Herbaciarnia "Yōkina ha" - Page 2
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Sob 28 Paź 2023 - 22:44
First topic message reminder :

Herbaciarnia "Yōkina ha"


Po przekroczeniu progu tej leżącej w sercu jednego z parków Asakury herbaciarni, odwiedzający może poczuć się jakby cofnął się w czasie o kilka stuleci. Lokal założony został w XVIII wieku i przechodził liczne odbudowy po tsunami, trzęsieniach ziemi czy pożarach, zawsze jednak zachowując oryginalny kształt architektoniczny. Piętrowy budynek oferuje nie tylko ogromny wybór herbat parzonych w tradycyjnym stylu. W środku można wypożyczać różnorakie gry planszowe, a także zrelaksować się w ogrodzie zen czy obserwować staw pełny kolorowych karpi koi. Legendy głoszą, że czasem w okolicy spotkać można duchy przodków właścicieli, jako że biznes wciąż pozostaje w rękach tej samej rodziny od pokoleń.

Haraedo

Warui Shin'ya

Wto 16 Kwi 2024 - 17:13
Prawie się znów roześmiał, chuchnął gorącym powietrzem w przylegający do warg materiał maseczki. Lokal nie należy do najtańszych. Szpikulec wszedł głęboko, naruszył wszytą w osobowość metkę, przypominając o jej niewygodnej, trącej obecności. Chciał mu powiedzieć, żeby przestał traktować go jak najgorszy finansowy sort, bo choć różnili się w kwestii posiadanych dóbr, stać go było na te cztery kolejki cholernej herbaty. I musiał to zaznaczyć. - Zapłacę za siebie. - Wtrącił więc, konfrontując z nim butne spojrzenie gryczanych tęczówek. - Jeżeli chcesz zrekompensować godziny czekania, możesz to zrobić w inny sposób. Machanie mi przed nosem plikiem banknotów albo kartą płatniczą nie robi wrażenia. Bo my - nacisk - tania siła robocza, cenimy inne nagrody. Mamy do tego całkiem bogatą wyobraźnię. Potrafimy nawet za dnia widzieć gwiazdy. Wystarczy dać komuś w pysk. - Jego ton, w porównaniu do rozmówcy, był szorstki, sprawiający wrażenie kompletnie niewystudiowanego; lekki, niezwracający uwagi na naturalne zachrypnięcie, które dla niektórych wydawać się mogło nieco aroganckie, w rzeczywistości brzmiało jednak kompletnie niegroźnie. Ten głos był docinaniem, był rozbawieniem, był dźwiękiem przewracanych w nastoletniej obojętności oczu i machnięciem nadgarstka zbywającego temat. Sam nie wiedział dlaczego nagle tak bardzo zaczęło mu zależeć, aby uregulować rachunek dzięki zawartości własnego portfela. Wcześniej sczytując menu krzywił się na widok cen, a po pierwszym łyku zamówionej herbaty te kwoty jeszcze bardziej wydawały się wygórowane. Nie dałby za to nawet połowy, a teraz kłócił się, aby wytracić tygodniówkę, byle tylko...

... byle co?

Byle się nie uzależniać. Wskazać, że przepaść pomiędzy ich poziomami to tylko złudne wrażenie, które można zakopać paroma suchymi garściami. Mógł wycisnąć go do cna, co nawet jawiło się na całkiem satysfakcjonujące, patrząc na to, że w ogóle mu nie zależało na dobru Ye Liana, ale jednocześnie wewnętrzna duma szarpała się i wyła w więzach. Wrzeszczała do zdarcia gardła, aby nie pozwalać na stałe walenie czołem w grunt, jakby musiał się kłaniać przed królami, wybijając sobie ze łba próby jakiegokolwiek buntu.

Urodziłeś się ubogim kundlem i jako ubogi kundel zdechniesz.

Pomimo wyłapywania - czasami bardzo subtelnych - nacisków otoczenia i stawaniu do tego w opozycji, dalej jednak zakrywał oblicze maseczką i, gdy nikt nie patrzył, zerkał ukradkiem w odbijające jego wizerunek powierzchnie. W witryny sklepowe, w lustra, w srebrną zastawę, w kałuże - sprawdzał czy z roku na rok wygląda coraz bardziej jak Ichiru. Kalkulował ile brakuje do ideału. Czy powinien bardziej zapuścić włosy. Czy barki ma tak samo wyrobione. Czy porusza się odpowiednio zwinnie, gdy wymaga tego sytuacja. Czy da radę śmiać się w podobny, beztroski sposób, chociaż w porównaniu do brata, wymuszał swoją wesołość. A ludzie i tak się nabierali. Bo widzieli ten roziskrzony, bezmyślny wzrok i uważali, że to objaw lekkodusznej charakterności. Nie zdawali sobie sprawy ile z tych gorących, temperamentnych płomieni, mylonych stale z hartem ducha i ambicjami, wzniecał kontrolowanie podsycanym gniewem. Starał się jednak na wiele sposobów - kamuflował więc to, co próbowało się z niego wydostać. Odtrącał na dno psychiki, jak łapie się za kark rozszalałe agresją zwierzę, i wciskał to gdzieś w kąt, barykadował czym popadnie, aby się nie wydostało, aby dalej mógł grać, uśmiechać się w ten szczególny, kompletnie niestosowny sposób, mrużąc powieki, ściągając nieco brwi, pozwalając na to, aby całe jego ciało wypełniło się drobinkami drżących, napiętych krwinek, żądnych akcji, zabawy i wyzwań. Krył wszystko, bo tak bardzo się starał, co raz jeszcze, u kolejnej osoby, było po prostu

- Widać.

- To dobrze.

- Jesteś dość ekspresyjny.

Chyba tak - mówiła jego reakcja, gdy wzruszył ramionami.

- Nie dziękuj - skwitował, unosząc sugestywnie brew. - Za to, że nie musisz się domyślać. - O co mi chodzi. Co odczuwam. Ile wkładam w to wysiłku emocjonalnego. Nie musisz stać z dłutem nad kamienną rzeźbą, próbując dobić się do jej środka, ale nie naruszyć ogólnego wizerunku.

Nie wmieszał w to pretensjonalności. Prawie tak, jakby tym razem to on pozwolił mu na przyszłe uregulowanie rachunku; zapłacenie za siebie, bo przecież po pewnym wysiłku powinno go być na to stać. Nie zdążył jednak dodać nic więcej, choć pierś urosła o kilka centymetrów. Ewidentnie nabierał tchu, ale słowa splątały się w gardle obszernym kłębkiem, a on sam obrócił odrobinę głowę. Słyszał jej kroki równie wyraźnie co słowa Ye Liana - schodzące do cichszych tonów, podobnie jak ona, zbliżając się, kładła ciszej stopy, jakby obydwoje nie chcieli się nawzajem zagłuszyć.

Albo jakby obydwoje nie chcieli, by ich usłyszano, jednocześnie pragnąc wychwycić dźwięki wywoływane przez oponenta. Coś w spojrzeniu Shin'yi zmiękło, kiedy zadarł odrobinę brodę, spoglądając na pracownicę - jakby skupienie w jego oczach zmieniło stan ze stałego na ciekły. Było bardziej płynne, gdy obserwował oszczędną, wyrobioną przez funkcję mimikę, kiedy wyłapywał barwy, której używała, a która różniła się znacząco od tej, którą z nim rozmawiała wcześniej. Bo obecnie brzmiała bardziej profesjonalnie i lakonicznie, recytowała uprzejme formułki.

Przepraszam...

Przekrzywił nieco głowę; zdziwionym, szczenięcym odruchem niezrozumienia.

... panowie...

Już nie prywatnie, wtedy było wtedy, teraz jest teraz.

Poproszę drugą filiżankę.

- Nie trzeba - tym razem on zaoponował, na krótki moment zerkając na Ye Liana. - Nie ruszyłem tej, szkoda, by się zmarnowała. - I znów wrócił do dziewczyny, nieco zmieszanej tą bezsensowną grą w ping-ponga. - Przeceniłem swoje możliwości biorąc jeszcze jedno zamówienie. Jest w porządku, nic nam nie trzeba. Może tylko trochę prywatności. - Chwila zawahania, jakby jeszcze nie był pewien czy dodać to, co osiadło na krańcu języka, ale ostatecznie, wypuszczając powietrze w niemym westchnieniu, dokończył zamysł z wyczuwalnym na ustach uśmiechem: odezwę się.

Skłoniła się, ale asekuracyjnie, spod ciemnych rzęs, mrugnęła jeszcze na Ye Liana; jakby niepewna, czy może odejść, czy nie wykaże się przez to nietaktem. Koniec końców rzeczywiście opuściła pomieszczenie, zasuwając za sobą shoji.

- Seiwa-Genji Teru raczej cię nie ugości, jakąkolwiek sympatycznością by się nie odznaczał. - Te słowa popłynęły od razu, kiedy za drzwiami ucichły kroki oddalającej się Idane. Równolegle z brzmieniem topaz ślepi osiadł na stałe na schorowanym obliczu mężczyzny. - Nie żyje. - Już się tak nie szczerzył.

Nie znał przedstawiciela Minamoto personalnie, ale odniósł wrażenie, jakby kilka razy go spotkał. Naprawdę się z nim przywitał, podał rękę, zajrzał w źrenice, a potem w różnych okolicznościach, gdy mijali się na ulicy, wpadli na siebie w sklepie, mignęli od przeciwnych stron na pasach ulicznych, kiwali sobie na przywitanie. Nic specjalnego; bez szczegółów, bez twardych konturów po których można ustalić kształt osobowości. A jednak ta godność wżarła się w Shin'ye jak kwas, bo dalej u dna ucha słyszał to słabe, złamane wołanie przez wymęczone gardło; czuł obrzydzenie do faktu, że raz jeszcze, nawet jeżeli w sennym amoku, trawiony gorączką i wyczerpany walką o życie, ktoś nadał mu cudze imię.

Ponieważ był podobny.

Ponieważ zawsze dało się go do kogoś porównać.

- Dowiem się o co chodzi? - Wyłożył dłonie na blat stołu, palcami jednej przykrywając pięść drugiej. Kciuk pocierał świeży, biały bandaż okrywający bliznę na niegdyś zranionej ręce; nawykowo. - Może dam radę pomóc w inny sposób.



従順な


Warui Shin'ya

Ye Lian and Ejiri Carei szaleją za tym postem.

Ye Lian

Sro 1 Maj 2024 - 19:48
Gdyby tylko wiedział, że to zmarnowane lico było chłopakowi tak na rękę; te ciernie bezsenności, skażone fioletem żyłki pod papierowym naskórkiem, zaczerwienione rogówki. Gdyby tylko sam Ye Lian wiedział, co krył za niewinną aparycją siedzący naprzeciwko dzieciak; przede wszystkim, gdyby wiedział, że chował prawdziwego demona pławiącego się w tym widowisku cierpienia i zaszczucia. Gdyby tylko...

Żył przy nim w poczuciu bezpieczeństwa. Mógł za każdym razem spoglądnąć w złote tarcze i poczuwać się do podporządkowania nawet w tak błahej sprawie, jakim była ta sarkastyczna wymiana zdań przy skonfundowanej kobiecie — choć tak naprawdę wcale nie było mu jej żal. Nie spoglądnął na nią ani razu. Skupiony był na badaniu mimiki Shin'yi. Jakby był tylko obserwatorem ze stolika obok, a nie towarzyszem dzielącym blat. Nie umknęły mu te marszczące się fałdki skóry przy kącikach, uśmiech, który zasłonięty materiałem z pewnością wykwitł na młodzieńczych wargach.

Szybko zrezygnował z dalszej batalii. Opuścił wzrok na przepychaną w kierunku dłoni pustą filiżankę, zastanawiając się, dlaczego w ogóle zwraca uwagę na te wszystkie szczegóły. Jakby umysł samoistnie wytwarzał w głowie obraz wszystkich chwil, w których dostrzegał te drobne zmarszczki rozbawienia bez dodatkowej materiałowej osłony; jakby to, co zapamiętał jedynie kąt oka, utrwaliło się i zaczęło go uwierać. Na niebotycznie chłodnej fasadzie nie kryła się jednak ani jedna emocja. Chłopak nie uświadczył żadnej, nawet gdy mężczyzna sięgał po naczynie, drugą ręką po czajniczek i zaczął przelewać aromatyczny płyn do ceramiki. Ciche brzęczenie naparu muskające każdej ze ścian ucichło wraz z oddalającymi się krokami, wraz z zasunięciem shoji.

—  Seiwa-Genji Teru raczej cię nie ugości, jakąkolwiek sympatycznością by się nie odznaczał.

Dziwne napięcie wkradło się na ramiona, gdy pełna szlachetnej gracji dłoń obejmująca imbryk, zawisła nad tacą.

—  Nie żyje.

Rozległ się trzask. Nie był hukiem mogącym rozbić naczynie na tysiące krzywych kawałków. Był to odgłos podkreślający niezdarność, ogłupienie i szok, bo w przypływie tej prostej informacji został nieumyślnie wytrącony z równowagi; jakby w końcu jakaś skrywana od początku tego spotkania emocja znalazła ujście i wyślizgnęła się z ciała o charakterystycznych kamiennych żłobieniach.

Milczał. Zbyt uparcie trzymał się rączki czajnika, jakby nie był do końca świadomy czy chce go odstawić, czy może wstać od stołu i wrócić z nim do domu. Ocucił się dopiero gdy wrzątek sparzył opuszki. Oderwał paliczki wtedy dość gwałtownie i wtarł we wnętrze dłoni. Szukając wcześniej zgubionej maniery, wyprostował się w swoim miejscu. Shin'ya nie musiał siedzieć ramię w ramię z mężczyzną, aby wyczuć ten brak komfortu, załamanie się gruntu, dziwną niepewność. Doglądanie Ye Liana od tylu lat musiała dostarczyć chłopakowi już pewnych instrukcji, jak odpowiednio powinien czytać mowę jego ciała, a że miał możliwość przyglądać się każdemu napinającemu mięśniowi z bliska, z pewnością wytworzył w głowie już jakiś schemat: stąd milczące spojrzenie utkwione w kubku, mogło mówić o potrzebie zebrania myśli, palce obu dłoni obejmujące filiżankę, choć na pierwszy rzut oka nieruchome i martwe, przy wnikliwszej obserwacji pocierały paznokciami naczynie. Denerwował się.

Kiedy?

Zapytał, pozwalając lekkiemu obłokowi na sięgnięcie twarzy, na spoglądnięcie przez białą mgłę zmęczonemu wzorkowi, niemogącemu już dłużnej kryć się w nieruchomej cieczy.

Wybacz dociekliwość, chciałbym po prostu wiedzieć, o ile się spóźniłem.

Chciał wiedzieć, jak bardzo spóźniła się doganiająca go przeszłość; jakby mądrzejsza postanowiła zaatakować, gdy będzie całkowicie bezbronny, bez żadnego zewnętrznego wsparcia. Wieść o śmierci Seiwa-Genji Teru wzbudziła w nim niepokój. Nawet jeśli dusza Teru już dawno opuściła Utsushiyo, czuł do siebie dziwny żal, zawód i smutek, który nigdy nie odznaczyłby się łzą, gnieżdżąca w kąciku oka, jakby już dawno wyczerpał limit wszystkich, jakie w sobie posiadał. I choć w chwilach takich jak ta, kiedy przyszło mu wysłuchiwać żałobnych prawd, wciąż odgrywał nieczułego włodarza, którego bardziej martwiły zagięte poły ubrania, aniżeli życie osoby, odgrywającej ważną rolę w okresie dojrzewania. Nie potrafił pokazać, że go to dotknęło, że lodowy szpikulec przebił organy, że gdzieś w umyśle narodziła się świadomość, że — w innych okolicznościach — mógł ktoś mówić podobnie o nim.

— Dowiem się o co chodzi?

Ye Lian przegryzł wnętrze policzka i gdyby był bardziej ekspresyjny, zapewne westchnąłby z emfazą jak zapędzone w ślepy zaułek stworzenie. Teraz jednak wydawał się zagubiony w swojej stateczności. Gdzieś drgnęła rzęsa, gdzieś napiął się mięsień policzka na wysokich kościach jarzmowych.

Gdyby to było takie łatwe Shin'ya...


Dzieliło ich zbyt dużo kłamstw i przemilczanej prawdy, aby teraz mógł wyłożyć przed rudzielcem przyszłość niczym talię kart. Świadomość tego, jak było naprawdę nie pomagała. Wpędzała go w jeszcze większe zmętnienie, tak wielkie, że musiał końcu przymknąć powieki i rozchylił lekko usta, wypuszczając szelestem zgromadzone w płucach powietrze. Musiał nabrać lekkości słów. Uporządkować sobie to wszystko w głowie.

Spotkałem się tu z tobą Shin'ya, bo ilekroć przebywałem w twoim towarzystwie, przeszywało mnie wspomnienie tego nazwiska. Seiwa-Genji. Zawsze zastanawiałem się, czy to czasem nie on. Ale nie miałem na tyle taktu, aby się upewnić. Nie wiem, czy wiesz, ale dużo podróżował. Spotkałem go po raz pierwszy w wieku trzynastu lat. Miałem wtedy — zamilknął na chwilę; gdzieś za shoji niosły się głosy wchodzących gości, których cienie rysowały się na cienkich ścianach — problem z pewnym bytem.

Czuł, jakby to była jego spowiedź, a raczej początek do całej skrywanej od lat prawdy. I choć nie zamierzał sięgać historią tak daleko, samo zahaczenie o problem, który przyczynił się do zniszczenia życia nie tylko Ye Liana, ale i Ichiru, Shin'yi, Sue i ich rodzin, wzbudzały w nim mdłości; nawracające poczucie winy, z którym mierzył się w każdym nawiedzającym go koszmarze.

W Chinach nie ma yurei, są gui. Nie ma yokai, są mo. Jednakże pomimo odmiennego nazewnictwa wszystko jest równie synergicznie. To wciąż niespełnione dusze ciągnące swój żywot na marnej granicy. Niewiele różniącej się od spaceru pod gilotyną. — Głos mężczyzny przeszedł w szept, delikatny i terapeutyczny. Rozchylił powieki i spojrzał na zamaskowaną twarz. Wilgotne tęczówki wyglądały na tej zbielałej cerze jak dwa błyszczące diamenty. — Widzę je od siódmego roku życia. Widziałem już każdą przerażającą sylwetkę. Wszystkie postacie niemające głów, rąk, nóg, pokaleczone, obdarte z ubrań, oblane szkarłatnym płynem. Wiele z nich zdawało się domyślać, że je dostrzegam, bo przerażony, drżałem, gdy te próbowały złapać mnie za ubranie i mną potrząsnąć. Wrzeszczały mi w twarz, błagały, a ja zziajany, oblany zimnym potem docierałem do domu, zamykałem się w pokoju. Kryłem pod kołdrą.

Ta opowieść nie była dla niego łatwa. Ale z jakiegoś powodu, kontynuował, wciąż tym swoim charakterystycznym półszeptem zmuszającym drugą stronę do pochylenia się w celu lepszego dosłyszenia.

W każdym razie. Nauczyłem sobie z tym radzić, a raczej udawać, że mnie to nie dotyczy, że nie znajduję się na granicy życia i śmierci, że nie dostrzegam odstępstw, nawet gdy wygłodniałe Borei wisiało mi nad karkiem ze ściekającą z pyska ślina. Pojawił się jednak inny problem, którego nie mogłem już ignorować. Uczepił się mojej rodziny. Dokładnie siostry — dopiero kiedy powiedział o niej na głos, uświadomił sobie, że z pewnością chłopak nawet nie zdawał sobie sprawy, że ma rodzeństwo. — Wtedy poznałem Seiwa-Genji Teru. Z nikim dotąd nie mogłem o tym szczerze porozmawiać, bez ryzyka, że zostanę okrzyknięty szaleńcem. On był taki sam. Przede wszystkim pierwszą osobą, która uświadomiła mi, że osób o tym piętnie jest więcej. Pouczył, że są też tacy, którzy urodzili się, aby trzymać nad tym szaleństwem pieczę. Niczym prawdziwi obrońcy.

Ye Lian podczas swojej mowy, nie umiał utrzymywać nieruchomego wzorku wyłącznie na wżerających się w niego tęczówkach chłopaka, stąd szarość przemykała raz po odgiętych kosmykach, czarnej maseczce, a drugi raz po ubraniu i naczyniach. Najdłużej zawiesił wzork jednak na nakrytym stole.

Wiem, że mój stan nie jest podyktowany zwykłą chorobą, Shin'ya. Poszukiwałem go, ponieważ wiedziałem, że byłby w stanie mi pomóc. Ale to, co mi powiedziałeś komplikuje całą sytuację. Komplikuje wszystko.

Ye Lian

Arihyoshi Hotaru ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Czw 2 Maj 2024 - 0:15
- Kiedy?

Przesadzona reakcja Ye Liana była jak trzask w podświadomości; naruszenie szyby oddzielającej jedną część od drugiej przeźroczystą ścianą, w tę ścianę uderzając pięścią i zostawiając na gładkiej powierzchni serię pajęczych pęknięć. Barki Shin'yi nie drgnęły nawet o milimetr, ale coś wewnątrz niego wręcz przeciwnie: szarpnęło się jak uwięziony na krótkim sznurze pies, którego nos wyczuł woń intruza. Sprzedana nonszalancko informacja wywołała w obserwowanym mężczyźnie coś, czego zdecydowanie nie dało się przewidzieć. Nawet jeżeli Warui wykalkulował, że rozmówca odpowie pewnym rodzajem zaskoczenia, to z pewnością nie wynalazł w swoim scenariuszu miejsca na aż tak żywą tego wersję. Oto ten zawsze statyczny, minimalistyczny w gestach hipokryta omal nie upuszcza imbryku z gorącym naparem. Te same smukłe palce o zadbanych, perłowych paznokciach parzą się od obudowy czajniczka aż do ostateczności.

Shin'ya w bardzo powolny sposób wyprostował się w barkach. Nie zdejmował chirurgicznie precyzyjnej uwagi z pobladłego oblicza. Wchłaniał każdą czającą się w załamaniach mięśni emocję. To jak drgnął kącik ust. Jak mocniej przymrużyły się powieki. Miał wrażenie, że naraz udało mu się zrozumieć system wgrany w pierwsze lepsze urządzenie. Działał w podobny sposób - jak robot. Zainstalowany program zakładał stały skan wyznaczonej części dysku. Tym dyskiem był Ye Lian. Jego tłumione od lat emocje, długie rzęsy rzucające cień na chorobliwie jasne policzki, jego pocieranie dłoni, co najwidoczniej miało pozbawić go resztek roztargnienia.

- Nie wiem dokładnie. To ktoś bliski?

Pytanie oblekł w ostrożność, której brakowało wcześniej. Zreflektował się jak ktoś, kto dopiero zrozumiał, że za mocno ściska wiotki nadgarstek jakiegoś chuchra; bo gdyby się nie powstrzymał byłoby za późno; o krok od tragedii, gdzie już niemal słychać strzyk łamanych kości. Nawet jego energiczna postawa jakby przycichła. Zachowywał się rzeczywiście jak urządzenie, tym razem takie, w którym zmniejszono obroty działania. Nie trząsł się jak wściekle ryczący samochód na pełnym gazie; nie miał w sobie tej gniewnej charakterności wprawiającej całe otoczenie w drżenie atomów. Niewiele różnił się od przycupniętego do podłoża drapieżnika - nieruchomego, czujnego.

Toksyczna żółć ślepi spotkała się ze stalą tęczówek Ye Liana. Jak kwas spuszczony na ostrze sztyletu, by z sykiem niszczenia stopić żelazo, tak i jego spojrzenie wydawało się przenikać przez ołowianą barykadę, docierając w głąb umysłu; przebił się do wspomnień, mogąc zaczerpnąć z pamięci mężczyzny przynajmniej tyle, ile sam, zapewne wbrew sobie, postanowił mu powiedzieć. Wieść o nowej postaci z przeszłości wywołała pierwszą widoczną reakcję. Shin'ya zmarszczył brwi, ściągając je pod rozwichrzoną niesfornie fryzurą.

Choć nigdy nie przyszło mu poznać Seiwy-Genjiego Teru to jego obecność pojawiała się co jakiś czas w rozdziałach codzienności jako migawki - niby pojedyncze błyski, ale mimo wszystko oślepiały. W najmniej oczekiwanych momentach, jak teraz, ten nieznajomy facet wkradał się w opowieść. Warui nie przypuszczał, że będzie bohaterem historii kogoś, kto zdawał się nie mieć żadnych retrospekcji, zbyt uzależniony od osobowości Ichiru, od jego inicjatyw, bez których każda kartka z kalendarza miała tę samą datę.

Obandażowana dłoń yurei dotykała płasko blatu, nie było tego widać, ale z siłą wbijał opuszki w stół, jakby właśnie w lewej ręce skondensował całą stłoczoną w organizmie złość. Bo gdzieś musiał, aby wzrok pozostał spokojny i czuły, pełen szczerego zainteresowania. Łaknął wiadomości i zwierzeń, nawiązania do siostry, o której zdawał się nigdy wcześniej nie słyszeć, o różnicach w chińskim nazewnictwie, o radzeniu sobie z klątwą senkenshy od siódmego roku życia.

Musiał być taki młody; taki przerażony.

Niewinny.

Też taki byłem, póki nie uszkodziłeś okablowania.

W źrenicy coś błysnęło, ale zniknęło przy ruchu głowy; brodę pochylił jak w ukłonie, kiedy napięta ręka osunęła się nad kolano, by za jej pomocą dźwignąć się z miejsca. Ściany pomieszczenia wciąż odbijały echo szeptliwych słów. Spowiedź dorosłego mężczyzny, który o własnych demonach opowiadał półgłosem, uciekając szklącym się spojrzeniem po kątach.

Przeszedł boso po szeleszczących pod jego krokami matach, okrążył niewielki mebel jaki ich dzielił. Poruszał się płynnie niczym cień, choć nie tak cicho i subtelnie. Nie miał w sobie za grosz gracji; był zbitą masą przemieszczających się mięśni, był hardością utkwioną w obręczy rogówki i brakiem jakiegokolwiek zawahania, kiedy zwalił się tuż obok blondyna; ciężko, jak wór utrzymujący w skupieniu stertę kamieni. Wszystkie wyrobione kilogramy tkanek opadły przy Ye Lianie wraz z dźwiękiem skrzypiącej pod uderzeniem deski podłogowej, dotyk w sekundę po tym sparzył szczupłe ramię. Temperatura Shin'yi zawsze była wysoka; w najgorsze śnieżne zamiecie emanował gorączkową ciepłotą i teraz również dało się to wychwycić, kiedy przechylił się wystarczająco, aby podkreślić obecność. Jedną z rąk oparł za Ye Lianem, pierś przysunęła się do wyprostowanego tyłu barku, nakrapiany piegami policzek zawisnął nad ramieniem, podczas gdy oczy uniosły się wprost na profil; prawie go nie widząc przez rozmywającą bliskość.

To komplikuje wszystko.

- Czytałem kiedyś... - zawahał się; z goryczą, jakby tym razem wyszydził samego siebie - to znaczy, właściwie przeczytano mi kiedyś jedną książkę. Kiedy byłem na sportowym obozie. Postać tam powiedziała, że jeżeli ktoś twierdzi, że coś jest zbyt skomplikowane to znaczy, że wcale nie jest, ale obawia się prawdy, która mu się nie spodoba.

Zapach perfum mieszał się ze słabym aromatem herbaty; Shin zdał sobie sprawę, że będąc w tak szczątkowym dystansie tylko jedna naprężona nić trzyma go jeszcze na dystans przed dotknięciem odsłoniętego skrawka szyi mężczyzny; u dna uszu słyszał charakterystyczny, wilgotny dźwięk pocałunku i cichy oddech umykający przez wargi i może to właśnie było powodem, dla którego przekrzywił głowę. Równie dobrze mógł wyglądać jak ktoś, kto próbuje wyrzucić z niej głupi pomysł.

- Seiwa-Genji Teru nie jest jedynym egzorcystą w historii znającym się na wrednych bytach, które nie chcą dać komuś spokoju. Przykro mi z powodu jego śmierci. - Szturchnął go lekko; ten nastoletni kuksaniec przypominał raczej zaczepkę gimnazjalistów niż prawdziwe pocieszenie, ale łatwo było zrozumieć, że Shin nie potrafił inaczej; wzniosłe wypowiedzi pokrzepiające serce się go nie imały. Pozostawała fizyczna, niemal przytłaczająca obecność; i wypowiadane asekuracyjnie słowa.

- Jego wątpliwej serdeczności dziadek nie za bardzo za mną przepada, ale brat twojego poległego przyjaciela chyba też się nada?

Dobrze wiesz, że bracia twoich przyjaciół mogą się nadać.

- Jest... naprawdę świetny w tym co robi. Powierzyłbym mu życie.



従順な


Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

Pon 6 Maj 2024 - 12:23
Taki mógł się wydawać. Przecież nigdy nie walczył z pozorami rysującymi się na płótnie świadomości społeczeństwa. Dla tych, którzy mijali go poruszającego się drętwo w stronę biblioteki, albo dla tych ustawiających się obok smukłego ciała — wyprostowanego na granicy zatłoczonej ulicy — był zawsze obcokrajowcem, który mimo niezbyt różniącej go aparycji, unikał spojrzenia; lokował wręcz te srebrne obręcze ponad wszystkie głowy, ponad uliczny, niegasnący gwar, jakby te zaklęte w lodzie potrafiły wyłącznie oceniać: dystans, cele, możliwości. Nikt z obserwatorów tego perłowego oblicza nie był świadomy, że to fałszywa fasada; że pod kamienną płytą nagrobkowej twarzy kryje się mężczyzna pełen kompleksów i wątpliwości; pełen pragnień, ale i obaw czy całe to szczęście mu się w ogóle należy, czy nie lepiej odpuścić i wkroczyć w przeciwną uliczkę, nie podejmować zbędnego ryzyka, nie rozczarowywać się po raz kolejny.

W tym zmieszanym przez Shin'ye dystansie znów zastosował na chłopaku wyuczona przez ciało iluzoryczną sztuczkę — bo tylko za takim ziąbem źrenic mogła skrywać się szklana, wyszczerbioną dusza, pełna pęknięć i niewinności niemogącej z jakiegoś powodu się do siebie przyznać. Wyprostowane ciało nawet nie drgnęło, gdy zwalisty krok nacisnął na sztywno ułożone deski, kiedy rozległ się leciutki powiew powietrza opadającego przy napiętych jak struna mięśniach; który połaskotał kark niefizycznym tknięciem ust. Wzdrygnął się, gdy opuszki przetarły jedynie smukłe ramię obleczone dwoma warstwami materiału. Bo przy dźwięku — subtelnym w tym szczeniackim brzmieniu — w końcu oderwał spojrzenie od tafli uwiezionego w ceramice napoju. Zamknął ich w chwili niewypowiedzianych dźwięków; oddechów, które umykały pomiędzy strzelinianami lekko rozwartych warg, w okowach okrągłych źrenic, które jak dwa ciemne punkty pochwyciły ten spaczony miodowy koloryt, łapały się go i niemoralnie przyciągały w swoją stronę — w głąb wykwitu zaskoczenia, zaburzonych ciągów matematycznych równań, prawdopodobieństw, wzorów, które w jednej chwili trafił szlag, bo żadne z podjętych wyliczeń nie przyniosło oczekiwanej odpowiedzi. Zaniepokojony wpijał się w tę patokę całkowicie oderwany. Musiał przypominać chłopakowi to autystyczne, wisielcze oblicze. Dokładnie, jakby zbliżenie to okazało się jakimś uderzeniem głowy; dokładnie, jakby usłyszał brzęk rozbijającego szkła zwierciadła, umożliwiającego dotrzeć w końcu do malowidła pełnego nieudanych linii, śladów gumowania.

To z tego tytułu obrócił drętwo głowę i spoglądnął przed siebie; delikatnie pod kątem sięgającym na blat. Wyraźnie wyrysowana grdyka mężczyzny poruszyła się, choć wcale nie przełknął śliny; zaszczypiał go odsłonięty kark, a bliskość, jaka ich ponownie połączyła, odetchnęła z ulgą, że zmamiono pulsującego kontraktu skryte za przydługim pasmem (za uchem), znajduje się po drugiej stronie. Palce zacisnęły się na obejmowanym gorącym naczyniu. Wyglądali groteskowo. Ye Lian nad wyraz zdystansowany i nieruchomy — bliżej mu było wyciosanej w marmurze rzeźby; Shin'ya bezceremonialny i szelmowski jakby reguły nie obowiązywały go nigdzie, nawet w pełnej o tradycję herbaciarni.

Teraz obaj już znamy prawdę.

Skomentował półszeptem, nie znajdując rozwiązania dla swojego problemu. Przez lata nie myślał o Seiwa-Genji. Ten nastoletni chłopak znajdował się gdzieś głęboko w umyśle, w szufladce podpisanej „przeszłość”. Wraz z nim znajdowały się tam rozciągłe pola, przewrócony konar spróchniałego drzewa, mała szemrząca rzeczka obfita w uciekające w popłochu ryby. Przez wszystkie lata znajdował się gdzieś tam, jak pozostawiony artefakt, do którego można było wrócić każdego dnia. Teraz cała wizja dziecięcych ślepi wpatrujących się tą cnotliwą nieśmiałością w oświetlane promieniami nastoletnie lico stała się jeszcze bardziej odległa, jakby strony wspomnień pożółkły, a on nie walczył już z oślepieniem. Nie musiał. Zamiast jasności, warczały burzowe chmury, które w innym scenariuszu nabiegły nieboskłon; miały zaraz zrzucić na ich młode sylwetki lodowate krople deszczu. Ye Lian opłakiwał przeszłość na swój własny sposób. Może i Teru nie należał do postaci najważniejszych w jego życiu, towarzyszących mu przez całą ścieżkę egzystencji, to był z pewnością ogniwem rozświetlającym okres dojrzewania i karkołomnych prób poszukiwania własnej akceptacji. I choć nigdy nie przeszło mu przez myśl, aby po wielu cichych latach wkroczyć w jego życie, teraz świadomy, że być może docierając do Japonii, Teru już tutaj nie było, poczuł dziwną niesprawiedliwość. Jakieś poczucie, że nie zdążył się nawet odwdzięczyć.

Wyraźnie spięty obserwował zasunięte shoji — jakby lada moment, ktoś miałby przez nie przejść, a oni musieliby odskoczyć do siebie jak sparzeni wrzącą woda. Delikatny kuksaniec w ramię pozostawił na ciele pisarza pulsujące odczucie, na które jedynie na moment oderwał wzrok od ceramiki, upewniając się, że oczy Shin'yi nie rozpala rozbawienie; sam nie wiedział, dlaczego w ogóle rozważył taki scenariusz.

Brat.

Nie wiem, czy powinien naruszać ich spokój, Shin'ya. Nie znam ich. Nie sądzę, aby mieli powód, aby mnie wysłuchać. To renomowany klan, nie schronisko. Jeśli mam być z tobą szczery, prościej było mi zakładać, że znasz Seiwa-Genji Teru, albo osoba — z którą masz kontakt — jest z nim blisko. Nie wyklucza to oczywiście oporu, jakie mógłbym poczuć przed pojawieniem się w progu niczym zjawa przeszłości, która wyskakuje z weselnego tortu. Zawsze mógłbym jednak ryzykować odruchem, że mnie rozpozna, że na chwile powróci do tego samego miejsca we wspomnieniach i przypomni sobie dzieciaka, którego uczył niegdyś żyć. — Zamilkł na moment, najwidoczniej zbierał myśli. — Sam wspominałeś, że nie są zbyt sympatyczni.

Ye Lian

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Pon 13 Maj 2024 - 16:27
... albo osoba, z którą masz kontakt, jest z nim blisko.

- Bycie bratem nie jest wystarczająco bliskie? - wtrącił się; ale szeptem, lekkim tchnieniem osiadającym na warstwach ubrań przykrywających wyprostowane ramię Ye Liana. Nie zamierzał się narzucać; formą propozycji było wyłącznie to, co już mu podsunął, podobnie jak wcześniej podsuwał zdobioną jesienno-zimowymi ornamentami kartkę z zapisanym tam wierszem. Z błędami, których ciężko nie dostrzec, z krzywiznami, od których dało się zorientować, że wymagało to wysiłku, ale jednocześnie uświadamiało, że ten wysiłek nie był wystarczający, bo efekt w najlepszym wypadku plasował gdzieś w połowie skali; był średni, mierny. Rozmazany jak stworzone znaki - przez nieuważność rąk, roztargnienie, które zdawało się przylgnąć do niego jak psia sierść rzepu. Shin'ya trzymał się swojego nagłego wycofania. Wycieszenie nie pasowało kompletnie do znanej energiczności, na jałowym biegu stał się obcy i odleglejszy. Słowa kręcące się drażliwie po języku, łaskoczące podniebienie i trącące obramowanie gardła, od czego chciało mu się odkaszlnąć, byle pozbyć się ich natrętnej obecności, zdawały się rosnąć. Trzymał je za zamkniętymi szczękami, żuchwę oparł lekko o bark mężczyzny, kompletnie nie przejmując się tym, że shoji, które odcinało ich od natrętnych spojrzeń, było jedynie cienką warstwą papieru, całkiem transparentną, jeżeli przez uchylone z drugiej strony drzwi wpadało wystarczająco dużo promieni. Musieli w odpowiednich momentach rysować się na bladej płaszczyźnie cieniem i co uważniejsi dostrzegliby bliskość dwóch odbitych na fakturze, płaskich, pozbawionych szczegółów plam ciemności.

W tle tymczasem rozbrzmiewały kojące odgłosy dobiegające z wewnętrznego ogrodu; postukiwanie napełnionego krańca bambusa, stukającego w drewniane naczynie i jak huśtawka unoszącego ponownie ku niebu, gdy tylko ciecz wylała się z wydrążonego wnętrza. Szelest targanych wiatrem koron drzew, w tym niedługo kwitnącej sakury, która już teraz różowiła się zamkniętymi pękami. Gdzieś daleko poćwierkiwały ptaki nieznanego Shinowi gatunku; piskliwie, bez żadnego zahamowania przecinając milczenie, nadpisując dźwiękiem to, co mogło rozlegać się w wynajętym pomieszczeniu, w którego ścianach wciąż odbijało się gasnące echo stwierdzenia, że sam wspomniał, że nie są zbyt sympatyczni.

- Akurat ty byś im podpasował - odezwał się wreszcie, zadzierając głowę. Z tej perspektywy, gdy wreszcie ściągnął łopatki i przechylił się odrobinę naprzód, mógł na niego spojrzeć. - Mają ten sam poziom... - sztywniactwa, chciałoby się powiedzieć, ale wargi chłopaka zadrgały, zmieniając wyraz na bezpieczniejszy, bo przystępniej brzmiało, kiedy podkreślił, że łączy ich ten sam rodzaj: kultury.

Prawdopodobna wdzięczność wypełniająca źrenice Ye Liana, pełne powagi dziękuję i poczucie, że jest mu coś winien, rekompensowało nieprzemyślane w konsekwencjach zobowiązania. Shin'ya, jak ślepiec, nie dostrzegał mankamentów. Tego, że nie rozmawiał z Enmą od dobrych sześciu miesięcy, a jeżeli tylko się zdarzyło, wiadomości podkreślał chłód i zdawkowość. Pulsująca pod bandażem rana rozgałęziająca się po nazwisku dziedzica alarmowała o nadchodzącym niebezpieczeństwie, którego nie powinien ignorować, a już z pewnością nie powinien przekładać ponad tym trywialnych, personalnych problemów kogoś niezwiązanego z keiyaku suru. Dlaczego tak tracił przy nim rozum? Normalnie kalkulował z prędkością przeznaczoną wyłącznie dobrym systemom komputerowym; tymczasem wyrzucał z siebie niepodszyte faktycznymi możliwościami opcje, jakby był w stanie sięgnąć firmamentu i szarpnąwszy za jego błękitny materiał uchylić Ye Lianowi nieba.

- Możliwe, że potrzebowałbym czasu. - Zaznaczenie tego przyszło wraz z refleksją; do umysłu dobiła się przynajmniej ta jedna, walcząca o atencję uwaga, że przecież kontakt z Enmą był ograniczony. Na własne życzenie, ale być może szczerość zawsze prowadziła do właśnie takich efektów. Wyalienowania i odtrącenia, bo nikt nie był w stanie przyjąć drugiego człowieka w pełni. Dotykano, podziwiano i uwielbiano jedynie ładne powłoki, ale brud zalegający pod ich fasadą, okazywał się na tyle ohydny i obmierzły, że natychmiast się wycofywano. Tworzyły się coraz większe wyrwy, ludzie odstępowali wpierw jeden krok, a potem kolejny i następny, nagle zniesmaczeni wonią i widokiem gnijących od środka traum i kompleksów. Relacja tkana nawet teraz, w herbaciarni zdającej się tkwić w dawnych czasach, pewnego dnia się rozpadnie, uzewnętrzniając zatęchłe, jątrzące zepsucie, które było tam od samego początku. Wszystko zawsze budowano na pozorach; pozytywnych wydźwiękach, z biegiem lat, czasami nawet ledwie miesięcy, odpadających od zdegradowanego jądra jak płaty zaschłej farby. Nikomu nie chciało się już utrzymywać iluzji, non stop odmalowywać wyblakłych z chęci złudzeń. Pozwalali, aby na światło dzienne wychodził cały ten syf; bo było im już wszystko jedno. Nie mieli sił. Nie mieli powodów. Niech się dzieje co chce, nic nie trwało wiecznie, a przynajmniej łatwo było tak sobie wmawiać dla usprawiedliwień własnego poddaństwa. Shin'ya miał oczywistą świadomość, że podobny etap nastąpi; brnął przecież do niego jak walczący z nurtem topielec. Był jednak jakiś urok w tych etapach przejściowych - kiedy jeszcze w planach plasowały najszersze do zdobycia horyzonty i kiedy oczekiwało się, że oddając komuś przysługę, ta osoba spojrzy z rodzajem zachwytu, w którym można się pławić, bo na kilka sekund jest się wspaniałym. Kto nie chciałby swojego momentu chwały, nawet jeżeli fałszywej i niegodnej, działającej jak alkohol - toksyczny, ale wyciszający natrętne, prawdziwe myśli?

- Nawet do kilku tygodni - dodał z westchnieniem, obracając nieco twarz, ześlizgując się wzrokiem ku dłoniom mężczyzny, jakby miał tam trzymać coś konkretnego. - Pożarliśmy się z Seiwą jakiś czas temu, więc ignoruje moje wiadomości. Twoja przypadłość mogłaby tu jednak coś zmienić. To znaczy, może zmusiłaby mnie, abym ugiął karku i wreszcie przebił się przez jego upór. Zapewne po paru nieudanych próbach. - Podrapał się ramieniem po policzku; ciepłe słońce rozjaśniało piegowate oblicze, uwydatniało jednak cienie pod oczami, załamania między brwiami tam, gdzie zwykle je marszczył. Z westchnieniem padło niepohamowane: choć nie czuję się winny. - ale bardziej do siebie, bo szeptem, na granicy mowy, z wyczuwalnym jednak rozdrażnieniem kogoś, kto musi przeprosić tylko dlatego, że to wymóg rodziców, aby mógł wyjść na dwór. - Wytrzymasz tyle?



従順な


Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Sponsored content
marzec-kwiecień 2038 roku