żadnego wysiłku dla chwili zadowolenia, która poprzedzała rzucenie tego w kąt, by się kurzyło.
  Chciał, by był dla niego innym rodzajem zdobyczy. Takim, nad którym się pracuje. Takim, dla którego wije się staranną sieć, by później – gdy już w nią wpadnie – równie starannie zamknąć go w szczelnym kokonie, poza którym nie liczyło się już nic więcej. Pożreć, ale nie ciało – to też tylko chwilowa przyjemność – a myśli, by od tej pory wszystko, co robił, było przeznaczone dla niego. Skrępowane milczenie, uśmiechy, perlisty śmiech niepasujący do agresywnej natury, która się za nim skrywała. Wszystko. Miód ciepłych słów i jad gniewu. Zabawne, że dopiero teraz widział te sprzeczności; że to one sprawiały, że był tym wszystkim naraz, na co Vance zaczajał się ukryty w cieniu dobrych intencji. Dobrych, bo to nic złego, by mieć na coś apetyt; by mieć cel i nie zastanawiać się, co będzie, gdy już się go osiągnie.
  „Nie mam zamiaru być koniecznością, Vance.”
  — Więc czym masz zamiar być? — Milczenie, które zapadło na końcu zdania było celowe. Cisza otwierała przed nim swobodną przestrzeń na wtrącenie odpowiedzi, podczas gdy Vance przyglądał mu się, nieruchomym spojrzeniem starając się wychwycić choćby najdrobniejsze drgnięcie mięśni na twarzy. W zadanym pytaniu, oprócz zaciekawienia, tkwiła też swojego rodzaju dwuznaczność, która z równą lekkością, co wszystkie wypowiadane przez blondyna słowa, rozgościła się na języku. Nie dręczył go jednak za długo, przerywając swoją zabawę rozbawionym westchnieniem. — Nie jesteś koniecznością. Chcę, żeby było ci lżej z myślą, że możesz zadecydować o tym, kiedy będziesz chciał wyjść. Twoje towarzystwo to dla mnie czysta przyjemność, więc gdyby to zależało ode mnie, czekałyby nas długie godziny przy stole. I nie mówię tego, bo tak wypada — podkreślił cierpliwie, nawet jeśli tłumaczenie czegoś tak oczywistego było zbędne. Tak samo, jak nie było wątpliwości co do tego, że potrafił karmić ludzi słodkimi słówkami, tak też równie dobrze mógł być mistrzem wykręcania się z towarzystwa, które mu nie odpowiadało. Z tak elastyczną osobowością musiał ważyć swój czas, by nie dać się pochłonąć całej śmietance towarzyskiej, która chciałaby wejść mu na głowę. Były momenty, gdy grał, by coś osiągnąć, ale pomiędzy nim a Aoim nie było żadnego biznesowego układu, choć może to niedobrze – w końcu kilka godzin temu sam zdecydował się na dotkliwsze ukąszenie, biorąc pod uwagę to, w jakie kontakty wchodził Munehira. Wystarczyło zaoferować mu coś w zamian i...
  Whitelaw przechylił głowę na bok, jakby sam nadstawiał ucha. Zduszony śmiech nie zdołał wydostać się przez usta, ale jego cichy szmer grzązł w gardle w swoim na pozór zakłopotanym brzmieniu. Na pozór, bo przecież nic w jego postawie i w zdecydowanie stawianych krokach nie wskazywało na to, by słowa białowłosego – czy sama jego bliskość i coraz to śmielszy dotyk – jakkolwiek go peszyły.
  — Mówić? Zaraz poczuję presję — zauważył z przekąsem. Zdążył już pokazać się od tej strony, która z mówieniem nie miała żadnego problemu. Słowa były jak książka, w której nie wszystko miało głębsze znaczenie – czasem było to jedynie lanie wody, by zapełnić czymś puste strony, zagłuszyć i odłożyć coś w czasie. Choć fabuła nie ruszała do przodu, trzeba było być czujnym na pojawienie się co istotniejszych faktów. Mówił przez większość czasu – bez skrępowania, bez długich pauz, bez plączącego się języka, jakby pielęgnował tę umiejętność już od bardzo dawna. Mówić mógł różnie – z wyczuciem, bez wyczucia, uprzejmie, sarkastycznie, formalnie, nieformalnie. W każdym wydaniu. Ale potrafił też milczeć, gdy trzeba było dać do mówienia przestrzeń komuś innemu; gdy akurat chciał tego kogoś wysłuchać.
  Teraz słuchał. Musiał, bo sam zadał pytanie. Mógł być w tym słuchaniu bardziej obecny, ale nie sądził, że wtrącanie rzeczowego „mhm” dałoby Aoiemu większą gwarancję zaangażowania niż sama jego bliskość. Nie kiwał nawet głową, mając świadomość tego, że robiłby to dla samego siebie. Szedł z nim krok w krok i wydawałoby się, że przy krótkich zawahaniach głosu mężczyzny, gdy zastanawiał się, jak ubrać w słowa to, jak wyglądało jego życie, Vance napierał ramieniem mocniej na dłoń Munehiry, przygarniając ją bliżej swojego boku. Był z nim oddechem miękko upuszczanym przez nos i cichym chrzęszczeniem drobinek na bruku pod podeszwami. Uznał, że to dobrze, że spytał – od zawsze było wiecznością w perspektywie całego życia, a Whitelaw tylko straciłby czas zasypując go określeniami, które dla niego samego były oczywiste i nieabstrakcyjne. Mógłby mówić, jak zawsze, ale gdy mówił, oczekiwał zrozumienia, choć już teraz wiedział, że zadanie było dużym wyzwaniem. Rzadko dłużej się zastanawiał, ale teraz szukał słów, odczuwał, wdychał, choć nie tak łatwo było mu z minuty na minutę zebrać w jedną całość wszystko, co wcześniej mu umykało.
  — I co jest poza naszym zasięgiem? — wtrącił, mimowolnie przesuwając wzrokiem od jednego brzegu wybrukowanej drogi do drugiego, gdy obca woń przemknęła obok niego, jakby niesiona wiatrem. Wreszcie wzrok osiadł miękko na profilu mężczyzny, jakby ostatecznie uznał, że to tylko zapach perfum, który wcześniej przegapił tak, jak wiele innych rzeczy. Był ciekaw, co sprawiało, że był cenny dla kogoś innego. Wiedział, że było coś, co musiał potrafić – jako yurei był niebezpieczny nie tylko pod względem nieobliczalności, ale i dzięki zdolnością, z których Vance jeszcze nie zdawał sobie sprawy. Wiedział to, bo przecież sam stanowił zagrożenie – mógł w każdej chwili siłą rozwiązać mu język; zrobić coś podług jego woli, ale Munehira współpracował, a jemu podobało się to, że był w stanie rozmawiać z nim bez sztuczek. Odpowiedź na zadane pytanie wydawała się oczywista – przecież sam mierzył się właśnie z niedoskonałościami ludzi widzących, którzy świat postrzegali w mniej finezyjny i poetycki sposób.
  Jasne tęczówki na wpół skryły się pod powiekami, gdy spojrzenie leniwie zsunęło się ku odsłoniętej szyi. Światło pobliskiej latarni uwydatniło drapieżny błysk, z jakim przez chwilę w zastanowieniu przyglądał się wyeksponowanemu skrawkowi cienkiej skóry. Lubił to miejsce, zwłaszcza wtedy, gdy pod napierającym na ciało kciukiem wyczuwał pulsujące tętno. Koniec języka przywarł mocno do górnej linii zębów, wciskając się boleśnie w ich brzegi. Upominał samego siebie, choć uwierała go myśl, że był poza zasięgiem. Jeszcze. Gdy piekący ból poskutkował, przypomniał sobie coś jeszcze, a wtedy po krótkiej chwili milczenia – jakby faktycznie korzystał z ostatnich sekund po to, by zebrać swoje myśli – odetchnął głębiej i skupił się na wybrukowanej drodze.
  — Widząc, rzadko musimy używać wyobraźni. Wydaje mi się, że to główny problem. Dla własnej wygody polegamy na wzroku, chociaż nie wykorzystujemy w pełni jego potencjału. Słyszałeś, że patrząc na coś, ludzie są w stanie wyczuć fakturę bez dosięgnięcia tego palcami? – zrobił krótką pauzę. Nie było to w końcu nic odkrywczego, ale mimo wszystko kącik ust mężczyzny wygiął się w półuśmiechu. — Czujemy ją na języku, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy, dopóki ktoś nie zwróci na to uwagi. Wystarczy sobie o tym przypomnieć, by mimowolnie zacząć przyglądać się wszystkiemu dookoła, choć samo uczucie nie zawsze jest przyjemne, szczególnie gdy zauważysz coś i zaczyna drażnić cię szorstkość, którą widzisz. Albo przypominasz sobie ten znienawidzony moment, gdy jako dzieciak siedziałeś u lekarza, a do języka przyciskano ci płaski, drewniany patyczek. Tortura — przerwał na chwilę, gdy ostatnie słowo wydostało się z ust w żartobliwym wydźwięku. Jego rytm pociągnął za sobą ramiona, które zadrżały w towarzyszącym mu rozbawieniu, choć samo wspomnienie faktycznie ożyło w jego głowie wraz z całym spektrum doznania. — Pomyślisz, że przy tej specjalnej zdolności będzie mi łatwiej opisać wrażenia zmysłowe, ale tak nie jest. Myślałem nad tym, gdy o wszystkim mi opowiadałeś, ale wciąż muszę się przyzwyczaić do detali. Nie będę miał nic przeciwko, jeśli mnie tego nauczysz — zagadnął, czyniąc z propozycji swojego rodzaju zaczepkę. Było to jedynie niezobowiązujące wtrącenie, bo nawet po całym tym monologu tłumaczącym to, że na ten moment nie był w stanie w pełni sprostać jego oczekiwaniom, nie chciał pozostawić go z niczym. Przecież obiecał. — Architektura budynku nawiązuje do stylu shinden-zukuri, ale jest szansa, że niewiele ci to mówi, jeśli choćby raz w życiu nie miałeś okazji zapoznać się z muzealnymi miniaturami tego typu konstrukcji. Ale to nic. Chodzi tu jednak o samą historię. Ze względu na to, że nie obyło się bez nowoczesnej naleciałości, to trochę tak, jakbyś trzymał w rękach starą książkę, której introligator sprawił nową oprawę – bardziej surową, gładką. Bez zbędnych zdobień, których przesyt mógłby zaburzyć współczesną estetykę. Mimo tego wciąż masz świadomość, że trzymasz w rękach białego kruka, bo nie jest to pozycja, po którą możesz udać się do byle księgarni. Nowy papier nie pachnie tak samo i nie musisz obchodzić się z nim z aż tak dużym szacunkiem. Oczywiście każdą książką – nową czy starą – zawsze lepiej jest się cieszyć, mając dostęp do wygodnej kanapy lub do wanny z masażem — stwierdził na granicy niskiego śmiechu, niebezpośrednio nadając miejscu jeszcze jeden aspekt – luksus. Komu w tych czasach na nim nie zależało? — Szkło, drewno, trochę betonu. Ściany parteru w większości są oszklone. Gdyby nie rośliny dookoła, sam widok mógłby wydać ci się zimny, jak pierwsze zetknięcie opuszek palców z szybą. Dla mnie jest po prostu przestrzenny, dlatego kojarzy mi się z ucieczką – taką, po której możesz złapać oddech, jak po długim biegu albo po wynurzeniu głowy z wody. Może to absurdalne, biorąc pod uwagę, że to hotel, ale jest tu wystarczająco dużo miejsca, by ludzie, których mijasz, byli dla ciebie jedynie tłem. Nikogo nie obchodzi, kim jesteś ani co tu robisz, bo prawdopodobnie trafiliście tu z tego samego powodu – by uciec od zgiełku i dotknąć trawy. — Wzruszył ramionami, trąc nim o materiał białej marynarki Munehiry; serwując kolejne doznanie obejmującym je placom. — Teraz jest tu szczególnie urokliwie ze względu na kwitnące wiśnie, ale na pewno wyczułeś ich zapach. Nawet jeśli to sezon letni jest bardziej oblegany, wciąż znajdują się zwolennicy, którzy chcą odwiedzić to miejsce podczas hanami. Teraz, nocą, drzewa wyglądają na pokryte śniegiem, ale wiesz, że wyciągając rękę do ich gałęzi nie grozi ci przejmujące zimno. — Wyczuwalnie zwolnił kroki, będąc niemalże na granicy zatrzymania się w miejscu. — Schody. Siedem stopni — oznajmił w przerwie, zanim postawił kolejny żwawszy krok. Wtedy też wolna ręka mężczyzny spoczęła na dłoni białowłosego, otulając skórę orzeźwiającym chłodem. Miał swoją wymówkę, gdy w troskliwym odruchu postanowił zostać dodatkową asekuracją, byleby tylko w porę zareagować na ewentualne potknięcie. Palce ugięły się, lekko napierając na dłoń Aoiego. Łatwo było mu skrywać łapczywość pod pretekstem szczerej dbałości o jego dobro, gdy z coraz mniejszym sceptycyzmem polegał na jego obecności.
  — Wybacz, jeśli to nie zaspokoiło twojej ciekawości — dodał po chwili, jakby w kwestii widoków nie miał już nic więcej do powiedzenia. Byli już blisko celu. Automatyczne drzwi rozsunęły się z cichym, ale wciąż słyszalnym dźwiękiem, wypuszczając na zewnątrz powiew znacznie cieplejszego powietrza, który niósł ze sobą kompozycję drzewnych i cytrusowych zapachów. — Życzysz sobie coś specjalnego do picia?

Vance Whitelaw

Munehira Aoi ubóstwia ten post.

Munehira Aoi

Nie 6 Sie - 4:47

   Ślina, ta w gęstości ścieka przez gardziel powoli. Znacząc za sobą każdą chrząstkę, opierając się na wypukłościach, zanim w smukłości spłynie w głąb ciała. Tak bardzo nie liczy się ze słowami, chociaż powinien. Te jednak samoistnie układają się na języku, muskając go delikatnie, przylegając do podniebienia przyjemnie, wibracją przechodząc przez jego sklepienie, uderzając w zęby drżeniem wewnętrznego ni to rozjuszenia, ni pobudzenia. Nie tego jego. Choć może... ciężka do rozplątania matnia, między tym, co jego, a tym, co ich. Gryźć. Tego potrzebuje. Tego pragnie. Chociaż ciało nadal się broni. Nadal walczy w gładkości ścięgien rozciągniętych na linii smukłych mięśni pod miękkością materiału, pod perłami ścielącymi się na torsie; które raz po raz unoszą się żywiej, gdy klatka piersiowa w łapczywym oddechu karmi się lekkością powietrza. Spijać każdą chłodność, która w powiewie ociera się o skórę. Utopić wewnętrzne pragnienia, które uderzają w splot słoneczny tak intensywnie, tak przyjemnie, tak mamiąco... Powiedzieć sobie samemu nie.
   Kącik ust wykręca się w grymasie zadowolenia i zarazem ckliwej niepewności ku perlistości wejrzenia. "Następnym razem". Nie teraz. Nie za chwilę. Kiedy indziej. Później. Cholerne później. Wibracja neuronów. Elektryczność ciągnąca się przez skórę widmem łaskoczącej wręcz elektrostatyczności wbija się w kręgosłup, liżąc go powoli; zapamiętale obejmując każdy kręg z osobna, znacząc go jako „własny". Wyjątek nie ma większego znaczenia, bo wyjątki zbierał dawniej garściami. Te są już pospolite, bo zawsze zwieńczone rozżaleniem. Zbyt wiele osób mu o nich mówiło, wielokrotnie stawiając się jako niedostępność, oddalona przyjemność, po którą nie mógł sięgnąć. Sięgał jednak. Och, jak rozkosznie po nie sięga. Na swój własny sposób - przemocą i gwałtownością - w palcach, które zagłębiały się w nadal oddychającą tkankę, czy w trzasku młotka rozrywającego czołowy płat, rozłupując go na drobne części w bieli kośćca. Czy to przylegając do kogoś w potrzebie bycia, zamykajac czyjeś życie w swoim, zakleszczając się jak zbyt wymagajace i rozpuszczone dziecko. Obojętne. Wyjątkowość była miałka. Nie niosła za sobą już nic. Przestawała nęcić. Nie była atrakcyjna. Brakowało jej pewności, której mógł się uczepić niczym drapieżny ptak. Obojętniał, a przecież minęło zaledwie kilka miesięcy, odkąd na nowo mógł czuć. A może i to właśnie przeciążenie, mnogość reakcji i bodźców zaczęła mieszać w myśli. Rozbawienie to właśnie ono spłynęło przez skronie, tląc się w kącikach perłowego wejrzenia, które drgało raz po raz w odruchowym, mimowolnym zacisku mięśni. Krótki śmiech. Ten jednak inny, cięższy, bardziej duszący pod mostkiem, przeżerający się przez płuca, łasił się do sklepienia ciemnego podniebienia. Ciemnego, czarnego zdać by się mogło, jak u szarpiącego się agresywnie na łańcuchu kundla.  — Przekonamy się o tym w takim razie... może — mrukliwość tonu tarła przez struny głosowe w finezyjnej zmysłowości, napinając je, gdy to słowo za słowem smukłą linią muskały platynę ostrych kłów. Przekonamy się. Nie potwierdzał, nie zaprzeczał, a jedynie wślizgiwał się w domysły, niczym smukły korpus węża zaciskają się na nadgarstku, ograniczając dopływ krwi do szczytu palców. Był; a to powinno być wystarczające. Myślał o nim; ciężko było prosić o więcej. Na więcej nie chciał sobie pozwolić. To zbyt niebezpieczne.
   Bez zastanowienia. W perlistym śmiechu, który pociągnął dalej, kiedy kieł zaparł się o dolną wargę, zagłębiając się w nią czule w świadomości własnego ciała. Mógł być wszystkim. Chciał być wszystkim. Namiastką namiętności i iskrą nienawiści. Zalążkiem głodu, aż po same jego nasycenie. Dymem okalającym oczy w szaleńczym gniewie. Ciśnieniem napierającym na serce, zanim te z nagła w gwałtowność napływu krwi rozsadzi je w tosie.  — Czym tylko zechcesz, Vance. Radzę jednak ważyć życzenia w zgodzie z własnymi umiejętnościami i możliwościami — rozluźnienie platyny na rumianej wardze, odbiło się głębokim oddechem wciągniętym w płuca. Lekkość. Ta na nowo spłynęła przez ramiona.
   "(...) więc gdyby to zależało ode mnie, czekałyby nas długie godziny przy stole." Konsternacja. Mgnieniem malująca się między linią brwi. Skupienie, które cieniem osadziło się na łagodności twarzy, ściągając z kącików ust zuchwały uśmiech. Zmiana; tak nagła, chociaż posiadająca w sobie dziwną płynność przynależną psu czekającemu pod drzwiami, u samego ich progu, na swojego pana. I tak właśnie Aoi czekał na te konkretne słowa zapewnienia, wmawiając sobie, że nie czeka na nie ani trochę. Fala ciepła rozpostarła się przez ciało, zagłębiając się pod obojczyki, wijąc się głębiej... siąknąc w żywą tkankę, kiedy to nabierał spokojny oddech, aby oczyścić umysł, nadać sobie jasności, której tak bardzo teraz potrzebował. Zamilkł; a w jego ciszę zawsze wpisana była niepewność. Jak ciężkim było postawienie siebie na pierwszym miejscu w oczach innych, kiedy pragnęło się tego najmocniej, tęskniło się za tą wyłącznością — zarazem nie będąc pewnym czy jest to jeszcze możliwe. Rozdarcie wewnętrzne atakowało ze zdwojoną siłą; z jednej strony świadom swojej wartości, z drugiej przeciągnięty przez ziemię dostatecznie wiele razy, aby zacząć w nią wątpić. Uderzenie realizacji. Te z hukiem rozłupało świadomość. Zbyt wiele sprzeczności, zbyt wiele możliwości naciskało na zmęczony umysł w jednym momencie. Działo się zbyt dużo w zbyt małej przestrzeni czasu. Zbyt dużo informacji, zbyt dużo bodźców, a na domiar złego, wijący się w żołądku nerwowy wąż, który wpełzł tam kilka godzin temu i zawijał się wokół organów co raz to silniej. Na krótki moment Aoi zamknął oczy, nabierając powietrza przez nos, wypuszczając je delikatnie przez usta. Czując ruch ramienia Vance'a, to jak zagrabił go bardziej ku sobie, przez kręgosłup ponownie przebiegła ta już coraz bardziej znajoma, mamiąca wibracja, grzęznąca u podstawy czaszki falą rozpływającego się gorąca. Te smagało go za uszami, wpływając na małżowinę ciepłem i rozwodnionym karmazynem. Zbyt dużo, kiedy przecież tak niewiele.
   Opuszki palców nieco odważniej przylgnęły do faktury rękawa marynarki, gładząc go, przesuwają się przez zagięcia na materiale, przez miękkie fale. Ciepło. Te biło spod podszewki, spod koszuli, spod warstw ubioru, które wyczuwał tak dokładnie. Było tam. Łasiło się nad linią skóry. Uspokajało, chociaż pobudzało jednocześnie. Wystarczyło sięgnąć. Niesiony jakąś dziwną, wewnętrzną odwagą, Aoi przesunął dłoń wzdłuż szwu rękawa, przez całą jego długość, aż ku samemu nadgarstkowi, nieznacznie, delikatnie obejmując go chłodnymi palcami, kciukiem zapierając się na stawowej kostce, przecierając ją kilkukrotnie w łagodnym geście. Nikły uśmiech zadrgał na wargach, gdy usłyszał pytanie. Co było poza ich zasięgiem? Jak ubrać to w słowa, kiedy słowami nigdy nie było, a jedynie doznaniem i wrażeniem? Pokiwał subtelnie głową, zanim w łagodnym półszepcie rozpoczął:  — Każda możliwa forma zrozumienia. Nie tylko przestrzeni i rzeczy, ale też ludzi. Można udawać, można grać, układać się pod publikę robiąc to, czego od nas oczekują, ale wystarczy subtelna zmiana, jedna nuta łamiąca się w głosie. Zamiast patrzeć na uśmiech, który w większości przypadków jest tylko maską. Oczywiście, reakcji ciała nie da się w pełni ukryć, czuję to po sobie, ale...  — krótka pauza, aby mógł delikatnie nawilżyć wargi czubkiem języka. — To jest tylko ciało. Im dłużej pracujesz nad samym sobą, tym jesteś silniej w stanie je kontrolować. Z tym że są pewne elementy, na które nigdy nie będziesz miał wpływu. Ludzie, kiedy się boją lub stresują, kiedy kłamią, pachną zupełnie inaczej — kciuk z obłego stawu przesunął się na żyły Whitelawa, dociskając do nich łagodnie miękką opuszkę. Równy rytm, regularny. Spokojny.  — Strach pachnie jak cukier. Nie jak ten rozgrzany, już bardziej płynny, nie. Nadal w kryształach. Ledwo wyczuwalny, delikatnie słodki
   Jedni mówią, że nie da się wyczuć na sobie czyjegoś spojrzenia. Inni natomiast uważają, że jest to bardziej niż namacalne wrażenie. Dla Aoiego skupianie się na przestrzeni, w której funkcjonował i na każdej zmiennej było skrajnie ważne, od tego zależało jego przetrwanie — w ciszy która budowała się między nim a mężczyzną, kiedy przerwał swój własny wywód, „przyglądał się” rodzącemu się na skórze wrażeniu specyficznego napięcia. Intuicyjnie chciał w pierwszej chwili rozetrzeć dłonią kark, ale stałoby się to zbyt... jawnym gestem, dlatego jedynie ramiona drgnęły nieznacznie w przytłumionej potrzebie reakcji. Powinien zostać w bezruchu, nie zdradzać się, a też na swój specyficzny sposób rozkoszować tym krótkim wrażeniem. Bycie obserwowanym. Tak cudownie muskało ego, wypełniało paskudną pustkę. Zagryzając nieznacznie zęby na wnętrzu policzka, przymrużył powieki, nabierając głębszy oddech. Spokojnie... to nic nie znaczy. Nic nie znaczy; kiedy umysł już nadpisuje masyw nowych wrażeń i odczuć kąsających delikatną skórę.
   Postarał się jednak. Z całych sił postarał się skupić na głosie Whitelawa, na jego brzmieniu, obejmując myślą każde słowo. Poświęcił mu całą swoją uwagę, zawieszając się na sposobie, w jaki się wypowiadał, na jego śmiechu, odnajdując w nich na tyle dużo ukojenia, aby przestać obsesyjnie przyglądać się swojemu drżącemu wnętrzu.  Och, Aoi, jesteś stracony.
   Opisy, jakimi go karmił, przyjemnie rozbudzały coś, co wcześniej określił wyobraźnią. Ta jednak, dla Munehiry nie istniała — a jeżeli już, to w zupełnie innym wymiarze, niż znał ją Vance. Pamięć faktur to, jakie wrażenie pozostawiały po sobie na skórze, kiedy w myśl wdzierał się gęsty mrok. Chłód szkła, gdy palce opierały się na gładkiej, śliskiej szybie, pochłaniając z nich ich cielesny gorąc. 
   Zmysły ożywają. Słuch delektuje się dźwiękiem głosu, który wybija się ponad szum przestrzeni; wieczorny, subtelny wiatr, który drży między gałęziami, uderzając w płaskie powierzchnie budynku. Uznanie. Te pojawia się automatycznie, kiedy dociera do niego świadomość, że Vance mógł jedynie pokrótce, bez wysiłku wydeklamować jakiś prosty opis. Jest mu wdzięczny za staranność dobranych słów, za narrację, która pozwala Aoiemu być bliżej. Czuły podziw, który mości się w kąciku ust. Choć gdy ramię unosi się subtelnie, w ciało wgryza się krótkie zawahanie. Blednący już róż na linii płatków uszu, zstępuje mimowolnie na policzki. Przecież jeszcze chwilę temu sam nabrał większej śmiałości; kiedy teraz, najdelikatniejszy ruch pod wrażliwymi palcami, sprawia, że czuł się znowu jak szczeniak. Gdzie sens? Chce więcej, tego jest pewien. Większej ilości słów. Uwagi. Wyłączności.
    „Nie będę miał nic przeciwko, jeśli mnie tego nauczysz" rozbrzmiało ponownie w głowie, niesione wspomnieniem, gdy ruch stał się wolniejszy. Już miał otworzyć usta, powiedzieć coś, odnieść się jakkolwiek. Milczenie. Schody. To nie problem. Problemem stał się dotyk. Zrozumiały i jak najbardziej na miejscu. Nie mógł na nim nie polegać — w tym tkwił problem. Paliczki drgnęły nieznacznie, nieprzygotowane na bliskość obcej dłoni. Musiał przywyknąć. Musiał się nauczyć. Na nowo. Zrozumieć.
   Przystępując o krok do przodu, kiedy stopa znalazła się na pierwszym stopniu, sięgnął wolną dłonią, w odruchu, ku bicepsowi mężczyzny, układając się na nim gładko, nieznacznie obejmując jego łagodnie obły zarys. Asekuracja. Nienawidził faktu, że nawet i jeżeli sam wewnętrznie posiadał potrzebę dotyku, ten akurat jej rodzaj, zawsze przypominał mu o tym jaki był. Paskudne wrażenie zależności od innych, którego nienawidził. Ale pomimo tym syczącym odczuciom, umysł pozostawał pusty. Cisza w zakłopotaniu. Milczenie przy każdym kolejnym kroku, gdy puls nieznacznie przyśpieszył, rozchodząc się dojmującym szumem w uszach.
   Ocknięcie nastąpiło dopiero przy pytaniu, tuż za nikłym szumem automatycznych drzwi, po uderzeniu ciepła bijącego z głębi pomieszczenia. Razem ze świadomością, że nadal trzyma przytkniętą dłoń do ciała Whitelawa. Zasadniczo nie jedną — a obie. Żeby nie wzbudzać jakiegokolwiek podejrzenia, że myśl, że jest tak blisko, była wygodną i niewygodną zarazem; w płynnym ruchu przesunął paliczkami niżej do jego łokcia, smagając nimi drogi materiał, zanim w subtelnym geście poprawił poły własnej marynarki przy linii karku. Oddech. Głębszy, nim odezwał się ponownie:  — Gin z tonikiem... będzie wystarczającyBywasz tak żałosny, Aoi. Bo na linii dźwięku słychać dziwne załamanie, rysę, która naznaczyła perlistość głosu.



Amanemu Hotel 0YAOCnr
Munehira Aoi

Vance Whitelaw ubóstwia ten post.

Sponsored content
marzec-kwiecień 2038 roku