Sometimes I lose myself in your lies, abuse myself in my mind
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Seiwa-Genji Enma

Pon 25 Mar - 1:22
Kobiece nucenie koiło, ale również zwiastowało coś złego; nieuniknionego. Było jak cisza przed burzą i pomruk zła, który hipnotyzował. Jej długie i lśniące diamentem włosy przypominały nocny wodospad, gdy lejącymi falami opadały z jej ramienia. Srebrzyste niczym księżyc w pełni zęby grzebienia co chwilę tonęły w czerni, gdy zamaszystymi ruchami przeczesywała kolejne partie włosów. Jak zawsze jej głowa zwrócona była w drugą stronę, ku oknu. Nie pamiętał jej twarzy, ale zarówno jej głos, jak i zapach na zawsze utkwiły w zawiłych labiryntach jego wspomnień.
"Enma"
Miękki szept wypełnił jego umysł, odwracając uwagę na zaledwie krótki urywek czasu. To wystarczyło, by dotychczasowy widok zaczęły pożerać intensywne i rozszalałe języki płomieni, które wypełniały sobą każdy zakamarek pomieszczenia. Nie krzyczała, choć ubrania, które miała na sobie zaczęły wtapiać się w jej ciało, tworząc jedną, bezkształtną masę.
Ciekawe czy tamtej nocy też milczała. Tak, jak przez praktycznie całe swoje życie. Jaki miała wyraz twarzy, gdy zorientowała się, że stoi oko w oko ze śmiercią? A może przyjęła ją z ulgą. Widziała w niej wybawienie od piekła, w jakim przyszło jej żyć, gdy wciąż oddychała. Co wtedy myślała?
Pierwsza ze świec zgasła, a Enma znalazł się w innym miejscu, w innym czasie. Dwóch rosłych mężczyzn z zamazanymi twarzami jak na starych zdjęciach, gdy ostrym przedmiotem zdrapuje się niechciane fragmenty, prowadziło go w stronę drewnianej wanny wypełnionej po brzegi bulgoczącą wodą. Chłopak rozejrzał na się na boki dostrzegając członków klanu. Każdy spoglądał w jego stronę, i każdy był pozbawiony twarzy. Milczeli, choć czuł ich intencje. Był ciężkie i odległe, ale jednocześnie palące i zaglądające prosto w jego duszę. Szarpnął się i zaparł nogami, ale nic to nie dało. Poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, krzykną i zaprotestować werbalnie, ale zamiast jakiegokolwiek słowa, z jego ust wypływały kolejne litry wody.
Dusił się.
Tonął.
Woda pochłaniała go od środka i rozdzierała jego płuca. A druga ze świec również zgasła.
Tym razem na powrót znalazł się w rodzinnym domu. Pożar postępował, pochłaniał kolejne fragmenty pomieszczenia, miejsca, w którym mieszkał, urodził się i umarł. Przeklęty dom na zgliszczach człowieczeństwa.
Dwubarwne tęczówki opadły na martwe ciało mężczyzny, którego szkarłat zaczął wsiąkać w świeże tatami. Przerażenie zadrwiło z niego, gdy zdał sobie sprawę, że jego własne dłonie skąpane są we krwi brata, i że to on jeden dzierży w dłoni broń, która pozbawiła życia starszego Seiwę. Panika zaczęła malować swe barwy na jego twarzy, a klatka piersiowa domagała się wypuszczenia na wolność szczerego krzyku. Ale nie potrafił. Jakby ktoś wymazał jego zdolności do odczuwania i ekspresji szczerych uczuć. Ponownie spojrzał na martwe ciało pozbawione życia.
A potem jednym ruchem uniósł prawą dłoń i przycisnął chłodną lufę broni do skroni. Nim jeszcze pociągnął za spust, zdołał ujrzeć ledwo widoczne, pajęcze nicie, które ciasno oplatały jego nadgarstek. Zupełnie tak, jakby jakaś niewidzialna siła pociągała za sznurkami, a on stał się marionetką w tym cholernym teatrze makabry.
A potem strzelił.
I trzecia świeca zgasła.
Nie było już niczego. Nie było domu, ani pożaru. Nie było Teru, oni kobiecego śpiewu. Byli za to nieznajomi, którzy otoczyli go wianuszkiem i pochylali się nad nim. Ich ciała wyglądały jak półprzezroczyste cienie; jak spalone gałęzie o nienaturalnie wydłużonych twarzach i białych oczach wielkości talerzy. Spoglądali na niego, i wskazywali palcem. Nic jednak nie mówili. Nie musieli. Enma doskonale wiedział czego od niego chcieli.
Znów to samo uczucie. Bezradności i przerażenia. Uczucie duchoty i tonięcia. Leżał na ziemi skulony, jak zaszczute zwierzę, którym zresztą w tym momencie był.
Uchylił zmęczone powieki spoglądając na palącą się świecę przed nim. Niepewne palce dosięgnęły jej, a opuszki musnęły. Czy jak ją zgasi, to wreszcie wszystko się skończy?
A może cykl koszmarnych tortur rozpocznie się na nowo, tym razem urozmaicone o kolejne fragmenty jego przeszłości oraz traum.
Nie pozostało mu i nic innego. Zamknął powieki, przysuwając ją bliżej siebie.
A potem czwarta świeca zgasła.

@Warui Shin'ya


Sometimes I lose myself in your lies, abuse myself in my mind Mrbg22G
Seiwa-Genji Enma

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Sob 6 Kwi - 2:41
Patrzył na ciało.

Jedna z dłoni wciąż nosiła ślady zasychającej farby - musiał jej nie domyć w pośpiechu, nie zauważając odcinającej się fioletem barwy zastygniętej na skórze. Osoba postronna bez problemu wychwyciłaby jednak kolorowy akcent, gdyby oczywiście ktokolwiek tutaj był. Ale w pobliżu żywej duszy - na co lekko się uśmiechnął, bo bogowie raz jeszcze próbowali udowodnić jak ironiczne stały się jego losy, gdzie nawet zwykłe powiedzenia, rzucane bez zastanowienia, okazywały się nie na miejscu. W gruncie rzeczy był tutaj sam. Oglądał tylko te wściekle rude pasma przykryte naciągniętym na głowę kapturem; zasłonięte maseczką oblicze, demonstrujące co najwyżej przymknięte, napuchłe niewyspaniem powieki i nieco zmarszczone nad nimi brwi czekające na damskie podejście, aby wreszcie odpowiednio je wyregulować. Tylko skuloną sylwetkę, leżącą na nagiej podłodze, tuż obok plecaka, zabrudzonego tym samym odcieniem purpury co męska dłoń. Policzek oparty o zgięte w łokciu przedramię. Gdyby nie znał go tak dobrze, pomyślałby, że to niegroźny nastoletni uciekinier, któremu przyszło w udziale szukać noclegu gdziekolwiek tylko się dało. Kogoś, kto szukał niezamkniętych drzwi i uchylonych piwnicznych okien.

Z natury się nie wtrącał. Wbrew obiegowej plakietce śmieszka znał pojęcie trzymania się na dystans i to na pełnej powadze przy znaczeniu tego terminu. Uśmiechem zmiękczał serca starszych kobiet, oferując im dźwignięcie zakupów albo przeprawę przez pasy na zatłoczonej jezdni, co roku dokarmiał bezpańskie koty na molo w Haiiro Chiku i raz nawet zaopiekował się zbłąkanym dzieciakiem wyprowadzając go z placu budowy, jednak w przypadku międzyludzkich relacji, bardziej zażyłych, trzymał się zawsze dwa kroki z tyłu. Obserwował tych, którym wydawało się, że są na przedzie. Wygrani prowadzący w wyścigu, szarpiący się o to, kto którego przegoni w tym nierównym rajdzie, byle tylko być pierwszym w rankingu. Nie postrzegał tego w ten sposób; był na samym tyle, ale przecież dzięki temu nikt nie mógł go zaatakować od pleców, gdzie nie byłby w stanie nadzorować sytuacji. To on miał wgląd w cudze karki, w napięte mięśnie łopatek; gdyby trzymał nóż, wystarczyłoby odpowiednie pchnięcie, by systematycznie zmniejszać liczebność konkurencji. Nie musiał być mordercą, aby wychodzić z takiego założenia. To kwestia wygospodarowania dla siebie odpowiedniej taktyki na przetrwanie. Spisywała się, więc z niej nie rezygnował. Nie było mu wstyd, że idzie na samym krańcu, kiedy ludziom z drugiej strony brakowało już tchu - bo oni się potykali o własne wymęczone kończyny, wreszcie przewracali i zostawali stratowani przez tych, którzy deptali im po piętach. To nigdy nie był przyjemny widok i ilekroć był tego świadkiem wmawiał sobie, że nie pozwoli, aby tak skończyć.

A jednak dziś przedzierał się przez wyładowane strażnikami plenery, przemykał jak cień - bezgłośnie i bezwonnie, łudząc się tylko o to, aby nikt nie dostrzegł czarnego zarysu i kropli krwi spływających z lewej strony szczupłej, zdeformowanej sylwetki; wyparowywała tuż nad ziemią, jak płatek śniegu stykający się z płomieniem, ale egzorcyści Minamoto byli perfekcyjni w tym jak działali - nawet tak drobny szczegół nie umknąłby ich uwadze, jeżeli nie dołożyć wszelkich starań, by nie zostawić tym wygłodniałym wilkom zbyt świeżego tropu.

Trzymało się go wciąż nieodparte wrażenie, że wokół jest za cicho, za pusto. Nawet jeżeli mijał któregoś z wartowników, koniec końców nie został przyuważony. Na ile było to możliwe? Wątpił, że znalazłby się choć jeden pełny procent, ale skoro tak - dlaczego ktoś dopuszczałby go dalej, przymykał oko na to bezmyślne, samobójcze włamanie?

Przedzierając się przez ścianę rezydencji, wchłaniany przez materię, ale niekompatybilny z nią, bo przenikający jak przez ścianę szumiącego wodospadu, znalazł się wreszcie w pomieszczeniu z nadal włączoną lampką. Paliła się mdło i niezbyt okazale, ale domyślał się jej funkcji. Kładąc obute w wysokie, sznurowane trapery stopy na desce podłogi nie wydał nawet dźwięku. Nic nie ważył; to go raniło nie mniej niż widok pobladłej skóry Seiwy, zroszonej kroplami potu perlącymi się na zmarszczonym czole.

Przykucnął, wyciągając dłoń do napiętego, przykrytego po same ramiona ciała. Ledwie zetknął opuszek z nagrzaną skórą, a od razu poczuł jak wchłania go coś irracjonalnego, jakaś czerń, ale o potędze trąby powietrznej. Był huragan, któremu nie można się oprzeć - wyrywałby drzewa, podnosił samochody, obalał i ciskał dookoła całymi wieżowcami. Wkrótce jednak ten sam mrok zdawał się nabrać konsystencji, chłodnej i gęstej, obejmującej zewsząd, wpływającej do gardła, uszu, nosa i rozwartych oczu. Shin'ya prędko zrozumiał, że tonie. Został popchnięty w ssący wir, a następnie wyrzucony na samo oceaniczne dno; w męty dominowane przez nienazwane jeszcze potwory, przez ryby i pradawne strachy. Odetchnął, śląc serię drżących bąbelków, ale nie mknęły ku tafli, wypełnione tlenem i do tlenu dążące. Pękały dookoła głowy. Były bezgłośne, w porównaniu do echa jakiejś kobiecej melodii, do trzasku łamanego ogniem drewna, do czyichś szeptów. Okręcił się wtedy z pleców na brzuch, wyczuwając ten dziwny, nienaturalny stan, w którym palce zaczynają się kurczyć, tracą na swojej przyczepności. Teraz jedyną opcją, aby utrzymać równowagę, będą ostre pazury, wżynane w glebę jak sierpy.

Otoczenie jedynie sprawiało wrażenie wodnych otchłani. W rzeczywistości były czernią w czystej, niezmąconej postaci. Próżnią, od której zmysły zaczynają szaleć, bo oczy nic nie dostrzegają, w uszach szumi jedynie ciśnienie spanikowanej krwi, a wkrótce nawet i to cichnie, kiedy umysł zdaje sobie sprawę, że nie wyczuwa smaku ani żadnych woni, że nie ma poczucia kierunku, bo równie dobrze może leżeć płasko na linii niosącej sylwetkę fali, a może lewitować do góry nogami. Albo wcale nie być.

Dla niektórych tak byłoby lepiej.

Jeszcze jednak nie teraz. Zdmuchnięcie (ostatniej?) ze świeczek zatrzymało czas w egipskich ciemnościach stopklatki. Zamarły bodźce, przepływ jakichkolwiek informacji z zewnątrz, jakby śniący (Enma!) został sam ze sobą, własnymi myślami, strachami, wyobrażeniami, niespełnionymi planami, z ambicjami, od których człowiek się dławi, bo wypełniają całe trzewia i płuca, i serce, rozrywając od wewnątrz.

Rozległ się jednak szmer - przywodzący na myśl wieczorny odpływ, cichy i melodyjny, prędko będący już nie jedynym zmysłowym odbiorem, a tłem pod obraz, jaki zamigotał, odsłonięty niewielkim, słabo tlącym się paleniskiem (ENMA!). Dźwięki okazały się jedynie nocnym koncertem gęstych, drzewnych koron - szumiały jak bezkresne morze. Chłód wdzierał się pod ubrania nawet pomimo ognia, kąsał w bladą skórę, wybudzając świadomość. Choć może to nie zimno? Może chodziło o te tajemnicze kroki, dobiegające z każdej strony świata, zbliżające się, ale milczące? Niedaleko zachybotała się gałąź drzewa, targana podmuchem uderzała o glebę. Patyki były białe jak wytykające palce.

Trzask. Całkiem blisko. Wokół tylko pnie, obce miejsca. Bez żadnych wytartych ścieżek, księżyca nad głową określającego kierunek, bez niczego poza psim wyciem, jakby ogromne zwierzę odrzuciło łeb do tyłu, wznosząc ku niebu narastającą pieśń.

Okuri-inu.
Zatem góry.



従順な


Warui Shin'ya

Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.

marzec-kwiecień 2038 roku