Hotel „Parallels of Latitude"
Centrum Fukkatsu
22/02/2037
19:30
W poszarpanym eterze niosła się woń lekka, ujmująca, naznaczająca ciężar zbliżającej się zimowej nocy, która muślinową kotarą osiadała na mlecznych ramionach, ściekając chłodem ku wnętrzu klatki piersiowej. Ta łkała już jednak wiosenną rosą, w swojej krągłości perląc się rankami na liściach wątłego kwiecia, teraz jednak jeszcze odległą, póki niebo, z dala od poznania, wiło się w przydymionym błękicie, niczym dopiero co kwitnący siniec na alabastrowej skórze, mieniący się fioletem rozerwanej żyły. Na zieleni, tylko na niej, kryształ łzy poranku, której mleczne spojrzenie nie mogło dostrzec, ale która istniała i tak. Na przekór ślepocie, jaka w odcieniach rozwodnionego błękitu rozciąga się na tęczówkach, znacząc je wrażeniem pocałunku andromedy, tej, która w kosmicznym ogonie malowała się w przestworze czarnym i zimnym, iskrą rozgwieżdżoną, która trwała od wieków w ciszy próżni, zanim rozpadła się w gwałtownym wybuchu. W sobie zaklęła się na wieki, ogniem wiekuistym pożerając gram ciała za gramem, liżąc językiem ogień, który w próżni istnieje, chociaż jedynie dla czystej zasady.
Język porusza się przez zęby, zahaczając o diamentowe kły, które wystają poza linię kościanego szeregu, wyżynając się poza róż dziąseł. Wystarczy jedno ugryzienie, aby w zagłębieniach cennych na ludzką miarę kryształów zebrała się krew i życie, drogocenniejsze niż diamenty utkwione w białym złocie.
Myśl zdaje się lekka, ale ciąży w lewej skroni. Dziwnie jakoś, bo pomimo odzyskanej cielesności, pokrzyk przeszłości nadal rozrywa psimi kłami skórę. Skowyt ten, słodki i lepki nadal mami, zalewając kąciki oczu. Wszystko jest spowolnione, kiedy na tęczówkę nakłada się film złożony z wulgarności psich pysków rozpostartych w pierwotnym głodzie.
— Ile nam zostało? — Pada pytanie. Znudzone. Przebijające się przez siedzenia, czarną skórę, jaka trze o delikatność białego futra okalającego ramiona mężczyzny na tylnym siedzeniu. Oddech, bardziej przypominający westchnienie sadzi się na zaróżowionych wargach. Wie, czego dzisiaj pragnie. Aoi zna swoje pragnienia na wylot. Zagłębia się w nie pobladłymi palcami, które należą nie tylko do niego, ale również do Yoshidy. Brzydzi go to, ale i cieszy. Bo jest czyiś. Należy do niego, przelewa się między dłońmi mężczyzny niczym rtęć. I jest w stanie zrobić wszystko dla tego jednego istnienia. Plugawego na wskroś, paskudnego jak on sam. — Około 5 minut. — Szmer opon wysokiego nadwozia czarnego SUV-a podkreśla znudzony ton szofera. Pięć minut, kiedy palce zagłębiają się w lisie włosie, które muska skórę. Nową, ale starą zarazem. Pod paliczkami układa się wrażenie erotyzmu, wyzwolenia i młodości, którą wyszarpano Munehirze przed laty. Krótki jest chichot, zanim łagodność słów wedrze się w zgłoski wieczornych wiadomości dobiegających z szoferki. — Nie śpiesz się, Kamiwatari. Zwolnij. Dla mnie. — Ten szum. Bieżnik ociera się o asfalt w bardziej sensualny sposób. Jak biodro kochanka, które styka się z kością oblubieńca. Tył głowy zapada się w miękkości zagłówka, chociaż skóra okalająca metalowy szkielet pojazdu elektryzuje popielate fale. Oddychaj, Aoi. Bo jutro już nigdy dla Ciebie nie nadejdzie.
Szarpnięcie, wybudza go z marzenia sennego, które jawi się kroplą własnej krwi na języku. Kieł zagłębił się w miękkość policzka, zanim kierownica szarpnęła niespokojnie. Zawias rzęzi, a rozochocone wejrzenie, to, które nigdy nie złapało zarysu nawet ramion ukochania, zapada się w zwierzęcej brutalności na ciele @Yōzei-Genji Madhuvathi . — A jednak. — Wątpi w rozbawieniu, pozwalając lisom spierzchnąć ze smukłych ramion, kiedy nachyla się lewym uchem ku dźwiękom, ku szelestowi tkaniny, której już dotykał, którą znały jego linie papilarne i pozostałe zmysły.
Całą drogę stara się utrzymać w milczeniu, pochłaniając szmer buczenia neonów, kiedy znów wjeżdżają w centrum Fukkatsu. Zna tę trasę zbyt dobrze. Nienawidzi jej, kochając zarazem. Rozgryźć ją pragnie, jak żywą aortę, zalewając kąciki ust wrzącą krwią. Nie może jednak. Musi czekać. Cierpliwie. W ukryciu, zacierając się z linią błękitu, jaki podkreśla zamglone spojrzenie, zżerające zarys czarnych tęczówek.
Dopiero kiedy pod gumą opony rzęzi żwir podjazdu, Aoi wychyla się w sykliwości wężowego ruchu, łapiąc towarzyszkę za nadgarstki. W dynamice tej, płynnej, jak na ślepca, utkana jest czułość, którą zamyka w palcach w kolorycie mleka. — Nie ruszaj się przez chwilę, tylko na moment. Proszę. — Dziecięce wręcz zgłoski rolują się na języku, ginąc w morskiej pianie, niby to odstającej syreniej linii od ramienia mężczyzny tkaniny, która skradła chaber czystego nieba.
Jedna z dłoni sięga ku niewielkiemu pakunkowi. Czarne to pudełko, przepasane błękitem wstęgi, jaka leje się przez palce, zanim flakon ciosany w krysztale łechce zmysł dotyku. Srebro pompki wypuszcza bryzę lekką, wonną i cielesną, osiadając na nadgarstku towarzyszki i przyjaciółki zarazem. Imbir wybrzmiewa jako pierwszy, zanim przyprawową nutę pieprzu tnie jagoda cierpka choć słodka, rozmasowująca się na języku ciepłem słońca okalającym ramiona dziecka buszującego w leśnym poszyciu. Jest w woni perfumy pewna nostalgia, pewne marzenie i senna mara, którą zaklął w sobie Aoi na myśl o kobiecie, której obecność nasuwa na wargi uśmiech lekki, spieniony dłonią Afrodyty.
[strój; pod delikatną, przezroczystą tkaniną, w którą wszyte zostały górskie kryształy wraz z brylancikami, osadzone na białym złocie, Aoi ma na sobie cielistą, przylegającą ciasno do ciała podszewkę, która zakrywa klatkę piersiową. Plecy pozostały w pełni nagie naznaczone połyskiem biżuterii. Talię opasa szeroki pas weluru, który spływa w lejących się nogawkach spodni, które kończą się nad skórzanymi (perłowa wężowa skóra) botkami, osadzonymi na kilkucentymetrowym klocku. Biżuteria, tak samo jak i aplikacje na kreacji, wykonane są z białego złota. Włosy mężczyzny układają się w szarych falach, a mleczne spojrzenie zostało podkreślone nieznacznie smugą fioletu zmieszanego z błękitem, ciągnąc się ku skroni. Na kłach Munehiry znajdują się diamentowe nakładki niby to wampirze kły błyszczące karatem białego złota i diamentów.]
@Yōzei-Genji Madhuvathi @Vance Whitelaw
Yōzei-Genji Madhuvathi, Vance Whitelaw and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.
Mieszkanie jej spowite jest w złotym świetle zachodzącego słońca. Odbija się ono, iskrzy w twarzach ułożonej na miękkiej tkaninie biżuterii, całego wachlarza ozdób, ręcznie plecionych drobnym złotem naszyjników i bransolet. Czekają na nią ciężkie kolczyki z czerwonym okiem, a od nich jeszcze bardziej skrupulatnie stworzone spiny, którymi to włosy jej, teraz jeszcze mokre, podpięte będą aż do końca wieczoru. Wszystko to wyłożone, czeka na nią na połaciach wielobarwnego materiału, szytą złotą nicią chuście, drobnej i lejącej się po skraju stołu ku ciemności pomieszczenia.
Spogląda na to wszystko, płuca wypełnia po samo dno powietrzem w oddechu powolnym i ciężkim; bo i zbyt długo wszystko to, zbierane latami elementy, ku myślom ciągnęły wspomnienia, które choć ważne, to równie mocno dla niej bolesne. Przeszywały ją na wskroś jak ta złota nić, obwijała się wokół nerwów plątaniną znacząc ciało, dziwnym, niewielkim ugryzieniem przeszłości uświadcza skórę. Odwraca się więc na razie od przeszłości i znika w otchłani klatki schodowej, za dłonią ciągnąc smugę gęstego dymu.
Nie wraca do niej przez kolejną godzinę. Przez drugą. Sam ich widok, gdzieś w kącie oka odbijające się złoto, zalewało usta żółcią. Obiecała. Tylko po co? Nerwowym ruchem paznokcia zdrapywała ze skóry hennę, zgarbiona pośród poduszek, wilgotne jeszcze włosy lepiły się do czoła. W linię ust, spierzchniętych i obolałych, uparcie wbite zęby, ze spiętym mięśniem szczęki wyraźnie odznaczającym się pod skórą. Walczy z sobą, by nie sięgnąć po telefon i odmówić, bo przecież nie była w żadnym obowiązku; tak się jej wydaje. Obowiązku tego nie miała wobec z Yoshidy z pewnością, wiązała ich umowa skrupulatnie spisana i żaden z jej punktów nie wybrzmiewał jakoby zajmować się miała kimkolwiek w jego imieniu. Racjonalizować próbuje swą niechęć, nie wobec chłopca, bo i nim był w jej oczach cały czas i niechęć nie jest słowem, którego byłaby w stanie wobec niego użyć, nie teraz, gdy ten przypadkiem zakradł się do serca i w nim zagrzał miejsce. Niechęć, która buduje się pod żebrami była wobec spojrzenia w lustro, z ciałem objętym ciężarem wyszywanego saree. Niechęć wobec delikatnych, złotych płatków, które rytmicznie płyną po włosach, końcami swymi okalając czoło, wobec szyi objętej kolorowymi kamieniami, kaskadami sunącymi aż po samą pierś. Ta na nowo wypełnia się powietrzem, z cichym, perłowym śmiechem poruszając ozdobami.
Nie poznaje się, gdy ostatni raz zerka w odbicie, nie poznaje, gdy zatrzaskuje za sobą drzwi i wsiada do samochodu. I wtedy o wszystkim zapomina.
— Aoi — odpowiada miękko, ciszą wplątuje w szum ruszającego samochodu. Dłoń jej, okalana jeszcze charakterystyczną, ciężką wonią suszonych traw, sięga policzka. Przesuwa po nim wierzchem jednego z paliczków, z uwagą, by ruch ten był ostrożny, zaczepia o zagubionych kosmyk. Kontrastują swą barwą, jak mleko i miód, gdy zakłada go za ucho i dłoń znów chowa przy sobie.
Nie przerywa ciszy. Spogląda tylko ku chłopcu, ku jego skupionej twarzy, ku dwóm perłom osadzonym w oczodołach, które choć ślepe, tak zdawać się mogą uważniejsze, aniżeli kogoś, kto ze zmysłem tym nie rozstawał się od urodzenia. Może dlatego właśnie, bo go chłopcu odebrano, skupia się na nim jeszcze mocniej. Nie wie. Mruży tylko oko, zza którego sama nie dostrzega zbyt wiele, bo nim wyłapać tylko może jasną poświatę skóry, nie kontur delikatnego materiału, podobnego morskiej bryzie. Sięga ku niemu, znów ostrożnie, ruchem miękkim ujmuje skraj jego w dwa palce i między opuszkami poznaje teksturę.
Nie przywykła jeszcze do gwałtowności jego ruchów. Te, choć płynne, tak zawsze dla niej zaskakujące, nie tyle swym tempem, a częstotliwością; trudno się zaś dziwić, gdy główny zmysł poznawczy wyrwany, zastępuje się innym. Wyciąga ku niemu nadgarstki.
Gdy dłonie jej sięgają wyżej, pod nos, powieki nakrywają spojrzenie, pozwalając jej skupić się jedynie na zapachu. Na tym, jak jego słodycz przeszywała skórę, ostrym sentymentem atakuje nozdrza. Siedzi tak moment, długi, po nim dopiero unosząc oczy na twarz Munehiry, na usta wstępuje uśmiech. Dłoń jej odwraca się tak, by między kciukiem a palcem wskazującym ująć śródręcze, przyciągnąć ku sobie, opuszki drobnych palców ułożyć w zmarszczce, która znaczy policzek. By widział jej uśmiech taki, jakbym był naprawdę.
— Śliczne. Dziękuje, Aoi — wargi jej krótkim ruchem muskają wierzch paliczków, gestem tym potęgując słowa.
Wielka sala spowita niebieską poświatą bucha w twarz, zatrzymuje w pół kroku swoją wystawnością, gdy pod ramię przekraczają jej próg. W kącie jej rozstawiona orkiestra, przygrywa w rytm dzwoniącej przy skórze biżuterii. Szczęka jej na nowo zaciśnięta, pod naporem tym porcelana zębów trzeszczy niebezpiecznie. Dłoń jej mocniej okala palce chłopca, gdy spojrzenie biegnie po twarzach obcych ludzi. Nie jej jednak zadaniem jej decydować o kolejnym kroku; pilnować ma jedynie, by te, które Aoi zdecyduje się podjąć, nie były ostatnimi. Bo wie, w głębi serca, że czułość, którą ją uświadcza nie jest tą, która wypełnia większość serca. Nie ona przygrywa decyzjom, nie ona dyrygentem grającej w duszy muzyki, a ona, obejmując go ciasno, pilnować ma jedynie, by żaden z instrumentów się nie rozstroił.
@Munehira Aoi
Spogląda na to wszystko, płuca wypełnia po samo dno powietrzem w oddechu powolnym i ciężkim; bo i zbyt długo wszystko to, zbierane latami elementy, ku myślom ciągnęły wspomnienia, które choć ważne, to równie mocno dla niej bolesne. Przeszywały ją na wskroś jak ta złota nić, obwijała się wokół nerwów plątaniną znacząc ciało, dziwnym, niewielkim ugryzieniem przeszłości uświadcza skórę. Odwraca się więc na razie od przeszłości i znika w otchłani klatki schodowej, za dłonią ciągnąc smugę gęstego dymu.
Nie wraca do niej przez kolejną godzinę. Przez drugą. Sam ich widok, gdzieś w kącie oka odbijające się złoto, zalewało usta żółcią. Obiecała. Tylko po co? Nerwowym ruchem paznokcia zdrapywała ze skóry hennę, zgarbiona pośród poduszek, wilgotne jeszcze włosy lepiły się do czoła. W linię ust, spierzchniętych i obolałych, uparcie wbite zęby, ze spiętym mięśniem szczęki wyraźnie odznaczającym się pod skórą. Walczy z sobą, by nie sięgnąć po telefon i odmówić, bo przecież nie była w żadnym obowiązku; tak się jej wydaje. Obowiązku tego nie miała wobec z Yoshidy z pewnością, wiązała ich umowa skrupulatnie spisana i żaden z jej punktów nie wybrzmiewał jakoby zajmować się miała kimkolwiek w jego imieniu. Racjonalizować próbuje swą niechęć, nie wobec chłopca, bo i nim był w jej oczach cały czas i niechęć nie jest słowem, którego byłaby w stanie wobec niego użyć, nie teraz, gdy ten przypadkiem zakradł się do serca i w nim zagrzał miejsce. Niechęć, która buduje się pod żebrami była wobec spojrzenia w lustro, z ciałem objętym ciężarem wyszywanego saree. Niechęć wobec delikatnych, złotych płatków, które rytmicznie płyną po włosach, końcami swymi okalając czoło, wobec szyi objętej kolorowymi kamieniami, kaskadami sunącymi aż po samą pierś. Ta na nowo wypełnia się powietrzem, z cichym, perłowym śmiechem poruszając ozdobami.
Nie poznaje się, gdy ostatni raz zerka w odbicie, nie poznaje, gdy zatrzaskuje za sobą drzwi i wsiada do samochodu. I wtedy o wszystkim zapomina.
— Aoi — odpowiada miękko, ciszą wplątuje w szum ruszającego samochodu. Dłoń jej, okalana jeszcze charakterystyczną, ciężką wonią suszonych traw, sięga policzka. Przesuwa po nim wierzchem jednego z paliczków, z uwagą, by ruch ten był ostrożny, zaczepia o zagubionych kosmyk. Kontrastują swą barwą, jak mleko i miód, gdy zakłada go za ucho i dłoń znów chowa przy sobie.
Nie przerywa ciszy. Spogląda tylko ku chłopcu, ku jego skupionej twarzy, ku dwóm perłom osadzonym w oczodołach, które choć ślepe, tak zdawać się mogą uważniejsze, aniżeli kogoś, kto ze zmysłem tym nie rozstawał się od urodzenia. Może dlatego właśnie, bo go chłopcu odebrano, skupia się na nim jeszcze mocniej. Nie wie. Mruży tylko oko, zza którego sama nie dostrzega zbyt wiele, bo nim wyłapać tylko może jasną poświatę skóry, nie kontur delikatnego materiału, podobnego morskiej bryzie. Sięga ku niemu, znów ostrożnie, ruchem miękkim ujmuje skraj jego w dwa palce i między opuszkami poznaje teksturę.
Nie przywykła jeszcze do gwałtowności jego ruchów. Te, choć płynne, tak zawsze dla niej zaskakujące, nie tyle swym tempem, a częstotliwością; trudno się zaś dziwić, gdy główny zmysł poznawczy wyrwany, zastępuje się innym. Wyciąga ku niemu nadgarstki.
Gdy dłonie jej sięgają wyżej, pod nos, powieki nakrywają spojrzenie, pozwalając jej skupić się jedynie na zapachu. Na tym, jak jego słodycz przeszywała skórę, ostrym sentymentem atakuje nozdrza. Siedzi tak moment, długi, po nim dopiero unosząc oczy na twarz Munehiry, na usta wstępuje uśmiech. Dłoń jej odwraca się tak, by między kciukiem a palcem wskazującym ująć śródręcze, przyciągnąć ku sobie, opuszki drobnych palców ułożyć w zmarszczce, która znaczy policzek. By widział jej uśmiech taki, jakbym był naprawdę.
— Śliczne. Dziękuje, Aoi — wargi jej krótkim ruchem muskają wierzch paliczków, gestem tym potęgując słowa.
Wielka sala spowita niebieską poświatą bucha w twarz, zatrzymuje w pół kroku swoją wystawnością, gdy pod ramię przekraczają jej próg. W kącie jej rozstawiona orkiestra, przygrywa w rytm dzwoniącej przy skórze biżuterii. Szczęka jej na nowo zaciśnięta, pod naporem tym porcelana zębów trzeszczy niebezpiecznie. Dłoń jej mocniej okala palce chłopca, gdy spojrzenie biegnie po twarzach obcych ludzi. Nie jej jednak zadaniem jej decydować o kolejnym kroku; pilnować ma jedynie, by te, które Aoi zdecyduje się podjąć, nie były ostatnimi. Bo wie, w głębi serca, że czułość, którą ją uświadcza nie jest tą, która wypełnia większość serca. Nie ona przygrywa decyzjom, nie ona dyrygentem grającej w duszy muzyki, a ona, obejmując go ciasno, pilnować ma jedynie, by żaden z instrumentów się nie rozstroił.
When we two get together
Sweet madness, what else can it be?
Sweet madness, what else can it be?
_____________
@Munehira Aoi
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Dotyk zawsze wywołuje chwilowy paraliż, zmuszając ciało do zastygnięcia, trwania niby to jako posąg; twardo, poza miękkością skóry i giętkością ścięgien, całkowicie o nich zapominając — niesie się tylko ten huk knykci uderzających o lity kamień, o skostnienie w nerwowości zbłąkanego umysłu wpisane w długość egzystencji Munehiry. Tę, która poszarpana jest i rozwleczona krwawą miazgą między psimi pyskami, jakby te dzieliły się między sobą ostatnią, najświętszą wieczerzą, a jakie we wspomnieniu nadal warczą, które nadal może wyłapać, te żarłoczne ich ujadanie u nasady czaszki, gdzie kręgosłup wsuwa się w jej ciepłe wnętrze. Przyzwyczaja się, powoli, mozolnie, przez kobiecy dotyk poznając znów ludzką łagodność, a ta jest zbyt rzadka, aby mógł ją ponownie stracić. Aoi jest jak szczenie za szybko odstawione od matki. Siłą brutalną zamkniętą w zimnie obcych dłoni, wyszarpane od epicentrum ciepła i matczynej spolegliwości. Świadome jednak szczenie tego, że jeżeli zaskomli chociaż raz, jeżeli choć jeden pisk umknie z pyska, okaże okruch słabości, której w sobie nienawidzi, ale która nadal jest dziecięca i niewinna — nigdy nie zostanie wybranym. Słabe, schorowane szczenięta od razu wpychane są w wór. Wie to. Mówiono mu to. Powtarzano wielokrotnie. Słabe szczenięta kończą w jeziorach.
Kiedy woń henny mknie ku nozdrzom, bardziej na niej jest w stanie się skupić, niż na powściągliwym muśnięciu smukłych paliczków. Tak nienachalnym i zdawać by się mogło naturalnym — ale przecież nadal się siebie uczą i Aoi nie wie, jak ma się czuć, jak ma się odnieść do kobiety, do jej obecności; wie jedynie, że chce być pilny i obecny. A z obecnością ma największy problem, bo kiedy łapie się zębami za skraj rzeczywistości, ryk w głowie stara się rozluźnić szczękę i wessać go w stęchłą od śliny i strzępów gnijącego ochłapu mięsa gardziel. Pochłonąć, cal za calem, skórę naznaczyć żarem kwasu we wzburzonym psim żołądku. Oddech targany delikatnym, perlistym śmiechem haczy o dolną wargę, kiedy usta rozchylają się, błyszcząc kryształem jednego z kłów.
Oddychaj głęboko Aoi, bo zaczniesz sapać jak kundel.
Śmiech. Lekki, brzęczący pod sufitem mknącego szosą pojazdu, jak uwięziona pod szklanką pszczoła; buczy, pragnie się wyzwolić i rozbrzmieć donośniej. Myślał, oj jak on słodko zachodził w głowę jeszcze dwa miesiące temu, żyjąc głupią nadzieją, że kiedy wróci w swoje-nie-swoje ciało, to ten śmiech, który się zrywa z nagła, lizany niespokojnością domysłów i majaków, ugaśnie i zniknie. A jednak... Aoi wybrzmiewa. Przyjemnie. Nie jak dziecko, nie jak chłopiec, ale też nie jak mężczyzna. Jest w nim rezon biesa, który jeszcze kłamie, który jeszcze udaje i zmyślnie zakłada maski, jakie na swojej sztucznej gładkości kładą się anielskim rumieńcem pod odłamkami nieba wciśniętymi siłą w oczodoły, kciukami dociśnięty idealny przestwór firmamentu w dwóch czerniejących dziurach pod łagodnością zarysu łuków brwi. Jest jej wdzięczny; na swój sposób, który ma nadzieję, że i ona zrozumie pewnego dnia. Szczególnie teraz, kiedy opuszki stykają się z jej skórą, badając pewnie, choć z wolna i ostrożnie zarys uśmiechu. Widzi ją prawdziwą. Widzi ją czułością i ciepłem, napięciem skóry, miękkością policzka, W ten sposób, w który nikt nigdy nie będzie miał prawa jej oglądać. Łapczywie łapie te chwile i karmi się nimi, czując, jakby ktoś natarł gładki tors ziołową maścią, która rozgrzewa schorowany organizm. Głowa opada nieznacznie w bok, ciągnąc za sobą kaskadę krótkich, popielatych fal, układając je w migotliwości podjazdu perłową poświatą wokół bladości twarzy. Rysy twarzy łagodnieją, razem z ruchem słów na palcach. Pergamin powiek osuwa się, zasłaniając bielmo spojrzenia, przykrywając je połowicznie na wdech jeden głęboki, który prostuje ramiona. — Proszę. Ale nie dziękuj za coś, co jest częścią Ciebie. — Odpowiada ciszej, niźli zamierzał, jakby w krótkim lęku, że głos, który usłyszy, nie będzie należał do niego. Może pewnego dnia utraci ten przestrach, jaki w dniu śmierci przylgnął do zagubionej duszy stalowym uściskiem. Może pewnego dnia zahuczy niczym dzwon, dobrowolnie, a nie szarpany obsesją, która rozpala i trawi wrażliwą siatkę neuronów, pozostawiając po sobie jedynie zwierzęcą pierwotność.
— Co roku jest to samo... „Kibō No Niwa”. Najpierw wszystkich stłaczają na głównej sali, pozwalają się im spić, rozluźnić, żeby byli łatwiejsi... Potem trochę tańców, poczęstunek i aukcja. Jak zdarta płyta... — Wsłuchuje się w brzdęk biżuterii, jaka klekocze na ciele i we włosach towarzyszki. Brzdęk ten srebrzysty wyznacza rytm ich kroków, z jednej strony miękki i szybujący przez salę, a z drugiej spięty, bo lędźwie mężczyzny sztywnieją nieznacznie, kiedy uświadamia sobie, że pod naporem tego wieczora, może znaleźć się o krok bliżej zrozumienia — o krok bliżej swojego celu, swojej zemsty, swojej alfy i omegi; między tymi, którzy życie ofiarowali, aby kolejno w nieśmiesznym żarcie je odebrać. Głos Munehiry nie jest wcale szeptem. Przejmowanie się uszami, które nadstawiają się w ich kierunku i spojrzeniami, jakie napierają na ciała, zniknęło w momencie, w którym na mleczne ramiona zapadł ostateczny, barbarzyński wyrok. Wrócił; a oni, oni wszyscy, powinni cieszyć się z tego powodu bardziej niż on. Powinni być wdzięczni. Powinni docenić. Powinni dziękować. — Najgorsze jest to, że ja dopiero teraz zaczynam rozumieć, dlaczego im się to podoba. — Nuta rozbawienia roluje się i osadza na czubku języka, kiedy koniuszki palców wskubują się w delikatny materiał saree, który swoją chłodną taflą opada przez kobiece ramię. Zatopiłby się w nim najchętniej. Owinął jak kot, zatracił całkowicie i zagubił. W połach przeszytego cenną nicią materiału, odgradzając niepokój umysłu od innych; być dla siebie, jak słodkie musi być to uczucie. Jak wygodne i jak dla niego niedostępne. — Och, ale spokojnie... — Spoufalający się półszept mknie wyżej, ponad krągłość barku Madhuvathi, ale też ponad błękitną draperię, która w zamaszystości skrzydła odcina się od bladości skóry Munehiry i od iskier białego złota, które łapie zielone smugi światła, refleksem odrzucając je z powrotem w milknący za nimi tłum, który, choć ich przepuszczał ku schodom, zamykał się za nimi w obserwacji zaciekłej i słowem krótkiego niedowierzania gnieżdżąc się w kącikach ust. — Będę grzeczny tym razem. — W krótkim zaśpiewie śmiechu, jaki podwija zaróżowienie górnej wargi, kły szczerzą się rozkosznie, bo mężczyzna kłamie — bawi go to, bo nawet nie ukrywa tego faktu. Nie potrafiłby jej okłamać. Zasługiwała na szczerość, zasługiwała na bliskość, zasługiwała na ciepło, które sama tak szczodrze mu rozdzielała. Więc motyle na paliczkach poruszyły się znów nerwowo, kiedy opuszki zadrgały na skórze kobiecego nadgarstka, wsuwając się pod jego gładkość, jakby tym rozważnym gestem, pragnął sprawdzić jej puls. — Tylko się nie denerwuj, proszę. Wiem, że jest zbyt dużo osób... tutaj. — Ciszej, ciszej i jeszcze ciszej. Bo w tłumie urywa się westchnienie. Kaszel, który szybuje nad obłym dźwiękiem kontrabasu, znacząc ścieżkę wprost w jeden z rozszalałych pysków w czaszce Aoiego.
Każdego po kolei... każdego po kolei... jeden, za drugim.
Aoi wie, wie doskonale, że atmosfera będzie się zagęszczać, aż do momentu, w którym wszyscy stracą oddech; a on z chęcią, z tą swoją chorą przyjemnością, maniakalną żądzą, fiksacją, która już zdążyła wgryźć się w zbielałe kości, rozegra jedno ze swoich przedstawień. Dlatego i ślepe wejrzenie skrzy się, tnie przestrzeń, rozciąga chłód tęczówek zjednanych z rozmytą źrenicą między twarzami tych, których, chociaż nie widzi, to rozpoznaje. Pierwszy krok na szerokich marmurowych schodach budzi odłamek wspomnienia, który niczym odprysk lustra wżyna się w serce. Chłód żeliwnej balustrady trze o skórę, zrywając oddech. — Po prawej stronie będzie znajdował się szeroki bar. Gdybyś mogła wziąć coś dla nas, zanim te szczurze szepty zalęgną mi się w ustach... — Serce uderza mocniej, kiedy paliczki zaciskają się na metalu. Gniew rozpycha żyły, chociaż twarz łagodna i jawiąca się uśmiechem; kiedy głos staje się szorstki, niczym rozdrobnione szkło wypadając między stopy mijanych gości.
— Poczekam tutaj. — Piach i szkło sunie przez krtań, nim obie dłonie spoczną na barierce z biodrem silnie do niej dociśniętym. Nie ruszy się. Nie teraz. Nie, dopóki myśli, tych cholernie niespokojnych niczym stado wron drących się w fioletowym brzasku nieba, nie zaleje alkohol. Rozstaje się z nią dobrowolnie, chociaż niechętnie. Przylgnąłby do jej ciała mocniej, bardziej zachłannie, wtopił się w nią i stał jednością, aby cały czas mogła mieć go przy sobie. Desperacja, ale i zarazem nadzieja zaciska się zębem bólu na skroni, nim kciuk utknie w jej zagłębieniu, długimi palcami sięgając wyżej, między kosmyki miękkich włosów. Spojrzenie ginie za powiekami, ukrywa się przed innymi, kiedy Aoi nadal brodzi we własnym mroku i karmi się ciemnością, która go dla siebie oswaja.
Kiedy woń henny mknie ku nozdrzom, bardziej na niej jest w stanie się skupić, niż na powściągliwym muśnięciu smukłych paliczków. Tak nienachalnym i zdawać by się mogło naturalnym — ale przecież nadal się siebie uczą i Aoi nie wie, jak ma się czuć, jak ma się odnieść do kobiety, do jej obecności; wie jedynie, że chce być pilny i obecny. A z obecnością ma największy problem, bo kiedy łapie się zębami za skraj rzeczywistości, ryk w głowie stara się rozluźnić szczękę i wessać go w stęchłą od śliny i strzępów gnijącego ochłapu mięsa gardziel. Pochłonąć, cal za calem, skórę naznaczyć żarem kwasu we wzburzonym psim żołądku. Oddech targany delikatnym, perlistym śmiechem haczy o dolną wargę, kiedy usta rozchylają się, błyszcząc kryształem jednego z kłów.
Oddychaj głęboko Aoi, bo zaczniesz sapać jak kundel.
Śmiech. Lekki, brzęczący pod sufitem mknącego szosą pojazdu, jak uwięziona pod szklanką pszczoła; buczy, pragnie się wyzwolić i rozbrzmieć donośniej. Myślał, oj jak on słodko zachodził w głowę jeszcze dwa miesiące temu, żyjąc głupią nadzieją, że kiedy wróci w swoje-nie-swoje ciało, to ten śmiech, który się zrywa z nagła, lizany niespokojnością domysłów i majaków, ugaśnie i zniknie. A jednak... Aoi wybrzmiewa. Przyjemnie. Nie jak dziecko, nie jak chłopiec, ale też nie jak mężczyzna. Jest w nim rezon biesa, który jeszcze kłamie, który jeszcze udaje i zmyślnie zakłada maski, jakie na swojej sztucznej gładkości kładą się anielskim rumieńcem pod odłamkami nieba wciśniętymi siłą w oczodoły, kciukami dociśnięty idealny przestwór firmamentu w dwóch czerniejących dziurach pod łagodnością zarysu łuków brwi. Jest jej wdzięczny; na swój sposób, który ma nadzieję, że i ona zrozumie pewnego dnia. Szczególnie teraz, kiedy opuszki stykają się z jej skórą, badając pewnie, choć z wolna i ostrożnie zarys uśmiechu. Widzi ją prawdziwą. Widzi ją czułością i ciepłem, napięciem skóry, miękkością policzka, W ten sposób, w który nikt nigdy nie będzie miał prawa jej oglądać. Łapczywie łapie te chwile i karmi się nimi, czując, jakby ktoś natarł gładki tors ziołową maścią, która rozgrzewa schorowany organizm. Głowa opada nieznacznie w bok, ciągnąc za sobą kaskadę krótkich, popielatych fal, układając je w migotliwości podjazdu perłową poświatą wokół bladości twarzy. Rysy twarzy łagodnieją, razem z ruchem słów na palcach. Pergamin powiek osuwa się, zasłaniając bielmo spojrzenia, przykrywając je połowicznie na wdech jeden głęboki, który prostuje ramiona. — Proszę. Ale nie dziękuj za coś, co jest częścią Ciebie. — Odpowiada ciszej, niźli zamierzał, jakby w krótkim lęku, że głos, który usłyszy, nie będzie należał do niego. Może pewnego dnia utraci ten przestrach, jaki w dniu śmierci przylgnął do zagubionej duszy stalowym uściskiem. Może pewnego dnia zahuczy niczym dzwon, dobrowolnie, a nie szarpany obsesją, która rozpala i trawi wrażliwą siatkę neuronów, pozostawiając po sobie jedynie zwierzęcą pierwotność.
— Co roku jest to samo... „Kibō No Niwa”. Najpierw wszystkich stłaczają na głównej sali, pozwalają się im spić, rozluźnić, żeby byli łatwiejsi... Potem trochę tańców, poczęstunek i aukcja. Jak zdarta płyta... — Wsłuchuje się w brzdęk biżuterii, jaka klekocze na ciele i we włosach towarzyszki. Brzdęk ten srebrzysty wyznacza rytm ich kroków, z jednej strony miękki i szybujący przez salę, a z drugiej spięty, bo lędźwie mężczyzny sztywnieją nieznacznie, kiedy uświadamia sobie, że pod naporem tego wieczora, może znaleźć się o krok bliżej zrozumienia — o krok bliżej swojego celu, swojej zemsty, swojej alfy i omegi; między tymi, którzy życie ofiarowali, aby kolejno w nieśmiesznym żarcie je odebrać. Głos Munehiry nie jest wcale szeptem. Przejmowanie się uszami, które nadstawiają się w ich kierunku i spojrzeniami, jakie napierają na ciała, zniknęło w momencie, w którym na mleczne ramiona zapadł ostateczny, barbarzyński wyrok. Wrócił; a oni, oni wszyscy, powinni cieszyć się z tego powodu bardziej niż on. Powinni być wdzięczni. Powinni docenić. Powinni dziękować. — Najgorsze jest to, że ja dopiero teraz zaczynam rozumieć, dlaczego im się to podoba. — Nuta rozbawienia roluje się i osadza na czubku języka, kiedy koniuszki palców wskubują się w delikatny materiał saree, który swoją chłodną taflą opada przez kobiece ramię. Zatopiłby się w nim najchętniej. Owinął jak kot, zatracił całkowicie i zagubił. W połach przeszytego cenną nicią materiału, odgradzając niepokój umysłu od innych; być dla siebie, jak słodkie musi być to uczucie. Jak wygodne i jak dla niego niedostępne. — Och, ale spokojnie... — Spoufalający się półszept mknie wyżej, ponad krągłość barku Madhuvathi, ale też ponad błękitną draperię, która w zamaszystości skrzydła odcina się od bladości skóry Munehiry i od iskier białego złota, które łapie zielone smugi światła, refleksem odrzucając je z powrotem w milknący za nimi tłum, który, choć ich przepuszczał ku schodom, zamykał się za nimi w obserwacji zaciekłej i słowem krótkiego niedowierzania gnieżdżąc się w kącikach ust. — Będę grzeczny tym razem. — W krótkim zaśpiewie śmiechu, jaki podwija zaróżowienie górnej wargi, kły szczerzą się rozkosznie, bo mężczyzna kłamie — bawi go to, bo nawet nie ukrywa tego faktu. Nie potrafiłby jej okłamać. Zasługiwała na szczerość, zasługiwała na bliskość, zasługiwała na ciepło, które sama tak szczodrze mu rozdzielała. Więc motyle na paliczkach poruszyły się znów nerwowo, kiedy opuszki zadrgały na skórze kobiecego nadgarstka, wsuwając się pod jego gładkość, jakby tym rozważnym gestem, pragnął sprawdzić jej puls. — Tylko się nie denerwuj, proszę. Wiem, że jest zbyt dużo osób... tutaj. — Ciszej, ciszej i jeszcze ciszej. Bo w tłumie urywa się westchnienie. Kaszel, który szybuje nad obłym dźwiękiem kontrabasu, znacząc ścieżkę wprost w jeden z rozszalałych pysków w czaszce Aoiego.
Każdego po kolei... każdego po kolei... jeden, za drugim.
Aoi wie, wie doskonale, że atmosfera będzie się zagęszczać, aż do momentu, w którym wszyscy stracą oddech; a on z chęcią, z tą swoją chorą przyjemnością, maniakalną żądzą, fiksacją, która już zdążyła wgryźć się w zbielałe kości, rozegra jedno ze swoich przedstawień. Dlatego i ślepe wejrzenie skrzy się, tnie przestrzeń, rozciąga chłód tęczówek zjednanych z rozmytą źrenicą między twarzami tych, których, chociaż nie widzi, to rozpoznaje. Pierwszy krok na szerokich marmurowych schodach budzi odłamek wspomnienia, który niczym odprysk lustra wżyna się w serce. Chłód żeliwnej balustrady trze o skórę, zrywając oddech. — Po prawej stronie będzie znajdował się szeroki bar. Gdybyś mogła wziąć coś dla nas, zanim te szczurze szepty zalęgną mi się w ustach... — Serce uderza mocniej, kiedy paliczki zaciskają się na metalu. Gniew rozpycha żyły, chociaż twarz łagodna i jawiąca się uśmiechem; kiedy głos staje się szorstki, niczym rozdrobnione szkło wypadając między stopy mijanych gości.
" Kim ona jest?"
" Munehira?"
" W tym roku byłyby... Jakoś pięć lat może"
" Widziałeś ich...?"
" Munehira?"
" W tym roku byłyby... Jakoś pięć lat może"
" Widziałeś ich...?"
— Poczekam tutaj. — Piach i szkło sunie przez krtań, nim obie dłonie spoczną na barierce z biodrem silnie do niej dociśniętym. Nie ruszy się. Nie teraz. Nie, dopóki myśli, tych cholernie niespokojnych niczym stado wron drących się w fioletowym brzasku nieba, nie zaleje alkohol. Rozstaje się z nią dobrowolnie, chociaż niechętnie. Przylgnąłby do jej ciała mocniej, bardziej zachłannie, wtopił się w nią i stał jednością, aby cały czas mogła mieć go przy sobie. Desperacja, ale i zarazem nadzieja zaciska się zębem bólu na skroni, nim kciuk utknie w jej zagłębieniu, długimi palcami sięgając wyżej, między kosmyki miękkich włosów. Spojrzenie ginie za powiekami, ukrywa się przed innymi, kiedy Aoi nadal brodzi we własnym mroku i karmi się ciemnością, która go dla siebie oswaja.
Vance Whitelaw ubóstwia ten post.
maj 2038 roku