Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
[...]
— Jest nieskończona liczba sposobów na popełnienie samobójstwa, Shin'ya. Bez umierania prawdziwą śmiercią.
[...]
Życie z ciążącym na ramieniu poczuciem winy — decyzją, której żałuje się w każdej sekundzie swojego istnienia — przypomina powolne umieranie. Konanie starego mężczyzny leżącego na szpitalnym łóżku z rurką od respiratora wprowadzoną do gardła. Dla wszystkich zebranych wokół jest jasne, że ledwo kontaktuje i w każdej chwili może stracić przytomność, a jednak z jakiegoś powodu nikt nie pomaga. Tylko patrzy. Wydłuża sekundy w godziny.
W lata.
* * *
Co jakiś czas muskał go dotyk powietrza, słyszał przemykające głosy; śmiechy i przerażające krzyki docierające zza zamkniętych drzwi rozstawionych w rezydencji atrakcji. Siedział na przewróconym do góry dnem wiadrze — w półmroku oświetlonym jedynie rzędem ustawionych na parapecie woskowych, stopionych świec — z zarzuconą nogą na nogę, jak gdyby wytworny gest miał odwrócić wzrok od uległego przytknięcia policzka do letnich żeber kaloryfera. Na wpół przymknięte powieki, oprószone nićmi słomianych kosmyków pozwalały szarym tęczówką rejestrować okolicę. Patrzył właśnie na wbiegającą do głównego korytarza dwójkę osób. Mężczyzna przytrzymywał partnerkę ciasno w ramionach; dziewczyna wydawała się przerażona do granic możliwości.
Bardzo wolno przekierował uwagę do punktu, który zdawał się śledzić, do chwili aż nie rozproszył go wcześniejszy wrzask — do rudej czupryny stojącej przy stoisku wzorowanej na lichą chatkę wątpliwej czarownicy. Nawet z tej odległości widział kolorowy dym unoszący się z kotła, małe miareczki do eliksirów i ustawione niechlujne słoiki, na których odciśnięte były szkarłatne ślady palców. Siedzący na blacie czarny kot miał obwiązaną wokół szyi krótką pelerynę, a łebek okrywał sterczący kapelusz. Kiedy kolejka przesunęła się do przodu, a dwie nastoletnie dziewczynki odziane w wampirze długie szaty udały się w głąb rezydencji, poddając rozmowie z dwoma dużymi kubkami napoju, dostrzegł dopiero, że każdy z nich miał toksyczny neonowy kolor, a na dnie unosiły się niejednolite kształty.
Podczas gdy przyjmująca zamówienie kobieta uśmiechnęła się do Shin'yi, Ye Lian po raz pierwszy poczuł przenikające ciepło niebędące gorącem toczonym w kaloryferze. Odwrócił wzrok. Skostniałe palce sięgały kołnierza, poprawił poły, chroniąc przed chłodem szyję, której nie osłaniała żadna gruba tkanina. Przesunął opuszkami palców po cienkich gumkach maseczki; kichnął w przyozdobiony sztuczną krwią materiał; zeszkliły się kąciki oczu. Zastanawiał się, czy go posłuchał. Czy poprosił ekspedientkę o dodatek mleka bez laktozy i pół łyżeczki cukru? Najlepiej brzozowego. Żyjąc sam ze sobą, nie zwracał nigdy uwagi na dziwactwa i wygórowane wygody, na które większość ludzi przekrzywiała głowy i marszczyła z niezrozumieniem brwi. Teraz kiedy siedział na uboczu, w miejscu, na które nikt nie zwracał uwagi (bo usadzone w znacznym oddaleniu od stolików), podstępnie przesunął dłoń na obszar zmarszczonego przy łokciu zgrubienia płaszcza; pamiętający stanowczość młodzieńczego uścisku. W zamyśleniu szukał granicy szorstkich kształtów, kanciastych płaszczyzn, może wypukłych odpowiedzi dla myśli wysnuwanych w przypływie ogarniających dreszczy, bo Shin'ya trafił w sedno — wielokrotnie mógł do niego napisać. Wielokrotnie też próbował. Wielokrotnie kasował wiadomości. I choć przemilczał odpowiedź, bo bał się, że w przypływie obrony wyrazi się niezbyt oczywiście, może zbyt szorstko, to wciąż pozostawał świadomy skrawanej prawdy, jak bardzo nie chował ją przed światem. Jakie znaczenie miałyby zasady, które niegdyś wybrzmiały z jego ust? Miał wrażenie, że gdziekolwiek nie spoglądał, miał to przed oczami, jakby myśli oblepiały każdy centymetr czaszki, wypełniały oczodoły, a jednak dla jego racjonalizmu obrazy te wciąż pozostawały tak samo niemoralne i brudne. Hańbiące.
Obierając w nawigacji trasę do Saawy, zdał sobie sprawę, że choć w pierwszej chwili pomyślał o możliwie czekającym go na miejscu niebezpieczeństwie, to gdy dłonie wparły się na zmrożonej kierownicy, a zmęczone spojrzenie zaglądnęło wreszcie we wsteczne lusterko, konfrontując świadomość z roziskrzonym mokrymi tęczówkami, wiedział, że był to jedynie pretekst, aby zamknąć się w samochodzie i pojechać prosto do rezydencji rodziny Aikiryu. Do niego. Był na siebie wściekły. Przede wszystkim poirytowany, że ulegał zaczepce małolata, że właściwie na nią czekał, bo sam nie potrafił wybrzmieć inicjatywą — obawiał się wydźwięku, jakby już wystarczająco się przed nim nie poniżył, jakby nie wystarczająco stracił autorytetu w jego oczach. Wszystko po to, aby kolejny raz znosić ten sarkazm; czuć się przez niego uwłoczony, ale z jakiegoś powodu udowadniać mu, że potrafi się bronić, co kompletnie nie było dla niego zrozumiałe.
Kiedy dostrzegł, że się zbliża, pozbył się wszystkich pozostałości myśli: otrzepał płaszcz i złapał za brzeg parapetu, prostując się na równe nogi. Odchrząknął, oczyszczając struny głosowe. Przez ból gardła cicha tonacja wypowiedzi z pewnością była dla chłopaka mniej dosłyszalna w tak rozwrzeszczanym centrum.
— Nikt nie będzie cię szukać? — Rozmasował krtań. — Mam na myśli osoby, z którymi tutaj jesteś.
Warui Shin'ya, Ejiri Carei and Yakushimaru Sanari szaleją za tym postem.
W tym różnica, Ye - nigdy niewypowiedziane słowa zalęgły się w kąciku wykrzywionych ust. Wargi maźnięte czerwoną farbą wydawały się zbyt sztywno nieruchome; jakby trzymał coś za nimi, odpierał atak wyrazów próbujących przedostać się przez szczelny mur zwartych kłów. Myśli jednak galopowały wewnątrz czaszki, hałasowały, wprawiały wszystko w chaos. To prawda, że jest niezliczona ilość opcji na skończenie ze sobą i nie wszystkie wiążą się z zatrzymaniem akcji serca, odłączeniem mózgu od przewodów krwiobiegu. Ale w tym wszystkim samobójstwo to wybór. Umierasz na własną odpowiedzialność i nikomu nie powinno być szkoda twojego cierpienia, bo na nie się zgodziłeś. Ładujesz bosą stopę między ciernie i dziwisz się, że boli, gdy próbujesz ją wycofać zachlapując wszystko krwią, ale to nie wina cierni, że są ostre, tylko twoja, bo nie uważałeś. Sięgasz w głąb paleniska, bo podobało ci się ciepło i chcesz go więcej, ale za późno orientujesz się, że już nie ogrzewa a parzy, zostawiając tylko ropiejące bąble, ale to nie wina ognia, bo jego temperatura się nie zmieniła, tylko ty nie zachowałeś odpowiedniego dystansu. Wbijasz igłę z narkotykiem, pozwalając substancji zadziałać pozytywnie, ale potem nie potrafisz jej już odstawić, a ona wyniszcza organizm zamiast mu pomagać. Samobójstwo to zwykła głupota z inicjatywy. Ciernie, ogień i narkotyki są stałą w tym równaniu - nie zmienią się z twoim udziałem czy bez niego. Ty nadajesz im wydźwięku. Ty je dawkujesz. Robiąc to źle, sam sobie szkodzisz. Bo to wina krzewu, że w niego wszedłeś albo płomieni, że zbliżyłeś się za bardzo? Podjąłeś decyzję. Teraz cierp. Nie zasługujesz nawet na to, aby czuć smutek wobec samego siebie, bo nikt cię nie wepchnął w kolce ani nie operował strzykawką, to były twoje kroki i twoje ręce.
Kusiło, by podjąć temat, ale jednak milczał, zagryzając kraniec języka do wyczucia metalicznego posmaku. Ye Lian musiał uderzać do sprawy wypadku - tego był właściwie pewien. Operował metaforą i zasłaniał się rozmową pozornie niezwiązaną z tamtym zdarzeniem, ale czuć było od niego charakterystyczną blokadę, jakąś cienką błonę wyważonej tajemnicy naciągniętą na neutralne kwestie. Jakby starał się coś powiedzieć, ale nie wprost. Przyznać do czegoś nie mówiąc do czego. Nakierowywał w stronę celu, ale nie pokazywał palcem trasy, tylko co jakiś czas szeptał zimno albo ciepło pozwalając osobie trzeciej kluczyć po nieznanych terenach bez konkretnej informacji gdzie znajduje się skarb i jaki ten skarb w ogóle jest. Nie mógł domyślać się, że Shin’ya wiedział co dostrzegłby po podważeniu wieczka; poczucie winy ciężkie jak betonowa bryła uczepiona grzbietu. Nienawiść do siebie, od której cierpły palce, a wzrok umykał poza granice luster. Codzienne cierpienie, którego nie łagodził, bo był go wart i zdawał sobie z tego sprawę. Powtarzał sobie wtedy, że Ye Lian wypija piwo, którego sam sobie nawarzył. Odraza wobec starszego mężczyzny nie słabła ilekroć dostrzegał jego chłodne spojrzenie, ostrożne, eleganckie ruchy, wyprasowane koszule z wykrochmalonymi kołnierzami. Doszukiwał się w nich zatuszowanego błagania do bogów, aby móc cofnąć czas, ominąć krzew, zatrzymać rękę przy płomieniach, odepchnąć igłę. Warui wszystkie karty postawił na jedną opcję - tę, w której nie ma dla Ye Liana gorszej kary niż świadomość popełnionego błędu. Błędu, którego nie można naprawić dodatkowymi decyzjami. Jak amputacja nogi. Jak przeszczep serca, które bije w piersi, ale nie jest w pełni przyjęte przez resztę organizmu i jakoś trzeba żyć z tym wynaturzeniem, niewygodą i ściskiem. Gdyby się pomylił cały wieloletni plan szlag by trafił. Rozpłynąłby się jak wsypany do kubka proszek, po którym odpowiedział kobiecie uśmiechem. Wystylizowana na czarownicę prezentowała się łagodniej niż większość przebierańców; dziewczęcy kształt twarzy pokryła zielonkawym pudrem, długie, czarne włosy zakręciła w fale nadające jej bardziej nastoletniego i frywolnego wyglądu niż grozy. Ilekroć pochylała głowę, aby skupić się na serwowanych kawach i herbatach, ogromny kapelusz rzucał cień na jej oblicze i tylko czerwone wargi zwracały uwagę klienteli. W porównaniu do wiedźm znanych z legend jej usta uśmiechały się z delikatnością i uprzejmym zainteresowaniem. - Naprawdę tak to wygląda? - przebiło się wyraźniej w pewnym momencie, akurat gdy opierał palce na zakupionym napoju - tuż obok dłoni sprzedawczyni. Śmiech, który wyrwał mu się z krtani, był automatycznym odruchem; wrodzoną cechą ludzi, którzy na komplement reagują niepewną wdzięcznością, ale widocznie wybrzmiał wystarczająco naturalnie, skoro w jej oczach nie znalazł zwątpienia.
W porównaniu do źrenic Ye Liana, które były nimi wypełnione po brzegi.
Kiedy znalazł się już w pobliżu, otaksował bladą cerę mężczyzny z wymownością kogoś kto zbyt przesadnie udaje, że nie dostrzega ogromnej plamy na obrusie. Czerwone punkty pod powiekami i podrażniona skóra nosa nad linią maseczki były właśnie taką plamą na śnieżnej powierzchni.
- Nikt mnie nie będzie szukał. Nie mam pięciu lat, ani krótkiej smyczy - przypomniał rozbawiony, odstawiając dwie tekturowe podstawki (po dwa napoje na jedną) na parapet. - Za to oni nie mieli twojego mleka. Najwidoczniej na tym balu wampiry nie piją A RH-, tylko przesłodzone cappuccino bez laktozy. - Odetchnął nagle, wspierając palce pobliźnionych rąk na swoich biodrach; wyglądał jak człowiek, przed którym stało bojowe wyzwanie. I pewnie tak też się czuł, nabierając powietrza do płuc, by dać radę wyrecytować wszystkie warianty. - Wziąłem ci z sojowym, kokosowym, owsianym, migdałowym, ryżowym i chyba z grochu, ale nie wiem czy dobrze zrozumiałem, bo zacząłem się nerwowo śmiać już po drugiej opcji, zagłuszając przypadkiem pozostałe. Któreś musi być znośne. Może cudaczny cukier, którego używasz, jakoś złagodzi smak, a jak nie to mam jeszcze dwie herbaty, białą i zieloną, ale czekają z chyba-grochem i ryżowym aż je dotargam. Zabrakło mi rąk bardziej niż tobie zdrowego rozsądku. Właściwie nie rozumiem jednej kwestii. - Zawiesił głos. Przyglądał się mu w ten konkretnie irytujący sposób, jakby był o krok od dodania, że przecież obydwoje wiedzieli od początku, że jego wiadomości były żartem, szczeniackim pretekstem. - Skoro jesteś tak przeziębiony to dlaczego przyjechałeś? - Drżenie zaczepnego śmiechu w teatralnie poważnym tonie. - Martwiłeś się?
Kusiło, by podjąć temat, ale jednak milczał, zagryzając kraniec języka do wyczucia metalicznego posmaku. Ye Lian musiał uderzać do sprawy wypadku - tego był właściwie pewien. Operował metaforą i zasłaniał się rozmową pozornie niezwiązaną z tamtym zdarzeniem, ale czuć było od niego charakterystyczną blokadę, jakąś cienką błonę wyważonej tajemnicy naciągniętą na neutralne kwestie. Jakby starał się coś powiedzieć, ale nie wprost. Przyznać do czegoś nie mówiąc do czego. Nakierowywał w stronę celu, ale nie pokazywał palcem trasy, tylko co jakiś czas szeptał zimno albo ciepło pozwalając osobie trzeciej kluczyć po nieznanych terenach bez konkretnej informacji gdzie znajduje się skarb i jaki ten skarb w ogóle jest. Nie mógł domyślać się, że Shin’ya wiedział co dostrzegłby po podważeniu wieczka; poczucie winy ciężkie jak betonowa bryła uczepiona grzbietu. Nienawiść do siebie, od której cierpły palce, a wzrok umykał poza granice luster. Codzienne cierpienie, którego nie łagodził, bo był go wart i zdawał sobie z tego sprawę. Powtarzał sobie wtedy, że Ye Lian wypija piwo, którego sam sobie nawarzył. Odraza wobec starszego mężczyzny nie słabła ilekroć dostrzegał jego chłodne spojrzenie, ostrożne, eleganckie ruchy, wyprasowane koszule z wykrochmalonymi kołnierzami. Doszukiwał się w nich zatuszowanego błagania do bogów, aby móc cofnąć czas, ominąć krzew, zatrzymać rękę przy płomieniach, odepchnąć igłę. Warui wszystkie karty postawił na jedną opcję - tę, w której nie ma dla Ye Liana gorszej kary niż świadomość popełnionego błędu. Błędu, którego nie można naprawić dodatkowymi decyzjami. Jak amputacja nogi. Jak przeszczep serca, które bije w piersi, ale nie jest w pełni przyjęte przez resztę organizmu i jakoś trzeba żyć z tym wynaturzeniem, niewygodą i ściskiem. Gdyby się pomylił cały wieloletni plan szlag by trafił. Rozpłynąłby się jak wsypany do kubka proszek, po którym odpowiedział kobiecie uśmiechem. Wystylizowana na czarownicę prezentowała się łagodniej niż większość przebierańców; dziewczęcy kształt twarzy pokryła zielonkawym pudrem, długie, czarne włosy zakręciła w fale nadające jej bardziej nastoletniego i frywolnego wyglądu niż grozy. Ilekroć pochylała głowę, aby skupić się na serwowanych kawach i herbatach, ogromny kapelusz rzucał cień na jej oblicze i tylko czerwone wargi zwracały uwagę klienteli. W porównaniu do wiedźm znanych z legend jej usta uśmiechały się z delikatnością i uprzejmym zainteresowaniem. - Naprawdę tak to wygląda? - przebiło się wyraźniej w pewnym momencie, akurat gdy opierał palce na zakupionym napoju - tuż obok dłoni sprzedawczyni. Śmiech, który wyrwał mu się z krtani, był automatycznym odruchem; wrodzoną cechą ludzi, którzy na komplement reagują niepewną wdzięcznością, ale widocznie wybrzmiał wystarczająco naturalnie, skoro w jej oczach nie znalazł zwątpienia.
W porównaniu do źrenic Ye Liana, które były nimi wypełnione po brzegi.
Kiedy znalazł się już w pobliżu, otaksował bladą cerę mężczyzny z wymownością kogoś kto zbyt przesadnie udaje, że nie dostrzega ogromnej plamy na obrusie. Czerwone punkty pod powiekami i podrażniona skóra nosa nad linią maseczki były właśnie taką plamą na śnieżnej powierzchni.
- Nikt mnie nie będzie szukał. Nie mam pięciu lat, ani krótkiej smyczy - przypomniał rozbawiony, odstawiając dwie tekturowe podstawki (po dwa napoje na jedną) na parapet. - Za to oni nie mieli twojego mleka. Najwidoczniej na tym balu wampiry nie piją A RH-, tylko przesłodzone cappuccino bez laktozy. - Odetchnął nagle, wspierając palce pobliźnionych rąk na swoich biodrach; wyglądał jak człowiek, przed którym stało bojowe wyzwanie. I pewnie tak też się czuł, nabierając powietrza do płuc, by dać radę wyrecytować wszystkie warianty. - Wziąłem ci z sojowym, kokosowym, owsianym, migdałowym, ryżowym i chyba z grochu, ale nie wiem czy dobrze zrozumiałem, bo zacząłem się nerwowo śmiać już po drugiej opcji, zagłuszając przypadkiem pozostałe. Któreś musi być znośne. Może cudaczny cukier, którego używasz, jakoś złagodzi smak, a jak nie to mam jeszcze dwie herbaty, białą i zieloną, ale czekają z chyba-grochem i ryżowym aż je dotargam. Zabrakło mi rąk bardziej niż tobie zdrowego rozsądku. Właściwie nie rozumiem jednej kwestii. - Zawiesił głos. Przyglądał się mu w ten konkretnie irytujący sposób, jakby był o krok od dodania, że przecież obydwoje wiedzieli od początku, że jego wiadomości były żartem, szczeniackim pretekstem. - Skoro jesteś tak przeziębiony to dlaczego przyjechałeś? - Drżenie zaczepnego śmiechu w teatralnie poważnym tonie. - Martwiłeś się?
Ye Lian, Ejiri Carei and Yakushimaru Sanari szaleją za tym postem.
Obecność chłopaka kojarzyła mu się ze wpadającym do chałupy niespokojnym wichrem; drżały spodeczki od filiżanek, drgały zawieszone zasłony. Nawet teraz — gdy podniósł się z siadu i rozmasował przejawiające dolegliwością gardło — miał wrażenie, że cały proces oczyszczenia umysłu nie pomógł; że myśli wracały niczym goście, którzy zapomnieli założyć przed wyjściem własnych kurtek. Zostawali w przedpokoju na dłużej; przypominali sobie o tej nieszczęsnej rozpraszającej sytuacji odbierającej skupienie. Gospodarzowi nie pozostawało nic innego jak uśmiechać się skromnie i grzecznie wyczekiwać trzasku zamykających wrót. Ale zamiast szablonowej uprzejmości zadrgał na policzku Ye Liana jedynie drobny mięsień. Szarość oczu skupiła się na podsuniętej tekturce wypełnianej przez dwa rozgrzane kubki. Armaty napoi były wyczuwalne przez maseczkę. Mieszały się ze sobą, wprawiając zmysły w delikatne splątanie. Na zasłyszaną subtelną uszczypliwość, chłopak mógł zderzyć się z nieodgadnionym wzrokiem, spokojem okutym w cnotliwą oschłość; w tych błyszczących tarczach jedynym migotającym kolorem stały się odbicia targanych ogników zapalonych świec.
Najwidoczniej na tym balu wampiry nie piją A RH-, tylko przesłodzone cappuccino bez laktozy.
— Może właśnie dzięki temu nie mam poczucia, że rozmawiam z własnym posiłkiem. Wszystkie, które wymieniłeś, są w porządku. Dziękuję.
Źrenice przesunęły się ostrożnie po obu naczyniach, jakby był w stanie wyczytać procentową zawartość energetyczną, ślady tłuszczone i ilość węglowodanów w dwustu mililitrach cieczy. Oczywiście nie brał słów Shin'yi na poważnie. Nie mógł wykupić całego stoiska. Wszystkie warianty przeczytał z pewnością na broszurach albo zasłyszał z ust ekspedientki, do której skrzyły się złote ślepia. Czasem usta Ye Liana były łagodne i pełne powściągliwości, a czasem drżały u samych dołeczków.
— Nie sądziłem, że może zainteresować cię zwykła rozmowa o mleku roślinnym. Bez odgrażania się ciętym językiem.
Kiedy się do niego zwracał, wcale nie patrzał w zawieszoną twarz. Był obrócony do chłopaka profilem. Sięgał po wieczko pierwszego z napojów. Palce odgięły plastik w ten swój wyraźnie szanowany sposób, jakby obchodziły się z elementem przystrojonym diamentem, a nie ze zwykłą plastikową pokrywką. Opakowanie wydało z siebie ciche kliknięcie, a spod czarnego okrycia uwolnił się w końcu puchaty kłąb ciepła. Ye Lian odsunął na moment opuszki, jakby coś tak banalnego mogło sparzyć skórę, naruszyć strukturę zbyt wrażliwej tkanki. Zawsze zdawał się zdumiewać w jego towarzystwie ten pozorny nieodgadniony spokój. Zwłaszcza gdy ogarniał niedawne pole słownych potyczek. Zupełnie jakby nic wcześniej w jego towarzystwie się nie wydarzyło; jakby wciąż otaczały go te same obklejone pajęczynami ściany, okna i drzwi, ciężki zapach kurzu. I skryte trupy wśród rozbawionych tłumów. Tkwiąca w mężczyźnie przywara dbała o pozory. Nawet kiedy nie musiał, usprawiedliwiał się przed obcymi i sobą. Jasne paliczki dłoni ułożyły się na parapecie, a zawieszony dotąd wzrok, wyjrzał w ciemną noc. Usta rozchyliły się; pierś nabrzmiała od zgromadzonego powietrza. Shin'ya mógł wywnioskować, że mężczyzna nie czuje się zbyt pewnie. Sprawiał wrażenie, jakby przez cały czas miał nadzieję, że o to nie zapyta. Jakby nie chciał odpowiadać. Nieruchomość oczu objęła na którą chwilę facjatę podkreśloną gęstą wysypką brązowych piegów. Sądził, że wytrzyma dłużej, ostatecznie po kilku sekundach spuścił oczy. Prawie poczuł na policzku jego uśmiech.
— Znamy realia. Rzeczywistość powinna upoważniać nas do obrania większej ostrożności. W nagraniu wspomniałeś też pewne nazwisko. Może i nie pochodzę stąd, ale na niektóre osoby można natknąć się nawet na końcu świata. Z pewnością wiesz, czym się zajmują. Ale może się mylę i nie powinienem łączyć nazwiska Seiwa z obrzędami i paranormalnymi istotami? — Zamilknął. Wydawał się chcieć coś dodać, ale zdążył ugryźć się w język. Wargi poruszyły się delikatnie, odciskając kształtem na materiale maseczki. Ściszył ton. — To było działanie profilaktyczne.
Pochwycił kubek w obie dłonie; poruszyła się odsłonięta grdyka. Ye Lian miał na sobie ciemny golf — ten sam, który prawie rok temu Shin'ya zobaczył na nim po raz pierwszy.
Wiedział, że w obliczu tego złotego spojrzenia nie zdoła przyznać się do uległości — do świadomości żartu i prowokacji. W końcu wciąż toczył ze sobą bój: z myślami błąkającymi się po czaszce i tym czy nie popełnia błędu interpretacji jego zachowania. Kalkulacje Ye Liana musiały być zgodne, nawet jeśli powietrze między nimi stało się nagle dziwnie naelektryzowane, niemalże dwuznaczne. I właśnie w czasie tej napiętej chwili, zaczepił palcami o brzeg maseczki, zsuwając dyskretnie materiał na brodę. Jasne popielate włosy kontrastowały teraz lekko rozpalonymi policzki; z ustami muskającymi krawędź tektury. Bardzo długo przytrzymywał ich truskawkowy odcień przy ogrzewającej parze.
— Jeśli za twoją wiadomością kryła się jedynie ciekawość poznania mojego tegorocznego kostiumu, to z pewnością cię rozczarowałem. — Ton napłynął niespodziewanie, łagodnie. — Nigdy nie przepadałem za imprezami. Przebrania kojarzą mi się jedynie ze szkolną toaletą, w której siostra obwiązywała mnie papierem. — Odkaszlnął, przystawiając zmiętą pięść do ust. — Była przekonana, że biała koszula i wypolerowane buty nadają się co najwyżej na egzamin, nie na zabawę wśród wynaturzonych kreatur, co było dość zabawne, bo sama pochylała się nade mną w eleganckiej cekinowej sukience. Nie chciałem wchodzić na tę salę, ale powtarzała mi, że przebranie zmienia wszystko. W końcu w takim momencie można być, kim się chce. Im lepszy strój tym przywiązanie do własnej skóry staje się odległe. Nawet najbardziej znienawidzony dzieciak ukrywający swoją twarz za zwykłą maską, jest w stanie zbliżyć się do tych, którzy go onieśmielają. Którzy nigdy by na niego nie spojrzeli. — Nie wziął nawet łyka, odłożył kubek z powrotem na parapet. Kiedy ponownie otaksował towarzysząca sylwetkę, oczy wydawały zawiesić się na czerwonej, owiązanej wokół szyi pelerynie. Jej supeł wydawał się skraść całe zainteresowanie. — Znasz morał spisanej baśni przez Charles'a Perraulta?
Uniósł delikatnie wzrok — tym razem ogniskując go w miodowej słodkości nakrapianej namiastką niedostrzeganej śmiertelnej trucizny.
Najwidoczniej na tym balu wampiry nie piją A RH-, tylko przesłodzone cappuccino bez laktozy.
— Może właśnie dzięki temu nie mam poczucia, że rozmawiam z własnym posiłkiem. Wszystkie, które wymieniłeś, są w porządku. Dziękuję.
Źrenice przesunęły się ostrożnie po obu naczyniach, jakby był w stanie wyczytać procentową zawartość energetyczną, ślady tłuszczone i ilość węglowodanów w dwustu mililitrach cieczy. Oczywiście nie brał słów Shin'yi na poważnie. Nie mógł wykupić całego stoiska. Wszystkie warianty przeczytał z pewnością na broszurach albo zasłyszał z ust ekspedientki, do której skrzyły się złote ślepia. Czasem usta Ye Liana były łagodne i pełne powściągliwości, a czasem drżały u samych dołeczków.
— Nie sądziłem, że może zainteresować cię zwykła rozmowa o mleku roślinnym. Bez odgrażania się ciętym językiem.
Kiedy się do niego zwracał, wcale nie patrzał w zawieszoną twarz. Był obrócony do chłopaka profilem. Sięgał po wieczko pierwszego z napojów. Palce odgięły plastik w ten swój wyraźnie szanowany sposób, jakby obchodziły się z elementem przystrojonym diamentem, a nie ze zwykłą plastikową pokrywką. Opakowanie wydało z siebie ciche kliknięcie, a spod czarnego okrycia uwolnił się w końcu puchaty kłąb ciepła. Ye Lian odsunął na moment opuszki, jakby coś tak banalnego mogło sparzyć skórę, naruszyć strukturę zbyt wrażliwej tkanki. Zawsze zdawał się zdumiewać w jego towarzystwie ten pozorny nieodgadniony spokój. Zwłaszcza gdy ogarniał niedawne pole słownych potyczek. Zupełnie jakby nic wcześniej w jego towarzystwie się nie wydarzyło; jakby wciąż otaczały go te same obklejone pajęczynami ściany, okna i drzwi, ciężki zapach kurzu. I skryte trupy wśród rozbawionych tłumów. Tkwiąca w mężczyźnie przywara dbała o pozory. Nawet kiedy nie musiał, usprawiedliwiał się przed obcymi i sobą. Jasne paliczki dłoni ułożyły się na parapecie, a zawieszony dotąd wzrok, wyjrzał w ciemną noc. Usta rozchyliły się; pierś nabrzmiała od zgromadzonego powietrza. Shin'ya mógł wywnioskować, że mężczyzna nie czuje się zbyt pewnie. Sprawiał wrażenie, jakby przez cały czas miał nadzieję, że o to nie zapyta. Jakby nie chciał odpowiadać. Nieruchomość oczu objęła na którą chwilę facjatę podkreśloną gęstą wysypką brązowych piegów. Sądził, że wytrzyma dłużej, ostatecznie po kilku sekundach spuścił oczy. Prawie poczuł na policzku jego uśmiech.
— Znamy realia. Rzeczywistość powinna upoważniać nas do obrania większej ostrożności. W nagraniu wspomniałeś też pewne nazwisko. Może i nie pochodzę stąd, ale na niektóre osoby można natknąć się nawet na końcu świata. Z pewnością wiesz, czym się zajmują. Ale może się mylę i nie powinienem łączyć nazwiska Seiwa z obrzędami i paranormalnymi istotami? — Zamilknął. Wydawał się chcieć coś dodać, ale zdążył ugryźć się w język. Wargi poruszyły się delikatnie, odciskając kształtem na materiale maseczki. Ściszył ton. — To było działanie profilaktyczne.
Pochwycił kubek w obie dłonie; poruszyła się odsłonięta grdyka. Ye Lian miał na sobie ciemny golf — ten sam, który prawie rok temu Shin'ya zobaczył na nim po raz pierwszy.
Wiedział, że w obliczu tego złotego spojrzenia nie zdoła przyznać się do uległości — do świadomości żartu i prowokacji. W końcu wciąż toczył ze sobą bój: z myślami błąkającymi się po czaszce i tym czy nie popełnia błędu interpretacji jego zachowania. Kalkulacje Ye Liana musiały być zgodne, nawet jeśli powietrze między nimi stało się nagle dziwnie naelektryzowane, niemalże dwuznaczne. I właśnie w czasie tej napiętej chwili, zaczepił palcami o brzeg maseczki, zsuwając dyskretnie materiał na brodę. Jasne popielate włosy kontrastowały teraz lekko rozpalonymi policzki; z ustami muskającymi krawędź tektury. Bardzo długo przytrzymywał ich truskawkowy odcień przy ogrzewającej parze.
— Jeśli za twoją wiadomością kryła się jedynie ciekawość poznania mojego tegorocznego kostiumu, to z pewnością cię rozczarowałem. — Ton napłynął niespodziewanie, łagodnie. — Nigdy nie przepadałem za imprezami. Przebrania kojarzą mi się jedynie ze szkolną toaletą, w której siostra obwiązywała mnie papierem. — Odkaszlnął, przystawiając zmiętą pięść do ust. — Była przekonana, że biała koszula i wypolerowane buty nadają się co najwyżej na egzamin, nie na zabawę wśród wynaturzonych kreatur, co było dość zabawne, bo sama pochylała się nade mną w eleganckiej cekinowej sukience. Nie chciałem wchodzić na tę salę, ale powtarzała mi, że przebranie zmienia wszystko. W końcu w takim momencie można być, kim się chce. Im lepszy strój tym przywiązanie do własnej skóry staje się odległe. Nawet najbardziej znienawidzony dzieciak ukrywający swoją twarz za zwykłą maską, jest w stanie zbliżyć się do tych, którzy go onieśmielają. Którzy nigdy by na niego nie spojrzeli. — Nie wziął nawet łyka, odłożył kubek z powrotem na parapet. Kiedy ponownie otaksował towarzysząca sylwetkę, oczy wydawały zawiesić się na czerwonej, owiązanej wokół szyi pelerynie. Jej supeł wydawał się skraść całe zainteresowanie. — Znasz morał spisanej baśni przez Charles'a Perraulta?
Uniósł delikatnie wzrok — tym razem ogniskując go w miodowej słodkości nakrapianej namiastką niedostrzeganej śmiertelnej trucizny.
Arihyoshi Hotaru and Yakushimaru Sanari szaleją za tym postem.
- Nie ma za co. - Uśmiech krył się w słowach, spojrzeniu, w tonie, jakim to wypowiedział - nieco żartobliwym, jakby w ogóle nie dostrzegł oschłego, nieodgadnionego spojrzenia grafitowych tęczówek. Zachowywał się jak ktoś kto nie rozumie - nie rozumie, że może się nie spodobać, że może nie wpasować się w czyjeś humorystyczne gusta. Że może okazać się zbyt energiczny, nachalny, zbyt swój. Umysł nie działał poprawnie, nie odbierał bodźców w typowy sposób ludzi stłamszonych obowiązującymi normami. Szaleńcza gonitwa myśli taranowała wściekłe poszeptywania tłumu jak stado gnających mustangów. Pod niekutymi kopytami ginęły zdegustowane zerknięcia, westchnienia starszych i niepewność zduszonych garniturami przykładnych biznesmenów. Nie rejestrował tego. Nie obchodziło go to; był ponad. W swojej nastoletniej zuchwałości prezentował się niemal niewinnie, ale kryło się coś za szkłem źrenic, coś nietutejszego i absurdalnego, jak prawdziwa gorączka u wariata. Upłynnione złoto rogówek wychwytywało refleksy w sposób, w jaki mogłyby poruszać się zamieszane, rozpuszczone w naczyniu drogocenne kamienie.
Przekrzywił nieco głowę; rude pasma opadły na skroń, kiedy nakierowywał spojrzenie na smukłe palce. Pamiętał je jako nieruchome kadry; zamknięte na białej pościeli, z materiałem gniecionym w paliczkach; oparte wierzchem o rozgrzane do intensywności czoło; z paznokciami werżniętymi w ramię, gdy w tle głowa odchylała się, wbijając potylicą w miękkość poduszki. Teraz w swojej bladości i drżeniu wywoływały inne odczucia. O wiele słabsze. Na to również chętnie odpowiedziałby z odgrożeniem się ciętym językiem, ale już sam wytyk przeniósł koncentrację z jasnych knykci na profil twarzy.
- Dużo spraw mnie interesuje. - Nie czuł obowiązku kajania się; nie potrzeba tu było wytłumaczeń, bo nic mu nie był winien. Sam Ye Lian z pewnością na nie nie liczył, ale drgnienie mało subtelnej prowokacji wplątane w struny głosowe sugerowało, że Shin nie robił tego po to, aby się wybielić. Zbyt mocno wpatrywał się w okolicę kości jarzmowej i za bardzo szukał jego spojrzenia, uciekającego we wszystkie możliwe punkty tylko nie ku niemu, aby uznać to za cokolwiek poza zaczepką.
Powoli zdjął ręce z bioder i skrzyżował ramiona na piersi; zamknięta pozycja prezentowała się bardziej jakby na coś wyczekiwał niż wzbraniał się przed atakiem. Rzeczywistość kazała sądzić, że dobrze bawił się podczas własnej gry i nawet nawiązanie do Enmy nie wytrąciło go z równowagi. Uniósł jedynie brew w niemym pytaniu, ale ostatecznie krótkie parsknięcie zniszczyło niezrozumienie. - Gdybym naprawdę był w niebezpieczeństwie nie zadzwoniłbym do ciebie. Po pierwszej sytuacji, w której okazało się, że przyjechałeś z piskiem opon, połączyłem kropki i wiem aż za dosadnie, że zrobisz wszystko, aby cholerny brat Ichiru nie nabił sobie guza. - Co z tego, że znali realia. Co z tego, że wszędzie czaiły się byty, nad którymi nie byli w stanie zapanować. Nie mieli władzy nawet nad przyziemnymi problemami - nad wirusami wywołującymi zimno mimo warstw ciepłych ubrań; nad rozdrażnieniem wykręcającym trzewia. Skoro nie kontrolowali podstaw co dałoby martwienie się sprawami zaawansowanymi? Lekceważąca natura Shina wiodła więc teraz prym; szczupłe barki poruszyły się pod ciężką narzutą peleryny, gdy wzruszał nimi jakby nigdy nic. - Chciałem byś się trochę rozerwał. Ignorowałeś moje telefony i wiadomości, jakiekolwiek by nie były. Jeżeli nazwisko Seiwy ruszyło cię z mieszkania to świetnie. Może powinienem wykorzystywać je częściej.
Nie umknęła jego uwadze ciemna tkanina zasłaniająca gardło; widok odkrytego zza płaszcza golfu przytrzymał jego spojrzenie o pół sekundy za długo; kalkulował; oceniał; ale zaraz powrócił do twarzy mężczyzny, zawieszając na niej wąskie źrenice. Równie dobrze można było uznać, że na dźwięk łagodnych słów rzeczywiście spróbował ocenić prowizoryczne przebranie. - Nie rozczarowałem. Jest w porządku. - Właśnie tak wyglądają mordercy. Jak zwykli ludzie. Tego już jednak nie dodał; wyzwolił wyobraźnię, aby zobaczyć obraz młodego Ye Liana i jego siostry. Nigdy jej nie poznał, raczej nie mignęło mu choćby zdjęcie. Dostrzegał więc u krawędzi fikcji błyszczące jak gwiazdy cekiny uczepione sukienki na cienkich ramiączkach. Listki papieru zrywały się sporadycznie, komentowane zniecierpliwionym cmoknięciem; zmarszczeniem brwi. Rozumiał przekaz tej nieznajomej, nigdy niepoznanej dziewczyny. Przebrania zmieniały wszystko - tego był żywym przykładem. Cudza skóra wydawała mu się równie łatwa do założenia jak skompletowany outfit zawieszony w szafie. Ye Lian z pewnością posiadał masę wieszaków z od linijki prostymi kombinacjami dopasowanymi kolorystycznie i stylowo. Mniej więcej tak swoje aktorskie podboje widział Shin'ya. Sięgał w głąb umysłu i wyciągał na wierzch cudzy charakter, wciskał się w niego jak w kombinezon. Bywały temperamenty dopasowujące się do kształtu jego wierzeń niemal idealnie - w takich poruszał się swobodnie, bez zgubienia choćby kroku na światowej scenie. Coraz częściej zmuszony był jednak do ryzyka, by przetrwać godzinę, dwie, czasem dłużej, reagując na wszystko w ponaciąganych, uwierających ludzkich cechach, w toku myślenia, który nie potrafił zsynchronizować się z jego własnym. Dusił się wtedy, organizm był za ciasny, a masa jego nowej osobowości - zbyt rozrośnięta. Przekonał się już, że przekroczenie granicy komfortu to zawsze mnóstwo katorżniczej pracy; to szeroko otwarte oczy, całkowita kumulacja uwagi na obiekcie, to rejestrowanie nie tylko wyrazów, ale podlegającemu im akcentu. Liczyło się wszystko - postawa, nerwowe tiki. Liczył się dobór pytań. Aby odwzorować rolę, musiał pojąć to, co najchętniej by wyparł; to, co nie wpasowywało się w listę rzeczy, na które ma ochotę.
Potrafił więc, mimo wszystko, wdawać się w dyskusje, które go nie interesowały. Nie bez lekkiego skrzywienia - nie odpuścił sobie ani tego, ani westchnienia zmywającego uśmiech z warg. - Nie lubię, kiedy mówisz w ten sposób. - Oparł się o parapet, na który opuścił obydwie ręce. Przekręcił się więc bokiem do rozmówcy; wzrok uciekł gdzieś naprzód, w kierunku obsługującej gości czarownicy. - Wyrafinowanie i przemądrzale. Jakby wszyscy musieli wiedzieć o kogo chodzi. Sam wiem przypadkiem. Nie jestem dobry z literatury, ale, jak wspominałem, japonistka nas cisnęła. Kojarzę więc Charlesa Perraulta, chociaż nigdy nie przeczytałem żadnej jego książki. Nienawidzę książek. Mają za dużo trudnych znaków. Do ósmego roku życia w ogóle nie potrafiłem czytać. Na tym etapie powinienem już dawno ogarniać minimalną poprzeczkę, ale ponieważ tego nie umiałem, nauczyciele uważali, że jestem zacofany. Traktowali jak ułomnego i wkrótce taki się stałem.
Zamilkł na moment, mrużąc nieco sine powieki; we wcześniej entuzjastycznie rozświetlonym spojrzeniu pojawił się jakiś cień. Wspomnienie dawnych lat, gdy jedyna charytatywna impreza tworzona była podczas zabaw w opuszczonej fabryce słodyczy i nie zbierało się na niej funduszy tylko dziecięce marzenia, gdy mieszkańcy przebierali się jedynie za bogate wersje samych siebie nie dostrzegając, że prezentują się śmiesznie, a nie dostojnie. Wszystkie te dni, kiedy wracał z rękoma brudnymi od suchego, czarnego piachu i wzbraniał się przed umyciem ich, bo zima ośnieżyła całe Nanashi, a woda była jeszcze chłodniejsza niż powietrze. Kostniały wszystkie stawy w palcach, skóra pękała od lodowatości. Potrzebował dłoni, aby pracować, więc nie rozumiał pedantyzmu matki. Kobiety wrzuconej w błoto, z dumnie uniesionym podbródkiem. Wśród wilczych kundli zachowywała się jak księżniczka; błyszczący diament ciśnięty w muł, grzęznący w nim z każdą dobą. Sięgali po nią w krwiożerczej pożądliwości, oglądali, dotykali, a potem zostawiali. Parszywi, chorzy i zdurniali, bez żadnych perspektyw. Ze stępiałymi pazurami.
Sylwetka Waruiego nieco się w sobie zapadła, gdy odchylił plecy, opadł nimi na szybę. To samo arktyczne uczucie sięgnęło jego czaszki, przylgniętej do śliskiej powierzchni okna. Niska temperatura zawsze cuciła - teraz również. Wrócił do Ye Liana, do jego pokraśniałych od przeziębienia policzków i do pytania o Charlesa Perraulta, którego nazwiska nie skojarzyłby, gdyby nie przypadek. - Morału mogę się tylko domyślać - wznowił poddańczo, znów przekrzywiając odrobinę głowę. Wraz z tym ruchem powróciło czujne spojrzenie; skrzący się, sproszkowany topaz i bursztyn, całkowicie zcentralizowany na arystokratycznych rysach. - By nie ufać nikomu, bo można natrafić na kogoś, kto chce ci zaszkodzić. Ale co z tego? Nie każdy jest drapieżnikiem, a nawet oni tworzą grupy. Jeżeli nie trzymasz się stada to znaczy, że się separujesz i wystawiasz na niebezpieczeństwo. Samotne okazy to łatwy łup, więc zaufanie jest ważne. Być może źle wybierzesz i zostaniesz zraniony, dożywotnio okaleczony albo pożarty, ale nie włączając się do żadnego skupiska tylko zwiększysz ryzyko takiego końca. Dobrze mieć kogoś kto chroni podatnych na ciosy stref, kiedy ty nie jesteś w formie. Na przykład teraz.
Jakby na potwierdzenie swoich słów odgiął głowę do przodu, wyprostował się, odsunął od okna. Paskudnie zabliźnione palce sięgnęły supła na krtani; sznurek puścił bez problemu, pętla zluzowała się i rozwinęła, zsuwając z ramion karmazyn materiału. Peleryna zaraz ciężko osiadła na barkach Ye Liana, zarzucona tam wprawnym ruchem człowieka gotowego by to zrobić od samego początku. - W towarzystwie jest cieplej. - Ściągnął tkaninę pod jego grdyką, uważając, aby nie potracić kubka z napojem. - Wydaje mi się, że autorowi wcale nie chodziło o tak dosadną bajkę. To znaczy, cała ta historia z wilkiem wkradającym się do domu niedołężnej kobiety, pożarciem jej, a później spałaszowaniem wnuczki, to coś, co ma logiczny sens, nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę ugrzecznioną wersję, w której wilk przegrywa. Ale może wilk to tylko metafora. Może chodziło o to jak naiwni są starzy ludzie wpuszczając do środka nieznajomych. Las ma przedstawiać nie miejsce, a być obrazem ich osamotnienia. Bo tam się łatwo zgubić, tam nikt nie chce chodzić, jeżeli nie zna drogi. Ludzka psychika nie zna granic, więc jeżeli ktoś już puka do jej drzwi, dlaczego mieliby nie otworzyć? Są tak pozbawieni towarzystwa, że każde wydaje się dobre. Może to też uwaga dla najmłodszych, aby nie ufali obcym, bo oni często podają się za członków rodziny, a ponieważ gówniarze nie mają wyrobionej zdolności reagowania na takie sytuacje, po prostu wierzą na słowo i w efekcie zostają skrzywdzeni. I gdzieś w tym wszystkim jest leśniczy, który postrzela wilka, ale kto wie, czy to nie tylko przenośnia do kogoś racjonalnie myślącego, który głosem... - kliknął językiem - wiesz, kategorycznym jak wystrzał ze strzelby, uprzytamnia kto tutaj jest cholernym naciągaczem i manipulatorem. Otwiera oczy ofiarom, tłumaczy kto jest wrogiem, pokazuje prawdziwe wnętrze drapieżnika. - Ye Lian mógł nie przyjąć okrycia; mógł się wzbronić, wycofać, wściec, mógł machnąć nadgarstkiem, odtrącając jego ręce. Był na to w pewien sposób przygotowany; siła napiętych mięśni świadczyła o stałej ostrożności, kiedy kładł palce na ramionach mężczyzny niby po to, by poprawić ułożenie kaptura. Kciuki wemknęły się dotykiem po bokach szyi, lekkim naciskiem podkreślając obecność. - Ale pewnie źle na to patrzę i zechcesz mi wszystko wytłumaczyć jak trzeba. Słucham.
Przekrzywił nieco głowę; rude pasma opadły na skroń, kiedy nakierowywał spojrzenie na smukłe palce. Pamiętał je jako nieruchome kadry; zamknięte na białej pościeli, z materiałem gniecionym w paliczkach; oparte wierzchem o rozgrzane do intensywności czoło; z paznokciami werżniętymi w ramię, gdy w tle głowa odchylała się, wbijając potylicą w miękkość poduszki. Teraz w swojej bladości i drżeniu wywoływały inne odczucia. O wiele słabsze. Na to również chętnie odpowiedziałby z odgrożeniem się ciętym językiem, ale już sam wytyk przeniósł koncentrację z jasnych knykci na profil twarzy.
- Dużo spraw mnie interesuje. - Nie czuł obowiązku kajania się; nie potrzeba tu było wytłumaczeń, bo nic mu nie był winien. Sam Ye Lian z pewnością na nie nie liczył, ale drgnienie mało subtelnej prowokacji wplątane w struny głosowe sugerowało, że Shin nie robił tego po to, aby się wybielić. Zbyt mocno wpatrywał się w okolicę kości jarzmowej i za bardzo szukał jego spojrzenia, uciekającego we wszystkie możliwe punkty tylko nie ku niemu, aby uznać to za cokolwiek poza zaczepką.
Powoli zdjął ręce z bioder i skrzyżował ramiona na piersi; zamknięta pozycja prezentowała się bardziej jakby na coś wyczekiwał niż wzbraniał się przed atakiem. Rzeczywistość kazała sądzić, że dobrze bawił się podczas własnej gry i nawet nawiązanie do Enmy nie wytrąciło go z równowagi. Uniósł jedynie brew w niemym pytaniu, ale ostatecznie krótkie parsknięcie zniszczyło niezrozumienie. - Gdybym naprawdę był w niebezpieczeństwie nie zadzwoniłbym do ciebie. Po pierwszej sytuacji, w której okazało się, że przyjechałeś z piskiem opon, połączyłem kropki i wiem aż za dosadnie, że zrobisz wszystko, aby cholerny brat Ichiru nie nabił sobie guza. - Co z tego, że znali realia. Co z tego, że wszędzie czaiły się byty, nad którymi nie byli w stanie zapanować. Nie mieli władzy nawet nad przyziemnymi problemami - nad wirusami wywołującymi zimno mimo warstw ciepłych ubrań; nad rozdrażnieniem wykręcającym trzewia. Skoro nie kontrolowali podstaw co dałoby martwienie się sprawami zaawansowanymi? Lekceważąca natura Shina wiodła więc teraz prym; szczupłe barki poruszyły się pod ciężką narzutą peleryny, gdy wzruszał nimi jakby nigdy nic. - Chciałem byś się trochę rozerwał. Ignorowałeś moje telefony i wiadomości, jakiekolwiek by nie były. Jeżeli nazwisko Seiwy ruszyło cię z mieszkania to świetnie. Może powinienem wykorzystywać je częściej.
Nie umknęła jego uwadze ciemna tkanina zasłaniająca gardło; widok odkrytego zza płaszcza golfu przytrzymał jego spojrzenie o pół sekundy za długo; kalkulował; oceniał; ale zaraz powrócił do twarzy mężczyzny, zawieszając na niej wąskie źrenice. Równie dobrze można było uznać, że na dźwięk łagodnych słów rzeczywiście spróbował ocenić prowizoryczne przebranie. - Nie rozczarowałem. Jest w porządku. - Właśnie tak wyglądają mordercy. Jak zwykli ludzie. Tego już jednak nie dodał; wyzwolił wyobraźnię, aby zobaczyć obraz młodego Ye Liana i jego siostry. Nigdy jej nie poznał, raczej nie mignęło mu choćby zdjęcie. Dostrzegał więc u krawędzi fikcji błyszczące jak gwiazdy cekiny uczepione sukienki na cienkich ramiączkach. Listki papieru zrywały się sporadycznie, komentowane zniecierpliwionym cmoknięciem; zmarszczeniem brwi. Rozumiał przekaz tej nieznajomej, nigdy niepoznanej dziewczyny. Przebrania zmieniały wszystko - tego był żywym przykładem. Cudza skóra wydawała mu się równie łatwa do założenia jak skompletowany outfit zawieszony w szafie. Ye Lian z pewnością posiadał masę wieszaków z od linijki prostymi kombinacjami dopasowanymi kolorystycznie i stylowo. Mniej więcej tak swoje aktorskie podboje widział Shin'ya. Sięgał w głąb umysłu i wyciągał na wierzch cudzy charakter, wciskał się w niego jak w kombinezon. Bywały temperamenty dopasowujące się do kształtu jego wierzeń niemal idealnie - w takich poruszał się swobodnie, bez zgubienia choćby kroku na światowej scenie. Coraz częściej zmuszony był jednak do ryzyka, by przetrwać godzinę, dwie, czasem dłużej, reagując na wszystko w ponaciąganych, uwierających ludzkich cechach, w toku myślenia, który nie potrafił zsynchronizować się z jego własnym. Dusił się wtedy, organizm był za ciasny, a masa jego nowej osobowości - zbyt rozrośnięta. Przekonał się już, że przekroczenie granicy komfortu to zawsze mnóstwo katorżniczej pracy; to szeroko otwarte oczy, całkowita kumulacja uwagi na obiekcie, to rejestrowanie nie tylko wyrazów, ale podlegającemu im akcentu. Liczyło się wszystko - postawa, nerwowe tiki. Liczył się dobór pytań. Aby odwzorować rolę, musiał pojąć to, co najchętniej by wyparł; to, co nie wpasowywało się w listę rzeczy, na które ma ochotę.
Potrafił więc, mimo wszystko, wdawać się w dyskusje, które go nie interesowały. Nie bez lekkiego skrzywienia - nie odpuścił sobie ani tego, ani westchnienia zmywającego uśmiech z warg. - Nie lubię, kiedy mówisz w ten sposób. - Oparł się o parapet, na który opuścił obydwie ręce. Przekręcił się więc bokiem do rozmówcy; wzrok uciekł gdzieś naprzód, w kierunku obsługującej gości czarownicy. - Wyrafinowanie i przemądrzale. Jakby wszyscy musieli wiedzieć o kogo chodzi. Sam wiem przypadkiem. Nie jestem dobry z literatury, ale, jak wspominałem, japonistka nas cisnęła. Kojarzę więc Charlesa Perraulta, chociaż nigdy nie przeczytałem żadnej jego książki. Nienawidzę książek. Mają za dużo trudnych znaków. Do ósmego roku życia w ogóle nie potrafiłem czytać. Na tym etapie powinienem już dawno ogarniać minimalną poprzeczkę, ale ponieważ tego nie umiałem, nauczyciele uważali, że jestem zacofany. Traktowali jak ułomnego i wkrótce taki się stałem.
Zamilkł na moment, mrużąc nieco sine powieki; we wcześniej entuzjastycznie rozświetlonym spojrzeniu pojawił się jakiś cień. Wspomnienie dawnych lat, gdy jedyna charytatywna impreza tworzona była podczas zabaw w opuszczonej fabryce słodyczy i nie zbierało się na niej funduszy tylko dziecięce marzenia, gdy mieszkańcy przebierali się jedynie za bogate wersje samych siebie nie dostrzegając, że prezentują się śmiesznie, a nie dostojnie. Wszystkie te dni, kiedy wracał z rękoma brudnymi od suchego, czarnego piachu i wzbraniał się przed umyciem ich, bo zima ośnieżyła całe Nanashi, a woda była jeszcze chłodniejsza niż powietrze. Kostniały wszystkie stawy w palcach, skóra pękała od lodowatości. Potrzebował dłoni, aby pracować, więc nie rozumiał pedantyzmu matki. Kobiety wrzuconej w błoto, z dumnie uniesionym podbródkiem. Wśród wilczych kundli zachowywała się jak księżniczka; błyszczący diament ciśnięty w muł, grzęznący w nim z każdą dobą. Sięgali po nią w krwiożerczej pożądliwości, oglądali, dotykali, a potem zostawiali. Parszywi, chorzy i zdurniali, bez żadnych perspektyw. Ze stępiałymi pazurami.
Sylwetka Waruiego nieco się w sobie zapadła, gdy odchylił plecy, opadł nimi na szybę. To samo arktyczne uczucie sięgnęło jego czaszki, przylgniętej do śliskiej powierzchni okna. Niska temperatura zawsze cuciła - teraz również. Wrócił do Ye Liana, do jego pokraśniałych od przeziębienia policzków i do pytania o Charlesa Perraulta, którego nazwiska nie skojarzyłby, gdyby nie przypadek. - Morału mogę się tylko domyślać - wznowił poddańczo, znów przekrzywiając odrobinę głowę. Wraz z tym ruchem powróciło czujne spojrzenie; skrzący się, sproszkowany topaz i bursztyn, całkowicie zcentralizowany na arystokratycznych rysach. - By nie ufać nikomu, bo można natrafić na kogoś, kto chce ci zaszkodzić. Ale co z tego? Nie każdy jest drapieżnikiem, a nawet oni tworzą grupy. Jeżeli nie trzymasz się stada to znaczy, że się separujesz i wystawiasz na niebezpieczeństwo. Samotne okazy to łatwy łup, więc zaufanie jest ważne. Być może źle wybierzesz i zostaniesz zraniony, dożywotnio okaleczony albo pożarty, ale nie włączając się do żadnego skupiska tylko zwiększysz ryzyko takiego końca. Dobrze mieć kogoś kto chroni podatnych na ciosy stref, kiedy ty nie jesteś w formie. Na przykład teraz.
Jakby na potwierdzenie swoich słów odgiął głowę do przodu, wyprostował się, odsunął od okna. Paskudnie zabliźnione palce sięgnęły supła na krtani; sznurek puścił bez problemu, pętla zluzowała się i rozwinęła, zsuwając z ramion karmazyn materiału. Peleryna zaraz ciężko osiadła na barkach Ye Liana, zarzucona tam wprawnym ruchem człowieka gotowego by to zrobić od samego początku. - W towarzystwie jest cieplej. - Ściągnął tkaninę pod jego grdyką, uważając, aby nie potracić kubka z napojem. - Wydaje mi się, że autorowi wcale nie chodziło o tak dosadną bajkę. To znaczy, cała ta historia z wilkiem wkradającym się do domu niedołężnej kobiety, pożarciem jej, a później spałaszowaniem wnuczki, to coś, co ma logiczny sens, nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę ugrzecznioną wersję, w której wilk przegrywa. Ale może wilk to tylko metafora. Może chodziło o to jak naiwni są starzy ludzie wpuszczając do środka nieznajomych. Las ma przedstawiać nie miejsce, a być obrazem ich osamotnienia. Bo tam się łatwo zgubić, tam nikt nie chce chodzić, jeżeli nie zna drogi. Ludzka psychika nie zna granic, więc jeżeli ktoś już puka do jej drzwi, dlaczego mieliby nie otworzyć? Są tak pozbawieni towarzystwa, że każde wydaje się dobre. Może to też uwaga dla najmłodszych, aby nie ufali obcym, bo oni często podają się za członków rodziny, a ponieważ gówniarze nie mają wyrobionej zdolności reagowania na takie sytuacje, po prostu wierzą na słowo i w efekcie zostają skrzywdzeni. I gdzieś w tym wszystkim jest leśniczy, który postrzela wilka, ale kto wie, czy to nie tylko przenośnia do kogoś racjonalnie myślącego, który głosem... - kliknął językiem - wiesz, kategorycznym jak wystrzał ze strzelby, uprzytamnia kto tutaj jest cholernym naciągaczem i manipulatorem. Otwiera oczy ofiarom, tłumaczy kto jest wrogiem, pokazuje prawdziwe wnętrze drapieżnika. - Ye Lian mógł nie przyjąć okrycia; mógł się wzbronić, wycofać, wściec, mógł machnąć nadgarstkiem, odtrącając jego ręce. Był na to w pewien sposób przygotowany; siła napiętych mięśni świadczyła o stałej ostrożności, kiedy kładł palce na ramionach mężczyzny niby po to, by poprawić ułożenie kaptura. Kciuki wemknęły się dotykiem po bokach szyi, lekkim naciskiem podkreślając obecność. - Ale pewnie źle na to patrzę i zechcesz mi wszystko wytłumaczyć jak trzeba. Słucham.
Ye Lian, Ejiri Carei and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Nie skomentował nawiązujących do przyjazdu słów. Już i tak tracił na precyzyjności, im głębiej podkopywali wrażliwy temat. A w tym momencie to nie on trzymał za szpadel, to nie on decydował o głębokości dołka, który rozciągał się przed nim, w oczekiwaniu aż nastąpi na własne stopy i wpadnie do dziury. Prawdziwa przyczyna wciąż ukrywała się w oczach — to dlatego srebrne tęczówki przesuwały się z miejsca na miejsca, nie potrafiąc utrzymać uwagi na migotliwym bursztynie. To też z tego względu prościej było ustawić się przodem do okna. W każdej chwili, w której czuł odciążenie, szukał odpowiedzi w mroku, w półprzeźroczystym odbiciu własnej twarzy, jakby lustro zapewniało go o wyglądzie wciąż niezdradzającego się ze swoją tajemnicą bladego lica; ust, których górna warga — wyraźnie podrażniona przez katar — schodziła malinowym gradientem w pudrową biel podbródka. Wątpliwie rodząca się w nim nadzieja, że być może osobą, którą zna osobiście Shin'ya to Teru, została zastąpiona oceną, na którą przytrzymywany przez alabastrowe palce kubek zawisł przy ustach. Kiedy tajemnicze zwierciadło cienkich źrenic spoczęło na przekrzywionej młodej facjacie, obłok pary oblepił wilgocią ledwie rozchylone usta. Wpatrywał się yurei ze statecznością (przez cały odsetek przemykających obok nich sekund), próbując przyjąć osąd najrzetelniej, jak tylko potrafił. Nie pamiętał chwili, w której zostałby wytrącony z równowagi. Ta emocja musiała już dawno zostać wypaczona przez wyróżniającą się dla innych dojrzałość i wspomniany przez chłopaka snobizm. I choć cisnął się na usta komentarz, że to bajka dla dzieci, a sama baśń ma już dobre trzysta czterdzieści lat, co nie daje dobrego usprawiedliwienia pod jego wymówkę, ostatecznie zawarł szczękę. Poczekał, aż skończy mówić. Z grzecznością pił gorące cappuccino. Rozdmuchiwał parę.
— Nie wiedziałem, że nienawidzisz książek. Nigdy nie sprawiałeś takiego wrażenia — odpowiedział, gdy wreszcie odsunął naczynie od ust. Dziwnie było zdać sobie sprawę, że tak wiele o nim nie wie. Bezwiednie przywołał w pamięci pierwsze wiadomości i ból, jaki towarzyszył intensywnie masowanym skroniom. Chłopak nigdy nie stawiał przecinków (albo znajdowały się tam, gdzie ZDECYDOWANIE nie powinny), a rozpoczynające zdanie słowa rzadko kiedy pisane były z dużych liter. Otwarte przyznanie się Shin'yi do tak wstydliwej wady, obudziło wyrozumiałość, która nie doszukiwała w ustach zbędnych komentarzy, choć sam nie potrafił sobie tego wyobrazić. W wieku około ośmiu lat podbierał książki z pokoju rodziców i zaczytywał się w ich treści, choć zawarte na kartkach słowa, nie były dla niego szczególnie jasne. Chyba właśnie dlatego potraktował chłopaka tak łagodnie — pomimo fatalnego startu miał w sobie wiele mobilizacji, chęci nadrobienia straconego czasu, podreperowania uchybienia. Nie przystanął. Tak jak on nie przystanął w pogoni za wiedzą. — Sprawiasz wrażenie kogoś całkiem innego — ponowił. — Wnętrze twojego mieszkania przedstawia makabryczny obraz rozrzuconych kartek, przybitych do ściany wycinków gazet, czarno-białych druków i zdjęć. Nie umknęły mojej uwadze okładki, których tytuły krzyczały znane nazwiska. Ed Gein. Issei Sagawa. Tomy wyglądały na wypożyczone. Naprawdę nie przeczytałeś żadnego z przewracających się na półce egzemplarzy? A ile przestudiowałeś stron i forów internetowych, aby dowiedzieć się o tajemniczej, szczęśliwej liczbie osiem?
Czuł, że jego wypowiedź winduje mu w uszach. Dotychczas niewinna, formalna rozmowa tocząca się pomiędzy dwójką przypadkowo spotkanych mężczyzn, niebezpiecznie zboczyła z kursu. Miał wrażenie, że sam jest tego winny; że popchnął wagon przez ugniatającą od miesięcy ciekawość, zniecierpliwienie i coś, co z pewnością Shin'ya nazwałby tym cholernym wyrafinowaniem. Przeszedł go dreszcz niepokoju na myśl, jak chłopak odczyta w końcu tę jawną – choć wypowiadaną miękkim językiem – prowokację. Jego zamiary były jak wiatr — pobudzał rozrzucone kosmyki, bawił się leciutko samymi końcówkami, a potem przestawał; był niewidoczny i całkowicie nieuchwytny. Zbyt delikatny. Nieśmiały.
W odbiciu szkła dostrzegł przyklejona do okiennicy sylwetkę. Szyba zadrżała w sztywnej ramie. Stali obok siebie, każdy zwrócony w inną stronę. Oczy Ye Liana wciąż uparcie wyłapywały błyszczące, martwe punkty za oknem, a złote tęczówki chłopaka śledziły gestykulujących ludzi, mierzyły rozbawione pomalowane twarze. Zachowywali się jak każdego dnia. Jeden stronił od towarzystwa, drugi do niego lgnął. Niedorzeczne.
— Masz rację — zdążył powiedzieć, a potem pełen ostrożności spoglądnął na Shin'ye. Widział, jak się zbliża, dlatego nie dokończył. Poważna twarz wydawała się zaniepokojona, gdy chłopak pokonał w końcu ten niewiele dzielący ich dystans. Zmarszczona na podbródku maseczka drgnęła, kiedy mężczyzna cicho przełknął ślinę.
I choć w pierwszym odruchu zapatrujące się w górującą wysokość bystre oczy podpowiadały yurei, że to nie jest najlepszy pomysł, dłoń jak na przekór swoim myślom podparła tekturowy kubek na parapecie, dając pozwolenie na zbliżenie. Ciało obrócił się pod kątem, przyjmując ciężar znoszonej tkaniny. Kiedy do niego mówił, skupiał się równie mocno na szczeniackich słowach, co na palcach, które dosięgnęły wysokości okrytych odzieniem obojczyków. Również na zapachu. Innym nim zapamiętał z hotelu.
Nie mógł przestać o tym myśleć — o nieosiągalnym dotyku zawiązującym supeł pod brodą. Wzrok umykał w bok, na mijających ich, pochłoniętych rozmową gości. Ye Lian był równie niespokojny, co podczas snu, który swoją bliźniaczą scenerią, powodował szczypanie kraśnych policzków. Ten sam ciężar tkaniny; nic nieznaczący dotyk sunący po szyi, wtedy po metalicznej obroży, głos mieszczący się przy uchu: Wiesz, że ciebie nie skrzywdzę. Inni też nie będą mogli. Zaczerpnął powietrza, dokładnie w momencie, kiedy szorstki dotyk przemknął przez granice golfa i targnął miękką skórę. Wzrok szybko odnalazł wpatrujące się w niego lisie punkty; zaszklone infekcją srebro, zadrgało, a zimny dotyk spętał ostrzegawczo nadgarstki. Nie odepchnął ich. Shin'ya mógł poczuć, jak opuszki drżą w nieposkromieniu na jego skórze. Szyja napięła się od twardniejących ścięgien.
— Nie tutaj.
To był szept. Miał swoją siłę w wyraźnie pogubionej konsekwencji. Trudno było ukrywać, że naprawdę przyjechał do posiadłości zgodnie z przedstawianymi deklaracjami. Shin'ya to widział. Teraz kiedy skrzyżowali spojrzenia, obaj poznali prawdę, ale żaden nie chciał jej dostrzec. Udawali, że jej nie widzą, tak samo, jak Shin'ya mógł udawać, że nie zauważył, jak Ye Lian przegryzał dolną wargę; jak żar topi jego czarną źrenicę. Mężczyzna odsunął jego dłonie. Ale zrobił to zbyt wolno, jak na człowieka, który nie chce mieć z nim nic do czynienia. Przeszklone spojrzenie czmychnęło w głąb korytarza, upewniając się, że żadna z przechodzących obok nich grupek, nie odczuła podobnego ciepła, które zmusiło teraz Ye Liana, do złapania za splatany supeł i dyskretnego odsunięcia od wybijających się przez golf obojczyków. Zbyt sztywny obrócił się z powrotem w kierunku okna. Przysunął pięść do ust, czując, że w gardle kumuluje się twarda gruda.
— Jak zdążyłeś zauważyć — zaznaczył przyciszonym głosem, policzki miał podejrzanie zaognione — nie ma jednej interpretacji. Każdy, kto próbuje doszukać się sensu opowieści pomiędzy utworem a tym, co go napisał, niezaprzeczenie błądzi. Powinno się go szukać pomiędzy tekstem, a jego odbiorcą. Sposób, w jaki interpretujemy książki, a nawet codzienne sytuacje, mówi nam bardzo wiele o nas samych. Patrzymy na świat przez pryzmat naszych pragnień, nadziei i lęków. A zaczytywany tekst staje się ich kalką. Równie dobrze baśń ta może mówić o tym, że ludzie nie chcą dostrzegać mankamentów. — Palce zacisnęły się na naczyniu; w widocznym zdenerwowaniu potarły opuszki o twardą strukturę, jakby chciały zedrzeć z powierzchni jakiś brud. — W oryginalnej wersji, kiedy kapturek wszedł do chatki, przebrany za babcię wilk, poprosił go o dwie rzeczy. Były abstrakcyjne i co najmniej podejrzane, ale kapturek nie zastanawiał się nad ich wykonaniem. Najpierw miał zjeść przygotowane mięso, które okazało się później częścią pożartej babci.
Umilknął. Wzrok zawiesił się na opalcowanej szybie, na ciemnej kołdrze nocy. Bo właśnie o to chodziło, co? Ludzie chcieli być okłamywani. Nie chcieli dostrzegać różnic. Pragnęli czerpać z tego, co widzą pod swoimi powiekami. Nawet jeśli różniło się to od przerażającej rzeczywistości.
Ale pewnie źle na to patrzę i zechcesz mi wszystko wytłumaczyć jak trzeba.
Nie padło żadne kolejne słowo. Odwlekał chwilę. Wsłuchiwał się w kroki przewijających obcych ludzi. Chyba wtedy postanowił.
[…] Słucham.
Cienkie palce uniosły niespodziewanie (dotąd odstawiony na parapet) kubek — właściwie lekko go przechyliły. Wystarczyło, aby jasnobrązowy płyn rozlał się po paliczkach; aby ciepłota napoju sparzyła opuszki; aby splamiła materiał ciemnych spodni na granicy pachwiny. W panującym wokół nich harmidrze Ye Lian gwałtownie odstawił naczynie i choć starał się z całych sił nie wydać z siebie żadnego dźwięku, to przez zaciśnięte zęby i przemknęło ciche wstrzymywane powietrze.
— Wiesz, gdzie mogę znaleźć toaletę? — W odnalezionym graficie wyłowionego spojrzenia Shin'ya nie mógł dostrzec zaskoczenia ani zdezorientowania — chociażby wynikającego z wynikłej nieporadności. Zamiast tego, dostrzec mógł ukrywaną nieśmiałość. Szukała ucieczki ze szklanych soczewek, odnajdujących w końcu ukojenie w uniesionych mokrych paliczkach, we własnych stopach. Jakby naprawdę przejmował się nimi bardziej niż plamą na spodniach. Z próbą przywrócenia sobie elegancji uniósł podbródek, ale głos stracił na jakości. — Niektóre wyjaśnienia potrzebują czystych dłoni.
— Nie wiedziałem, że nienawidzisz książek. Nigdy nie sprawiałeś takiego wrażenia — odpowiedział, gdy wreszcie odsunął naczynie od ust. Dziwnie było zdać sobie sprawę, że tak wiele o nim nie wie. Bezwiednie przywołał w pamięci pierwsze wiadomości i ból, jaki towarzyszył intensywnie masowanym skroniom. Chłopak nigdy nie stawiał przecinków (albo znajdowały się tam, gdzie ZDECYDOWANIE nie powinny), a rozpoczynające zdanie słowa rzadko kiedy pisane były z dużych liter. Otwarte przyznanie się Shin'yi do tak wstydliwej wady, obudziło wyrozumiałość, która nie doszukiwała w ustach zbędnych komentarzy, choć sam nie potrafił sobie tego wyobrazić. W wieku około ośmiu lat podbierał książki z pokoju rodziców i zaczytywał się w ich treści, choć zawarte na kartkach słowa, nie były dla niego szczególnie jasne. Chyba właśnie dlatego potraktował chłopaka tak łagodnie — pomimo fatalnego startu miał w sobie wiele mobilizacji, chęci nadrobienia straconego czasu, podreperowania uchybienia. Nie przystanął. Tak jak on nie przystanął w pogoni za wiedzą. — Sprawiasz wrażenie kogoś całkiem innego — ponowił. — Wnętrze twojego mieszkania przedstawia makabryczny obraz rozrzuconych kartek, przybitych do ściany wycinków gazet, czarno-białych druków i zdjęć. Nie umknęły mojej uwadze okładki, których tytuły krzyczały znane nazwiska. Ed Gein. Issei Sagawa. Tomy wyglądały na wypożyczone. Naprawdę nie przeczytałeś żadnego z przewracających się na półce egzemplarzy? A ile przestudiowałeś stron i forów internetowych, aby dowiedzieć się o tajemniczej, szczęśliwej liczbie osiem?
Czuł, że jego wypowiedź winduje mu w uszach. Dotychczas niewinna, formalna rozmowa tocząca się pomiędzy dwójką przypadkowo spotkanych mężczyzn, niebezpiecznie zboczyła z kursu. Miał wrażenie, że sam jest tego winny; że popchnął wagon przez ugniatającą od miesięcy ciekawość, zniecierpliwienie i coś, co z pewnością Shin'ya nazwałby tym cholernym wyrafinowaniem. Przeszedł go dreszcz niepokoju na myśl, jak chłopak odczyta w końcu tę jawną – choć wypowiadaną miękkim językiem – prowokację. Jego zamiary były jak wiatr — pobudzał rozrzucone kosmyki, bawił się leciutko samymi końcówkami, a potem przestawał; był niewidoczny i całkowicie nieuchwytny. Zbyt delikatny. Nieśmiały.
W odbiciu szkła dostrzegł przyklejona do okiennicy sylwetkę. Szyba zadrżała w sztywnej ramie. Stali obok siebie, każdy zwrócony w inną stronę. Oczy Ye Liana wciąż uparcie wyłapywały błyszczące, martwe punkty za oknem, a złote tęczówki chłopaka śledziły gestykulujących ludzi, mierzyły rozbawione pomalowane twarze. Zachowywali się jak każdego dnia. Jeden stronił od towarzystwa, drugi do niego lgnął. Niedorzeczne.
— Masz rację — zdążył powiedzieć, a potem pełen ostrożności spoglądnął na Shin'ye. Widział, jak się zbliża, dlatego nie dokończył. Poważna twarz wydawała się zaniepokojona, gdy chłopak pokonał w końcu ten niewiele dzielący ich dystans. Zmarszczona na podbródku maseczka drgnęła, kiedy mężczyzna cicho przełknął ślinę.
I choć w pierwszym odruchu zapatrujące się w górującą wysokość bystre oczy podpowiadały yurei, że to nie jest najlepszy pomysł, dłoń jak na przekór swoim myślom podparła tekturowy kubek na parapecie, dając pozwolenie na zbliżenie. Ciało obrócił się pod kątem, przyjmując ciężar znoszonej tkaniny. Kiedy do niego mówił, skupiał się równie mocno na szczeniackich słowach, co na palcach, które dosięgnęły wysokości okrytych odzieniem obojczyków. Również na zapachu. Innym nim zapamiętał z hotelu.
Nie mógł przestać o tym myśleć — o nieosiągalnym dotyku zawiązującym supeł pod brodą. Wzrok umykał w bok, na mijających ich, pochłoniętych rozmową gości. Ye Lian był równie niespokojny, co podczas snu, który swoją bliźniaczą scenerią, powodował szczypanie kraśnych policzków. Ten sam ciężar tkaniny; nic nieznaczący dotyk sunący po szyi, wtedy po metalicznej obroży, głos mieszczący się przy uchu: Wiesz, że ciebie nie skrzywdzę. Inni też nie będą mogli. Zaczerpnął powietrza, dokładnie w momencie, kiedy szorstki dotyk przemknął przez granice golfa i targnął miękką skórę. Wzrok szybko odnalazł wpatrujące się w niego lisie punkty; zaszklone infekcją srebro, zadrgało, a zimny dotyk spętał ostrzegawczo nadgarstki. Nie odepchnął ich. Shin'ya mógł poczuć, jak opuszki drżą w nieposkromieniu na jego skórze. Szyja napięła się od twardniejących ścięgien.
— Nie tutaj.
To był szept. Miał swoją siłę w wyraźnie pogubionej konsekwencji. Trudno było ukrywać, że naprawdę przyjechał do posiadłości zgodnie z przedstawianymi deklaracjami. Shin'ya to widział. Teraz kiedy skrzyżowali spojrzenia, obaj poznali prawdę, ale żaden nie chciał jej dostrzec. Udawali, że jej nie widzą, tak samo, jak Shin'ya mógł udawać, że nie zauważył, jak Ye Lian przegryzał dolną wargę; jak żar topi jego czarną źrenicę. Mężczyzna odsunął jego dłonie. Ale zrobił to zbyt wolno, jak na człowieka, który nie chce mieć z nim nic do czynienia. Przeszklone spojrzenie czmychnęło w głąb korytarza, upewniając się, że żadna z przechodzących obok nich grupek, nie odczuła podobnego ciepła, które zmusiło teraz Ye Liana, do złapania za splatany supeł i dyskretnego odsunięcia od wybijających się przez golf obojczyków. Zbyt sztywny obrócił się z powrotem w kierunku okna. Przysunął pięść do ust, czując, że w gardle kumuluje się twarda gruda.
— Jak zdążyłeś zauważyć — zaznaczył przyciszonym głosem, policzki miał podejrzanie zaognione — nie ma jednej interpretacji. Każdy, kto próbuje doszukać się sensu opowieści pomiędzy utworem a tym, co go napisał, niezaprzeczenie błądzi. Powinno się go szukać pomiędzy tekstem, a jego odbiorcą. Sposób, w jaki interpretujemy książki, a nawet codzienne sytuacje, mówi nam bardzo wiele o nas samych. Patrzymy na świat przez pryzmat naszych pragnień, nadziei i lęków. A zaczytywany tekst staje się ich kalką. Równie dobrze baśń ta może mówić o tym, że ludzie nie chcą dostrzegać mankamentów. — Palce zacisnęły się na naczyniu; w widocznym zdenerwowaniu potarły opuszki o twardą strukturę, jakby chciały zedrzeć z powierzchni jakiś brud. — W oryginalnej wersji, kiedy kapturek wszedł do chatki, przebrany za babcię wilk, poprosił go o dwie rzeczy. Były abstrakcyjne i co najmniej podejrzane, ale kapturek nie zastanawiał się nad ich wykonaniem. Najpierw miał zjeść przygotowane mięso, które okazało się później częścią pożartej babci.
Umilknął. Wzrok zawiesił się na opalcowanej szybie, na ciemnej kołdrze nocy. Bo właśnie o to chodziło, co? Ludzie chcieli być okłamywani. Nie chcieli dostrzegać różnic. Pragnęli czerpać z tego, co widzą pod swoimi powiekami. Nawet jeśli różniło się to od przerażającej rzeczywistości.
Ale pewnie źle na to patrzę i zechcesz mi wszystko wytłumaczyć jak trzeba.
Nie padło żadne kolejne słowo. Odwlekał chwilę. Wsłuchiwał się w kroki przewijających obcych ludzi. Chyba wtedy postanowił.
[…] Słucham.
Cienkie palce uniosły niespodziewanie (dotąd odstawiony na parapet) kubek — właściwie lekko go przechyliły. Wystarczyło, aby jasnobrązowy płyn rozlał się po paliczkach; aby ciepłota napoju sparzyła opuszki; aby splamiła materiał ciemnych spodni na granicy pachwiny. W panującym wokół nich harmidrze Ye Lian gwałtownie odstawił naczynie i choć starał się z całych sił nie wydać z siebie żadnego dźwięku, to przez zaciśnięte zęby i przemknęło ciche wstrzymywane powietrze.
— Wiesz, gdzie mogę znaleźć toaletę? — W odnalezionym graficie wyłowionego spojrzenia Shin'ya nie mógł dostrzec zaskoczenia ani zdezorientowania — chociażby wynikającego z wynikłej nieporadności. Zamiast tego, dostrzec mógł ukrywaną nieśmiałość. Szukała ucieczki ze szklanych soczewek, odnajdujących w końcu ukojenie w uniesionych mokrych paliczkach, we własnych stopach. Jakby naprawdę przejmował się nimi bardziej niż plamą na spodniach. Z próbą przywrócenia sobie elegancji uniósł podbródek, ale głos stracił na jakości. — Niektóre wyjaśnienia potrzebują czystych dłoni.
Warui Shin'ya, Shogo Tomomi and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Różnili się wszystkim; chłodem i żarliwością temperamentu; źrenicami i barwą tęczówek - jednego były ogromne, otoczone srebrną łuną księżyca, drugiego wilcze i zaognione jak płynna, zamknięta w obręczy lawa. Różnili się myślami nieśmiałymi i arogancko prostolinijnymi, nawet ich dotyk nie miał powiązań. Palce Ye Liana, chłodne, wibrujące od lekkiego dygotu, położone na nadgarstkach Shin'yi, sprawiały wrażenie lodowych sopli przytkniętych do szorstkich drewien zajętych płomieniami. Wzrok yurei uległ zmianie. Nad linią wodną wilgotny błysk przemknął z jednego kącika do drugiego, gdy w minimalnym przechyleniu przekrzywił głowę. Zmieniał kąt, kalibrował fale, próbując złapać wspólną. Nic się nie udawało. Szept wykrzywił jego usta. Nie tutaj. Nie wycofał dłoni z jego szyi, kciuków wetkniętych pod fałdy golfa. Pozwolił to zrobić jemu, nie stawiając oporu, ale nie pozostając też biernym. Zgięty w stawach paliczek musnął miejsce pod brodą mężczyzny, gołą lukę między żuchwą a materiałem jednorazowej maseczki; tkliwy gest, jakby w ostatniej sekundzie wahał się jeszcze, czy go nie ująć i nie unieść twarzy ku sobie. Jeżeli przemknęła mu taka ewentualność, nie skorzystał z niej ostatecznie. Zabrał ręce, jedną opierając o parapet; dla drugiej nie znajdując zajęcia. Zamknął ją w luźną pięść, drapał wnętrze paznokciami zbrukanymi sztuczną krwią. Bardzo wolno, bezmyślnie, w ramach nerwowego tiku, dzięki któremu tłumił swoją energię. Cała przekierowywana była do lewego nadgarstka i stamtąd do dłoni i do starych blizn na zawsze łączących się historią z tymi na twarzy. Szrama wykrzywiała wargi w nonszalanckim, frywolnym uśmiechu; jeden brzeg zawsze był nieco uniesiony za sprawą pogniecionych tam linii cery, ale sam Warui nie wyrażał radości. Wsłuchiwał się w słowa w skupieniu; uczelniany wyraz kodujący napływ informacji przylgnął do niego; do rysów, spojrzenia. Przedegzaminowy wybuch koncentracji, od którego ściągały się ku sobie brwi, a wzrok, wcześniej bystry i ostry, zachodził mleczną mgłą. Przypatrywał się stojącemu naprzeciw rozmówcy, ale nie spoglądał na niego; Ye Lian był niewidzialną ścianą albo inną przeszkodą, której nie dało się dostrzec przez pryzmat wyobrażanych kadrów.
Shin znajdował się w stanie, w którym potrafił wykreować wyimaginowany las spowity wstęgami zastygłej pary falującymi niespiesznie pomiędzy drzewami. Pnie, jak oskarżycielskie palce, pięły się ku górze sztywnym pionem, niknąc w gęstych, czarnych koronach przysłaniających niebo. Meandry ścieżek dawno zakamuflowały dzikorosnące krzewy i kłęby traw i tylko jedna udeptana trasa prowadziła zawiłościami do starej, spróchniałej chaty z kominem. Wybuchy siwego dymu przypominały rozgonione machnięciem wyblurowane serpentyny; niewielka polana była ciemnozielona i pozbawiona kwiatów. Nawet drzwi do domku skrzypiały jak w złowieszczych horrorach; ten przeraźliwy zgrzyt był jednocześnie alarmem dla umysłu.
Powieki zamrugały, usuwając spod spodu baśniowe kadry. Byłby w stanie przysiąc, że czuje słodki zapach ludzkiego mięsa, metaliczny fetor krwi, którego nienawidził. Byłby skory pociągnąć temat dalej, nawet jeżeli wcześniej zaznaczył swoją niechęć do książek. Nie skłamał; nie znosił ich żadnego elementu, ani gładkiej faktury kartek, ani zapachu świeżego druku. Nie cierpiał znaków, których nie rozumiał, bo było ich zbyt wiele, wyrabiały mu drogę do wyższego wykształcenia jak małe kamienie, od których każdy krok wywoływał ból, znaczył wędrówkę kroplami czerwieni. Nie świadczyło to jednak o tym, że nie potrafił sięgnąć po dany tytuł; że nie był zmuszony do chwycenia za jakiś tom, jeżeli ten tom miałby go przybliżyć do równoległego celu. Nie zawsze robiło się to co sprawiało przyjemność; wbrew opinii lekkoducha zdawał sobie z tego sprawę. Dawał więc radę w kryzysowych sytuacjach, gdy nic innego nie pozostawało, wczytać się w bloga o tematyce chińskiej symboliki albo, jak teraz, podjąć dyskusję wyciągając własne wnioski na podstawie ogółu historii, a nie jej szczegółowej wersji wynikającej z zapoznania się z zawartością bajki.
Nie zdążył jednak zapytać o drugą prośbę wilka. Rozchylał już usta, nabierał tchu; urosła mu klatka piersiowa pod rozpiętą pod krtanią koszulą. Zamigotał w świetle srebrny kluczyk usadzony pomiędzy obojczykami. Mimo tego żaden głos nie wydobył się z gardła; nie wyplątały się nuty ze strun. Jasnobrązowy płyn skroplił śniadą cerę, ubrudził eleganckie, wyprasowane spodnie, na których plamie oczy Shina zatrzymały się o dwie taktyczne sekundy zbyt długo. Podnosząc wzrok sam nie do końca wiedział jak zareagować; wypadł z roli jak ktoś, komu zaserwowano nagle inny tekst niż ten ze scenariusza. Musiał improwizować.
Wczuć się w sytuację nie tylko ze swojej perspektywy, ale również przez wzgląd na drugiego aktora.
- Bywasz niezdarny - powinien powiedzieć to cicho, bardziej prywatnie; a zamiast tego komentarz przetoczył się silniej, jak grom, który ma zasygnalizować otoczeniu o niebezpieczeństwie, zmusić obecnych do popłochu i ucieczki. Wyzwolić w zebranych w pobliżu obawę, ze mogą oberwać elektrycznym impulsem, więc nie pozostaje nic prócz oddalenia się od miejsca, w które uderzył piorun.
Ręka Shin'yi uniosła się, wskazując kierunek, podczas gdy druga zawisła gdzieś przy boku Ye Liana, jakby zamierzał złapać go w pasie albo asekurować podczas prowadzenia. Nic podobnego się nie wydarzyło, choć ten tymczasowy gest z perspektywy osoby trzeciej równie dobrze mógł wyglądać jak jawny przekaz ochronny.
- Łazienki są w pokojach dla gości - podjął, kiedy zostawili za sobą pierwszą stłoczoną grupkę przebierańców. Jedna z króliczków playboya pociągnęła wzrokiem za profilem mijanego blondyna, ale jeżeli chciała zagadnąć, zawahała się przypadkiem konfrontując z idącym obok obiektu zainteresowania chłopakiem. W przymrużających się powiekach yurei zajarzyło ostrzeżenie. Zrezygnowała wzruszeniem barków i wkrótce zniknęła za najbliższym zakrętem.
- Na pewno mają tu też jakąś ogólną - przetoczył wreszcie wzrokiem po holu, wykreślając istnienie skąpo ubranej kobiety z pamięci - ale będą tam całe legiony ogrów, mutantów i ślicznotek w równej linii przy pisuarach. Zwłaszcza widok tych ostatnich nawet mnie zatrzymałby przed wejściem.
Brzmiało jak wymówka; było nią. Na ciemnym materiale rękawiczki pojawił się klucz do zarezerwowanego lokum; niewielkiego pokoju z jednym łóżkiem, szafką nocną, oknem o ciężkich zasłonach i stolikiem z pojedynczym fotelem.
Nie stracili dużo czasu; choć kawa na skórze Ye Liana z pewnością zdążyła zaschnąć i zamienić się w mało przyjemną, lepką konsystencję, cienką warstwę brudu, do której przyklei się każdy kurz i pyłek. Shin'ya wydawał się jednak nie spieszyć; jeżeli robił to celowo to nie dawał tego po sobie poznać. Oceniał ściany, miękko stawiał kroki po starym, ciemnobordowym dywanie. Po obydwu stronach korytarza ciągnęły się rzędy drzwi; każde po kolei rejestrował aż obydwoje nie dotarli do tych z numerem 59. Mosiężny kluczyk zniknął połowicznie w zamku chwilę przed tym jak rozległ się zgrzyt przestawianych wewnątrz mechanizmów.
Nie sięgnął wpierw po klamkę. Zamarł jak urządzenie z odciętym prądem i tylko ruch żuchwy świadczył o bitwie myśli toczącej się w czaszce. Przekierowując ostatecznie twarz ku Ye Lianowi zdawał się skory, aby o coś zapytać; trwało to mignięcie. Zaraz uśmiechnął się, uchylając drewniane drzwi i ukazując niewielkie wnętrze pomieszczenia, którego jedyne źródło światła stanowiła nocna lampka ustawiona na blacie nakastlika.
Na przygotowanych, wciąż złożonych w kostkę warstwach pościeli, koca i poduszki uwagę zwracała rozświetlona żółtawą żarówką, ułożona na samym szczycie narzut, sportowa torba. Shin, po przepuszczeniu Ye Liana i zamknięciu za nimi drzwi, ruszył właśnie do niej. - Zostań do rana. - Dźwięk szarpniętego zamka błyskawicznego przeciął ciszę krótkim wizgiem; tak kategorycznym, jakby nie dawał pola odmowy na wystosowaną propozycję. - Tak. Jasne, że zdrzemnę się w fotelu. - Wyciągnął krzywo zrolowany ręcznik barwy wściekłej czerwieni, podążając do framugi oddzielającej sypialnię od łazienki. - Jesteś rozpalony gorączką - przypomniał go sobie nagle stojącego przy oknie, z pokraśniałymi policzkami i zaczerwienionym nosem; właśnie wtedy wydawał się taki słaby - zmęczony - dodał wyjątkowo cierpliwie, kładąc bawełniany materiał na brzegu umywalki. - I z pewnością skory do dalszych wyjaśnień. O ile nie postanowisz wylać resztek kawy również na płaszcz, golf i to, co masz pod nim, kompletnie wytrącając mnie z równowagi.
Shin znajdował się w stanie, w którym potrafił wykreować wyimaginowany las spowity wstęgami zastygłej pary falującymi niespiesznie pomiędzy drzewami. Pnie, jak oskarżycielskie palce, pięły się ku górze sztywnym pionem, niknąc w gęstych, czarnych koronach przysłaniających niebo. Meandry ścieżek dawno zakamuflowały dzikorosnące krzewy i kłęby traw i tylko jedna udeptana trasa prowadziła zawiłościami do starej, spróchniałej chaty z kominem. Wybuchy siwego dymu przypominały rozgonione machnięciem wyblurowane serpentyny; niewielka polana była ciemnozielona i pozbawiona kwiatów. Nawet drzwi do domku skrzypiały jak w złowieszczych horrorach; ten przeraźliwy zgrzyt był jednocześnie alarmem dla umysłu.
Powieki zamrugały, usuwając spod spodu baśniowe kadry. Byłby w stanie przysiąc, że czuje słodki zapach ludzkiego mięsa, metaliczny fetor krwi, którego nienawidził. Byłby skory pociągnąć temat dalej, nawet jeżeli wcześniej zaznaczył swoją niechęć do książek. Nie skłamał; nie znosił ich żadnego elementu, ani gładkiej faktury kartek, ani zapachu świeżego druku. Nie cierpiał znaków, których nie rozumiał, bo było ich zbyt wiele, wyrabiały mu drogę do wyższego wykształcenia jak małe kamienie, od których każdy krok wywoływał ból, znaczył wędrówkę kroplami czerwieni. Nie świadczyło to jednak o tym, że nie potrafił sięgnąć po dany tytuł; że nie był zmuszony do chwycenia za jakiś tom, jeżeli ten tom miałby go przybliżyć do równoległego celu. Nie zawsze robiło się to co sprawiało przyjemność; wbrew opinii lekkoducha zdawał sobie z tego sprawę. Dawał więc radę w kryzysowych sytuacjach, gdy nic innego nie pozostawało, wczytać się w bloga o tematyce chińskiej symboliki albo, jak teraz, podjąć dyskusję wyciągając własne wnioski na podstawie ogółu historii, a nie jej szczegółowej wersji wynikającej z zapoznania się z zawartością bajki.
Nie zdążył jednak zapytać o drugą prośbę wilka. Rozchylał już usta, nabierał tchu; urosła mu klatka piersiowa pod rozpiętą pod krtanią koszulą. Zamigotał w świetle srebrny kluczyk usadzony pomiędzy obojczykami. Mimo tego żaden głos nie wydobył się z gardła; nie wyplątały się nuty ze strun. Jasnobrązowy płyn skroplił śniadą cerę, ubrudził eleganckie, wyprasowane spodnie, na których plamie oczy Shina zatrzymały się o dwie taktyczne sekundy zbyt długo. Podnosząc wzrok sam nie do końca wiedział jak zareagować; wypadł z roli jak ktoś, komu zaserwowano nagle inny tekst niż ten ze scenariusza. Musiał improwizować.
Wczuć się w sytuację nie tylko ze swojej perspektywy, ale również przez wzgląd na drugiego aktora.
- Bywasz niezdarny - powinien powiedzieć to cicho, bardziej prywatnie; a zamiast tego komentarz przetoczył się silniej, jak grom, który ma zasygnalizować otoczeniu o niebezpieczeństwie, zmusić obecnych do popłochu i ucieczki. Wyzwolić w zebranych w pobliżu obawę, ze mogą oberwać elektrycznym impulsem, więc nie pozostaje nic prócz oddalenia się od miejsca, w które uderzył piorun.
Ręka Shin'yi uniosła się, wskazując kierunek, podczas gdy druga zawisła gdzieś przy boku Ye Liana, jakby zamierzał złapać go w pasie albo asekurować podczas prowadzenia. Nic podobnego się nie wydarzyło, choć ten tymczasowy gest z perspektywy osoby trzeciej równie dobrze mógł wyglądać jak jawny przekaz ochronny.
- Łazienki są w pokojach dla gości - podjął, kiedy zostawili za sobą pierwszą stłoczoną grupkę przebierańców. Jedna z króliczków playboya pociągnęła wzrokiem za profilem mijanego blondyna, ale jeżeli chciała zagadnąć, zawahała się przypadkiem konfrontując z idącym obok obiektu zainteresowania chłopakiem. W przymrużających się powiekach yurei zajarzyło ostrzeżenie. Zrezygnowała wzruszeniem barków i wkrótce zniknęła za najbliższym zakrętem.
- Na pewno mają tu też jakąś ogólną - przetoczył wreszcie wzrokiem po holu, wykreślając istnienie skąpo ubranej kobiety z pamięci - ale będą tam całe legiony ogrów, mutantów i ślicznotek w równej linii przy pisuarach. Zwłaszcza widok tych ostatnich nawet mnie zatrzymałby przed wejściem.
Brzmiało jak wymówka; było nią. Na ciemnym materiale rękawiczki pojawił się klucz do zarezerwowanego lokum; niewielkiego pokoju z jednym łóżkiem, szafką nocną, oknem o ciężkich zasłonach i stolikiem z pojedynczym fotelem.
Nie stracili dużo czasu; choć kawa na skórze Ye Liana z pewnością zdążyła zaschnąć i zamienić się w mało przyjemną, lepką konsystencję, cienką warstwę brudu, do której przyklei się każdy kurz i pyłek. Shin'ya wydawał się jednak nie spieszyć; jeżeli robił to celowo to nie dawał tego po sobie poznać. Oceniał ściany, miękko stawiał kroki po starym, ciemnobordowym dywanie. Po obydwu stronach korytarza ciągnęły się rzędy drzwi; każde po kolei rejestrował aż obydwoje nie dotarli do tych z numerem 59. Mosiężny kluczyk zniknął połowicznie w zamku chwilę przed tym jak rozległ się zgrzyt przestawianych wewnątrz mechanizmów.
Nie sięgnął wpierw po klamkę. Zamarł jak urządzenie z odciętym prądem i tylko ruch żuchwy świadczył o bitwie myśli toczącej się w czaszce. Przekierowując ostatecznie twarz ku Ye Lianowi zdawał się skory, aby o coś zapytać; trwało to mignięcie. Zaraz uśmiechnął się, uchylając drewniane drzwi i ukazując niewielkie wnętrze pomieszczenia, którego jedyne źródło światła stanowiła nocna lampka ustawiona na blacie nakastlika.
Na przygotowanych, wciąż złożonych w kostkę warstwach pościeli, koca i poduszki uwagę zwracała rozświetlona żółtawą żarówką, ułożona na samym szczycie narzut, sportowa torba. Shin, po przepuszczeniu Ye Liana i zamknięciu za nimi drzwi, ruszył właśnie do niej. - Zostań do rana. - Dźwięk szarpniętego zamka błyskawicznego przeciął ciszę krótkim wizgiem; tak kategorycznym, jakby nie dawał pola odmowy na wystosowaną propozycję. - Tak. Jasne, że zdrzemnę się w fotelu. - Wyciągnął krzywo zrolowany ręcznik barwy wściekłej czerwieni, podążając do framugi oddzielającej sypialnię od łazienki. - Jesteś rozpalony gorączką - przypomniał go sobie nagle stojącego przy oknie, z pokraśniałymi policzkami i zaczerwienionym nosem; właśnie wtedy wydawał się taki słaby - zmęczony - dodał wyjątkowo cierpliwie, kładąc bawełniany materiał na brzegu umywalki. - I z pewnością skory do dalszych wyjaśnień. O ile nie postanowisz wylać resztek kawy również na płaszcz, golf i to, co masz pod nim, kompletnie wytrącając mnie z równowagi.
Ye Lian and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Wiedziony frywolnym i aroganckim krokiem masywnej podeszwy, Ye Lian poruszał się przy Shin'yi niczym cień — jak słabsza i zdecydowanie mniej wyrazista powłoka o nieruchomych oczach. Blade nadgarstki unosił w kierunku słabo rozświetlonego sufitu, ujawniając mroźnym tęczówkom błyszczące, karmelowe plamy. Strużki zdążyły sięgnąć granicy rękawów, zalać poplątane ścieżki fioletowych żył, a jednak wzniesione w porę uniemożliwiły poplamienie materiału; obrały inny kierunek. Skraplały się u samych poparzonych i mrowiejących opuszek.
Szczupłe ramię obiło się o kilku wpadających na mężczyznę gości; słyszał krótkie przeprosiny. Miał tendencję do wpasowywania się w otoczenie do tego stopnia, że nawet przemawiająca przez niego delikatna uroda, czysta twarz jawiąca się porządnościom i odcieniem najwyższej jakości perły zlewała się z nijakim, szarym tłem. Wydawało się, że został zmuszony do nabycia tej umiejętności w toku postępujących po sobie lat. Całkiem możliwe, że była warunkiem spokojnego życia, bezpieczeństwa, które pozwoliło mu przykryć oczy słomianymi pasmami włosów i zwyczajnie zniknąć — jak teraz, gdy zaciskając usta, uciekał przed wystosowywanym osądem; przed słowami o niebywałej niezdarności. Nigdy nie chciał być określany w ten sposób. Uwłaczający tytuł przyszył się do jego pleców jak metka. Ilekroć mijali głośniejsze skupisko ludzi, przeczuwał, że mają wiedzę o spowodowanym przez niego wypadku; wstydzie i pozostawionym nieporządku. Umykał od odpowiedzialności prowadzony w kierunku otwierających się — na końcu korytarza — drzwi. Wtedy jeszcze nie był świadomy, że kolejne słowa Shin'yi zapewnią go, iż wcale nie zamierzają się w nie zagłębiać. W tamtym momencie mógł co najwyżej czuć powoli obwiązującą się wokół bioder linę, której kraniec dostrzegł w zmiętej pięści czarnej rękawiczki. Nie pozostawało mu nic innego jak brnąć naprzód, przyjąć pozycję pionka i wolno przeskakiwać na kolejne pola z płonną nadzieją, że los nie zepchnie go na dyskwalifikującą z dalszej rozgrywki strefę. Musiał odgrywać rolę — tę samą, która w jakiś pokręcony sposób wydawała mu się najbardziej racjonalna; nienaruszająca dumę i status. Wszystko mogłoby być prostsze, gdyby zwyczajnie poprosił go o kilka minut prywatności. Nie musiałby krzywić się na widok obrastających go plam, nie musiałby udawać zdezorientowanego, słuchać tych wszystkich słów naciskających na utraconą przez mężczyznę precyzyjność. Mógłby znów trzymać się szablonu — być niczym matematyczny wzór, po który układa się jedynie odpowiednie liczby — ale zrezygnował z niego, na rzecz irracjonalnego impulsu. To właśnie z tego powodu w pierwszej chwili pozbył się plastikowych pokrywek, układając je na tackę; to dlatego przysunął naczynie do ust, sprawdzając temperaturę czerwieniejącymi od ciepła wargami; to dlatego odstawił je na parapet, z którego dął chłodny jesienny wiatr. Stojąc pośrodku gwaru — z podpuchniętymi oczami, zaróżowionymi kącikami oczu i zatkanym nosem, który zmuszał do oddychania przez zasychające usta — nie byłoby go stać na nic więcej. Wszystkie akcje wymagały odwagi. Słów. A tego z pewnością mu brakowało. Każda próba przejęcia inicjatywy raniła go do tego stopnia, że machinalnie (niewiele myśląc) wolał zawrzeć szczeki, obrócić się na pięcie i odejść.
Zapomnieć.
Za to Shin'ya dominował cały hol. Gdy uniósł dyskretnie wzrok – mając nadzieję, że nie zderzy się z rozpalonym, zuchwałym złotem, dostrzegł cień uśmiechu na poszarpanym kąciku wargi. Czyż nie patrzał właśnie w obraz przepełniony najczystszym odcieniem tryumfu? Moc jego słów przenikała szybko i głęboko; eksplorowała ludzką naturę. Zapewne wielu w tej sytuacji byłoby w stanie oprzeć się sytuacyjnym pokusom poddania się władzy i dominacji, zachowania przy tym choćby pozorów moralności i przyzwoitości. Ye Lian oczywiście nie znalazł się wśród tych szlachetnych osób, nawet jeśli jego twarz malowała się artystyczną estetyką. Widok ułożonego na otwartej dłoni klucza, zmusił mężczyznę do przesunięcia pozornie niezainteresowanego wzroku na mijane przez nich głośne atrakcje; skierowania szklanych soczewek na grupkę przechodzących dziewcząt, ale nie zapamiętał ich stroju. Zapamiętał za to dokładnie, jak dreszcz sięgnął kącików zmęczonych dniem oczu, że coś się z nim zadziało; policzki wciąż paliły, ale jednocześnie rozchodziło się w nich dziwne ciepło, budziło napędzaną świadomością niepewność, że zarówno wstyd, jak i żar nasilają zapamiętane sprzed miesięcy odczucie gorączkowej niewiadomej.
Ugościło ich pożółkłe światło. Wychylało się zza rogu niczym czekający na powrót właściciela zniecierpliwiony gość. Ye Lian nie zdradził swojego zawahania — a z pewnością mieściło się ono w tym chłodnym odcieniu zmartwiałych tęczówek. Z tej przyczyny skupił się na kontemplacji antykwarycznego, pachnącego drewnem wnętrza. Już w pierwszym ruchu poczuł przewietrzoną pościel. I choć mogła wydawać się najbardziej dominacyjnym aromatem małego pomieszczenia, zdołał wyczuć coś więcej. Wątły ślad wcześniejszej obecności. Zaważyło to na jego kroku. Najpierw miarowy, wyraźnie zwolnił, jakby w rzeczywistości zagłębiał się w miejsce dotąd zupełnie dla niego niedostępne — zbyt intymne, aby Shin'ya mógł pokazywać je wcześniej.
Brzęk zamykanych drzwi przywołał odległe myśli — wspomnieniu brakowało jednak charakterystycznego trzaśnięcia zasuwki. Zatrzymał wzrok na torbie, a dokładniej na pochylającym się nad nią chłopaku. Zwrócił uwagę na jego rozczochrane włosy, które w pryzmacie światła błyszczały odcieniem miedzi, bursztynu i zerwanych gałązek pszenicy.
Zdarzył obrócić głowę w momencie, gdy dzieciak się wyprostował i zacisnął ręcznik w palcach. Wyczuł, że rzucił mu krótkie, acz kontrolne spojrzenie. Nie musiał patrzeć mu w oczy, aby poznać ich charakter. Uporządkowany i kontrolujący. Poznał Shin'ye i wiedział już, że lubi, gdy wszystko jest ustalone, kiedy każdy zna swoje prawa i miejsce. Nie był przekonany czy chodziło w tym wszystkim o namiastkę władzy, czy przejęcie kontroli nad drugą osobą. Zawsze dawał mu to, czego chciał, gdy sam podstępnie wyszarpywał z człowieka należną i specyficzną zapłatę.
Ściągnął powoli buty, ograniczając się do zaczepienia palcami o pięty. Kilka kolejnych kroków przybliżyło go do spadającej na twarz żółtej poświaty, uwzględniającej cienie na osłoniętej twarzy, niepewność w chłodnym i czystym krysztale oczu. Szybko uświadomił sobie, że wszystko, co mieściło się w jego głowie, rysowało się prościej, niż w rzeczywistości. Każdy ruch — czy to Ye Liana, czy Shin'yi — zaburzał wyobraźnie, tworzył z niej odnogi ciągnące się poza zakres widoczności. Wszystko traciło na precyzyjności. Dolna warga otarła się o materiał maski.
— To miłe z twojej strony, Shin'ya. Ale nie sądzisz chyba, że przejechałem kilkadziesiąt kilometrów, aby zniszczyć ci wieczór. Mogłeś bawić się na dole. Ale wybrałeś pokój. Chatkę. — Głos przeszedł w zachrypnięty szept, gdy dźwięk schorowanych strun głosowych nadbiegł z tyłu, znad ramienia; poły darowanej peleryny tknęły rękawa męskiej koszuli. — I co teraz? — W tym zrównującym się z nim półkroku — odbijającym cieniem na matowych kafelkach — zatrzymał się. Tęczówka drgnęła w napięciu. Budowało je noszące się po ścianach echo. — Zabijesz mnie tu?
Uparte trzymanie się tych parszywych źrenic stawało coraz trudniejsze. Niemal skapitulował.
— Dwa miesiące temu ustaliliśmy reguły. Chcesz złamać zasady po raz kolejny?
Chciałeś wyjaśnień, ale obaj wiemy, że one są zbędne, Shin'ya.
Szczupłe ramię obiło się o kilku wpadających na mężczyznę gości; słyszał krótkie przeprosiny. Miał tendencję do wpasowywania się w otoczenie do tego stopnia, że nawet przemawiająca przez niego delikatna uroda, czysta twarz jawiąca się porządnościom i odcieniem najwyższej jakości perły zlewała się z nijakim, szarym tłem. Wydawało się, że został zmuszony do nabycia tej umiejętności w toku postępujących po sobie lat. Całkiem możliwe, że była warunkiem spokojnego życia, bezpieczeństwa, które pozwoliło mu przykryć oczy słomianymi pasmami włosów i zwyczajnie zniknąć — jak teraz, gdy zaciskając usta, uciekał przed wystosowywanym osądem; przed słowami o niebywałej niezdarności. Nigdy nie chciał być określany w ten sposób. Uwłaczający tytuł przyszył się do jego pleców jak metka. Ilekroć mijali głośniejsze skupisko ludzi, przeczuwał, że mają wiedzę o spowodowanym przez niego wypadku; wstydzie i pozostawionym nieporządku. Umykał od odpowiedzialności prowadzony w kierunku otwierających się — na końcu korytarza — drzwi. Wtedy jeszcze nie był świadomy, że kolejne słowa Shin'yi zapewnią go, iż wcale nie zamierzają się w nie zagłębiać. W tamtym momencie mógł co najwyżej czuć powoli obwiązującą się wokół bioder linę, której kraniec dostrzegł w zmiętej pięści czarnej rękawiczki. Nie pozostawało mu nic innego jak brnąć naprzód, przyjąć pozycję pionka i wolno przeskakiwać na kolejne pola z płonną nadzieją, że los nie zepchnie go na dyskwalifikującą z dalszej rozgrywki strefę. Musiał odgrywać rolę — tę samą, która w jakiś pokręcony sposób wydawała mu się najbardziej racjonalna; nienaruszająca dumę i status. Wszystko mogłoby być prostsze, gdyby zwyczajnie poprosił go o kilka minut prywatności. Nie musiałby krzywić się na widok obrastających go plam, nie musiałby udawać zdezorientowanego, słuchać tych wszystkich słów naciskających na utraconą przez mężczyznę precyzyjność. Mógłby znów trzymać się szablonu — być niczym matematyczny wzór, po który układa się jedynie odpowiednie liczby — ale zrezygnował z niego, na rzecz irracjonalnego impulsu. To właśnie z tego powodu w pierwszej chwili pozbył się plastikowych pokrywek, układając je na tackę; to dlatego przysunął naczynie do ust, sprawdzając temperaturę czerwieniejącymi od ciepła wargami; to dlatego odstawił je na parapet, z którego dął chłodny jesienny wiatr. Stojąc pośrodku gwaru — z podpuchniętymi oczami, zaróżowionymi kącikami oczu i zatkanym nosem, który zmuszał do oddychania przez zasychające usta — nie byłoby go stać na nic więcej. Wszystkie akcje wymagały odwagi. Słów. A tego z pewnością mu brakowało. Każda próba przejęcia inicjatywy raniła go do tego stopnia, że machinalnie (niewiele myśląc) wolał zawrzeć szczeki, obrócić się na pięcie i odejść.
Zapomnieć.
Za to Shin'ya dominował cały hol. Gdy uniósł dyskretnie wzrok – mając nadzieję, że nie zderzy się z rozpalonym, zuchwałym złotem, dostrzegł cień uśmiechu na poszarpanym kąciku wargi. Czyż nie patrzał właśnie w obraz przepełniony najczystszym odcieniem tryumfu? Moc jego słów przenikała szybko i głęboko; eksplorowała ludzką naturę. Zapewne wielu w tej sytuacji byłoby w stanie oprzeć się sytuacyjnym pokusom poddania się władzy i dominacji, zachowania przy tym choćby pozorów moralności i przyzwoitości. Ye Lian oczywiście nie znalazł się wśród tych szlachetnych osób, nawet jeśli jego twarz malowała się artystyczną estetyką. Widok ułożonego na otwartej dłoni klucza, zmusił mężczyznę do przesunięcia pozornie niezainteresowanego wzroku na mijane przez nich głośne atrakcje; skierowania szklanych soczewek na grupkę przechodzących dziewcząt, ale nie zapamiętał ich stroju. Zapamiętał za to dokładnie, jak dreszcz sięgnął kącików zmęczonych dniem oczu, że coś się z nim zadziało; policzki wciąż paliły, ale jednocześnie rozchodziło się w nich dziwne ciepło, budziło napędzaną świadomością niepewność, że zarówno wstyd, jak i żar nasilają zapamiętane sprzed miesięcy odczucie gorączkowej niewiadomej.
Ugościło ich pożółkłe światło. Wychylało się zza rogu niczym czekający na powrót właściciela zniecierpliwiony gość. Ye Lian nie zdradził swojego zawahania — a z pewnością mieściło się ono w tym chłodnym odcieniu zmartwiałych tęczówek. Z tej przyczyny skupił się na kontemplacji antykwarycznego, pachnącego drewnem wnętrza. Już w pierwszym ruchu poczuł przewietrzoną pościel. I choć mogła wydawać się najbardziej dominacyjnym aromatem małego pomieszczenia, zdołał wyczuć coś więcej. Wątły ślad wcześniejszej obecności. Zaważyło to na jego kroku. Najpierw miarowy, wyraźnie zwolnił, jakby w rzeczywistości zagłębiał się w miejsce dotąd zupełnie dla niego niedostępne — zbyt intymne, aby Shin'ya mógł pokazywać je wcześniej.
Brzęk zamykanych drzwi przywołał odległe myśli — wspomnieniu brakowało jednak charakterystycznego trzaśnięcia zasuwki. Zatrzymał wzrok na torbie, a dokładniej na pochylającym się nad nią chłopaku. Zwrócił uwagę na jego rozczochrane włosy, które w pryzmacie światła błyszczały odcieniem miedzi, bursztynu i zerwanych gałązek pszenicy.
Zdarzył obrócić głowę w momencie, gdy dzieciak się wyprostował i zacisnął ręcznik w palcach. Wyczuł, że rzucił mu krótkie, acz kontrolne spojrzenie. Nie musiał patrzeć mu w oczy, aby poznać ich charakter. Uporządkowany i kontrolujący. Poznał Shin'ye i wiedział już, że lubi, gdy wszystko jest ustalone, kiedy każdy zna swoje prawa i miejsce. Nie był przekonany czy chodziło w tym wszystkim o namiastkę władzy, czy przejęcie kontroli nad drugą osobą. Zawsze dawał mu to, czego chciał, gdy sam podstępnie wyszarpywał z człowieka należną i specyficzną zapłatę.
Ściągnął powoli buty, ograniczając się do zaczepienia palcami o pięty. Kilka kolejnych kroków przybliżyło go do spadającej na twarz żółtej poświaty, uwzględniającej cienie na osłoniętej twarzy, niepewność w chłodnym i czystym krysztale oczu. Szybko uświadomił sobie, że wszystko, co mieściło się w jego głowie, rysowało się prościej, niż w rzeczywistości. Każdy ruch — czy to Ye Liana, czy Shin'yi — zaburzał wyobraźnie, tworzył z niej odnogi ciągnące się poza zakres widoczności. Wszystko traciło na precyzyjności. Dolna warga otarła się o materiał maski.
— To miłe z twojej strony, Shin'ya. Ale nie sądzisz chyba, że przejechałem kilkadziesiąt kilometrów, aby zniszczyć ci wieczór. Mogłeś bawić się na dole. Ale wybrałeś pokój. Chatkę. — Głos przeszedł w zachrypnięty szept, gdy dźwięk schorowanych strun głosowych nadbiegł z tyłu, znad ramienia; poły darowanej peleryny tknęły rękawa męskiej koszuli. — I co teraz? — W tym zrównującym się z nim półkroku — odbijającym cieniem na matowych kafelkach — zatrzymał się. Tęczówka drgnęła w napięciu. Budowało je noszące się po ścianach echo. — Zabijesz mnie tu?
Uparte trzymanie się tych parszywych źrenic stawało coraz trudniejsze. Niemal skapitulował.
— Dwa miesiące temu ustaliliśmy reguły. Chcesz złamać zasady po raz kolejny?
Chciałeś wyjaśnień, ale obaj wiemy, że one są zbędne, Shin'ya.
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Czy chciał złamać zasady po raz kolejny? - To groźba? - Figlarność pojawiła się w oczach; uśmiech wykrzywił usta wraz z drgnieniem ramion w parsknięciu; czy propozycja? - Planował inaczej to rozgrywać. Za każdym razem ilekroć się spotykali. Być bardziej szorstkim i zdystansowanym. Obojętnym. Odpłacać się podobną chłodnością wplecioną po prostu w naturalną płynność ruchów i energiczność wypowiedzi, mimo pozornej aury nonszalanckiej szczeniackości nie pozostawiając wątpliwości, że nie żywi wobec niego absolutnie żadnych emocji; ani złych, ani dobrych. Kończył jednak tak samo; z fiaskiem, nie w porę orientując się, że zabrnął za daleko i nie ma odwrotu. Paliły się mosty za plecami, ogień sięgał gorącem karku, zmuszając go do tego, by brnął dalej w coś, co zaczął, nawet jeżeli nie tędy miał iść. Poddawał się jednak trasie, bo jaki miał wybór? Wycofując się, znalazłby się w płomieniach. Strawiłyby wszystko, na co pracował. Cały trud aktorskiej gry, która go wypełniała, wszystkie scenariusze, które założył i opisał w zakamarkach umysłu analizując niebotycznie ogromną liczbę "może" oraz "jeżeli", piętrzących się metrowymi kolumnami w archiwach świadomości. Nie zostawiał miejsca na błędy, ale i tak się pojawiały i prościej było zrzucić nietrafny wybór na karb przypadku i nieostrożności niż zaintrygowania zupełnie odmienną ścieżką. Patrząc co wieczór w oczy swojego odbicia, widział w lustrze zmierzwione rude pasma, cienie pod ślepiami, rozsypane piegi w kolorze wyblakłego cynamonu - i wciskał kit, że jest okej, że to się ugra, że tak miało być. Przecież nie było szansy, aby dorwać wroga, nie zbliżając się do niego. Tłumaczył więc - sam sobie, jak szaleniec, którego jedynym słuchaczem są popękane fragmenty zwierciadła na których rysuje się ten sam wyraz twarzy, identyczny błysk w źrenicach, to samo niepewne zrozumienie - motywy, dzięki którym zbliży się do Ye Liana. Wmawiał potrzebę uzewnętrzniania, bo tylko płacąc szczerością otrzyma szczerość. Nominał za nominał; waluty nie kłamią. W wielu sprawach trzeba było odsłonić newralgiczne miejsca, aby sięgnąć w bolesną strefę przeciwnika i taki stan rzeczy do niego przemawiał wystarczająco, by zrzucić z barków poczucie winy i rozdrażnienia. Mógł czerpać z tych spotkań, jednocześnie usprawiedliwiając własny angaż i umniejszając go do kolejnego punktu z długiej listy zagrywek serwowanych na poczet wygranej. W swoich reakcjach był dzięki temu bardziej naturalny - i to również uważał za plus. Przeciwnik się przy nim rozluźniał, spuszczał z tonu, nawet jeżeli nie zawsze się na to początkowo zapowiadało.
W normalnych okolicznościach Ye Lian nie zrzucał z siebie maski elegancji i arystokratycznego besserwisserstwa. Tymczasem udowodnił, że jest w stanie wylać na siebie kawę, zbrudzić cerę, którą zwykle szorował do czerwoności, pozbywając się faktycznych i wyimaginowanych zarazków, potrafił wejść do niewielkiego pokoju i, wreszcie, znaleźć się tuż obok w jeszcze ciaśniejszej łazience. Z własnej inicjatywy.
Czerwień peleryny odcisnęła się kontrastem na tle jasnej koszuli, wywołując u Shin'yi zaciekawienie. Niekryte i wręcz bezczelne, podkreślone drgnieniem kącika ust i minimalnym uniesieniem brwi. W pytaniu. W aluzyjnym: nie za blisko? Być może rzeczywiście mógł go teraz zabić; tak jak padło w sugestii. - Na dole bawią się ogłupiali alkoholem ludzie, a mój towarzysz poległ. To nie są już tereny do rozrywki, z pewnością nie dla mnie. - Mówiąc ukazywał ostrzejsze kły; jakby był stworzony do obrania roli, naprawdę kryjąc pod ludzką powłoką bestię z bajek autora, którego nazwiska nikt nie pamiętał. Zapomniany artysta zostawił po sobie spuściznę, samemu wymierając w historycznej pamięci; Warui był pewien, że z nim będzie identycznie. Odciśnie jakiś ślad, ale nikt nie będzie kojarzył, kto jest tego twórcą. Może prócz paru wyjątków.
Jednego.
- Dwa miesiące temu - podjął - ustaliliśmy zasady, po których mieliśmy zapomnieć o tym, co się wydarzyło i wrócić do poprzedniego porządku. Tymczasem nie odbierasz telefonów, ignorujesz wiadomości albo odpisujesz na nie jednym słowem, kompletnie mnie zbywając. I nagle wbrew logice przyjeżdżasz tu i posłusznie podążasz aż do pokoju. - Odchrząknął, doprecyzowując: do chatki.
Wyśmianie pojawiło się w wiązadłach głosowych, potęgowane wkradającym na oblicze uśmiechem. W całym swoim ironicznym przedstawieniu był jednak mimo wszystko łagodny; jak ktoś kto stoi na uboczu i stuka palcem w brzeg szklanego naczynia, przypatrując się plenerowi, gdy wokół cały bar wali się od stropu. Nie podłożył bomby. Po prostu jej nie rozbroił. - Jeżeli miałbym cię zabić - ciągnął grę, zsuwając powoli palce z akrylowego brzegu umywalki, na którym zostawił słaby odcisk palców; sztucznej krwi - wpierw musiałbym cię zachęcić, abyś sam coś przegryzł. - Śnieżne szkliwo zadrasnęło dolną wargę; niby przypadkiem, na sekundę, w pozornym zamyśleniu. - Tak było w pierwotnej wersji? - Minimalne nachylenie zmniejszyło i tak skąpy dystans; na szczupłe ramię przykryte peleryną naparła pierś; i między rozchylonymi fragmentami kołnierzyka zabłyszczał srebrny kluczyk. - Dobrze pamiętam wykład?
Pilnie się uczył nie tylko serwowanych podstaw na temat książek - studiował zmiany zachodzące na artystycznym profilu mężczyzny, oglądanym z taką zapalczywością; wszystkie drobne akcenty, pojedyncze włoski długich rzęs, cień padający na pokraśniałe policzki; lekko rozchylone usta, które w pełni przejęły funkcję cyrkulacji, bo nos nie był już w stanie. Ye Lian był chory; rozpalony gorączką. Może dlatego nie myślał w pełni racjonalnie? Stąd spłoszenie objawiające się wieczną ucieczką spojrzenia i pozornie chłodna postawa, wyglądająca jak szkło rozgrzewane od środka?
- Gdyby to ode mnie zależało, nawet bym się nie zastanawiał nad nagięciem historii pod własne widzimisię. Ale... - nic nie zależy ode mnie. Jedynie powolny oddech kładł się na kredowej cerze, na różowych akcentach na wysokości kości jarzmowej; nie musiał nic robić. Klaustrofobiczna łazienka zmuszała ich do ciasnoty, do stania niemal jeden obok drugiego, w zwartym szyku, od którego zapachy perfum mieszały się ze sobą jak wstążki w niewprawnych dziecięcych rękach. - Ale, jak sądzę, chcesz mnie czegoś nauczyć. Jako wielki koneser literatury. O co więc jeszcze - poprosił Wilk? - powinienem poprosić, abyś stracił czujność i zwyczajnie uległ mojej propozycji? - Subtelnie wyważony dotyk zahaczył o dłoń zbrudzoną kawą; opuszki ledwie musnęły wnętrze skóry, mgliście szukały zaczepienia w paliczkach, chcąc wemknąć się pod zgięte stawy; unieść je, przyłożyć do kpiarsko wykrzywionych w uśmiechu ust. Czekał jak łowca; cierpliwie, ale wygłodniale.
W normalnych okolicznościach Ye Lian nie zrzucał z siebie maski elegancji i arystokratycznego besserwisserstwa. Tymczasem udowodnił, że jest w stanie wylać na siebie kawę, zbrudzić cerę, którą zwykle szorował do czerwoności, pozbywając się faktycznych i wyimaginowanych zarazków, potrafił wejść do niewielkiego pokoju i, wreszcie, znaleźć się tuż obok w jeszcze ciaśniejszej łazience. Z własnej inicjatywy.
Czerwień peleryny odcisnęła się kontrastem na tle jasnej koszuli, wywołując u Shin'yi zaciekawienie. Niekryte i wręcz bezczelne, podkreślone drgnieniem kącika ust i minimalnym uniesieniem brwi. W pytaniu. W aluzyjnym: nie za blisko? Być może rzeczywiście mógł go teraz zabić; tak jak padło w sugestii. - Na dole bawią się ogłupiali alkoholem ludzie, a mój towarzysz poległ. To nie są już tereny do rozrywki, z pewnością nie dla mnie. - Mówiąc ukazywał ostrzejsze kły; jakby był stworzony do obrania roli, naprawdę kryjąc pod ludzką powłoką bestię z bajek autora, którego nazwiska nikt nie pamiętał. Zapomniany artysta zostawił po sobie spuściznę, samemu wymierając w historycznej pamięci; Warui był pewien, że z nim będzie identycznie. Odciśnie jakiś ślad, ale nikt nie będzie kojarzył, kto jest tego twórcą. Może prócz paru wyjątków.
Jednego.
- Dwa miesiące temu - podjął - ustaliliśmy zasady, po których mieliśmy zapomnieć o tym, co się wydarzyło i wrócić do poprzedniego porządku. Tymczasem nie odbierasz telefonów, ignorujesz wiadomości albo odpisujesz na nie jednym słowem, kompletnie mnie zbywając. I nagle wbrew logice przyjeżdżasz tu i posłusznie podążasz aż do pokoju. - Odchrząknął, doprecyzowując: do chatki.
Wyśmianie pojawiło się w wiązadłach głosowych, potęgowane wkradającym na oblicze uśmiechem. W całym swoim ironicznym przedstawieniu był jednak mimo wszystko łagodny; jak ktoś kto stoi na uboczu i stuka palcem w brzeg szklanego naczynia, przypatrując się plenerowi, gdy wokół cały bar wali się od stropu. Nie podłożył bomby. Po prostu jej nie rozbroił. - Jeżeli miałbym cię zabić - ciągnął grę, zsuwając powoli palce z akrylowego brzegu umywalki, na którym zostawił słaby odcisk palców; sztucznej krwi - wpierw musiałbym cię zachęcić, abyś sam coś przegryzł. - Śnieżne szkliwo zadrasnęło dolną wargę; niby przypadkiem, na sekundę, w pozornym zamyśleniu. - Tak było w pierwotnej wersji? - Minimalne nachylenie zmniejszyło i tak skąpy dystans; na szczupłe ramię przykryte peleryną naparła pierś; i między rozchylonymi fragmentami kołnierzyka zabłyszczał srebrny kluczyk. - Dobrze pamiętam wykład?
Pilnie się uczył nie tylko serwowanych podstaw na temat książek - studiował zmiany zachodzące na artystycznym profilu mężczyzny, oglądanym z taką zapalczywością; wszystkie drobne akcenty, pojedyncze włoski długich rzęs, cień padający na pokraśniałe policzki; lekko rozchylone usta, które w pełni przejęły funkcję cyrkulacji, bo nos nie był już w stanie. Ye Lian był chory; rozpalony gorączką. Może dlatego nie myślał w pełni racjonalnie? Stąd spłoszenie objawiające się wieczną ucieczką spojrzenia i pozornie chłodna postawa, wyglądająca jak szkło rozgrzewane od środka?
- Gdyby to ode mnie zależało, nawet bym się nie zastanawiał nad nagięciem historii pod własne widzimisię. Ale... - nic nie zależy ode mnie. Jedynie powolny oddech kładł się na kredowej cerze, na różowych akcentach na wysokości kości jarzmowej; nie musiał nic robić. Klaustrofobiczna łazienka zmuszała ich do ciasnoty, do stania niemal jeden obok drugiego, w zwartym szyku, od którego zapachy perfum mieszały się ze sobą jak wstążki w niewprawnych dziecięcych rękach. - Ale, jak sądzę, chcesz mnie czegoś nauczyć. Jako wielki koneser literatury. O co więc jeszcze - poprosił Wilk? - powinienem poprosić, abyś stracił czujność i zwyczajnie uległ mojej propozycji? - Subtelnie wyważony dotyk zahaczył o dłoń zbrudzoną kawą; opuszki ledwie musnęły wnętrze skóry, mgliście szukały zaczepienia w paliczkach, chcąc wemknąć się pod zgięte stawy; unieść je, przyłożyć do kpiarsko wykrzywionych w uśmiechu ust. Czekał jak łowca; cierpliwie, ale wygłodniale.
Ye Lian and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Słodkawy zapach oddechu trącił jego zmysły. Uszy wypełniały dźwięki — dudnienie, najpewniej wydobywające się z wnętrza piersi. Organ łomotał w rytm przytłumionej muzyki dobiegającej zza ścian. Była energiczna i głośna, przypominała wszystkie, które wysłuchał w barze Lizzy's, kiedy sprzed lat — zdesperowany i zniechęcony — postanowił przeżyć najbardziej nieprzemyślaną decyzję w swoim życiu. Tym razem nie otaczały go żadne tłumy, choć obecność chłopaka wyzwoliła cieniutki szczypiący dreszcz przebierający po osłoniętych golfem plecach. Świat stanął na głowie w momencie, gdy pełna stoicyzmu twarz pozwoliła ustom na miękki ruch; pochwycenie dolnej wargi. Chciał zaczerpnąć powietrza, wtoczyć odrobinę tlenu w rozgrzane do czerwoności płuca, ale zatkane zatoki zmusiły go do ponownego rozchylenia bladych warg — perłowych, świecących pozostawiają na ich powierzchni namiastka śliny i odciśniętych przednich zębów. Chciał wiele powiedzieć, jednak widok szczeniackiej facjaty — tak uparcie wpatrującej się w jego profil — zmuszał do kolejnej próby zahaczenia o gotujący się, podpalony lont źrenicy. Pomimo potęgującego osaczenia Ye Lian wciąż wydawał się dystyngowany, niewiarygodnie poważny, porządny i... wbrew wzbierającego się w nim ciepła — naprawdę cierpliwy. Niczym ofiara stojąca nieruchomo przy lubieżnie oblizującym się drapieżniku, dmuchającym w kark. Jego zachowania nie zakłócała oblana kawą dłoń ani splamione ciemne spodnie. Życie było fascynujące (przyłapał się na tym, że wcześniej nie przemknęłoby mu to nawet przez myśl), bo od zawsze wiedział o nim zbyt mało. Znał jedynie swoją niewielką rolę — był aktorem, który musiał wygłosić kilka zdań w pierwszym akcie, a później zniknąć. Nie miał pojawić się już do końca przedstawianej sztuki. Tego dnia jednak to przed nim uniosła się kurtyna. Zobaczył całą scenę. Zajęte fotele. I choć znał przebieg poszczególnych aktów, mógł zdecydować się na dowolność. Nieszablonowość w słowach.
Zesztywniały pozwalał skupiać się na dotyku poniszczonych paliczków, w końcu to one poruszyły delikatnie trzymaną z dala od ubrań dłoń. Przeźroczysta skóra wyczuła każdy mankament, każdy nacisk zakleszczających się palców. Ospale dał zwodzić się delikatności — był subtelny i doświadczony. Chyba właśnie, to udawanie i złuda było tym, co więziło jego zmysły, bo czym więcej chłopak mówił, tym dotyk był śmielszy; pękał, jak trzymające się ostatniego guzika naciągnięte ubranie. Wraz z ukrywanym napięciem wyczuwał każdy mankament odcisków i ostrych, raniących strupów. Pomimo odczuwanemu dyskomfortowi pozwolił się objąć; odkryć przed nim splamione linie papilarne, wytoczyć po nich nowe ścieżki, a potem unieść tak wysoko, że dotychczas paląca mgła oddechu osiadająca na wysokich arystokratycznych kościach policzkowych znalazła priorytet w szczupłych klejących się do siebie opuszkach.
Ustalili reguły. Fundamenty, które od zawsze odgrywały w życiu Ye Liana ważną rolę — równie istotną co same składane przez niego obietnice. Gęstniejące napięcie zdawało się jednak w czymś utwierdzić. Zadrgał mięsień na wyciosanej w lodzie twarzy.
— Świat to niezwykle skomplikowane miejsce o jeszcze bardziej skomplikowanych regułach. Już na starcie otrzymujemy role, które nie zawsze okazują się dla nas tymi wymarzonymi. Rzeczywistość, w której przychodzi nam żyć, nie daje nam wyboru. To nie casting. W momencie narodzin zostają narzucone na nas konkretne zadania, więc odgrywamy je, wedle naszych możliwości. Zawsze mamy tylko jedną szansę, bo nie możemy przecież kręcić tej samej sceny do perfekcji. — Echo tego półszeptu przetoczyło się po ścianach. A czasem moglibyśmy.
Miał wrażenie, że stopy ma obute w betonowe podeszwy. Na zaczerwienione powieki kładło się blade światło wiszącej lampy; podkreślało chorobowe wykwity i cienie niewyspania barwy astrów. Wydawać się mogło, że Ye Lian nie chciał wykonać żadnego ruchu, albo się go obawiał. Może podejrzewał, że zniszczy tym samym chwilę szczerości — tak samo, jak zrobił to kilka miesięcy temu.
— Chciałbyś poznać powód mojego zachowania?
Jasny podbródek mężczyzny podniósł się wreszcie — z tą znaną naturą tkliwą sercu, poruszającą wyobraźnię o rodzinie, przy której musiał nabyć tej wdzięczności wpychanej w każdy ruch. Kryształ tęczówek odkryły w końcu ciemne rzęsy; spoglądnął na chłopaka z dozą ostrożności. Wszystko wykonywał nader łagodnie, jakby tylko ta arystokratyczna codzienność utrzymywała go przy życiu; jakby czarne punkty bystrych źrenic potrafiły rozpalić najwznioślejsze uczucia.
— Ponieważ sądziłem, że przesadziliśmy, że wszystko zaszło za daleko. — Ogrzane oddechem paliczki poruszyły się w ciasnym uścisku tuż przy pogryzionych ustach Shin'yi, tknęły w niekontrolowanych odruchu, a później odsunęły się w odwecie, tak samo, jak i podkreślony wilgocią wzrok. — Podejrzewałem, że zapoczątkowało to lawinę, nad którą nie sposób nam już zapanować. Jednakże — po krótkim zawahaniu spróbował dotknąć go ponownie. Nakierował szczupły palec na popękaną wargę, kładąc uczuciem ukojenia; nie musiał na niego patrzeć, aby poczuć przypływ gorączkowych dreszczy — przyjechałem, aby skorygować naszą umowę.
Czuł, że to głupota, że brnąc w kontrakt ze szczenięciem o inteligencji lisa, to idiotyzm i lekkomyślne szafowanie własnym losem. Ale, kiedy obrócił się w jego stronę, przywierając posłusznie lędźwiami do brzegu umywalki, wiedział, że nie chodziło w tym wszystkim tylko o to, co poświęci, ale co zyska. Czuł, że powinien robić wszystko, co możliwe, żeby chronić swoje prywatne instynkty, zarazem zdając sobie sprawę — a raczej miał co do tego całkowitą pewność — że z pewnością mu się to nie uda; że ilekroć pozostawiony sam w czterech ścianach będzie myślał o otrzymanej namiastce bliskości, o chwili, w której mógł przywołać twarz, marzenia, a chwilowe szczęście i bezpieczeństwo nie rozpłyną się w nieruchomym jesiennym powietrzu. Paznokieć przesunął flegmatycznie po całej długości poranionej skóry, nie ukrywając sztywności ruchów — jakby sam Ye Lian był u schyłku wytrzymania.
Wahał się chwilę. Tęczówki bardzo rzadko sięgały wzroku Shin'yi, najczęściej błądziły po odkrytym ciele, a kiedy sięgały ich granic, wydawały się zmętniałe. Usta Ye Liana robiły się nieco krzywe i nieśmiałe. Dotarł do kącika nieobjętego blizną.
— Przeczytałem kiedyś opinię, że każda opowieść kończy się śmiercią, jeśli autor postanowi pociągnąć ją odpowiednio długo. Ale uważam, że to nieprawda. Za każdym razem giną bohaterowie. Historia nie umiera nigdy. Ona meandruje nieskończenie w przyszłość. Możesz wyciągnąć z tego wniosek. Możesz myśleć, że ta historia nie ma sensu, albo — przeciwnie — ma go zbyt wiele. Charles'a Perraulta spisując swoje dzieło niespełna trzysta czterdzieści lat temu, nie podejrzewał, że to właśnie jego Czerwony Kapturek zamknie nas w wynajętym pokoju. — Urwał niespodziewanie, dostrzegając fragment srebrnego łańcuszka. Shin'ya mógł poczuć ledwie tknięcie na granicy brzucha; wspiął się ospale po zmarszczonych fałdach materiału, prosto na pierwszy plastikowy guzik męskiej koszuli. Czyżby przełknął ślinę? — Jeśli chcesz wiedzieć, o co powinieneś mnie poprosić — szeptał, wysuwając delikatnie zmięte poły zza jego paska. — Poproś mnie, abym zaprzestał wreszcie myśleć.
Zesztywniały pozwalał skupiać się na dotyku poniszczonych paliczków, w końcu to one poruszyły delikatnie trzymaną z dala od ubrań dłoń. Przeźroczysta skóra wyczuła każdy mankament, każdy nacisk zakleszczających się palców. Ospale dał zwodzić się delikatności — był subtelny i doświadczony. Chyba właśnie, to udawanie i złuda było tym, co więziło jego zmysły, bo czym więcej chłopak mówił, tym dotyk był śmielszy; pękał, jak trzymające się ostatniego guzika naciągnięte ubranie. Wraz z ukrywanym napięciem wyczuwał każdy mankament odcisków i ostrych, raniących strupów. Pomimo odczuwanemu dyskomfortowi pozwolił się objąć; odkryć przed nim splamione linie papilarne, wytoczyć po nich nowe ścieżki, a potem unieść tak wysoko, że dotychczas paląca mgła oddechu osiadająca na wysokich arystokratycznych kościach policzkowych znalazła priorytet w szczupłych klejących się do siebie opuszkach.
Ustalili reguły. Fundamenty, które od zawsze odgrywały w życiu Ye Liana ważną rolę — równie istotną co same składane przez niego obietnice. Gęstniejące napięcie zdawało się jednak w czymś utwierdzić. Zadrgał mięsień na wyciosanej w lodzie twarzy.
— Świat to niezwykle skomplikowane miejsce o jeszcze bardziej skomplikowanych regułach. Już na starcie otrzymujemy role, które nie zawsze okazują się dla nas tymi wymarzonymi. Rzeczywistość, w której przychodzi nam żyć, nie daje nam wyboru. To nie casting. W momencie narodzin zostają narzucone na nas konkretne zadania, więc odgrywamy je, wedle naszych możliwości. Zawsze mamy tylko jedną szansę, bo nie możemy przecież kręcić tej samej sceny do perfekcji. — Echo tego półszeptu przetoczyło się po ścianach. A czasem moglibyśmy.
Miał wrażenie, że stopy ma obute w betonowe podeszwy. Na zaczerwienione powieki kładło się blade światło wiszącej lampy; podkreślało chorobowe wykwity i cienie niewyspania barwy astrów. Wydawać się mogło, że Ye Lian nie chciał wykonać żadnego ruchu, albo się go obawiał. Może podejrzewał, że zniszczy tym samym chwilę szczerości — tak samo, jak zrobił to kilka miesięcy temu.
— Chciałbyś poznać powód mojego zachowania?
Jasny podbródek mężczyzny podniósł się wreszcie — z tą znaną naturą tkliwą sercu, poruszającą wyobraźnię o rodzinie, przy której musiał nabyć tej wdzięczności wpychanej w każdy ruch. Kryształ tęczówek odkryły w końcu ciemne rzęsy; spoglądnął na chłopaka z dozą ostrożności. Wszystko wykonywał nader łagodnie, jakby tylko ta arystokratyczna codzienność utrzymywała go przy życiu; jakby czarne punkty bystrych źrenic potrafiły rozpalić najwznioślejsze uczucia.
— Ponieważ sądziłem, że przesadziliśmy, że wszystko zaszło za daleko. — Ogrzane oddechem paliczki poruszyły się w ciasnym uścisku tuż przy pogryzionych ustach Shin'yi, tknęły w niekontrolowanych odruchu, a później odsunęły się w odwecie, tak samo, jak i podkreślony wilgocią wzrok. — Podejrzewałem, że zapoczątkowało to lawinę, nad którą nie sposób nam już zapanować. Jednakże — po krótkim zawahaniu spróbował dotknąć go ponownie. Nakierował szczupły palec na popękaną wargę, kładąc uczuciem ukojenia; nie musiał na niego patrzeć, aby poczuć przypływ gorączkowych dreszczy — przyjechałem, aby skorygować naszą umowę.
Czuł, że to głupota, że brnąc w kontrakt ze szczenięciem o inteligencji lisa, to idiotyzm i lekkomyślne szafowanie własnym losem. Ale, kiedy obrócił się w jego stronę, przywierając posłusznie lędźwiami do brzegu umywalki, wiedział, że nie chodziło w tym wszystkim tylko o to, co poświęci, ale co zyska. Czuł, że powinien robić wszystko, co możliwe, żeby chronić swoje prywatne instynkty, zarazem zdając sobie sprawę — a raczej miał co do tego całkowitą pewność — że z pewnością mu się to nie uda; że ilekroć pozostawiony sam w czterech ścianach będzie myślał o otrzymanej namiastce bliskości, o chwili, w której mógł przywołać twarz, marzenia, a chwilowe szczęście i bezpieczeństwo nie rozpłyną się w nieruchomym jesiennym powietrzu. Paznokieć przesunął flegmatycznie po całej długości poranionej skóry, nie ukrywając sztywności ruchów — jakby sam Ye Lian był u schyłku wytrzymania.
Wahał się chwilę. Tęczówki bardzo rzadko sięgały wzroku Shin'yi, najczęściej błądziły po odkrytym ciele, a kiedy sięgały ich granic, wydawały się zmętniałe. Usta Ye Liana robiły się nieco krzywe i nieśmiałe. Dotarł do kącika nieobjętego blizną.
— Przeczytałem kiedyś opinię, że każda opowieść kończy się śmiercią, jeśli autor postanowi pociągnąć ją odpowiednio długo. Ale uważam, że to nieprawda. Za każdym razem giną bohaterowie. Historia nie umiera nigdy. Ona meandruje nieskończenie w przyszłość. Możesz wyciągnąć z tego wniosek. Możesz myśleć, że ta historia nie ma sensu, albo — przeciwnie — ma go zbyt wiele. Charles'a Perraulta spisując swoje dzieło niespełna trzysta czterdzieści lat temu, nie podejrzewał, że to właśnie jego Czerwony Kapturek zamknie nas w wynajętym pokoju. — Urwał niespodziewanie, dostrzegając fragment srebrnego łańcuszka. Shin'ya mógł poczuć ledwie tknięcie na granicy brzucha; wspiął się ospale po zmarszczonych fałdach materiału, prosto na pierwszy plastikowy guzik męskiej koszuli. Czyżby przełknął ślinę? — Jeśli chcesz wiedzieć, o co powinieneś mnie poprosić — szeptał, wysuwając delikatnie zmięte poły zza jego paska. — Poproś mnie, abym zaprzestał wreszcie myśleć.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Role. Wyznaczały coraz liczniejsze trasy w jego życiu, żłobiły głębokie bruzdy w charakterze, jakby potrzeba było na nie oddzielnego miejsca, bo wlewały się w jego umysł, a stamtąd w cały organizm, tłoczone w żyły wraz z krwią. Uczył się obcego myślenia. Uczył się obcych gestów. Wyrabiał nawyki, niepotrzebne jemu samemu, ale konieczne z punktu widzenia celu. Tylko dzięki nim wypadał wiarygodnie; był aktorem wielu talentów, wielu perspektyw, zbyt wielu scen. Zaciągane kurtyny odsłaniały za każdym razem kogoś innego. Przykładnego obywatela. Dobrego syna. Nieznośnego brata. Buntowniczego ucznia. Nie wszystkie potrafiły ze sobą koegzystować. Ludzie występujący z nim na jednym parkiecie, poznawszy ludzi z innego parkietu, mogliby go wprowadzić w niemożliwą do ugrania sytuację. Musiałby być jednocześnie kimś i nikim, musiałby którąś ze stron rozczarować i przyznać się jej, że nie jest akurat taki. Ryzyko wydawało się gargantuiczne i rosło wraz z mnogością wykreowanych postaci, jednak pozwalało równocześnie zwiększyć swoją sławę na międzynarodowym rynku. Tworząc stale to samo, nie rozwijałby się. Byłby więc tak mały, że niewielu by go dostrzegło. Istniała też szansa o wysokim procencie, że ktoś zwyczajnie by go przygniótł, jak przypadkiem miażdży się robaka twardą podeszwą buta po prostu sobie spacerując, nie będąc nawet przy tym świadomym popełnionego morderstwa. Dlatego też uważał, że wielcy ludzie nie mogą upaść. Upadając wstrząsają całym światem, podobnie jak wstrząsnąłby nim gigant potęgi wieżowca. Różnica pomiędzy potknięciem olbrzyma a mrówki jest tak kolosalna, że tylko ten pierwszy zwraca uwagę, tylko ten pierwszy tworzy zamęt. Nielicznym udaje się iść prosto, z drobnymi zawahaniami równowagi, ale bez uderzenia kolanami w bruk. Trzeba być elastycznym. Trzeba być doświadczonym. Trzeba znać wiele dróg, aby mieć pewność, że niektóre się nie nadają do przejścia. Wyglądało więc na to, że - według własnych standardów - o rolach wiedział tak dużo, analizował to tak często, umieszczał to w swoim życiu pod kątem metaforycznym, że nie mógł przytaknąć opinii Ye Liana.
Oddech padający na poczerwieniałe knykcie zniknął, by po nieistniejącej jednostce czasu nagle pojawić się w o wiele cieplejszej wersji - akurat, kiedy Shin'ya parsknął prosto w trzymaną dłoń. Krótki, sekundowy śmiech, urwany dla taktu. - Źle na to patrzysz - zawyrokował z usłużną łagodnością, ustami muskając stawy szczupłych palców przy każdej sylabie. Na wargach odcisnęła się transparentna plamka kawy zdjęta tkliwym pocałunkiem któregoś z wypowiedzianych wyrazów. - Rola to tylko przedmiot, który wykorzystujesz. Rzeczywistość, w której przychodzi nam żyć, daje ci więc wybór. Te same skrzydła mogą cię wznieść ponad obłoki, jeżeli postanowisz użyć ich do tego, by sięgnąć granicy nieba, ale możesz też przypaść do ziemi i ochraniać nimi pisklę przed niebezpieczeństwem. Jedna rzecz - pauza na uśmiech - wiele zastosowań.
Nie był już do końca pewien czy dalej grali przedstawienie; jasny podbródek mężczyzny wreszcie się uniósł, cały czas w tej swojej spowolnionej, eleganckiej wersji ruchów. Stworzony do niespiesznych gestów, do wyważonych uśmiechów, do określonej sumy spojrzeń. Wszystko to składało się na postać Ye Liana; jednocześnie fascynowało i drażniło. Było tym, co wywoływało w szczękach Shina nieoczekiwaną blokadę. Hamowało je jakby w szprychy mechanizmu wetknięto kij - i nie mógł nic powiedzieć. Każda riposta, argument, cokolwiek, co przeciskało się przez gardło, natrafiało na ścianę ze zwartych zębów. Zapalnikiem do tego stanu retardacji okazywały się różne. Czynniki miały tak szeroki rozstrzał opcjonalny, że nie dało się na nie przygotować. Czasami były jedynie małym, ale odurzającym gestem, od którego umysł zaczynał pracować w afektowanym trybie pełnym abstrakcyjności - wytwarzał gorąco parzące w kark, chwytał za żołądek i wykręcał go jak kurzą szyję w strzykającym akompaniamencie kręgów i miało to miejsce choćby wtedy, gdy zęby delikatnie naruszały dolną wargę, w nieśmiałości i obawie przegryzając cienką powierzchnię sinych ust. Ale bywało i tak, że padało pytanie - tylko jedno. I gęba mu się zamykała, sam nieruchomiał. Stawał się uważny i niemal przesadnie skoncentrowany. W kapilarze wywalało odczyt ponad skalę; gdyby tylko dało się jego ciekawość przedstawić jako temperaturę.
W takich przypadkach nie trzeba było słownych odpowiedzi, ale mieć pewność, że chciał poznać powód.
Wyprostował się tylko minimalnie, z pewnością wyłącznie dla wygody. Szczupłe palce wyślizgnęły się z uchwytu jego ręki i już drugi raz tego wieczoru pozwolił na to, aby Ye Lian się od niego odsunął. Nie oponował, ale spojrzenie stało się o procent bardziej marsowe, spochmurniałe faktem, że ucieczka mężczyzny mu się zwyczajnie nie podobała.
Tyle że już raz przesadzili; wszystko zaszło za daleko.
Poznając cudze postrzeganie mógł nałożyć pewne korekty na własne; aby sięgnąć nagrody, która tym razem mu się nie wywinie. Miał na uwadze, że planując pokonać jakąś trasę w krótszym czasie, trzeba zrobić kilka kroków do tyłu, aby móc wziąć rozbieg do sprintu. Dlatego potrafił się wycofywać; choć z niechęcią, której nawet nie krył i która równie prędko wyparowała. Zastąpiona zaskoczeniem, od którego źrenice Shina przeskoczyły z ust mężczyzny na jego oczy, jakby to w nich szukał wyjaśnień wobec niespodziewanego obrotu spraw.
Bo dopiero zabrane palce znalazły się raz jeszcze w zasięgu jego oddechu; tym razem z osobistej inicjatywy. Tknęły szorstkość wargi, lekko ją rozchyliły. Czekał aż opuszka dotrze do zabrudzonego w sztuczny sposób kącika profilu bez blizny. Ye Lian ciągnął monolog, ale jego głos zakłócało podwyższone dudnienie w skroni; wcześniej potrafił zignorować przebijające się z dołu hałasy muzyki i miał wręcz wrażenie, że wchodząc do łazienki znalazł się w dźwiękoszczelnej bańce, a teraz własne serce zakłócało mu rejestr zdań. Coś o śmierci. O ciągnięciu tego odpowiednio długo.
O nieprawdzie.
I meandrowaniu w przyszłość.
Przekrzywił się ku odczuwanemu dotykowi. Usta rozchylił szerzej, spomiędzy nich błysnęły kły, kiedy szczęka przechyliła się bardziej na bok, język wsunął pod opuszek wcześniej badający nierówną fakturę skóry. Nagrzany od ciepłoty ciała pasek przylgnął do nagiego brzucha, kiedy zniknął materiał wetkniętej tam wcześniej koszuli. Linoleum przyjęło bezgłośny krok, podczas którego jedna z pobliźnionych dłoni oparła się o umywalkę tuż obok opartego o akryl boku mężczyzny. Sylwetka Shina równocześnie zbliżyła się do Ye Liana, znalazła nagle przed nim. Paznokieć wolnej ręki zahaczył o splot tuż przy krtani pisarza; poluzował związane sznurki. Szelest ciężko upadającej na blat peleryny rozbrzmiał akurat wtedy, gdy cofnął głowę, tylko po to, aby zjechać językiem we wnętrze jasnej dłoni. Posmak już zimnego, słodkiego napoju zmieszał się z wilgocią śliny, nasada nosa otarła o kciuk. Powietrze wydechu ogrzało wysunięty zza rękawa nadgarstek, wzrok się uniósł. Z pochyloną brodą zdawał się spoglądać na niego z dołu. Nienazwana jednostka czasu rozciągnęła śmiesznie krótką chwilę do miary eonów.
Inferno w ślepiach płonęło. Zaintrygowanie. Wulgarna śmiałość. Zabawa. Zachęta opakowana w cierpliwość jak w przeźroczyste pudełko, w które włożono prezent, niespełniające swojej funkcji, nie kryjące niczego, ale będące dla świętej zasady. Fałszywy spokój nie pasował do tego co odgrywało się w psychice. Nie panował nad tym jak wiele kadrów próbowało wedrzeć się na pierwszy plan, podświadomość na przekór zmieniała mu projekcje na takie, które nijak miały się do obecnego schematu - bo starał się rozgrywać wszystko bez uporczywości i natręctwa. Czekanie wprawiało jednak mięśnie w mrowienie, ale panował nad sobą. Jeszcze potrafił utrzymać nieruchomo sylwetkę, opierać się o zlew, a nie o Ye Liana, choć podszedł tak blisko, że kilka centymetrów i przylgnąłby do niego burząc pojęcie jakiegokolwiek dystansu. Nie chciał. Nie, bo wtedy mógłby dotknąć dłoni manewrującej przy plastikowych guzikach. Zawahałby go. Odsunął od pomysłu dalszego rozpinania koszuli, pod której materiałem unosiła się i opadała pierś wypełniona łoskotem stada spłoszonych wróbli.
Uniósł jedynie brodę, zatrzymując się twarzą na wysokości jego twarzy. - Proszę - ten sam uśmiech w głosie; trochę prześmiewczy, trochę kpiarsko szczeniacki. Nieznający powagi konsekwencji. Ale zaraz potem pojawił się ruch i w efekcie cień na jasnym obliczu, oddech osiadł na przed momentem drgających wargach Ye Liana. Padło o wiele ciszej: proszę. Złoty wzrok osunął się z oczu na usta, do których sięgał z trzecim, regulaminowym proszę, którego ostatnia głoska miała już dotknąć celu.
Oddech padający na poczerwieniałe knykcie zniknął, by po nieistniejącej jednostce czasu nagle pojawić się w o wiele cieplejszej wersji - akurat, kiedy Shin'ya parsknął prosto w trzymaną dłoń. Krótki, sekundowy śmiech, urwany dla taktu. - Źle na to patrzysz - zawyrokował z usłużną łagodnością, ustami muskając stawy szczupłych palców przy każdej sylabie. Na wargach odcisnęła się transparentna plamka kawy zdjęta tkliwym pocałunkiem któregoś z wypowiedzianych wyrazów. - Rola to tylko przedmiot, który wykorzystujesz. Rzeczywistość, w której przychodzi nam żyć, daje ci więc wybór. Te same skrzydła mogą cię wznieść ponad obłoki, jeżeli postanowisz użyć ich do tego, by sięgnąć granicy nieba, ale możesz też przypaść do ziemi i ochraniać nimi pisklę przed niebezpieczeństwem. Jedna rzecz - pauza na uśmiech - wiele zastosowań.
Nie był już do końca pewien czy dalej grali przedstawienie; jasny podbródek mężczyzny wreszcie się uniósł, cały czas w tej swojej spowolnionej, eleganckiej wersji ruchów. Stworzony do niespiesznych gestów, do wyważonych uśmiechów, do określonej sumy spojrzeń. Wszystko to składało się na postać Ye Liana; jednocześnie fascynowało i drażniło. Było tym, co wywoływało w szczękach Shina nieoczekiwaną blokadę. Hamowało je jakby w szprychy mechanizmu wetknięto kij - i nie mógł nic powiedzieć. Każda riposta, argument, cokolwiek, co przeciskało się przez gardło, natrafiało na ścianę ze zwartych zębów. Zapalnikiem do tego stanu retardacji okazywały się różne. Czynniki miały tak szeroki rozstrzał opcjonalny, że nie dało się na nie przygotować. Czasami były jedynie małym, ale odurzającym gestem, od którego umysł zaczynał pracować w afektowanym trybie pełnym abstrakcyjności - wytwarzał gorąco parzące w kark, chwytał za żołądek i wykręcał go jak kurzą szyję w strzykającym akompaniamencie kręgów i miało to miejsce choćby wtedy, gdy zęby delikatnie naruszały dolną wargę, w nieśmiałości i obawie przegryzając cienką powierzchnię sinych ust. Ale bywało i tak, że padało pytanie - tylko jedno. I gęba mu się zamykała, sam nieruchomiał. Stawał się uważny i niemal przesadnie skoncentrowany. W kapilarze wywalało odczyt ponad skalę; gdyby tylko dało się jego ciekawość przedstawić jako temperaturę.
W takich przypadkach nie trzeba było słownych odpowiedzi, ale mieć pewność, że chciał poznać powód.
Wyprostował się tylko minimalnie, z pewnością wyłącznie dla wygody. Szczupłe palce wyślizgnęły się z uchwytu jego ręki i już drugi raz tego wieczoru pozwolił na to, aby Ye Lian się od niego odsunął. Nie oponował, ale spojrzenie stało się o procent bardziej marsowe, spochmurniałe faktem, że ucieczka mężczyzny mu się zwyczajnie nie podobała.
Tyle że już raz przesadzili; wszystko zaszło za daleko.
Poznając cudze postrzeganie mógł nałożyć pewne korekty na własne; aby sięgnąć nagrody, która tym razem mu się nie wywinie. Miał na uwadze, że planując pokonać jakąś trasę w krótszym czasie, trzeba zrobić kilka kroków do tyłu, aby móc wziąć rozbieg do sprintu. Dlatego potrafił się wycofywać; choć z niechęcią, której nawet nie krył i która równie prędko wyparowała. Zastąpiona zaskoczeniem, od którego źrenice Shina przeskoczyły z ust mężczyzny na jego oczy, jakby to w nich szukał wyjaśnień wobec niespodziewanego obrotu spraw.
Bo dopiero zabrane palce znalazły się raz jeszcze w zasięgu jego oddechu; tym razem z osobistej inicjatywy. Tknęły szorstkość wargi, lekko ją rozchyliły. Czekał aż opuszka dotrze do zabrudzonego w sztuczny sposób kącika profilu bez blizny. Ye Lian ciągnął monolog, ale jego głos zakłócało podwyższone dudnienie w skroni; wcześniej potrafił zignorować przebijające się z dołu hałasy muzyki i miał wręcz wrażenie, że wchodząc do łazienki znalazł się w dźwiękoszczelnej bańce, a teraz własne serce zakłócało mu rejestr zdań. Coś o śmierci. O ciągnięciu tego odpowiednio długo.
O nieprawdzie.
I meandrowaniu w przyszłość.
Przekrzywił się ku odczuwanemu dotykowi. Usta rozchylił szerzej, spomiędzy nich błysnęły kły, kiedy szczęka przechyliła się bardziej na bok, język wsunął pod opuszek wcześniej badający nierówną fakturę skóry. Nagrzany od ciepłoty ciała pasek przylgnął do nagiego brzucha, kiedy zniknął materiał wetkniętej tam wcześniej koszuli. Linoleum przyjęło bezgłośny krok, podczas którego jedna z pobliźnionych dłoni oparła się o umywalkę tuż obok opartego o akryl boku mężczyzny. Sylwetka Shina równocześnie zbliżyła się do Ye Liana, znalazła nagle przed nim. Paznokieć wolnej ręki zahaczył o splot tuż przy krtani pisarza; poluzował związane sznurki. Szelest ciężko upadającej na blat peleryny rozbrzmiał akurat wtedy, gdy cofnął głowę, tylko po to, aby zjechać językiem we wnętrze jasnej dłoni. Posmak już zimnego, słodkiego napoju zmieszał się z wilgocią śliny, nasada nosa otarła o kciuk. Powietrze wydechu ogrzało wysunięty zza rękawa nadgarstek, wzrok się uniósł. Z pochyloną brodą zdawał się spoglądać na niego z dołu. Nienazwana jednostka czasu rozciągnęła śmiesznie krótką chwilę do miary eonów.
Inferno w ślepiach płonęło. Zaintrygowanie. Wulgarna śmiałość. Zabawa. Zachęta opakowana w cierpliwość jak w przeźroczyste pudełko, w które włożono prezent, niespełniające swojej funkcji, nie kryjące niczego, ale będące dla świętej zasady. Fałszywy spokój nie pasował do tego co odgrywało się w psychice. Nie panował nad tym jak wiele kadrów próbowało wedrzeć się na pierwszy plan, podświadomość na przekór zmieniała mu projekcje na takie, które nijak miały się do obecnego schematu - bo starał się rozgrywać wszystko bez uporczywości i natręctwa. Czekanie wprawiało jednak mięśnie w mrowienie, ale panował nad sobą. Jeszcze potrafił utrzymać nieruchomo sylwetkę, opierać się o zlew, a nie o Ye Liana, choć podszedł tak blisko, że kilka centymetrów i przylgnąłby do niego burząc pojęcie jakiegokolwiek dystansu. Nie chciał. Nie, bo wtedy mógłby dotknąć dłoni manewrującej przy plastikowych guzikach. Zawahałby go. Odsunął od pomysłu dalszego rozpinania koszuli, pod której materiałem unosiła się i opadała pierś wypełniona łoskotem stada spłoszonych wróbli.
Uniósł jedynie brodę, zatrzymując się twarzą na wysokości jego twarzy. - Proszę - ten sam uśmiech w głosie; trochę prześmiewczy, trochę kpiarsko szczeniacki. Nieznający powagi konsekwencji. Ale zaraz potem pojawił się ruch i w efekcie cień na jasnym obliczu, oddech osiadł na przed momentem drgających wargach Ye Liana. Padło o wiele ciszej: proszę. Złoty wzrok osunął się z oczu na usta, do których sięgał z trzecim, regulaminowym proszę, którego ostatnia głoska miała już dotknąć celu.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
|
|
maj 2038 roku