Lato w Sawie było krótkie i choć był początek sierpnia to można było powiedzieć, że chyliło się ku końcowi. Nad głową unosiło się słońce, lecz kołyszący trawami wiatr strącał ze skóry ciepły dotyk promieni. Był nieco szorstki, świeży, niosący w swych porywach coś ciężkiego. Ptaki szybowały nisko nad wzniesieniami, świerszcze milczały choć był środek dnia. Hirai podniósł spojrzenie wychylając je zza rondla słomianego kapelusza na niemalże bezchmurne niebo. Mieszkał w Sawie wystarczająco długo by umieć odczytać sygnały.
Zbliżała się burza.
Był w połowie drogi między pensjonatem, a pobliską wioską, kiedy powietrze zaczęło tężeć, a niebo szarzeć. Pogoda w górach potrafiła być zmienna. Bywało to nieco kłopotliwe ale nie zaskakujące. Wiedział, że nie zdąży przed ulewą. Nie był stworzony do biegania i ścigania się z czasem. Niebezpiecznie było też oczekiwać końca pod drzewem. Zboczył więc nieco z trasy by skierować się w stronę prowizorycznego schronienia dla turystów. Była to prosta drewniana konstrukcja przypominająca zadaszoną altanę z trzema ścianami otwartą na widok na przeciwległe górskie pasmo. Rzadkie krople deszczu odbijały się od nakrycia, barwiły na ramionach granatowy materiał tradycyjnego kimona na czarno.
Podejście było strome więc nawet jeżeli się nie śpieszył to się zmęczył. Czoło zrobiło się wilgotne. Przed wejściem pod zadaszenie schronienia pochylił głowę w stronę znajdującego się wewnątrz mężczyzny w geście czystej kurtuazji. Przepraszam za najście. Nie poświęcił mu więcej uwagi. Być może gdyby to zrobił dostrzegłby, że jest w nim coś niepasującego, martwego. Zamiast tego od razu skierował się w stronę ławki pod ścianą. Usiadł na niej ciężko. Palce rozwiązały rzemień pod szyją podtrzymujący nakrycie głowy, które zsunął i położył obok. Po pozbyciu się szerokiego nakrycia głowy mógł wygodnie oprzeć się o ścianę co też zrobił z wyraźną ulgą. Zagrzmiało.
Zbliżała się burza.
Był w połowie drogi między pensjonatem, a pobliską wioską, kiedy powietrze zaczęło tężeć, a niebo szarzeć. Pogoda w górach potrafiła być zmienna. Bywało to nieco kłopotliwe ale nie zaskakujące. Wiedział, że nie zdąży przed ulewą. Nie był stworzony do biegania i ścigania się z czasem. Niebezpiecznie było też oczekiwać końca pod drzewem. Zboczył więc nieco z trasy by skierować się w stronę prowizorycznego schronienia dla turystów. Była to prosta drewniana konstrukcja przypominająca zadaszoną altanę z trzema ścianami otwartą na widok na przeciwległe górskie pasmo. Rzadkie krople deszczu odbijały się od nakrycia, barwiły na ramionach granatowy materiał tradycyjnego kimona na czarno.
Podejście było strome więc nawet jeżeli się nie śpieszył to się zmęczył. Czoło zrobiło się wilgotne. Przed wejściem pod zadaszenie schronienia pochylił głowę w stronę znajdującego się wewnątrz mężczyzny w geście czystej kurtuazji. Przepraszam za najście. Nie poświęcił mu więcej uwagi. Być może gdyby to zrobił dostrzegłby, że jest w nim coś niepasującego, martwego. Zamiast tego od razu skierował się w stronę ławki pod ścianą. Usiadł na niej ciężko. Palce rozwiązały rzemień pod szyją podtrzymujący nakrycie głowy, które zsunął i położył obok. Po pozbyciu się szerokiego nakrycia głowy mógł wygodnie oprzeć się o ścianę co też zrobił z wyraźną ulgą. Zagrzmiało.
Była kiedyś taka pieśń, myślał, płynąc między drzewami, którą śpiewał zawsze, gdy przez las szedł sam. Nie pamiętał jej już, choć w sercu myśl ta zagnieździła się jak choroba; męczyła go to niezmiernie za każdym razem, gdy twarz unosił ku koronom drzew, chcąc poczuć choćby i muśnięcie letniego słońca. Wiedział, że nie powinien za nim tęsknić, nie po tym, co mu uczyniło. Gdy źrenice rozpaliło płynnym złotem, a końce włosów, te frywolne kosmyki, mieniły się jasno, gdy skóra, choć było to zaledwie wrażeniem, paliła boleśnie na szczycie czoła. Słońce to właśnie powodem było jego zguby, źródło życia źródłem śmierci. Sunął leniwie w jego poszukiwaniu, byleby i choćby jeden promień musnąć mógł skórę, tak, by wreszcie to poczuł; nic z tego. Choć wpatrywać mógł się w jego źródło, to nie raniło już tak, jak kiedyś. Obojętne jego istnienie było wobec zasad świata, do którego tak go rwało, gdzie wilgoci ziemi nie mógł poczuć pod stopami, gdzie jeleń nie czmychał w przerażeniu, a ignorował go kompletnie. Gonił za nim, straszyć też próbował, wszystko na marne.
I im dłużej w tym lesie był, kolejne cykle przemijały, witać się ze słońcem już nie chciał, a w rytm księżycowego blasku układać do snu, tym umysł jego staczał się w dół, z pamięci wymywane były słowa, języki, których przez całe swoje istnienie się nauczył, a do czego dopuścić nie chciał. Tylko jak mówić, gdy nikt nie odpowiada, gdy po lesie nie odbija się echem śpiew, po co to wszystko, gdy świat nie chciał odpowiedzieć na wołanie? Łzy nie skapywały już nawet na ściółkę, nie mieszały się z jej istnieniami, tylko paliły w twarz, wgryzały się pod skórę świadomością tego, że choć jest, to nie istnieje.
Za deszczem tęsknił, chyba, jeszcze mocniej. Tak mu się wydawało, bo choć chłodu jego poczuć nie był w stanie, nie przynosił ulgi dla spieczonego karku, tak słyszeć go mógł i napawać się wygrywaną przez niego muzyką; rytmem znany tylko matce naturze. Rozkoszował się każdą kolejną kroplą rozbijaną o drewniany dach lata temu postawionego schronienia, sam przygrywać jej próbował miarowym stukotem dłoni i choć dźwięku wydać nie mógł żadnego, tak obłuda ta napawała serce spokojem.
Przepraszam za najście.
Słowa te, trzy na krzyw zaledwie, sprawiły tyle, że zdawać mu się mogło, że na nowo zyskał ciało. To stężało niemiłosiernie, bólem rozeszło się po idei, która została po mięśniach; oczom jego ukazała się postać która, przekonany był o tym święcie, widziała go jak żywego. Każdy jego fragment, niesforny, złoty kosmyk układający się na szczycie głowy, ślady ziemi na lnianej koszuli, rumieniec oblewający twarz. Bo widział, patrzył i dostrzegał to, co dla innych zwyczajnie nie było.
Nie odpowiedział od razu, pewien nie był nawet, czy z gardła wydostanie się jakikolwiek dźwięk. Otworzył wpierw usta w geście, który mógł to zasygnalizować, zamknął je jednak prędko, bez pewności żadnej względem tego, co w ogóle powinno z nich ulecieć. Powolnym ruchem przesunął twarz ku obcej postaci, przysiąc mógł, że w piersi coś ciężej zabiło.
— Widzisz mnie — stwierdzenie to, zdawać by się mogło jasnym jak słońce, bo i takim też było, a napawało go niezmierzonymi połaciami zdziwienia.
— I... i słyszysz. Widzisz. Prawda? Błagam, odpowiedz mi — był przy nim zaledwie w ułamku sekudny, ledwo jedno mrugnięcie mogło przeszkodzić w dostrzeżeniu ruchu. Dłonie jego sięgnęły tam, gdzie ten trzymał własne, i choć złapać nie mógł, stał tak przed nim, z rosnącą prośbą odbijającą się w spojrzeniu — Odpowiedz mi, odpowiedz, na boga, bo zwariuję.
I im dłużej w tym lesie był, kolejne cykle przemijały, witać się ze słońcem już nie chciał, a w rytm księżycowego blasku układać do snu, tym umysł jego staczał się w dół, z pamięci wymywane były słowa, języki, których przez całe swoje istnienie się nauczył, a do czego dopuścić nie chciał. Tylko jak mówić, gdy nikt nie odpowiada, gdy po lesie nie odbija się echem śpiew, po co to wszystko, gdy świat nie chciał odpowiedzieć na wołanie? Łzy nie skapywały już nawet na ściółkę, nie mieszały się z jej istnieniami, tylko paliły w twarz, wgryzały się pod skórę świadomością tego, że choć jest, to nie istnieje.
Za deszczem tęsknił, chyba, jeszcze mocniej. Tak mu się wydawało, bo choć chłodu jego poczuć nie był w stanie, nie przynosił ulgi dla spieczonego karku, tak słyszeć go mógł i napawać się wygrywaną przez niego muzyką; rytmem znany tylko matce naturze. Rozkoszował się każdą kolejną kroplą rozbijaną o drewniany dach lata temu postawionego schronienia, sam przygrywać jej próbował miarowym stukotem dłoni i choć dźwięku wydać nie mógł żadnego, tak obłuda ta napawała serce spokojem.
Przepraszam za najście.
Słowa te, trzy na krzyw zaledwie, sprawiły tyle, że zdawać mu się mogło, że na nowo zyskał ciało. To stężało niemiłosiernie, bólem rozeszło się po idei, która została po mięśniach; oczom jego ukazała się postać która, przekonany był o tym święcie, widziała go jak żywego. Każdy jego fragment, niesforny, złoty kosmyk układający się na szczycie głowy, ślady ziemi na lnianej koszuli, rumieniec oblewający twarz. Bo widział, patrzył i dostrzegał to, co dla innych zwyczajnie nie było.
Nie odpowiedział od razu, pewien nie był nawet, czy z gardła wydostanie się jakikolwiek dźwięk. Otworzył wpierw usta w geście, który mógł to zasygnalizować, zamknął je jednak prędko, bez pewności żadnej względem tego, co w ogóle powinno z nich ulecieć. Powolnym ruchem przesunął twarz ku obcej postaci, przysiąc mógł, że w piersi coś ciężej zabiło.
— Widzisz mnie — stwierdzenie to, zdawać by się mogło jasnym jak słońce, bo i takim też było, a napawało go niezmierzonymi połaciami zdziwienia.
— I... i słyszysz. Widzisz. Prawda? Błagam, odpowiedz mi — był przy nim zaledwie w ułamku sekudny, ledwo jedno mrugnięcie mogło przeszkodzić w dostrzeżeniu ruchu. Dłonie jego sięgnęły tam, gdzie ten trzymał własne, i choć złapać nie mógł, stał tak przed nim, z rosnącą prośbą odbijającą się w spojrzeniu — Odpowiedz mi, odpowiedz, na boga, bo zwariuję.
Ludzie odwracali wzrok od tego czego wiedzieć nie chcieli, od tego co mogło ich spowalniać, stanowić mniejszą lub większą przeszkodę - od słabszych. Nie przeszkadzało mu to. W zasadzie był przyzwyczajony do transparentności swojego istnienia dlatego też, nawet będąc otoczony tłumami, nie czuł się onieśmielony. Nie mówiąc już o jednym człowieku z którym współdzielił dach schronienia. Nie usłyszawszy żadnej grzecznościowej odpowiedzi z jego strony postanowił ze wzajemnością nie poświęcać mu uwagi. Nie podniósł nawet spojrzenia. Zajął się zapewnieniu sobie wygody. Usiadł, sięgnął dłonią za kark by przełożyć włosy przez ramię. Do połowy pleców były suche, lecz zwilgotniałe końcówki zmieniły się w sklejone strąki. Zmiął je w dłoni z zamiarem wyrznięcia nadmiaru deszczówki, jednak zamarł w połowie czynności. Zaskoczył go ton i nagłość rzuconego stwierdzenia. Ledwie podniósł zaniepokojone tęczówki na mówcę, a napotkał cudze - nachalne, błagalne, jak u umierającego z głodu który dostrzegł kromkę czerstwego chleba. Przytłaczały. Jak wypolerowane, eteryczne zwierciadło odbijały przestraszoną twarz Hiraia w złotym filtrze potwierdzając przypuszczenie - widział. Cokolwiek by powiedział, jakakolwiek próba zaprzeczenia mijała się w tym momencie z celem. Świadomość tego przyprawiła go o zimny dreszcz. Nie zdał sobie sprawy od razu z tego, że podświadomie odsunął się od nagle zbliżonego obcego tak bardzo jak tylko umożliwiała mu to ściana za plecami. Zupełnie jakby był kostką lodu próbującą skryć się w koncie przed wyciągającym w jego kierunku dłoń słońcem. To nie było normalne. Wiedział to, lecz w tamtej chwili wszystko było tak nagłe, że nie myślał wiele więcej.
- Odsuń się - gwałtownie wstał próbując odepchnąć istotę przez którą jednak bez oporu przeszedł na wskroś. Jak przez mgłę. Odwrócił się by mieć wgląd w promieniującego towarzysza. Zrobił jeszcze dwa kroki w tył. To nie było normalne. Dokładnie tak. Nie było to normalne, lecz nie był to pierwszy raz, gdy doświadczył czegoś podobnego. Przekonanie to dopiero kiełkowało w świadomości i było za słabe by uspokoić galopujące w piersi serce, lecz ściskający klatkę piersiową ból sprowadzał na ziemię obmywając z paniki. Bo tak, to co widział nie było normalne. Nie mogło go jednak skrzywdzić - Nie rób tak - nie podchodź tak nagle. Nie podchodź w ogóle. Zostań tam gdzie jesteś - on sam zrobił jeszcze krok w tył nim natknął się na przeszkodę w postaci ławki. Nie odrywając uważnego pojrzenia usiadł dokładnie po przeciwległej stronie do miejsca w którym przed chwilą się znajdował.
- Odsuń się - gwałtownie wstał próbując odepchnąć istotę przez którą jednak bez oporu przeszedł na wskroś. Jak przez mgłę. Odwrócił się by mieć wgląd w promieniującego towarzysza. Zrobił jeszcze dwa kroki w tył. To nie było normalne. Dokładnie tak. Nie było to normalne, lecz nie był to pierwszy raz, gdy doświadczył czegoś podobnego. Przekonanie to dopiero kiełkowało w świadomości i było za słabe by uspokoić galopujące w piersi serce, lecz ściskający klatkę piersiową ból sprowadzał na ziemię obmywając z paniki. Bo tak, to co widział nie było normalne. Nie mogło go jednak skrzywdzić - Nie rób tak - nie podchodź tak nagle. Nie podchodź w ogóle. Zostań tam gdzie jesteś - on sam zrobił jeszcze krok w tył nim natknął się na przeszkodę w postaci ławki. Nie odrywając uważnego pojrzenia usiadł dokładnie po przeciwległej stronie do miejsca w którym przed chwilą się znajdował.
Widział. Widział, bo w oczach jego, jak w ciemnym zwierciadle mieniło się złote odbicie tego, co wpatrywało się w twarz nieznajomego. Zgubił się w nim na kilka chwil, w wyrazie własnej twarzy zniekształconej przez miękką krzywiznę tęczówki; nie potrafił już sobie przypomnieć jak wygląda. Jak wyglądał, gdy umierał, gdy przez długi czas, pozorny, zdawało mu się, że ułożenie się w miękkich źdźbłach zboża było chwilowe. Gdy podniósł się z niego, gdy ktoś wyciągnął do niego rękę - nie miał świadomości, że ciało jego, leżało na słońcu, jak śpiące, nie mające już w planach ruszyć się nigdy. Trudno się więc dziwić, że reakcja jego była tak mocna. Nagła, bo nagle świat jego odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, zmieniło się wszystko, co znał w ostatnich latach.
Wiedział, że część ludzi obdarzona jest pewnego rodzaju zdolnością; tą, która pozwala im istnieć na granicy życia i śmierci, tego, co istnieć już nie powinno, a tego, co budowało życie. Maczali palce w powierzchni zwierciadła, witając się z tym, co chowało się tuż za nim, z ciemnością, której choć chcieli, nie byli w stanie pojąć. Bo i nie da im się wyjaśnić pustki, którą jest brak ciała, gdy dusza nie ma naczynia, w którym mogłaby zamieszkać. Choć jest się obecnym, tak obojętność otoczenia bolała bardziej niż to, co po śmierci mogło przyjść. A tej i tak nie chciał cały czas zaakceptować.
Odsunął się, odpłynął gładkim krokiem tak, jak mu kazano. Palce zacisnął na materiale wyświechtanej koszuli tam, gdzie powinno bić serce, choć od wielu lat nie zrobiło niczego, aniżeli fantomowym bólem rozeszło się po klatce piersiowej. Przysiąc mógł, że brakuje mu tchu, choć płuca na powietrze były obojętne; coś, może i strach, ściskało we wewnętrzu.
— Ja.. ja... — dwukrotnie otworzył usta, próbując zacząć zdanie, lecz to umykało świadomości i rozpływało się w kroplach deszczu, gdy te rytmicznie obijały się o dach. Rozejrzał się, niczym spłoszone zwierzę, szukał punktu zaczepienia, czegoś, co sprowadzić mogłoby jego świadomość na ziemię. Nie ucieczki. Jeśli teraz ucieknie, wszystko zaprzepaści.
— Przepraszam, nie chciałem.. nie chciałem Cię przestraszyć — słowa w końcu ułożyły się w odpowiedź, próbując podsumować to, co kumulowało się w gardle, może nie tak perfekcyjnie, jakby tego chciał. Ale próbował. Przyjrzał się twarzy mężczyzny, bladocie jej oblewającej — Po prostu... tak dawno nikt mi nie odpowiedział. Byłem przekonany, że już nikt mnie więcej nie zobaczy — sama myśl ta, przekonanie, którego przyjąć nie potrafił do serca, napływało do oczu gęstwiną łez; gdy złote spojrzenie zeszkliło się, a broda zadrżała mocniej, tak stał w jednym miejscu. Tam, gdzie zostać miał.
— Nazywam się Zhiva. Nie chcę ci zrobić krzywdy, tylko... z kimś porozmawiać. Nic więcej.
Wiedział, że część ludzi obdarzona jest pewnego rodzaju zdolnością; tą, która pozwala im istnieć na granicy życia i śmierci, tego, co istnieć już nie powinno, a tego, co budowało życie. Maczali palce w powierzchni zwierciadła, witając się z tym, co chowało się tuż za nim, z ciemnością, której choć chcieli, nie byli w stanie pojąć. Bo i nie da im się wyjaśnić pustki, którą jest brak ciała, gdy dusza nie ma naczynia, w którym mogłaby zamieszkać. Choć jest się obecnym, tak obojętność otoczenia bolała bardziej niż to, co po śmierci mogło przyjść. A tej i tak nie chciał cały czas zaakceptować.
Odsunął się, odpłynął gładkim krokiem tak, jak mu kazano. Palce zacisnął na materiale wyświechtanej koszuli tam, gdzie powinno bić serce, choć od wielu lat nie zrobiło niczego, aniżeli fantomowym bólem rozeszło się po klatce piersiowej. Przysiąc mógł, że brakuje mu tchu, choć płuca na powietrze były obojętne; coś, może i strach, ściskało we wewnętrzu.
— Ja.. ja... — dwukrotnie otworzył usta, próbując zacząć zdanie, lecz to umykało świadomości i rozpływało się w kroplach deszczu, gdy te rytmicznie obijały się o dach. Rozejrzał się, niczym spłoszone zwierzę, szukał punktu zaczepienia, czegoś, co sprowadzić mogłoby jego świadomość na ziemię. Nie ucieczki. Jeśli teraz ucieknie, wszystko zaprzepaści.
— Przepraszam, nie chciałem.. nie chciałem Cię przestraszyć — słowa w końcu ułożyły się w odpowiedź, próbując podsumować to, co kumulowało się w gardle, może nie tak perfekcyjnie, jakby tego chciał. Ale próbował. Przyjrzał się twarzy mężczyzny, bladocie jej oblewającej — Po prostu... tak dawno nikt mi nie odpowiedział. Byłem przekonany, że już nikt mnie więcej nie zobaczy — sama myśl ta, przekonanie, którego przyjąć nie potrafił do serca, napływało do oczu gęstwiną łez; gdy złote spojrzenie zeszkliło się, a broda zadrżała mocniej, tak stał w jednym miejscu. Tam, gdzie zostać miał.
— Nazywam się Zhiva. Nie chcę ci zrobić krzywdy, tylko... z kimś porozmawiać. Nic więcej.
To było wyjątkowo nachalne, nagłe, duszące. Poczucie zagrożenia oblepiało zimnym potem plecy nawet jeżeli jak mantra powtarzał sobie, że przecież człowiek przed nim nie był prawdziwy - nie był żywy. Paradoksalnie była to swego rodzaju otucha. Duch ku pocieszeniu posłusznie postawiony krok w tył. Strach zaczął być wypierany przez dystans, ostrożność i krztę urazy za to, jak został potraktowany. Nikt nie lubił, jak mu się narzucano.
Ty, ty właściwie co...?
Próbował zrozumieć, co drugi ma na swoje usprawiedliwienie bo chyba do tego to wszystko dążyło. Ciepło zabarwione usta rozwierały i zamykały się ciągnąc za sobą płochliwą ciszę, która z czasem zaczęła być nieprzyjemnie trzymająca w napięciu - Zaczynam czuć się jakbym to ja ciebie zastraszał, choć jest na odwrót. Wysłów się - brwi wykrzywiły się w niezadowoleniu, a głos zdradzał pewne zniecierpliwienie podszyte niepewnością.
To nie tak, że nie spodziewał się podobnej odpowiedzi. Jeżeli już spotykał się z zainteresowaniem ze zmarłymi to była to chęć uzyskania przez nich uwagi. Problem polegał jednak na tym, co dalej. Brak wyznaczenia granicy, czy zasad mógł doprowadzić do katastrofy. Nie chciał być nękany, męczony. Nie mógł nic na to poradzić, że pomimo tego iż duch przed nim wyrażał niewinne i łatwe do spełnienia oczekiwania to Hirai patrzył na niego z niemałą dozą przezorności jak na coś kłopotliwego. Żywi nie powinni być obciążani przez martwych. A jednak Hirai pozwolił się nagabywać połyskującemu słabością spojrzeniu, nieznośnie trwającej, jakby pod karą śmierci, we wskazanym miejscu sylwetce. Naprawdę zaczął się czuć jak czarny charakter. Śmieszne. Westchnął głębiej odklejając spojrzenie od jaśniejącej poświty i przesuwając je w bok - wprost na zacinający poza schronieniem deszcz.
- Rozmawiaj więc ze mną - nakazał - Masz swój czas. Warunkiem jest, że jak przestanie padać i ruszę w swoją stronę to za mną nie podążysz. Nie wydaje mi się bym mógł się na razie stąd ruszyć. Do tego czasu możesz mi opowiedzieć o swoim pochodzeniu, życiu lub nieżyciu - zdawałoby się, że niechętnie wyszedł z inicjatywą. Po uspokojeniu się zdał sobie sprawę, że ma sytuację pod kontrolą i faktycznie nie zapowiadało się by mógł podjąć się przeprawy do domu.
Ty, ty właściwie co...?
Próbował zrozumieć, co drugi ma na swoje usprawiedliwienie bo chyba do tego to wszystko dążyło. Ciepło zabarwione usta rozwierały i zamykały się ciągnąc za sobą płochliwą ciszę, która z czasem zaczęła być nieprzyjemnie trzymająca w napięciu - Zaczynam czuć się jakbym to ja ciebie zastraszał, choć jest na odwrót. Wysłów się - brwi wykrzywiły się w niezadowoleniu, a głos zdradzał pewne zniecierpliwienie podszyte niepewnością.
To nie tak, że nie spodziewał się podobnej odpowiedzi. Jeżeli już spotykał się z zainteresowaniem ze zmarłymi to była to chęć uzyskania przez nich uwagi. Problem polegał jednak na tym, co dalej. Brak wyznaczenia granicy, czy zasad mógł doprowadzić do katastrofy. Nie chciał być nękany, męczony. Nie mógł nic na to poradzić, że pomimo tego iż duch przed nim wyrażał niewinne i łatwe do spełnienia oczekiwania to Hirai patrzył na niego z niemałą dozą przezorności jak na coś kłopotliwego. Żywi nie powinni być obciążani przez martwych. A jednak Hirai pozwolił się nagabywać połyskującemu słabością spojrzeniu, nieznośnie trwającej, jakby pod karą śmierci, we wskazanym miejscu sylwetce. Naprawdę zaczął się czuć jak czarny charakter. Śmieszne. Westchnął głębiej odklejając spojrzenie od jaśniejącej poświty i przesuwając je w bok - wprost na zacinający poza schronieniem deszcz.
- Rozmawiaj więc ze mną - nakazał - Masz swój czas. Warunkiem jest, że jak przestanie padać i ruszę w swoją stronę to za mną nie podążysz. Nie wydaje mi się bym mógł się na razie stąd ruszyć. Do tego czasu możesz mi opowiedzieć o swoim pochodzeniu, życiu lub nieżyciu - zdawałoby się, że niechętnie wyszedł z inicjatywą. Po uspokojeniu się zdał sobie sprawę, że ma sytuację pod kontrolą i faktycznie nie zapowiadało się by mógł podjąć się przeprawy do domu.
maj 2038 roku