Oczywiście, że był w błędzie. Naturalnie, że po kilku wykonanych połączeniach, poderwał się z kanapy, ściągając przy okazji narzucony koc; że bez wahania położył bose stopy na parkiecie. Jesień niosła za sobą pakiet dolegliwości, z którymi nigdy nie był za pan brat — nieważne jak szczelnie owijałby się płaszczem i jak ciepłe swetry opinałyby ciało. I nawet jeśli gorączka (która do tej pory ogrzewała opadające na czoło popielate włosy) opuściła, to i tak po wyprostowaniu sylwetki, osłabienie zamroczyło słabe, przygotowujące się do snu spojrzenie. Mógł to zostawić. Zwyczajnie odpuścić, ale nie potrafił. Prześladująca go niepewność podkręcała decyzję, której konsekwencje mógł oglądać niczym posadzony w pierwszym rzędzie widz: ta sama wyprowadziła go bezmyślnie na granicę przedpokoju — szybko przywdziała w jasny, popielaty płaszcz i ciemne spodnie — i rozbroiła alarm w zaparkowanym w podziemnym parkingu jaguarze. Wsiadł, przyciskając chusteczkę do nosa. Przez cała drogę walczył z zatykającym zatoki katarem.
Obrał za priorytet sprawdzenie dwóch miejsc — przeczucie jednak kazało mu skierować się w pierwszej kolejności do rezydencji Aikiryu. I to całkiem słusznie. Ze względu na brak przebrania, nie został wpuszczony do środka — nieważne jak surowych i adekwatnych argumentów nie użył w stosunku do ochroniarza o pomarańczowej, dyniowej głowie. Niestety osłaniająca usta jednorazowa maseczka nie klasyfikowała go na obłąkanego chirurga, nawet kiedy rogówki oczu (po niedawnej serii kichnięć) wyróżniało karmazynowe podrażnienie. I takim sposobem — ostatecznie posadzony na krzywym krzesełku przez dziwnie znajomą dziewczynę — poczuł jak gąbeczka pełna pudru, odbiła się subtelnie o alabastrowe fragmenty odkrytej skóry.
Dlaczego więc pod stopami zamiast kafelkowego wytwornego holu rozciągał się szelest gniecionej ściółki? Odpowiedzią stał się niosący za plecami dziarski krok, który bardziej niż strachem, karmił się najpewniej tryumfem udanego żartu. Łoskot zamykanych drzwi podkreślił bezkres zagajnika i niosące się po sobie echo; chłód zmusił pisarza do schowa dłoni.
Cisza. Ye Lian miał wrażenie, że ze względu na otaczającą czerń znajdują się niesamowicie blisko siebie, że szelest oddechu sięga ucha, że go demaskuje — i że właśnie na tą ewentualność spięły się mięsnie ramion. Miał mu wiele do powiedzenia — jemu, a przede wszystkim sobie, bo kolejny raz gnał niczym na pohybel śmierci. Cała zgromadzona w nim irytacja zdawała się jednak rozpłynąć wraz z wynikającą z jego obecności niepoprawną obawą, układającą się tajemniczym dreszczem. Przez wiele dni myślał o tym spotkaniu. Wiadomości tekstowe były jedynie wiadomościami tekstowymi — nie zmuszały do wystosowywania ogniskujących spojrzeń. Kiedy dostrzegł go w holu o twarzy nakreślonej ledwie smugą szkarłatnej farby, o potarganych, jasnych włosach, z zaróżowionymi cieniami przy kącikach oczu spowodowanymi zapewne nawrotem stanu podgorączkowego, wpatrywał się w chłopaka, jakby zobaczył go po raz pierwszy. To była dłużąca się chwila — dwa miesiące po tym, jak ułożony pod jego ciałem gniótł bezmyślnie materiał prześcieradła — i nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Nie wiedział już, czy wciąż był na niego wściekły, czy nie; czy podobało mu się to, co z nim robił, czy może miał większą ochotę wykonać na nim trepanację czaszki kluczykami do samochodu, które trzymał w zaciśniętej pięści.
Przez długi czas nie ruszał się z miejsca. Spojrzenie zaczęło przyzwyczajać się do półmroku — dostrzegał zarysy sylwetki. Sprawiał wrażenie osoby, która wcale nie powinna się tu znaleźć; która nie rozumiała swojej roli, ani otaczającej scenerii, kiedy ta powinna przecież, do diaska, wywołać, chociażby w minimalnym stopniu niepewność w jego srebrzystym wzroku. Czemu więc nawet w obliczu przerażających szelestów był tak samo cierpki i stateczny?
[...] czemu ty nigdy nie odbierasz telefonów, kiedy do ciebie dzwonię? Żebyś przyjechał. Byłoby...
— ... zabawnie — zawyrokował pewnie, acz cicho. — Czy właśnie z tego powodu tu jestem? Aby dostarczyć ci rozrywki?
Głos mężczyzny z natury był amorficzny, ale przez ograniczenia spowodowane maseczką, wydawał się niemal szeptać. Patrzał w ukrytą w głębokim kapturze twarz; trudno było wywnioskować, co zmusiło go do tak sugestywnej oceny. I kiedy wszystkie jego myśli mogły zaraz się wydać, odwrócił głowę, pozbywając się budującego napięcia wymowną oczywistością:
— Nie wytłumaczyłeś mi żadnych zasad.
Poruszył się jednak pierwszy — elegancko; wabiąc w swojej niewinności zapachem osobliwych perfum. Spokojne oczy skupiały się na wysokich koronach drzew, studiował dostrzeżone taśmy i linki owinięte wokół sękatych konarów i powyłamywanych gałęzi. W pewnej chwili przystanął — wydawało się, że w zamyśleniu. Ściągnął rękawiczkę z prawej dłoni i położył palce na spróchniałej korze, aby chwilę później przetrzeć oprószone drewnem opuszki, najwidoczniej dochodząc do własnych osobistych konkluzji.
I choć dostrzeżony w oddali błyszczący przedmiot, przykuł jego uwagę, nie zboczył z obranego kursu. Zakładając z powrotem rękawiczkę na dłoń, spoglądnął jedynie przez ramię. Czuł, że za nim podąża. I najwidoczniej to musiało wystarczyć.
— Jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak wielką potęgę posiadają książki, wystarczy pomyśleć, czy gdyby nie wydany przez Wataru Tsurumi poradnik dla samobójców, las ten kiedykolwiek byłby w ogóle uznawany za najatrakcyjniejsze miejsce do odebrania sobie życia.
Obrał za priorytet sprawdzenie dwóch miejsc — przeczucie jednak kazało mu skierować się w pierwszej kolejności do rezydencji Aikiryu. I to całkiem słusznie. Ze względu na brak przebrania, nie został wpuszczony do środka — nieważne jak surowych i adekwatnych argumentów nie użył w stosunku do ochroniarza o pomarańczowej, dyniowej głowie. Niestety osłaniająca usta jednorazowa maseczka nie klasyfikowała go na obłąkanego chirurga, nawet kiedy rogówki oczu (po niedawnej serii kichnięć) wyróżniało karmazynowe podrażnienie. I takim sposobem — ostatecznie posadzony na krzywym krzesełku przez dziwnie znajomą dziewczynę — poczuł jak gąbeczka pełna pudru, odbiła się subtelnie o alabastrowe fragmenty odkrytej skóry.
Dlaczego więc pod stopami zamiast kafelkowego wytwornego holu rozciągał się szelest gniecionej ściółki? Odpowiedzią stał się niosący za plecami dziarski krok, który bardziej niż strachem, karmił się najpewniej tryumfem udanego żartu. Łoskot zamykanych drzwi podkreślił bezkres zagajnika i niosące się po sobie echo; chłód zmusił pisarza do schowa dłoni.
Cisza. Ye Lian miał wrażenie, że ze względu na otaczającą czerń znajdują się niesamowicie blisko siebie, że szelest oddechu sięga ucha, że go demaskuje — i że właśnie na tą ewentualność spięły się mięsnie ramion. Miał mu wiele do powiedzenia — jemu, a przede wszystkim sobie, bo kolejny raz gnał niczym na pohybel śmierci. Cała zgromadzona w nim irytacja zdawała się jednak rozpłynąć wraz z wynikającą z jego obecności niepoprawną obawą, układającą się tajemniczym dreszczem. Przez wiele dni myślał o tym spotkaniu. Wiadomości tekstowe były jedynie wiadomościami tekstowymi — nie zmuszały do wystosowywania ogniskujących spojrzeń. Kiedy dostrzegł go w holu o twarzy nakreślonej ledwie smugą szkarłatnej farby, o potarganych, jasnych włosach, z zaróżowionymi cieniami przy kącikach oczu spowodowanymi zapewne nawrotem stanu podgorączkowego, wpatrywał się w chłopaka, jakby zobaczył go po raz pierwszy. To była dłużąca się chwila — dwa miesiące po tym, jak ułożony pod jego ciałem gniótł bezmyślnie materiał prześcieradła — i nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Nie wiedział już, czy wciąż był na niego wściekły, czy nie; czy podobało mu się to, co z nim robił, czy może miał większą ochotę wykonać na nim trepanację czaszki kluczykami do samochodu, które trzymał w zaciśniętej pięści.
Przez długi czas nie ruszał się z miejsca. Spojrzenie zaczęło przyzwyczajać się do półmroku — dostrzegał zarysy sylwetki. Sprawiał wrażenie osoby, która wcale nie powinna się tu znaleźć; która nie rozumiała swojej roli, ani otaczającej scenerii, kiedy ta powinna przecież, do diaska, wywołać, chociażby w minimalnym stopniu niepewność w jego srebrzystym wzroku. Czemu więc nawet w obliczu przerażających szelestów był tak samo cierpki i stateczny?
[...] czemu ty nigdy nie odbierasz telefonów, kiedy do ciebie dzwonię? Żebyś przyjechał. Byłoby...
— ... zabawnie — zawyrokował pewnie, acz cicho. — Czy właśnie z tego powodu tu jestem? Aby dostarczyć ci rozrywki?
Głos mężczyzny z natury był amorficzny, ale przez ograniczenia spowodowane maseczką, wydawał się niemal szeptać. Patrzał w ukrytą w głębokim kapturze twarz; trudno było wywnioskować, co zmusiło go do tak sugestywnej oceny. I kiedy wszystkie jego myśli mogły zaraz się wydać, odwrócił głowę, pozbywając się budującego napięcia wymowną oczywistością:
— Nie wytłumaczyłeś mi żadnych zasad.
Poruszył się jednak pierwszy — elegancko; wabiąc w swojej niewinności zapachem osobliwych perfum. Spokojne oczy skupiały się na wysokich koronach drzew, studiował dostrzeżone taśmy i linki owinięte wokół sękatych konarów i powyłamywanych gałęzi. W pewnej chwili przystanął — wydawało się, że w zamyśleniu. Ściągnął rękawiczkę z prawej dłoni i położył palce na spróchniałej korze, aby chwilę później przetrzeć oprószone drewnem opuszki, najwidoczniej dochodząc do własnych osobistych konkluzji.
I choć dostrzeżony w oddali błyszczący przedmiot, przykuł jego uwagę, nie zboczył z obranego kursu. Zakładając z powrotem rękawiczkę na dłoń, spoglądnął jedynie przez ramię. Czuł, że za nim podąża. I najwidoczniej to musiało wystarczyć.
— Jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak wielką potęgę posiadają książki, wystarczy pomyśleć, czy gdyby nie wydany przez Wataru Tsurumi poradnik dla samobójców, las ten kiedykolwiek byłby w ogóle uznawany za najatrakcyjniejsze miejsce do odebrania sobie życia.
Warui Shin'ya, Shogo Tomomi and Yakushimaru Sanari szaleją za tym postem.
Nie odzywał się. Po twarzy, w pół skrytej cieniem rzucanym przez głęboki kaptur, błąkał się tylko lekki uśmiech, widoczny za każdym razem, gdy nieco podnosił głowę. Grymas rozbawiony, nacechowany frywolnością znaną jedynie nastolatkom. Bo one jeszcze nie pojmowały trudów życia, jeszcze nie rozumiały konsekwencji wyborów. Robiły, na co miały ochotę, a gdy świat próbował je przyhamować, konfliktowały się jeszcze bardziej, uważając, że mają do tego prawo - że dokładnie tak to działa. Nie był już dzieciakiem, ale pozostały w nim cechy dawnych lat, wyszczególnione nawet mocniej niż wtedy. Może teraz odbijał sobie za te wszystkie złości, których doświadczał, za podniesiony głos i pulsującą w czaszce martwą ciszę zaraz po wybuchu. Nie mógł się buntować ze względu na ciotkę, na jej zbyt prędko pomarszczoną starczo dłoń o krótkich, perłowych paznokciach, muskającą każdy siniak, z którym kiedykolwiek wrócił. Zaciskał zęby i nie patrzył jej w oczy, bo dostrzegał tam to, czego nie znosił. Tyle, że na jej współczucie nie reagował gniewem. Odpowiadał wstydem. Uczucie porażki wypełniało mu cały żołądek ołowiem i w łazience, pochylony nad zlewem, puszczał zimną wodę pod maksymalnym ciśnieniem, plując w oczy własnemu odbiciu, że raz jeszcze to zrobił. Zawiódł osobę, która go szczerze uwielbiała, w czyjej spojrzeniu nietrudno było odnaleźć wilgotną błonę wzruszenia, ilekroć dostrzegała go w wyprasowanej koszuli, w uczesanych włosach, na tle zegarka sugerującego, że wychodzi idealnie, aby nie spóźnić się do szkoły. Nie uważał się za godnego zazdrości wychowanka, wspaniałego syna. Ilekroć próbował, wychodziło na opak. Wyciągał dłoń ku nowej znajomości i zamiast miękkiego uściśnięcia otrzymywał uderzenie wierzchem. Dostrzegał obrzydzenie albo niechęć, czasami jedno i drugie. Prowokowany rzadko utrzymywał gardę. Wyrywał się z szeregu, łapał za materiały mundurków rówieśników, ściskanych w placach tuż pod szyją w duszącym chwycie. A później się czerwienił skrępowany za to upiorne zamroczenie, za fakt, że nie potrafił być jak inni - tak samo naturalnie wyluzowany, towarzyski i uśmiechnięty. Zły był nawet na to, że ciotka sięgała chłodną dłonią jego skroni i mówiła, że jutro będzie lepiej. Nie było, ale i tak jej wierzył. Brał głęboki wdech, starał się otrząsnąć z resztek amoku. Pozwalał, aby starła z knykci zakrzepłą krew, a potem szedł za nią jak cień, aby bez słowa odebrać z jej neurotycznie rozedrganych paliczków nóż i deskę do krojenia. Na krótki moment stawał się wtedy dobrym chłopcem. Szatkował warzywa, gotował ryż, wyłuskiwał z rybich ciał najeżone ościami kręgosłupy. Skakał między jedną a drugą wersją, między myślą, że od teraz wszystko już pójdzie z górki do ocucającego policzka, wystosowanego przez losową dłoń kolejnego przeciwnika. W licealnych latach miał w sobie za dużo dorosłej nienawiści, a za mało prymitywnej lekkomyślności. Pozbawiony obecności pani Kajitani pozbawiono go też pewnych łańcuchów. Ze zgrzytem opadły okowy z nadgarstków i szyi i choć brakowało mu protekcyjnego dotyku na policzku, gdy gładziła szczękę dorastającego młodego mężczyzny z matczyną czułością, teraz mógł się buntować w pełnej krasie. Mógł robić głupoty i nie wstydzić się ich. Telefonować do wybranych osób, ściągać ich do sąsiadującej z miastem wioski - i ani przez sekundę nie upadlać się poczuciem winy. Robił to, aby było...
- ... zabawnie.
Uniósł poplamione sztuczną krwią dłonie do kaptura. Ręce miały ten sam odcień głębokiego karmazynu co peleryna. Zsunął materiał na kark, odsłaniając przed Ye Lianem burzę potarganych, rudych pasm. Nad splotem utrzymującym wierzchnie nakrycie na barkach wystawał pognieciony kołnierzyk koszuli. Niegdyś białej, na potrzeby podrasowania kostiumu ubrudzonej, niemal szarawej. Uśmiech wciąż utrzymywał się na popękanych wargach, wykrzywił je nieco szerzej, w większym zadowoleniu.
Czy właśnie z tego powodu tu jest?
- Miałeś coś lepszego do roboty niż odrobina zabawy w wyborowym towarzystwie?
Mimo wszystko dostrzegł jego spojrzenie; różowawy gradient na białkach, zawilgocenie źrenic. Przekrzywił nieco głowę, jakby chciał mu się lepiej przyjrzeć. Równie dobrze mógł wyglądać jak ktoś, kto ocenia nie stan zdrowotny a makijaż. Prawda, że się tego nie spodziewał; nie zakładał nawet, że jest on przymusowy, choć rzeczywiście nie minął ani jednego gościa nieprzebranego czy niezamaskowanego warstwami pudru i czarnych kresek imitujących pajęczyny. Postąpił krok w stronę mężczyzny, pochylając się tylko odrobinę, jakby starał się przypatrzeć mu również od dołu, ale nie zdążył wychwycić nic konkretnego. Ye Lian odwrócił oblicze, umknęło w zbyt wielkiej części w ciemności zalegające w otoczeniu jak sypki kurz. Plecy Shina na powrót się wyprostowały. Nogi poruszyły, pchając ciało w ślad za blondynem.
Nie zboczył z drogi nie dlatego, że tak dobrze znał film, na podstawie którego urządzono scenerię. Kątem oka zarejestrował wiszące na nagich gałęziach bladoczerwone szarfy, był w stanie wyobrazić sobie, że poruszające się przez wiatr wisielce trzeszczą na sznurach jak nienaoliwione zawiasy drzwi. Ale nie wydawało mu się to teraz tak istotne. Zdecydowanie bardziej koncentrował uwagę na Ye Lianie. Jego sztywnej postawie pełnej elegancji; na maseczce osłaniającej usta i nos. Na niezadowoleniu, które wcześniej wyłowił ze stalowych tęczówek.
- Ludzie sami sobie robią krzywdę - odezwał się, dwa kolejne kroki wykonując szybciej, aby do niego podbiec. Znalazł się bliżej, dźwięk szeleszczącego pod butami leśnego runa również przybrał na intensywności. - Nie jestem asem w takich tematach, ale w szkole strasznie cisnęła nas japonistka. Właściwie komunikowała się z nami wyłącznie poprzez cytaty z różnych lektur. Opowiadałem kiedyś? - Obejrzał się w górę, ale nie dostrzegł koron drzew. - Rzadko, ale jednak, odpuszczała i rozmawiała z nami bardziej przyziemnie. Zazwyczaj wtedy, gdy dawała losowe ciekawostki. Na temat literatury, oczywiście. Pamiętam, że wspominała o Werterze i o tym, że wydanie książki, w której był bohaterem, doprowadziło do ogromnego podniesienia samobójstw wśród młodych, niemieckich czytelników. Potrafili targnąć się na swoje życia, bo za bardzo utożsamiali się z fikcyjną postacią. W kiepskich losach dostrzegali samych siebie, a ponieważ jego historia była o krok przed ich, z góry zakładali, że skończą podobnie. Więc przyspieszali ten proces. - Opuścił wreszcie głowę, przetaczając ślepiami po ścieżce. Wydawała się ciągnąć w nieskończoność, nie miała końca, żadnego charakterystycznego przystanku. Tylko te powieszone, martwe sylwetki, jak wahadła starego zegara, obciążające gałęzie. Podwinięte rękawy koszuli pozwalały dostrzec dreszcze przebiegające po skórze tam, gdzie nie schlapano jej wcześniej fikcyjną posoką. W pewnym momencie Shin nawet nie zauważył jak sięgnął dłonią wyżej, łapiąc w palce jeden z odstających kosmyków; nawinął go machinalnie, nieco zbyt nerwowo. - Ale to nie książki doprowadziły do samobójstw. Nie one pociągnęły za spusty i nie one wlały do gardeł sproszkowany nadmiar lekarstw. Czemu by miały? Same w sobie do niczego nie zmuszają. Ludzie chcą im tylko wierzyć, a gdy brakuje wyobraźni, zaczynają się nimi wręcz sugerować. Jakby nie potrafili wymyślić sobie nowego, własnego scenariusza. I wtedy tworzą pętle ze sznurów, szukają lasów takich jak ten. Na własne życzenie. Uważać, że czyjeś słowa, wypowiedziane albo napisane, były powodem samobójstw to szukanie wymówek dla swojej słabości. To jakby uznać, że wkłady robią błędy ortograficzne. A przecież robi je ręka, która trzyma długopis. Ty je robisz. - Wypuścił spomiędzy opuszek bardziej podwinięte pasmo, szukając dla swojej ręki oparcia. Nie chciał się przyznać, że atmosfera miejsca mimowolnie na niego oddziaływała. Wcześniejsze rozweselenie rozmyło się we wszechobecnym mroku, zniknęła drżąca nuta prowokacji. Odetchnął po paru przebytych metrach, ostatecznie znajdując zajęcie w skubaniu sznurka peleryny tuż przy krtani. Jeszcze się wahał, ale krótko. Nawet nie był w stanie ugryźć się w język, żeby zatrzymać nawiązanie. Po prostu złowieszczą ciszę ścieżki zakłóciło równie niemrawe: jeżeli więc uważasz, że pojawił się jakiś błąd, to znasz winowajców. Co nie znaczy, że nie możesz się już ze mną spotkać na wcześniejszych, niezobowiązujących zasadach. Bez uciekania się do dramatycznych nagrań. - Jednak znów ten uśmiech; nieco krzywy, ale rozbawiony. Szczeniacki. - Moglibyśmy pójść na bubble tea.
- ... zabawnie.
Uniósł poplamione sztuczną krwią dłonie do kaptura. Ręce miały ten sam odcień głębokiego karmazynu co peleryna. Zsunął materiał na kark, odsłaniając przed Ye Lianem burzę potarganych, rudych pasm. Nad splotem utrzymującym wierzchnie nakrycie na barkach wystawał pognieciony kołnierzyk koszuli. Niegdyś białej, na potrzeby podrasowania kostiumu ubrudzonej, niemal szarawej. Uśmiech wciąż utrzymywał się na popękanych wargach, wykrzywił je nieco szerzej, w większym zadowoleniu.
Czy właśnie z tego powodu tu jest?
- Miałeś coś lepszego do roboty niż odrobina zabawy w wyborowym towarzystwie?
Mimo wszystko dostrzegł jego spojrzenie; różowawy gradient na białkach, zawilgocenie źrenic. Przekrzywił nieco głowę, jakby chciał mu się lepiej przyjrzeć. Równie dobrze mógł wyglądać jak ktoś, kto ocenia nie stan zdrowotny a makijaż. Prawda, że się tego nie spodziewał; nie zakładał nawet, że jest on przymusowy, choć rzeczywiście nie minął ani jednego gościa nieprzebranego czy niezamaskowanego warstwami pudru i czarnych kresek imitujących pajęczyny. Postąpił krok w stronę mężczyzny, pochylając się tylko odrobinę, jakby starał się przypatrzeć mu również od dołu, ale nie zdążył wychwycić nic konkretnego. Ye Lian odwrócił oblicze, umknęło w zbyt wielkiej części w ciemności zalegające w otoczeniu jak sypki kurz. Plecy Shina na powrót się wyprostowały. Nogi poruszyły, pchając ciało w ślad za blondynem.
Nie zboczył z drogi nie dlatego, że tak dobrze znał film, na podstawie którego urządzono scenerię. Kątem oka zarejestrował wiszące na nagich gałęziach bladoczerwone szarfy, był w stanie wyobrazić sobie, że poruszające się przez wiatr wisielce trzeszczą na sznurach jak nienaoliwione zawiasy drzwi. Ale nie wydawało mu się to teraz tak istotne. Zdecydowanie bardziej koncentrował uwagę na Ye Lianie. Jego sztywnej postawie pełnej elegancji; na maseczce osłaniającej usta i nos. Na niezadowoleniu, które wcześniej wyłowił ze stalowych tęczówek.
- Ludzie sami sobie robią krzywdę - odezwał się, dwa kolejne kroki wykonując szybciej, aby do niego podbiec. Znalazł się bliżej, dźwięk szeleszczącego pod butami leśnego runa również przybrał na intensywności. - Nie jestem asem w takich tematach, ale w szkole strasznie cisnęła nas japonistka. Właściwie komunikowała się z nami wyłącznie poprzez cytaty z różnych lektur. Opowiadałem kiedyś? - Obejrzał się w górę, ale nie dostrzegł koron drzew. - Rzadko, ale jednak, odpuszczała i rozmawiała z nami bardziej przyziemnie. Zazwyczaj wtedy, gdy dawała losowe ciekawostki. Na temat literatury, oczywiście. Pamiętam, że wspominała o Werterze i o tym, że wydanie książki, w której był bohaterem, doprowadziło do ogromnego podniesienia samobójstw wśród młodych, niemieckich czytelników. Potrafili targnąć się na swoje życia, bo za bardzo utożsamiali się z fikcyjną postacią. W kiepskich losach dostrzegali samych siebie, a ponieważ jego historia była o krok przed ich, z góry zakładali, że skończą podobnie. Więc przyspieszali ten proces. - Opuścił wreszcie głowę, przetaczając ślepiami po ścieżce. Wydawała się ciągnąć w nieskończoność, nie miała końca, żadnego charakterystycznego przystanku. Tylko te powieszone, martwe sylwetki, jak wahadła starego zegara, obciążające gałęzie. Podwinięte rękawy koszuli pozwalały dostrzec dreszcze przebiegające po skórze tam, gdzie nie schlapano jej wcześniej fikcyjną posoką. W pewnym momencie Shin nawet nie zauważył jak sięgnął dłonią wyżej, łapiąc w palce jeden z odstających kosmyków; nawinął go machinalnie, nieco zbyt nerwowo. - Ale to nie książki doprowadziły do samobójstw. Nie one pociągnęły za spusty i nie one wlały do gardeł sproszkowany nadmiar lekarstw. Czemu by miały? Same w sobie do niczego nie zmuszają. Ludzie chcą im tylko wierzyć, a gdy brakuje wyobraźni, zaczynają się nimi wręcz sugerować. Jakby nie potrafili wymyślić sobie nowego, własnego scenariusza. I wtedy tworzą pętle ze sznurów, szukają lasów takich jak ten. Na własne życzenie. Uważać, że czyjeś słowa, wypowiedziane albo napisane, były powodem samobójstw to szukanie wymówek dla swojej słabości. To jakby uznać, że wkłady robią błędy ortograficzne. A przecież robi je ręka, która trzyma długopis. Ty je robisz. - Wypuścił spomiędzy opuszek bardziej podwinięte pasmo, szukając dla swojej ręki oparcia. Nie chciał się przyznać, że atmosfera miejsca mimowolnie na niego oddziaływała. Wcześniejsze rozweselenie rozmyło się we wszechobecnym mroku, zniknęła drżąca nuta prowokacji. Odetchnął po paru przebytych metrach, ostatecznie znajdując zajęcie w skubaniu sznurka peleryny tuż przy krtani. Jeszcze się wahał, ale krótko. Nawet nie był w stanie ugryźć się w język, żeby zatrzymać nawiązanie. Po prostu złowieszczą ciszę ścieżki zakłóciło równie niemrawe: jeżeli więc uważasz, że pojawił się jakiś błąd, to znasz winowajców. Co nie znaczy, że nie możesz się już ze mną spotkać na wcześniejszych, niezobowiązujących zasadach. Bez uciekania się do dramatycznych nagrań. - Jednak znów ten uśmiech; nieco krzywy, ale rozbawiony. Szczeniacki. - Moglibyśmy pójść na bubble tea.
@Ye Lian
UBIÓR: na umyślnie poplamioną ziemią i krwią białą koszulę zarzucona została intensywnie czerwona peleryna z głębokim kapturem; myśliwskie spodnie podtrzymane na biodrach starym, skórzanym paskiem, za który wetknięto pokrowiec z atrapą noża; na dłoniach rękawiczki bez palców; podeszwa sznurowanych do połowy łydki butów zostawia w ziemi ślady wilczych łap;
rzut drugi (65) - sukces;
UBIÓR: na umyślnie poplamioną ziemią i krwią białą koszulę zarzucona została intensywnie czerwona peleryna z głębokim kapturem; myśliwskie spodnie podtrzymane na biodrach starym, skórzanym paskiem, za który wetknięto pokrowiec z atrapą noża; na dłoniach rękawiczki bez palców; podeszwa sznurowanych do połowy łydki butów zostawia w ziemi ślady wilczych łap;
Ye Lian, Shogo Tomomi and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Słuchał. Kącik ust zadrżał, a na twarzy pojawiło się coś nieuchwytnego, lekkiego jak piórko. Wściekał się, że musiał tyle mówić; na sposób, w jaki słowa wybrzmiewały z tych popękanych warg, a przecież nie znosił gówniarskiego tonu. Czemu więc akceptował szczeniacki głos Shin'yi? Czemu, do diaska, walczył z siłą ciągnąca myśli w kierunku hotelu i czemu ogarniała go fala ciepła na wspomnienie dotyku sięgającego paska? Przecież nieustannie uciszał podświadomość, że dłonie w tym wyobrażeniu nie należały do niego. Głupi ludzki głos zawsze wszystko musiał popsuć — całą wyuczoną schematyczność przerabianą w myślach. Miał wrażenie, że po tych wszystkich tygodniach poprzeczka uległości została podstępnie obniżona — śmiesznie nisko. Musiał zaczerpnąć powietrza, pozbyć się kilku kropel potu, które szronem przyozdobiły okolicę odkrytej skroni; poprawić kołnierz.
Przemieszczał się wolno i trzymał dystansem luźno zawieszonej taśmy — w ciemnościach trudno było mu określić, jaki dokładnie miała kolor (nie bez powodu starał się to odkryć); wyróżniała się niezliczoną ilością supłów, jakby ten, który ją rozwiesił, sam wypunktowywał ilość występujących w głowie nieodpowiednich myśli. Na wspomnienie dzieła Goethe'go, Ye Lian zdawał się przekierować ostrożnie wzrok na kroczącą przy nim ciemna postać, nie obrócił nawet głowy — w tym momencie zdał sobie sprawę, że zarysy ich sylwetek zlewają się w przerażający i obłąkany mrok. Nie przeszkadzało to jednak w prowadzonej przez nich rozmowie. Bo właśnie w tym tkwił szkopuł. Ludzie utożsamiali się z tragedią, ale to nie książki miały w tej dziedzinie ostatnie zdanie – były podłożem pod ludzkie tragedie, tworzyły więź z czytelnikiem, rozpalały wyobraźnie, ale nigdy nie wciskały kuli w środek czaszki. Znał tę lekturę. Nie bez powodu — w końcu widział w bohaterze samego siebie.
— To prawda — przyznał powoli; skromnie. Shin'ya potrafił zaskoczyć go swoją dojrzałością, miła odmiana od momentów, w których musiał w jego obecności chować głowę w piach. — Ale podejrzewam, że źle mnie zrozumiałeś. Nie sugerowałem, że to książki zmuszają ludzi do odbierania sobie życia. Nie miałem na myśli, że gdyby nie powstały, to nikt by tego nie robił. Chodzi o sam prestiż. Książki dostarczają odpowiedzi na pytania zaprzątające ludzki umysł. Tak samo, jak w przypadku dzieła Goethe'go — nadal byliby ludzie nieszczęśliwi i cierpiący. Pobudzona wyobraźnia otwiera jedynie zamknięte dotąd ścieżki. W Aokigaharze od wieków umierali ludzie. Najpierw zostawiano tam niepotrzebnych społeczeństwu, niedołężnych seniorów, teraz wypełniła go znacznie młodsza krew — mówił spokojnie, kierując wzrok na huśtające się trupie sylwetki o połamanych karkach. — Dzięki książce las zyskał znaczną popularność, ale nie ze względu na to, że autor nakłonił Japończyków do samobójstwa. Nie ma w niej nawet zdania, które mogłoby to sugerować. Treść dostarczyła jedynie odpowiedzi, których nikt nigdy sobie nie zadawał. Ktoś, kto jest pewny swojej decyzji, przeczyta tę książkę, dokształci się. Dowie się, jak wygodnym rozwiązaniem okazuje się przedawkowanie leków. Otrzyma wachlarz możliwości, w tym: składniki, ich dostępność, sposób przygotowania dawki, która z pewnością sobie ze wszystkim poradzi, podkreśli zasady pozwalające uniknąć wystąpienia nudności. I nie mówimy o wariancie. Jest ich całe mnóstwo. Przeciętni ludzie nie są świadomi wiedzy zakrawająca o farmaceutykę, a ludzie poszukujący zasięgną po techniki najbardziej skuteczne, najmniej bolesne. Powołają się na zaczytany tekst. Zrezygnują z podcięcia żył w wannie, bo samo przerwanie naczyń krwionośnych nie wystarcza, aby odejść — zrezygnują z wysokiego skoku, bo mogą przeżyć wypadek. Ale pójdą do tego lasu — pauza podkreślająca szelest poruszających się po ściółce butów — Ktoś, kto wybrał rozwiązanie, chce pewności, a książki są w tym kontekście skarbnicą wiedzy. To tylko narzędzie. Każdy wykorzysta je do rozgrzebywania innego rodzaju gruntu.
Dopiero po chwili zorientował się, że zdążyli przejść znaczną część ścieżki. Niepokojące trzaski suchych gałązek wprowadziły w Ye Lianie wysoki stan ostrożności, chociaż jego wzrok nie mógł jednoznacznie o tym świadczyć. Przysunął zwiniętą pięść do maseczki i odkaszlnął. Dźwięk przypominał niski pomruk i mógł sugerować niewyleczoną infekcję dolnych dróg oddechowych.
— Ciekawe porównanie. Mam na myśli... — odchrząknął, głos po przemówieniu nabrał niewielkiej chrypki — to z wkładem do długopisu. Bez obaw. Nie musisz myśleć, że skrzywię się z niesmakiem, jeśli powiesz coś mniej ekscytującego. — Głos Ye Liana brzmiał jak bardzo drogi aksamit. Jednocześnie płynny i powłóczysty. Ale wybrzmiewał inaczej. Jak skrupulatnie skryta w gęstym stoicyzmie zaczepka. — Zdaję sobie sprawę z przysługujących nam warunków. Nie boję się z tobą spotkać. — Język w ukrywanej nerwowości potarł podniebienie. — Ale nie przypominam sobie, abyś w ostatnim czasie do tego nawiązywał. Musisz zrozumieć, że trudno wziąć na poważnie wiadomości mieszczące w swojej treści samotne litery alfabetu.
Właśnie wtedy nastąpił trzask. Coś runęło — w tym ułamku sekundy mógł być to nawet przyozdobiony nocnym niebem sufit. Ye Lian zatrzymał się niemalże natychmiastowo, jakby natrafił na niewidzialną ścianę: z sercem wepchniętym w gardło, z twarzą skierowaną prosto w ohydną, upiorną facjatę o oskalpowanej do gołych tkanek skórze. W akompaniamencie przeraźliwego bulgotania wydobywającego się z rozwartych warg Shin'ya mógł usłyszeć jeszcze dwie rzeczy; przemykały przez świadomość jak poderwany na wietrze liść. Pierwszym był świst wstrzymującego obcego oddechu, a zaraz po nim nerwowe bicie serca, goniące jego własne, wypełniające przyspieszone luki. Ale może dźwięk ścielił się w czaszce sam, powołując jedynie na ucisk zakleszczających wokół młodzieńczego nadgarstka palców, obracających go i ciągnących w tył — dokładnie kilka wymownych kroków.
Ye Lian poczuł chłód — przeszedł oblewającym dreszczem z twarzy i spełzł aż po czubki stóp. Zaciśnięte wokół przegubu Shin'yi palce zrobiły się wilgotne. Wpatrywali się w siebie jak postawione naprzeciwko marmurowe posągi. Gdyby Warui mógł tylko objąć w tym wszechobecnym mroku ukrytą twarz, dostrzegłby skórę wyróżnioną kolorem śnieżnobiałej kredy; oczy obrysowane karmazynowym cieniem choroby i zatopionego w tęczówkach nieeleganckiego wstydu.
Dłoń Ye Liana poruszyła się w mroku — dosięgła maseczki, jakby chciał coś z nią zrobić, może osłonić usta, ale zupełnie zapomniał o istnieniu materiału. Nie pamiętał czy coś powiedział. Uszy wypełniał jedynie pisk podniesionego ciśnienia. Przełknął ślinę i przytknął rozdygotane paliczki do skroni, nabrał powietrza; ramiona uniosły się na parę minimetrów. A kiedy zebrał myśli, nie było już tak strasznie. Coś trąciło kącikiem ust — litościwość dla własnej reakcji, zwyczajne rozbawienie któremu nie wypadało przecież rozbrzmieć żadnym odcieniem śmiechu.
— Czy mógłbyś przypomnieć, co dokładnie mówiłeś o tym bubble tea?
Przemieszczał się wolno i trzymał dystansem luźno zawieszonej taśmy — w ciemnościach trudno było mu określić, jaki dokładnie miała kolor (nie bez powodu starał się to odkryć); wyróżniała się niezliczoną ilością supłów, jakby ten, który ją rozwiesił, sam wypunktowywał ilość występujących w głowie nieodpowiednich myśli. Na wspomnienie dzieła Goethe'go, Ye Lian zdawał się przekierować ostrożnie wzrok na kroczącą przy nim ciemna postać, nie obrócił nawet głowy — w tym momencie zdał sobie sprawę, że zarysy ich sylwetek zlewają się w przerażający i obłąkany mrok. Nie przeszkadzało to jednak w prowadzonej przez nich rozmowie. Bo właśnie w tym tkwił szkopuł. Ludzie utożsamiali się z tragedią, ale to nie książki miały w tej dziedzinie ostatnie zdanie – były podłożem pod ludzkie tragedie, tworzyły więź z czytelnikiem, rozpalały wyobraźnie, ale nigdy nie wciskały kuli w środek czaszki. Znał tę lekturę. Nie bez powodu — w końcu widział w bohaterze samego siebie.
— To prawda — przyznał powoli; skromnie. Shin'ya potrafił zaskoczyć go swoją dojrzałością, miła odmiana od momentów, w których musiał w jego obecności chować głowę w piach. — Ale podejrzewam, że źle mnie zrozumiałeś. Nie sugerowałem, że to książki zmuszają ludzi do odbierania sobie życia. Nie miałem na myśli, że gdyby nie powstały, to nikt by tego nie robił. Chodzi o sam prestiż. Książki dostarczają odpowiedzi na pytania zaprzątające ludzki umysł. Tak samo, jak w przypadku dzieła Goethe'go — nadal byliby ludzie nieszczęśliwi i cierpiący. Pobudzona wyobraźnia otwiera jedynie zamknięte dotąd ścieżki. W Aokigaharze od wieków umierali ludzie. Najpierw zostawiano tam niepotrzebnych społeczeństwu, niedołężnych seniorów, teraz wypełniła go znacznie młodsza krew — mówił spokojnie, kierując wzrok na huśtające się trupie sylwetki o połamanych karkach. — Dzięki książce las zyskał znaczną popularność, ale nie ze względu na to, że autor nakłonił Japończyków do samobójstwa. Nie ma w niej nawet zdania, które mogłoby to sugerować. Treść dostarczyła jedynie odpowiedzi, których nikt nigdy sobie nie zadawał. Ktoś, kto jest pewny swojej decyzji, przeczyta tę książkę, dokształci się. Dowie się, jak wygodnym rozwiązaniem okazuje się przedawkowanie leków. Otrzyma wachlarz możliwości, w tym: składniki, ich dostępność, sposób przygotowania dawki, która z pewnością sobie ze wszystkim poradzi, podkreśli zasady pozwalające uniknąć wystąpienia nudności. I nie mówimy o wariancie. Jest ich całe mnóstwo. Przeciętni ludzie nie są świadomi wiedzy zakrawająca o farmaceutykę, a ludzie poszukujący zasięgną po techniki najbardziej skuteczne, najmniej bolesne. Powołają się na zaczytany tekst. Zrezygnują z podcięcia żył w wannie, bo samo przerwanie naczyń krwionośnych nie wystarcza, aby odejść — zrezygnują z wysokiego skoku, bo mogą przeżyć wypadek. Ale pójdą do tego lasu — pauza podkreślająca szelest poruszających się po ściółce butów — Ktoś, kto wybrał rozwiązanie, chce pewności, a książki są w tym kontekście skarbnicą wiedzy. To tylko narzędzie. Każdy wykorzysta je do rozgrzebywania innego rodzaju gruntu.
Dopiero po chwili zorientował się, że zdążyli przejść znaczną część ścieżki. Niepokojące trzaski suchych gałązek wprowadziły w Ye Lianie wysoki stan ostrożności, chociaż jego wzrok nie mógł jednoznacznie o tym świadczyć. Przysunął zwiniętą pięść do maseczki i odkaszlnął. Dźwięk przypominał niski pomruk i mógł sugerować niewyleczoną infekcję dolnych dróg oddechowych.
— Ciekawe porównanie. Mam na myśli... — odchrząknął, głos po przemówieniu nabrał niewielkiej chrypki — to z wkładem do długopisu. Bez obaw. Nie musisz myśleć, że skrzywię się z niesmakiem, jeśli powiesz coś mniej ekscytującego. — Głos Ye Liana brzmiał jak bardzo drogi aksamit. Jednocześnie płynny i powłóczysty. Ale wybrzmiewał inaczej. Jak skrupulatnie skryta w gęstym stoicyzmie zaczepka. — Zdaję sobie sprawę z przysługujących nam warunków. Nie boję się z tobą spotkać. — Język w ukrywanej nerwowości potarł podniebienie. — Ale nie przypominam sobie, abyś w ostatnim czasie do tego nawiązywał. Musisz zrozumieć, że trudno wziąć na poważnie wiadomości mieszczące w swojej treści samotne litery alfabetu.
Właśnie wtedy nastąpił trzask. Coś runęło — w tym ułamku sekundy mógł być to nawet przyozdobiony nocnym niebem sufit. Ye Lian zatrzymał się niemalże natychmiastowo, jakby natrafił na niewidzialną ścianę: z sercem wepchniętym w gardło, z twarzą skierowaną prosto w ohydną, upiorną facjatę o oskalpowanej do gołych tkanek skórze. W akompaniamencie przeraźliwego bulgotania wydobywającego się z rozwartych warg Shin'ya mógł usłyszeć jeszcze dwie rzeczy; przemykały przez świadomość jak poderwany na wietrze liść. Pierwszym był świst wstrzymującego obcego oddechu, a zaraz po nim nerwowe bicie serca, goniące jego własne, wypełniające przyspieszone luki. Ale może dźwięk ścielił się w czaszce sam, powołując jedynie na ucisk zakleszczających wokół młodzieńczego nadgarstka palców, obracających go i ciągnących w tył — dokładnie kilka wymownych kroków.
Ye Lian poczuł chłód — przeszedł oblewającym dreszczem z twarzy i spełzł aż po czubki stóp. Zaciśnięte wokół przegubu Shin'yi palce zrobiły się wilgotne. Wpatrywali się w siebie jak postawione naprzeciwko marmurowe posągi. Gdyby Warui mógł tylko objąć w tym wszechobecnym mroku ukrytą twarz, dostrzegłby skórę wyróżnioną kolorem śnieżnobiałej kredy; oczy obrysowane karmazynowym cieniem choroby i zatopionego w tęczówkach nieeleganckiego wstydu.
Dłoń Ye Liana poruszyła się w mroku — dosięgła maseczki, jakby chciał coś z nią zrobić, może osłonić usta, ale zupełnie zapomniał o istnieniu materiału. Nie pamiętał czy coś powiedział. Uszy wypełniał jedynie pisk podniesionego ciśnienia. Przełknął ślinę i przytknął rozdygotane paliczki do skroni, nabrał powietrza; ramiona uniosły się na parę minimetrów. A kiedy zebrał myśli, nie było już tak strasznie. Coś trąciło kącikiem ust — litościwość dla własnej reakcji, zwyczajne rozbawienie któremu nie wypadało przecież rozbrzmieć żadnym odcieniem śmiechu.
— Czy mógłbyś przypomnieć, co dokładnie mówiłeś o tym bubble tea?
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
- Podejrzewam, że źle mnie zrozumiałeś.
- Pewnie jak zawsze masz rację.
Nie zgubił żadnego kroku, nie obrócił głowy. Jedynie szczęka na krótki moment napięła mięśnie - ale niewidocznie w mrokach otoczenia, zakamuflowana gęstą czernią przylegającą do sylwetek jak lepka maź. Dźwięki naprężonych przez wisielców lin zdawały się coraz głośniejsze. Z każdym przebytym metrem wtaczały się do czaszki skrzypiącą melodią, od której palce w koniuszkach zaczynały drętwieć. Dalej jednak bawił się sznurkiem zaplecionym pod szyją - być może nie potrafił inaczej. Jego ręce potrzebowały oparcia, jakiegokolwiek zajęcia, dzięki któremu wybije sobie odpowiedni rytm dla myśli. Musiał mieć czynność działającą jak katalizator, który wchłonie nadmiar energii buzującej w pozostałych częściach organizmu - zwłaszcza z mózgu, do którego przyspieszone serce pompowało zbyt wiele emocji i zaprzeczeń. Chciał wciąć się w połowie wywodu, ale zdawał sobie sprawę, że Ye Lian z natury milczał. Wyciągnięcie z niego większej ilości zdań niż dwa na krzyż zakrawało o cud i tylko to zasklepiało wargi. Nie uważał, aby źle go zrozumiał, ale wielu ze swoich punktów widzenia nie potrafił rozłożyć na racjonalny obiektywizm. Trzymało się go wieczne przeświadczenie o własnej nieomylności. Wiedział o tym doskonale, ale to nie oznaczało, że nad tym panował. W momentach wzburzenia czerwona mgiełka furii przykrywała mu każdy cudzy kontrargument. Teraz ją rozdmuchiwał, aby nie zajęła całego kadru, nawet jeżeli kolejny raz wychodziło, że coś zrobił nie do końca tak jak trzeba.
Źle mnie zrozumiałeś.
Zawsze wszystko źle rozumiesz.
Odetchnął, następując na suchą gałązkę. Trzask wyrwał go z zamyślenia, ale choć miał ochotę, nie spojrzał w kierunku Ye Liana. Wpatrywał się w ścieżkę tuż przed swoimi butami; brudnymi od grud ziemi, poplamionymi od gliny. Ludzi o jego aparycji się nie słuchało. Nawet kiedy wypowiadali coś sensownego, tłum krzywił się i uznawał to za niemożliwe. Wierzyć trzeba tylko ekspertom. Reklamy przedstawiane przez ubranego w kitel, uśmiechniętego faceta z idealnie przystrzyżoną brodą to prawdziwy skok naprzód w dziedzinie dietetyki, podstawiona na rzecz medialnego prania umysłów kobieta z wysokim, ciasnym kokiem, mówiąca o durnym suplemencie będzie bardziej wiarygodna w kwestii medycznej niż jakikolwiek lekarz, który zdążył się stoczyć, sięgając częściej po butelkę alkoholu niż chirurgiczny skalpel. Mimo ukłucia rozdrażnienia słuchał jednak uważnie wywodu. "Książki to tylko narzędzia" - padło, a on się lekko skrzywił, bo przecież dokładnie o tym mówił.
Może ty mnie nie rozumiesz, Ye Lian. Palce zsunęły się z supła, oparły o brzeg sztywnego materiału kaptura. Poprawiał go dla zasady, wygładził czerwoną fałdę, robił to za długo i zbyt wiele razy, aby uznać proces za faktyczną potrzebę. Nerwowość objawiała się w różnych czynnościach. W tępym i upartym przypatrywaniu drodze, a nie okolicznym drzewom. W rzucaniu co kilka dłuższych chwil jakieś przytakujące: "mhm" albo "masz rację". Na ile potrafił się z nim zgodzić? Na pewno Ye Lian nie sugerował, że książki popychają do samobójstw? Jeżeli tak - dlaczego wspomniał o książce dotyczącej sposobów na dokonanie akurat czegoś takiego? Czemu pytał o to, w ilu takich akcjach się przysłużyła?
Jakby tylko dzięki niej to miało miejsce.
Tylko dzięki poradnikowi Tsurumiego Aokigahara zyskała taką popularność.
Nie chciał się z nim kłócić, a już na pewno nie chciał mówić tego, co ciążyło na krańcu języka. Trutka głupiego, szczeniackiego: "a o czym ja mówiłem, Ye? Nie właśnie o tym, co teraz powtórzyłeś? Nie o tym, że książki to tylko narzędzie dla ludzi o słabej wyobraźni? Musisz mieć ostatnie zdanie, bo tylko mądrzy je mają. Z naszej dwójki zawsze wskażą ciebie jako wygranego w tej kwestii". Czemu właściwie miało go to tak denerwować? Bardziej powinien fakt, że trzeba było podstępu, aby doprowadzić do spotkania. Kolejnej gierki, przez którą wypadał jak idiota, jeden z kretynów, których zostawia się nad ranem w jeszcze nagrzanym łóżku, rozespanego, z szorstkim rozkazem, by się nie przyzwyczajał.
Zsunął powoli dłoń. Już nie miał pojęcia co z nią zrobić. Pieczenie pod powiekami było sygnałem, że chciał odwrócić twarz, zerknąć w kierunku towarzyszącego mężczyzny. Zainteresować się faktem, że nagle zakaszlał, gwałtowniej się poruszył, zapewne podrywając rękę do ust, by stłumić odgłos. Z irracjonalnych powodów trzymał jednak spojrzenie na ścieżce, jak skarcony gówniarz, który wie, że jeśli podniesie oczy, to rzuci wyzwanie rozsierdzonemu nauczycielowi.
Odetchnął dopiero, kiedy z lasu dobiegło złowieszcze nucenie, a Ye Lian wspomniał, że sobie nie przypomina. Oczywiście, że sobie nie przypominał, by ostatnio do tego nawiązywał. - Ty też mogłeś, wiesz? Umiem odczytywać wiadomości, nie tylko je wysyłać. - Chciał, aby to zabrzmiało żartobliwie, miało w sobie iskrę zaczepności, ale uśmiech, na który się zdobył kilka minut temu, nie pozostawił na spękanych wargach nawet śladu. Po odkrytych przedramionach przebiegały dreszcze, więc zamknął palce w pięści. Wydawało mu się z jakiegoś powodu, że to pomoże, jakby jednocześnie mógł zgnieść rodzące się obawy. Klimat tego pokoju był zwyczajnie przerażający. O ile to w ogóle był pokój. I o ile było coś gorszego niż chęć kolejnej kłótni, wyrażenia swoich nabrzmiałych przez lata tłumienia ambicji. Nie przyznałby się przecież wprost, że chciał zabłysnąć. Pociągnąć temat i pokazać, że ma w tej kwestii wiedzę. Nie miał jej, nie w ogromnej ilości i zdecydowanie wyrywną. Nie szczycił się też elokwencją - z ich duetu był tym, który mówi prosto i mało przejrzyście. A jednak przez krótki moment pozwolił sobie poczuć dumę wobec wysuniętych wniosków. Czekał więc na uznanie, może na zaskoczenie ze strony rozmówcy. Wymarzone: kiedy tak to przedstawiasz to faktycznie ma sens. Czy dla Ye Liana cokolwiek miało właściwie sens? Głośny trzask przełamał to pytanie na pół.
Shin'ya zdążył jedynie zacząć się obracać, ale ledwie przekrzywił głowę i już poczuł, jak coś zrywa go z miejsca, zmusza, by dla równowagi postąpił kilka chwiejnych kroków, po których jednak równie nieoczekiwanie się zatrzymał. Wbite w glebę pięty zahamowały ciało, naprężyły objętą w nadgarstku rękę, jednocześnie przytrzymując tym Ye Liana. Przez złote ślepia, szukające w ciemności luk, przebiło się niezrozumienie. Dopiero docierał do niego bulgot wydobywający z wisielca, dopiero zaczynał rozumieć, co miało tu miejsce. Pogrążony w wewnętrznym chaosie ledwo zwracał uwagę na otoczenie i nagły hałas łamanego drewna, naprężenie liny i szelest liści stanowił tylko tło dla kumulowanej frustracji.
Teraz świadomość, że ten sztywniacki, wiecznie poprawiający go facet zerwał się do ucieczki jak spłoszony zając wywołała... no właśnie. Co? Rozbawienie? Satysfakcję? - Mówiłem - zaczął powoli, postępując pół kroku naprzód, właściwie jedynie przechylając sylwetkę. Trzymana w nadgarstku ręka pozostała na swoim miejscu, to drugą sięgnął wyżej, w kierunku, z którego przed momentem słyszał ochrypnięty głos. Palce w niemal nieprzeniknionym mroku odnalazły skroploną potem skroń, wemknęły się pod blond pasma, nieco spotniałe tam, gdzie stykały się z gorącą skórą. - Że kupię ci ciepłe bubble tea. Widać, że jesteś chory. Inaczej nigdy nie byłbym świadkiem tego, jak puściły ci nerwy. - Dotyk chłodnych opuszek przesunął się na prawo, odgarnął kilka kosmyków i zniknął, podobnie jak zaraz po tym umknął słaby zapach perfum - takich, które nie miały w sobie kropli bergamotki.
Shin'ya wycofał się i obrócił w stronę, w którą zmierzali. Gdzieś na końcu widać było jaśniejszą plamę i w snopie jej światła dziesiątki kołyszących się wisielców. Wyswobodził przegub z uchwytu, ale nie przerwał kontaktu między nimi. Dłoń oparła się o rękaw beżowego płaszcza, wspięła wyżej, aż nie ujął go nad łokciem, przyciągając bliżej siebie.
- Wiesz co jest absurdalne w samobójcy? - Prowadząc go ku, jak zakładał, wyjściu, pokręcił głową, wznawiając poprzedni temat. - Że zabijając się zaburzają jakiekolwiek statystyki. Paradoksalnie nagle jest jednego samobójcę mniej i jednego więcej. A książka tego całego Tsumakiego - przekręcił nieumyślnie, krzywiąc się - to podkładka dla ludzi bez żadnej fantazji. Leniwych. I nieambitnych. Pomysły i szczegóły na ukrócenie życia znajdują się wszędzie, ale oni szukają potwierdzenia i cudzej aprobaty. Sami nie są pewni tego, co zamierzają zrobić. Gdyby było inaczej odpowiedzi znaleźliby na każdym kroku. Przecież zauważysz je na pierwszej lepszej etykiecie z lekarstwem, starczy pomnożyć zalecaną dawkę. Żyły przecina się wzdłuż, nie wszerz, aby powiększyć ranę i przyspieszyć upływ. Najlepiej zanurzając się w wannie z gorącą wodą - to podkręci pracę krwioobiegu, a poza tym taka temperatura zmniejsza poziom bólu. A wysokości? Do diaska. Ci, którzy skaczą z piątego piętra, są bardziej głupi za wykonanie niż za sam fakt tego jak idiotyczne jest to co próbowali zrobić. Bo powinni szukać jedenastego. Dwudziestego. - Zadrżały struny, odchrząknął, by przywołać się do porządku. - Książki to dla nich jedynie opcja na rozwiązanie, kiedy zabraknie wyobraźni i potrzebują kogoś kto powie im, co mają zrobić, bo inaczej nie zrobią tego nigdy. To tylko zwykły dialog autora z czytelnikiem. Bo kiedy trafi się na dobrą kompatybilność to taki tom jest jak przytaknięcie. Jak powiedzenie komuś: myślę tak samo jak ty, trzeba to zrobić! Samo czytanie dodaje otuchy tchórzom, którzy boją się bezpośredniej korespondencji, więc uciekają w literki, które nie mogą ich skrytykować. Prędzej czy później znajdą więc tytuł, który pogłaszcze ich po głowie, szepnie, że są tacy, którzy szukali dokładnie tej samej odpowiedzi, bo gdyby było inaczej, nie powstałaby przecież książka. Już sam autor jest osobą, która utożsamia się z czytelnikiem. To taka... automatyczna korelacja. - Dostrzegł drzwi; zielone jak te, przez które weszli. Mógł już odsunąć rękę od Ye Liana i zrobił to, znów odczuwając potrzebę odnalezienia dla niej alternatywnego zajęcia. - Więc... może to prawda, że książki mają większą potęgę niż rozmowa albo zwykła, ludzka wyobraźnia. Są produkowane na szerszą skalę, ale to, czy mają wpływ, zależy od tego, kto po nie sięga. Na mnie poradnik gościa od samobójstw by nie zadziałał. - Wreszcie oparł dłoń o lodowatą klamkę. - Ja zawsze chciałem żyć. Ci, którzy nie chcą, poczekają na kogoś, kto powie im, że są sposoby, aby tego dokonać i on im powie jak, bo się z nimi zgadza. Może tym kimś będzie autor treści, o której mówisz. I wtedy nigdy nie wyjdą z Aokigahary.
- Pewnie jak zawsze masz rację.
Nie zgubił żadnego kroku, nie obrócił głowy. Jedynie szczęka na krótki moment napięła mięśnie - ale niewidocznie w mrokach otoczenia, zakamuflowana gęstą czernią przylegającą do sylwetek jak lepka maź. Dźwięki naprężonych przez wisielców lin zdawały się coraz głośniejsze. Z każdym przebytym metrem wtaczały się do czaszki skrzypiącą melodią, od której palce w koniuszkach zaczynały drętwieć. Dalej jednak bawił się sznurkiem zaplecionym pod szyją - być może nie potrafił inaczej. Jego ręce potrzebowały oparcia, jakiegokolwiek zajęcia, dzięki któremu wybije sobie odpowiedni rytm dla myśli. Musiał mieć czynność działającą jak katalizator, który wchłonie nadmiar energii buzującej w pozostałych częściach organizmu - zwłaszcza z mózgu, do którego przyspieszone serce pompowało zbyt wiele emocji i zaprzeczeń. Chciał wciąć się w połowie wywodu, ale zdawał sobie sprawę, że Ye Lian z natury milczał. Wyciągnięcie z niego większej ilości zdań niż dwa na krzyż zakrawało o cud i tylko to zasklepiało wargi. Nie uważał, aby źle go zrozumiał, ale wielu ze swoich punktów widzenia nie potrafił rozłożyć na racjonalny obiektywizm. Trzymało się go wieczne przeświadczenie o własnej nieomylności. Wiedział o tym doskonale, ale to nie oznaczało, że nad tym panował. W momentach wzburzenia czerwona mgiełka furii przykrywała mu każdy cudzy kontrargument. Teraz ją rozdmuchiwał, aby nie zajęła całego kadru, nawet jeżeli kolejny raz wychodziło, że coś zrobił nie do końca tak jak trzeba.
Źle mnie zrozumiałeś.
Zawsze wszystko źle rozumiesz.
Odetchnął, następując na suchą gałązkę. Trzask wyrwał go z zamyślenia, ale choć miał ochotę, nie spojrzał w kierunku Ye Liana. Wpatrywał się w ścieżkę tuż przed swoimi butami; brudnymi od grud ziemi, poplamionymi od gliny. Ludzi o jego aparycji się nie słuchało. Nawet kiedy wypowiadali coś sensownego, tłum krzywił się i uznawał to za niemożliwe. Wierzyć trzeba tylko ekspertom. Reklamy przedstawiane przez ubranego w kitel, uśmiechniętego faceta z idealnie przystrzyżoną brodą to prawdziwy skok naprzód w dziedzinie dietetyki, podstawiona na rzecz medialnego prania umysłów kobieta z wysokim, ciasnym kokiem, mówiąca o durnym suplemencie będzie bardziej wiarygodna w kwestii medycznej niż jakikolwiek lekarz, który zdążył się stoczyć, sięgając częściej po butelkę alkoholu niż chirurgiczny skalpel. Mimo ukłucia rozdrażnienia słuchał jednak uważnie wywodu. "Książki to tylko narzędzia" - padło, a on się lekko skrzywił, bo przecież dokładnie o tym mówił.
Może ty mnie nie rozumiesz, Ye Lian. Palce zsunęły się z supła, oparły o brzeg sztywnego materiału kaptura. Poprawiał go dla zasady, wygładził czerwoną fałdę, robił to za długo i zbyt wiele razy, aby uznać proces za faktyczną potrzebę. Nerwowość objawiała się w różnych czynnościach. W tępym i upartym przypatrywaniu drodze, a nie okolicznym drzewom. W rzucaniu co kilka dłuższych chwil jakieś przytakujące: "mhm" albo "masz rację". Na ile potrafił się z nim zgodzić? Na pewno Ye Lian nie sugerował, że książki popychają do samobójstw? Jeżeli tak - dlaczego wspomniał o książce dotyczącej sposobów na dokonanie akurat czegoś takiego? Czemu pytał o to, w ilu takich akcjach się przysłużyła?
Jakby tylko dzięki niej to miało miejsce.
Tylko dzięki poradnikowi Tsurumiego Aokigahara zyskała taką popularność.
Nie chciał się z nim kłócić, a już na pewno nie chciał mówić tego, co ciążyło na krańcu języka. Trutka głupiego, szczeniackiego: "a o czym ja mówiłem, Ye? Nie właśnie o tym, co teraz powtórzyłeś? Nie o tym, że książki to tylko narzędzie dla ludzi o słabej wyobraźni? Musisz mieć ostatnie zdanie, bo tylko mądrzy je mają. Z naszej dwójki zawsze wskażą ciebie jako wygranego w tej kwestii". Czemu właściwie miało go to tak denerwować? Bardziej powinien fakt, że trzeba było podstępu, aby doprowadzić do spotkania. Kolejnej gierki, przez którą wypadał jak idiota, jeden z kretynów, których zostawia się nad ranem w jeszcze nagrzanym łóżku, rozespanego, z szorstkim rozkazem, by się nie przyzwyczajał.
Zsunął powoli dłoń. Już nie miał pojęcia co z nią zrobić. Pieczenie pod powiekami było sygnałem, że chciał odwrócić twarz, zerknąć w kierunku towarzyszącego mężczyzny. Zainteresować się faktem, że nagle zakaszlał, gwałtowniej się poruszył, zapewne podrywając rękę do ust, by stłumić odgłos. Z irracjonalnych powodów trzymał jednak spojrzenie na ścieżce, jak skarcony gówniarz, który wie, że jeśli podniesie oczy, to rzuci wyzwanie rozsierdzonemu nauczycielowi.
Odetchnął dopiero, kiedy z lasu dobiegło złowieszcze nucenie, a Ye Lian wspomniał, że sobie nie przypomina. Oczywiście, że sobie nie przypominał, by ostatnio do tego nawiązywał. - Ty też mogłeś, wiesz? Umiem odczytywać wiadomości, nie tylko je wysyłać. - Chciał, aby to zabrzmiało żartobliwie, miało w sobie iskrę zaczepności, ale uśmiech, na który się zdobył kilka minut temu, nie pozostawił na spękanych wargach nawet śladu. Po odkrytych przedramionach przebiegały dreszcze, więc zamknął palce w pięści. Wydawało mu się z jakiegoś powodu, że to pomoże, jakby jednocześnie mógł zgnieść rodzące się obawy. Klimat tego pokoju był zwyczajnie przerażający. O ile to w ogóle był pokój. I o ile było coś gorszego niż chęć kolejnej kłótni, wyrażenia swoich nabrzmiałych przez lata tłumienia ambicji. Nie przyznałby się przecież wprost, że chciał zabłysnąć. Pociągnąć temat i pokazać, że ma w tej kwestii wiedzę. Nie miał jej, nie w ogromnej ilości i zdecydowanie wyrywną. Nie szczycił się też elokwencją - z ich duetu był tym, który mówi prosto i mało przejrzyście. A jednak przez krótki moment pozwolił sobie poczuć dumę wobec wysuniętych wniosków. Czekał więc na uznanie, może na zaskoczenie ze strony rozmówcy. Wymarzone: kiedy tak to przedstawiasz to faktycznie ma sens. Czy dla Ye Liana cokolwiek miało właściwie sens? Głośny trzask przełamał to pytanie na pół.
Shin'ya zdążył jedynie zacząć się obracać, ale ledwie przekrzywił głowę i już poczuł, jak coś zrywa go z miejsca, zmusza, by dla równowagi postąpił kilka chwiejnych kroków, po których jednak równie nieoczekiwanie się zatrzymał. Wbite w glebę pięty zahamowały ciało, naprężyły objętą w nadgarstku rękę, jednocześnie przytrzymując tym Ye Liana. Przez złote ślepia, szukające w ciemności luk, przebiło się niezrozumienie. Dopiero docierał do niego bulgot wydobywający z wisielca, dopiero zaczynał rozumieć, co miało tu miejsce. Pogrążony w wewnętrznym chaosie ledwo zwracał uwagę na otoczenie i nagły hałas łamanego drewna, naprężenie liny i szelest liści stanowił tylko tło dla kumulowanej frustracji.
Teraz świadomość, że ten sztywniacki, wiecznie poprawiający go facet zerwał się do ucieczki jak spłoszony zając wywołała... no właśnie. Co? Rozbawienie? Satysfakcję? - Mówiłem - zaczął powoli, postępując pół kroku naprzód, właściwie jedynie przechylając sylwetkę. Trzymana w nadgarstku ręka pozostała na swoim miejscu, to drugą sięgnął wyżej, w kierunku, z którego przed momentem słyszał ochrypnięty głos. Palce w niemal nieprzeniknionym mroku odnalazły skroploną potem skroń, wemknęły się pod blond pasma, nieco spotniałe tam, gdzie stykały się z gorącą skórą. - Że kupię ci ciepłe bubble tea. Widać, że jesteś chory. Inaczej nigdy nie byłbym świadkiem tego, jak puściły ci nerwy. - Dotyk chłodnych opuszek przesunął się na prawo, odgarnął kilka kosmyków i zniknął, podobnie jak zaraz po tym umknął słaby zapach perfum - takich, które nie miały w sobie kropli bergamotki.
Shin'ya wycofał się i obrócił w stronę, w którą zmierzali. Gdzieś na końcu widać było jaśniejszą plamę i w snopie jej światła dziesiątki kołyszących się wisielców. Wyswobodził przegub z uchwytu, ale nie przerwał kontaktu między nimi. Dłoń oparła się o rękaw beżowego płaszcza, wspięła wyżej, aż nie ujął go nad łokciem, przyciągając bliżej siebie.
- Wiesz co jest absurdalne w samobójcy? - Prowadząc go ku, jak zakładał, wyjściu, pokręcił głową, wznawiając poprzedni temat. - Że zabijając się zaburzają jakiekolwiek statystyki. Paradoksalnie nagle jest jednego samobójcę mniej i jednego więcej. A książka tego całego Tsumakiego - przekręcił nieumyślnie, krzywiąc się - to podkładka dla ludzi bez żadnej fantazji. Leniwych. I nieambitnych. Pomysły i szczegóły na ukrócenie życia znajdują się wszędzie, ale oni szukają potwierdzenia i cudzej aprobaty. Sami nie są pewni tego, co zamierzają zrobić. Gdyby było inaczej odpowiedzi znaleźliby na każdym kroku. Przecież zauważysz je na pierwszej lepszej etykiecie z lekarstwem, starczy pomnożyć zalecaną dawkę. Żyły przecina się wzdłuż, nie wszerz, aby powiększyć ranę i przyspieszyć upływ. Najlepiej zanurzając się w wannie z gorącą wodą - to podkręci pracę krwioobiegu, a poza tym taka temperatura zmniejsza poziom bólu. A wysokości? Do diaska. Ci, którzy skaczą z piątego piętra, są bardziej głupi za wykonanie niż za sam fakt tego jak idiotyczne jest to co próbowali zrobić. Bo powinni szukać jedenastego. Dwudziestego. - Zadrżały struny, odchrząknął, by przywołać się do porządku. - Książki to dla nich jedynie opcja na rozwiązanie, kiedy zabraknie wyobraźni i potrzebują kogoś kto powie im, co mają zrobić, bo inaczej nie zrobią tego nigdy. To tylko zwykły dialog autora z czytelnikiem. Bo kiedy trafi się na dobrą kompatybilność to taki tom jest jak przytaknięcie. Jak powiedzenie komuś: myślę tak samo jak ty, trzeba to zrobić! Samo czytanie dodaje otuchy tchórzom, którzy boją się bezpośredniej korespondencji, więc uciekają w literki, które nie mogą ich skrytykować. Prędzej czy później znajdą więc tytuł, który pogłaszcze ich po głowie, szepnie, że są tacy, którzy szukali dokładnie tej samej odpowiedzi, bo gdyby było inaczej, nie powstałaby przecież książka. Już sam autor jest osobą, która utożsamia się z czytelnikiem. To taka... automatyczna korelacja. - Dostrzegł drzwi; zielone jak te, przez które weszli. Mógł już odsunąć rękę od Ye Liana i zrobił to, znów odczuwając potrzebę odnalezienia dla niej alternatywnego zajęcia. - Więc... może to prawda, że książki mają większą potęgę niż rozmowa albo zwykła, ludzka wyobraźnia. Są produkowane na szerszą skalę, ale to, czy mają wpływ, zależy od tego, kto po nie sięga. Na mnie poradnik gościa od samobójstw by nie zadziałał. - Wreszcie oparł dłoń o lodowatą klamkę. - Ja zawsze chciałem żyć. Ci, którzy nie chcą, poczekają na kogoś, kto powie im, że są sposoby, aby tego dokonać i on im powie jak, bo się z nimi zgadza. Może tym kimś będzie autor treści, o której mówisz. I wtedy nigdy nie wyjdą z Aokigahary.
Ye Lian and Yakushimaru Sanari szaleją za tym postem.
maj 2038 roku