Pisał od wielu lat, w końcu jego początki były stricte hobbistyczne. Jednak dopiero kiedy usiadł do tego na poważnie, mógł stwierdzić sam przed sobą, że w miarę upływu lat pisanie opowiadań nie przychodziło mu łatwiej. Było wręcz przeciwnie, stało się oporne, jakby słoń nastąpił na jego stopę. Z jednej strony miał na to znacznie więcej czasu, z drugiej natomiast, opowiadania, za którymi tak umiejętnie się krył miały skłonność do błyskawicznego powiększania objętości. Myśli kołaczące się w jego głowie, wyprzedzały każdą, która, choć spróbowała wysforować się na prowadzenie. Ostatnio znów nawiedzały go wspomnienia, przez co dużo deliberował. To wszystko tkwiło w nim jak nabój, którego nie sposób nawet wydrapać z wnętrza głowy; jak zalegający śrut po próbie samobójczej, która niestety się nie powiodła. W takich warunkach trudno było mu nadać tym rozszalałym myślom właściwą formę — zbyt często nie potrafił nawet znaleźć imienia dla tego gościa o jego twarzy. Do bani.
Trzask zamykanego laptopa zwieńczył wszystkie nieprzelane na ekran trudy. Przed wejściem pod koc, zażył dwie okrągłe tabletki i popił wodą. Podejrzewał, że odczuwane dreszcze były zwiastunem gorączki, która być może już nad ranem obleje go zimnym potem i wykluczy z życia na najbliższy tydzień. Nie brzmiało to wcale źle. Niemal od razu przewrócił się na drugi bok; zdążył już przywyknąć do zgiełku panującego w centrum tego rozszalałego miasta. Coś trzasnęło, ktoś się zaśmiał. A gdy przejeżdżający samochód błysnął reflektorami w szybę jego pokoju, rozjaśniając ścianę powłóczystym blaskiem, on zdążył pogrążyć się w ciemności.
Kroczył poboczem. Znak, który właśnie minął, wskazywał kierunek Fukkatsu. Było gorąco, miał wrażenie, że pot oblewa mu czoło, choć przed chwilą przecież przetarł je przedramieniem. Na drodze było pusto, a po obu stronach traktu znajdowały się jedynie pola dojrzewającej kukurydzy. Wyschnięta na wiór ziemia szeleściła pod jego obuwiem. W końcu się zatrzymał i sięgnął do przewieszonej na ramieniu torby. Wyciągnął z niej butelkę wody, spijając ostatni łyk, a później się rozejrzał, osłaniając oczy dłonią; słońce znajdowało się w swojej najwyższej pozycji. Gdzieś na końcu asfaltowej drogi zdawało się coś zamajaczyć, jednak żar bijący z jezdni uniemożliwiał rozszyfrowanie kształtu. Ciekawość kazała mu ruszyć w tamtą stronę i co zrobił? Oczywiście nogi zaczęły prowadzić go same.
Śmierć?
Wpatrzony w sufit z szarawo-żółtawymi zaciekami zastanawiał się nad tym, ile go kosztowała. Ludzie nadali jej dziwne brzmienie; nierealne, zbyt wyniosłe. Stała się zakończeniem książki, finiszem wielotomowej historii, za którą się tęskni, bo gwarantowała bodźce, których inne rzeczy, osoby, wspomnienia nie dostarczą, ale z którą trzeba się pogodzić, że nie będzie trwać wiecznie. Przeglądając w znudzeniu portale społecznościowe natrafił później na post, który normalnie zniknąłby mu sprzed nosa za pojedynczym pociągnięciem kciuka - gdyby nie nienaturalne uderzenie. Nie dosłowne. Raczej takie, jakby jakaś niewidzialna ręka sięgnęła do jego organizmu i gwałtownie zgniotła w pięści organy, nerwy i żyły, spinając wszystko to, co było do nich podłączone. Wiadomość nie traktowała o czymś wielce odkrywczym, ale Warui pomyślał wtedy, że faktycznie źle patrzy na śmierć.
Często porównywał to do snu - była jak przyłożenie policzka do miękkiej poduszki po wycieńczającym dniu w pracy. Jedna sekunda i już człowieka nie ma. Zostaje tylko ta dziwna, czarna plama przed oczami. Potem się budzisz. Albo nie. Nie było w tym wcale żadnych tuneli z jasnym błyskiem bieli na samym końcu. Nie otwierały się wrota zaświatów, żadna koścista postać nie wyciągała szponów po gardło umierającego. To był ułamek chwili, jakby ktoś przypadkiem potknął się o kabel, wyłączając program z Życiem, który ze znużeniem oglądało się w piątkowy wieczór.
A post mówił o tym, że natura nie uważa śmierci za koniec - jest jedynie naturalnym przedłużeniem życia. Zwierzę umiera, aby stać się minerałami dla gleby i roślin - pokarmu dla tych samych zwierząt.
- Jemy to, co za jakiś czas będzie jadło nas - wymamrotał w przestrzeń; niemo, jedynie poruszając spierzchniętymi, sczerniałymi wargami. Patrzył przed siebie, prosto w zasłonięte okno ze szczelinami między prostokątami żaluzji. Słuchał przejeżdżających aut; gdy jakieś przetaczało się po drugiej stronie, do środka pokoju wpadał jasny błysk reflektorów.
Oświetlał śpiącą twarz Ye Liana.
Kiedy się tu znalazł?
Raptem chwilę temu leżał w swoim mieszkaniu; na wysłużonej kanapie z oparciem jak łuszcząca się farba. Patrzył w sufit. Z zaciekami. Potem zamknął oczy - a gdy je otworzył, był już tu, krążąc po pomieszczeniu, stawiając kroki bez żadnego dźwięku.
Przyjrzał się półkom z książkami. Obce nazwisko.
Ale co z tego?
Zawsze byłeś kłamcą.
Spoglądał na setki wspomnień, które kryło to niewielkie, schludne lokum. Tyle lat. Szukał go wszędzie. W miejscach, do których Ye Lian chadzał z Ichiru, nim ich drogi nie rozeszły się w przeciwnych kierunkach. W sklepach, do których uczęszczał. W centrum handlowym, w którym bywał, by dostać prezenty gwiazdkowe. Warui przemierzał trasy, o których nasłuchał się leżąc pod zlewem i naprawiając cieknącą rurę, gdy Ichiru i Ye Lian przesiadywali w salonie, dyskutując i wspominając.
Nigdzie go nie było.
Wsiąknął jak wsiąka w chłonną gąbkę rozlana plama wody.
A potem.
Nagle.
Złote spojrzenie jedynego ostałego ślepia trafiło w twarz dwudziestoośmiolatka. Blondyn oddychał już spokojnie; głęboko. Wszedł w fazę snu, którą dało się wyczuć będąc tak blisko - jak lekkie elektryczne wibracje w powietrzu przy nadchodzącej burzy.
Nagle się znalazł.
Pojawił w całej swojej cholernie żywej okazałości. Bez wyrzutów sumienia, że zburzył świat trzem osobom - i wszystkim bliskim.
Zjawa zacisnęła lekko palce w pięść; osmolona skóra napięła się, gdy naprężał mięśnie ręki. Zastanawiał się, jak można spać, mając na sumieniu kogoś kogo...
Myśl zniknęła, zastąpiona inną. Może już zapomniał?
Pogodził się?
Warui często próbował rozwikłać zagadkę; zastanawiał się, co pchnęło Ye Liana do tego co zrobił. Ile musiał mieć w sobie chorej zazdrości, by zamordować nie tylko Sue, ale też Ichiru. A przy okazji, może przypadkiem, też jego.
Kucnął niespiesznie tuż obok łóżka, zbliżając twarz do twarzy Ye Liana.
A może to nie był przypadek.
Słońce płonęło bielą. Żar lejący się z nieba stawał się niemal fizyczny; osiadał lepkim, gorącym powietrzem na skórze, perlił na niej drobne krople potu. Nie do zniesienia. Pod podeszwami butów chrzęścił suchy piach; każdy dźwięk równał się szurnięciu, zbyt słabemu jednak, by zagłuszyć dźwięk cykających owadów.
W tle, daleko, majaczył rozmyty kształt. Wszystko wokół parowało; drżało pod wpływem zbyt wysokiej temperatury. Wędrówka zdawała się rozciągać w nieskończoność. Każdy następny ruch kosztował coraz więcej energii. Przegrzane ciało. Zawilgocone kosmyki włosów klejące się do skroni; karku; czoła. Ciężka, jakby wypełniona kamieniami torba, przewieszona przez ramię; nagrzany jak metal materiał pasa wypalający w barku ognistą ranę.
Jeszcze trochę.
Obiekt nabierał konturów; barw.
Dużo ciemnych - szarości, czerni. I ciepłych jak pogoda - czerwieni, żółci, rażącej bieli.
Od ukropu obraz zdawał się lekko kołysać na boki; jedno przeciągnięcie buta po powierzchni, przechylenie w lewo. Drugi but sunący po ziemi; wzniecający tuman złotawego kurzu; przechylenie w prawo.
Wszystko okej?
Brzęczenie przy uchu. Owady? Te nieszczęsne świerszcze, cykady i...
Hej...
Obraz zamazuje się... ale nie można go z niczym pomylić; samochód. Objęty pomarańczą i barwą jego ulubionych kwiatów.
Jakby cały niknął pod płatkami słonecznika.
Jeszcze parę metrów i...
- Hej! - Łagodnemu tonowi tym razem towarzyszy też dotyk. Silna dłoń opada na ramię Ye Liana i potrząsa nim, przywracając do rzeczywistości. - Wszystko okej?
Ciemne oczy Ichiru padają prosto na twarz siedzącego obok chłopaka; wokół jest gwarno, gdzieś w tle
[coś brzęczy...]
rozlega się charakterystyczny dzwonek - sygnał czyjegoś telefonu. Choć okna pootwierane są na oścież, do środka wlewa się tylko żar.
Ichiru przechyla się nieco nad blatem ławy, wspiera policzek o dłoń i przypatruje Ye Lianowi uważnie spod przymrużonych oceniająco powiek.
- Zasnąłeś? Ty? - Trzyma się go sceptycyzm, ale na usta wkrada się uśmiech. - Nie, żebym się dziwił. Kogo obchodzą wykłady z francuskiego?
W Akademii Obrony Narodowej Japonii w Fukkatsu obowiązkowym było nauczenie się języka angielskiego. I drugiego języka obcego. Ta informacja wydawała się nagle dziwnie żywa, odświeżona, jak wyciągnięta spod sterty nieoglądanych od lat zdjęć fotografia, na której widać wszystkie szczegóły.
Dłoń Ichiru klepnęła lekko w polerowane drewno półkulistej ławy w auli. W sali wykładowej kręciło się jeszcze tylko paru studentów.
- Ale na pewno bardziej obchodzi mnie lunch. - Czarnowłosy podniósł się energicznie, w prawą rękę chwytając plecak, a lewą opierając o bark Ye Liana. Patrzył na niego z góry; jak zawsze z oczami pełnymi ognia. - Ma tam być Sue, ta dziewczyna, o której ci opowiadałem. Jest na kryminalistyce. Chodź ze mną. Przedstawię was sobie.
Ye Lian ubóstwia ten post.
(gorączka potęgowała)
We śnie dotknął rozgrzanej szyi, jakby miał znaleźć w tym miejscu palce, które tak zuchwale oplatały się i wprowadzały jego podświadomość w obawę. Teraz kiedy srebrnym tęczówkom ukazał się samochód (niezwykły, bo objęty odcieniem pomarańczu), umysł wypełnił się wspomnieniami o kwiatach; o słonecznikach, o bukiecie, na który wielokrotnie patrzał z goryczą. Myślał teraz o pierwszych i ostatnich kwiatach, które mu podarował.
Wciąż trzymając się pobocza, zatrzymał się, mając wrażenie, że już nie odzyska oddechu; zachłysnął się nim, a długie, szczupłe palce wspięły się po grdyce i sięgnęły podbródka, walcząc z paraliżem.
Gdzieś głęboko w podświadomości rozmyślał o tych pięknych złocistych płatkach, leżących marnie na zimnym, pokrytym wieńcami grobie. Na nowo poczuł ten zapach, od którego ściskał żołądek. Woń niezwykle specyficzna, ostra jak dym, ale i słodkawa jak nektar. Tak na pewno pachniały kwiaty na samym dnie piekła.
I znów miał wrażenie, że je niesie. Te niepokojąco żółte kwiaty, które wyraziście odznaczały się na tle czarnego, zmokniętego płaszcza. Dla innych emblemat szczęścia, dla niego niedopowiedzeń i chandry. Bez zrozumienia dla wielkiej tragedii, znów trzymał je w dłoniach, czując, jakby popełniał straszliwą zbrodnię. Deszcz padał. Sen zaczął niespodziewanie deformować kształty i barwy, ukrywając wszystko, co znajome, grzebiąc wszystko, co prawdziwe. Gdzieś w oddali stała ich ulubiona kawiarnia, dom, świat wspomnień. Jednakże deszcz wirował dokoła niego jak miliony małych pyłków i żadnej z tych rzeczy już nie widział. Nastała ciemność.
„Hej!”
Gwałtownie otworzył oczy. Wyprostował się, odzyskując oddech — już nie szarpał się z niewidzialnymi dłońmi. Teraz zamiast grających cykad, słyszał cichy gwar; nie potrafił wyodrębnić pojedynczych słów. Były jak dźwięki dochodzące z przyciszonego telewizora, o którym zapomniał krzątający się po mieszkaniu gospodarz. Aula. Tak samo obszerna. Lakierowany blat. Ozdobiony odciskami palców.
Coś wspięło się na wysokość serca Ye Liana, kiedy oszołomiony skierował wzrok w kierunku przyjemnego głosu, zmuszając go do mimowolnego uchylenia ust. Dotychczas zmartwiałe serce przyspieszyło, dudniąc w piersi jak tętent końskich kopyt. „Wszystko okej?”. Nie odpowiedział. Ten delikatnych ruch podtrzymujący przystojną twarz, przenikliwe, pełne iskry spojrzenie, wystarczyło, aby stracił równowagę i stał się nieostrożny — utonął w zmanipulowanym świecie. Tęsknota i ciemna pustka, która niegdyś powstała w jego duszy, potrzeba, aby złapać go i nie puścić, wystarczyła, aby zapomniał, jak powinien stawiać kroki. Ten dźwięk wystarczył, aby Ye Lian przekroczył punkt, w którym grunt się kończył, a zaczynała woda. A o jej głębokości przecież nie wiedział nic.
— Ichiru — wydusił, nie słysząc własnych słów.
Nie dbał o nic. Nie martwił się o nic, bo Ichiru żył. Patrzył na niego, słyszał do cholery jego głos. Straszna, bezdenna przepaść odznaczająca wieczność, zasklepiła się. Znajdował się we śnie, więc nie zadawał pytań. Dotychczasowe smętne życie, zdawało się dla niego jedynie iluzją — teraz jego świadomość próbowała przekonać go do tej prawdy. Tak właśnie działał uśpiony umysł. Nie sposób było odgadnąć jego ukrytych mechanizmów. Kiedyś oddałby wszystko, aby mógł odbić się w jego oczach. Teraz trwało to chwilę. Siedzieli w auli. Jakby śmierć się oddaliła, jakby na ten ułamek czasu utraciła swoją władzę. Jakby właściwie wcale nie istniała.
Widok Ichiru wzbudził w Ye Lianie tak silne emocje, że nie potrafił uspokoić własnych reakcji. Jego uśpione ciało poruszyło się pod przykryciem ze zniecierpliwienia, którego nie sposób było powstrzymać. Wtedy też we śnie poczuł dotyk zaciskający się na ramieniu; pragnął pochwycić go na dłużej, poczuć jak przepływa przez palce ten przyjemny prąd. Wstał zaraz po nim — zapewne zbyt gwałtownie — zaciskając silnie nadgarstek ciemnowłosego, nie w celu odepchnięcia, a zatrzymania.
— Nie — wyrwało się z jego opanowanych ust. — Poczekaj — dodał łagodniej, zdając sobie sprawę, że mógł zabrzmieć zbyt szorstko. Bardzo wolno odwinął palce z nadgarstka Ichiru. — Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że zatęskniłeś za tym okropnym gulaszem — Spróbował się uśmiechnąć, jednak w jego wykonaniu zawsze wyglądało to, jak grymas — tym razem starał się z całych sił, aby wypadł, choć odrobinę bardziej naturalnie — jak u innych. — Nie chciałbyś... — urwał. Sue. Pokryte przeźroczysta, niedostępną powłoką srebrne tęczówki Ye Liana osłoniła mroczna obawa; jak śmiercionośny wirus przedarł się do jego układu krwionośnego, trując go. — Muszę przyznać, że miałem co do niego nieco inne plany. Niedaleko otworzyli nową knajpę, myślałem, że dasz się namówić na wyjście. Udało mi się zdobyć dwa kupony rabatowe.
Umysł Ye Liana wciąż próbował ingerować w przedstawiane mu wizje, jakby jakaś część umysłu mężczyzny zdawała sobie sprawę, że śpi; że jest w stanie zawładnąć nad obrazem, zmienić go i wyprowadzić na tory, którymi powinien ruszyć już wiele lat temu. Nie wiedział jednak, że stopniowo podawał Shin'yi potargane kawałki mapy, na którą składały się liczne ukrywane od lat pragnienia. Jak gdyby nigdy nic Yurei mógł teraz żeglować po tych ciemnych wodach, wpływać między liczne wyspy jego sekretnego życia.
(zmarszczył brwi i odrzucił głowę na poduszkę)
Ktoś w oddalonej części sali zdawał się szepnąć: „stołówka dziś zamknięta? Nie wziąłem ze sobą żadnego lunchu, jak źle!”
Wciąż walczył. Walczył z Waruim, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Zamarł, schwytany niewidzialnymi dłońmi jednego słowa; jak wejście w mur, w gęstą melasę spowalniającą ruchy. Przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, odwrócił się - zaskoczony, nie kryjący zaintrygowania, które od razu zalśniło pytaniem w ciemnych oczach. Poczekał, jak go poproszono; być może ze względu na ciekawość, a może było to spowodowane przez znacznie bardziej złożone powody. Kurtka, jaką na sobie miał, wydała charakterystyczny, szeleszczący odgłos, gdy potarł dłonią o przeciwległy bark.
Gulasz.
Temat gulaszu zawsze wywoływał dreszcze i lekkie skrzywienie warg u Ichiru - tym razem nie było inaczej; chłopak zacisnął usta i zmarszczył brwi, gotów przytaknąć na uwagę towarzysza.
Patrzył na niego spod przymrużonych powiek; usadzony na skraju łóżka, z wyprostowanymi w kolanach nogami, z uśmiechem na spękanych wargach. Ze zdartymi do mięsa, sczerniałymi knykciami gładzącymi jego policzek; niemal czule.
Po co walczysz? Jesteś niewartym splunięcia przegranym, Lie, skąd ten nielogiczny opór? Miałeś kiedyś szansę sięgnąć źródła, iść pod prąd. Ale teraz? Teraz płyniesz z nurtem jak każdy inny śmieć.
Przestań się opierać.
- Nowa knajpa? - powtórzył za nim z uśmiechem, sięgając po pas wyładowanego bóg jeden wie czym plecaka; ciężka torba opadła na plecy akurat w momencie, w którym ramię Ichiru przeleciało nad blond włosami towarzysza. Gwałtowny ciężar na karku Ye Liana; nagła bliskość, gdy ciemnowłosy przechylił się w jego stronę, zaglądając w oczy. - Chyba mnie namówiłeś. Za pół darmo to uczciwa cena.
Opuszki minęły szczękę Ye Liana; miejsce, w którym ciepły oddech Ichiru padł, gdy tylko ten parsknął w rozbawionym tonie; pełen werwy, radości, młodzieńczych ambicji. Zbudowany z kłamstw, stworzony po to, by deptać to słabe
cholernie słabe
serce.
Możesz się szarpać; jedyne ostałe złote ślepie błyszczało w mroku pokoju jak moneta chwytająca najlichsze światło. Pokryte popiołem palce zsunęły się z twarzy leżącego pod pościelą Ye Liana, lądując zamiast tego na odsłoniętym skrawku materaca. Koniec i tak będzie ten sam, Lie. Nie przewiduję innych scenariuszy.
Odwrócił wzrok; czuł, jak tonące we śnie ciało porusza się pod wpływem tego, co widział umysł.
Ty dla nas nie przewidziałeś żadnych wyjątków.
- Stołówka dziś zamknięta? Nie wziąłem ze sobą żadnego lunchu, jak źle!
Ichiru odsunął się nieco, przekrzywiając głowę w stronę słów losowego studenta. Zamknięta stołówka; przekreślony motyw jego propozycji. Uśmiech, jaki ponownie rozświetlił oblicze bruneta, zdawał się jednak niepodatny na żadne negatywne bodźce z zewnątrz.
- Słyszałeś, Ye? - podłapał niezrażony, zsuwając niespiesznie ramię z kompana. Zatrzymał jednak ciężką dłoń na jego barku; palce opierały się lekko, naturalnie, kciukiem obejmując kark jak u potulnego szczenięcia, które trzeba mieć pod kontrolą, by przypadkiem nie uciekło spłoszone.
Jak zawsze.
Na pewnych etapach relacji bariery pękały; wpierw te fizyczne, gdy cudza ręka odnajdywała się na czyimś ciele bez poczucia wstydu i niepewności; jakby gesty i dotyk stanowiły nieodłączny element spotkań, stały się przyjętą normą, o którą nie trzeba się martwić, że zostanie odebrana źle. Ten mur Ichiru przełamywał szybko i kategorycznie, podobnie jak pęka pod ciężarem niedźwiedzia słaba gałąź leżąca mu na trasie.
Miał prawo - zdawał się podkreślać całym sobą. Mam prawo, bo się przyjaźnimy.
- Teraz już nie ma żadnych wymówek. Prowadź do twojej knajpy. Opowiesz mi przy okazji, co wczoraj robiłeś, że nie mogliśmy się spotkać. Mamy dużo do nadrobienia, nie? - Ton jakiego użył; jego wymowne spojrzenie, niewypowiedziane słowa i intencje ukryte w kąciku uniesionych warg - wszystko wskazywało na to, że pod tym jednym pytaniem znajdowało się więcej niż pozornie można sądzić.
Mamy dużo do nadrobienia.
Dawno się nie widzieliśmy.
Ale teraz?
Teraz jest chwila.
Nie zepsuj tego.
To może być ostatnia szansa.
Ostatnia szansa, byś przełamał psychiczną barierę między wami.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Odpowiedział milczeniem. I choć przeżywał przyjętą propozycję, na jego twarzy wyraźnie było wypisane „to dlatego, że po prostu chcesz zjeść Yakisobe, prawda?”. Odwrócił głowę, aby spakować notatki — nie wiedzieć czemu, nagle stały się bardzo istotne. Czuł, jak Ichiru się odsuwa, jak jego ręka przesuwa się po barku, aż zdrętwiała mu skóra. Spiął się na ten gest i w śnie, i w rzeczywistości. Nie wiedział, jak zareagować, nie potrafił odczytać, jakie miał zamiary, więc nadal milczał. Podążające niespiesznie ku szyi ciepło długich, sztywnych palców zwolniło, wywołując zimny prąd. Ye Lian przymknął oczy w celu odzyskania straconego rezonu, nie wiedział jednak, że podświadomie przekrzywił głowę, by choć jeden z nich tknął to delikatne zagłębienie przy kości. Kiedy kciuk Ichiru odnalazł to zaczerwienione miejsce, zadrżał.
Gorączkował. Szalejące w jego organizmie ciepło, dawało Ye Lianowi poczucie bezpieczeństwa, obecności, o której fałszywie zapewniał go dotyk sczerniałych palców. Sypkie kosmyki osłoniły zmęczone powieki, gdy oblicze uparcie podążyło za umykającą w ciemność dłonią. Wargi Ye Liana rozchyliły się na potrzebę kilku, płytkich wdechów i jednego słowa.
Ichiru...
— … Ichiru, nikt ci nie mówił, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła? — Język manipulował, mógł ukryć prawdę. Kiedy padało niespodziewane pytanie, z łatwością tuszował najmniejsze, niekontrolowane drgnięcia. Nieruchoma twarz błyskawicznie brała się w garść, nie ukazywała poruszenia. Usta zdawały się doskonale wiedzieć, co powinny właśnie powiedzieć, aby nie zostać rozszyfrowanym; wygłaszały się ostatecznie bardzo przekonywająco, ale spłoszona pytaniem prawda za każdym razem wyłaniała się z ciemnego dna duszy prosto na lustrzaną taflę jego oczu, psując absolutnie wszystko. Teraz na niego nie patrzał. Położył obleczoną w czarną mitenkę dłoń na zeszycie i się zawahał. Mimo iż odczuwał rozchodzące się w nim paraliżujące ciepło, koniuszki nieosłonięte przez ciemną rękawiczkę, zdawały się przeraźliwie zmarznięte. — Miałem zły sen. — Czując na sobie jego spojrzenie, dokończył z poczucia obowiązku i przesunął zeszyt do siebie. — Musiałem o tym trochę pomyśleć.
Mamy dużo do nadrobienia, prawda?
Mamy, prawda?
Rzucił mu krótkie spojrzenie, które, choć miało być krótkie, zatrzymało się na obliczu Ichiru zbyt długo. Przeczuwał, że to koniec. Nie mógł już znieść tego ucisku w głowie; tej wciąż tkwiącej w jego mózgu kuli, która teraz dawała o sobie znać, tępymi pulsującymi falami. Senne pragnienia dominowały racjonalizm — ten, który tak uparcie wyznaczał mu ścieżkę od lat. Boisz się wyobraźni, Ye Lian? — zdawał słyszeć w swojej głowie drugi, obcy głos. A może bał się snów? Bał się odpowiedzialności, która mogła się z tych snów narodzić? To tylko sen. Nie miał pewności.
Wpatrywał się w niego sucho, ale tęsknie. Niepewność potęgowała; zwłaszcza gdy dostrzegał w Ichiru to, co najbardziej w nim cenił — to krotochwilne podejście do rzeczywistości.
… prawda?
Tak.
Gdzieś za ich plecami trzasnęły drzwi, osłaniając ostatnią wychodzącą parę; echo tego uderzenia, zmieszało się z gwałtownym szelestem pochwyconej w blade palce ciemnej kurtki. Tępe dudnienie. To cholerne tępe dudnienie. A w nim wyróżniający się ostrzegawczy, zduszonym przez materiał głos:
— Nic nie mów.
Przymknął powieki, przyciskając usta na wysokość jego obojczyków, jakby chciał w nich zniknąć; przytknięty do kołnierza nos jak na zawołanie zwizualizował zapach, który tak dobrze pamiętał — który zwiastował jego przyjście, jak i odejście. Pachniał jak kiedyś. Nagrzanym w słońcu polem. Ta woń przyprawiała o kołatanie serca; kojarzyła się z wolnością, czyli czymś, czego brakowało mu od czterech lat.
— Po prostu się nie ruszaj...
Tylko na chwilę.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Sny były chorym sposobem połączenia; niebezpieczną drogą, której nie powinno się podejmować, jeżeli nie miało się jasno określonego celu mety, ogromu doświadczenia, do szczegółu wytyczonej wizji, która jak nić poprowadzi wzdłuż trasy. Zgubienie okazywało się zbyt proste, jak źle postawiona stopa, która zamiast wyraźnego podłoża wpada w otchłań, śląc ciało po skarpie, obijając je o ostre wyrostki pochyłej ściany, posyłając w głębiny wściekłego morza, którego fale pochłaniają z niesamowitą kategorycznością. Bywało po prostu, że jeden nieostrożny ruch oznaczał koniec.
- Co w ciebie wstąpiło?
Nerwowy śmiech trafił prosto w jasne pasma włosów Ye Liana, gdy stojący przed nim chłopak się poruszył - mimo prośby. Policzek otarł się o miękkość kosmyków, wtaczając ich aromat do płuc wraz z powolnym wdechem; zaskoczenia? Czym mogła być emocja, która - być może - pojawiła się teraz też na twarzy Ichiru? Czy jego serce powinno być tak opanowane, neutralne? W dodatku spokój wokół potęgował tylko ślad niezręczności tego kontaktu; choć to nie pierwszy raz, gdy fizyczna bariera między nimi została nadłamana, bez dwóch zdań rzadko wychodziło to z inicjatywy Ye. Nic więc dziwnego, że mięśnie ramienia, o które oparł się blondyn, wyczuwalnie się napięły; podobnie jak pierś i plecy. Ręka natomiast zawisła w powietrzu milimetr od łopatek niższego studenta. - To...
- ... obrzydliwe - słowa utonęły w ciszy; wypowiedziane jedynie samym ruchem warg; bez dźwięków, żadnego drgnięcia ściśniętej struny krtani. Poczuł dotyk, choć zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe, że fizycznie siedział na skraju łóżka, sam, zupełnie sam, bo ciało obok było dla niego martwe od dawna; siedział otoczony ciemnością absolutną, z dłonią ściskającą materiał świeżo wypranej pościeli, gniotący się cienkimi fałdami między paliczkami jego pięści. A jednak to ciepło na barku i ten łagodny napór... - Jesteś taki, kurwa, ohydny ze swoimi uczuciami. Naprawdę sądzisz, że komuś sprawiłoby to przyjemność? To takie...
- ... niepodobne do ciebie - lekki ton jaki temu towarzyszył nie świadczył o złości; jedynie gdzieś w tle dało się wychwycić, jeżeli było się dostatecznie uważnym, drżenie niepewności. Głos kogoś, kto nie rozumie; kto założył nieskończoną ilość scenariuszy oprócz tego jednego. Ale ręka - większa niż ta Ye Liana, o szorstkich opuszkach i ciemniejszej, zdecydowanie ciemniejszej od niego karnacji - dotknęła wreszcie jego pleców, wpierw lekko, jakby sprawdzał stan i kruchość, potem mocniej, wsuwając się na kark, przygarniając go nieco bliżej siebie; dając niewerbalne przyzwolenie, by potrwał tak odrobinę dłużej. Sekunda nikogo nie zbawiła, a palce, które wsunęły się w platynę jego włosów są delikatne. Inne niż...
... niż te ściskające białą tkaninę narzuty. Drżał z dziwnych emocji, które nim targnęły. Wargi wykrzywiły się; zza nich wychynęły zęby, ostre jak kły wilka, pełne tej samej głodnej nienawiści.
- Na pewno wszystko w porządku, Ye? - Pytanie padło po chwili; nieco zbyt krótkiej, zapewne, ale wystarczającej, by zapach męskich perfum częściowo osiadł na ubraniu Ye Liana; by chłód ręki Ichiru stał się bardziej wyczuwalny w kontakcie z ciepłą skórą jego szyi. - Wiesz, może jednak zerwiemy się z ostatnich wykładów i do końca dnia polenimy się u mnie?
Nigdy tego nie proponował.
Nie był najporządniejszym uczniem - kilkakrotnie przysnął na monotonnych lekcjach, z policzkiem wspartym na nadgarstku i obliczem skrytym za postawionym na baczność zeszytem - jednak obecność była dla niego obowiązkowa. Stała się synonimem odpowiedzialności, jego kamieniem milowym wyznaczonym w przepotężnie długiej tułaczce do raju. Odhaczenie pobytu wyniósł na piedestał ponad swoimi potrzebami i szczeniackimi pragnieniami na rozerwanie się, odpuszczenie, trochę wariacji.
A jednak pytanie zawisło między nimi, a może skryło się za kołnierzem Ye Liana, bo dokładnie tam padł ciepły oddech Ichiru, którego głowa pochyliła się nieco do przodu, pewniej opierając szczękę o bok jego głowy.
- Jeżeli źle się czujesz, powiedz mi. Przecież wiesz, że możesz mi zaufać.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Aby skrzętnie zniszczyć wybudowany mur pewności, wystarczyła nędzna chwila; parę ulotnych momentów zaklętych w sekundach, kilka ciepłych wydechów przecinających ciszę. Chwila. To ona pozwalała narodzić się niepewności i opaść żerującemu pasożytowi na dno żołądka. Czując, jak rozciągało swoje paskudne cielsko, Ye Lian zastygł, przygotowany do ucieczki. Przyciśnięte do obojczyków Ichiru usta, stały się suche; język delikatnie musnął ich wnętrze. Dopiero dzisiaj doświadczył tej prawdy — przekonał się, jak strasznie jest przekonać się nagle, że z niewiadomego powodu zdradza się własne zasady. Stał wtulony w Ichiru, czując się z tym naprawdę dziwnie. Nigdy tego nie robił. Nigdy nie doświadczył w życiu takiego smutku i cierpienia, nigdy nie oczekiwał też od nikogo pocieszenia. Jedyną osobą, która trzymała go w podobnym uścisku, była jego matka, jednakże był wtedy bardzo małym chłopcem i nie pamiętał już tego uczucia. Kiedy dłoń Ichiru niepewnie tknęła miejsce między łopatkami Ye Liana, pozwalając palcom zbadać fragment osłonięty ciemnym, obcisłym golfem, odnaleźć delikatność wypukłości kości i wyznaczyć powolną drogę na częściowo zakryty materiałem kark, dokładnie w rytm niebezpiecznego prądu rodzącego się pod skórą, zapragnął pogłębić ten dotyk. Nos zachłysnął się zapachem męskiego ubrania, gdy przyciągnął jego głowę bliżej, powieki zacisnęły się ciaśniej, ukrywając upokorzenie pod opadającą na twarz kurtyną plątających się jasnych pasem. W tej chwili zapragnął puścić przednie zgniecione fragmenty kurtki i objąć go naprawdę — przenieść sztywne palce na plecy. Chciał przytulić go do siebie, zatracić się w tej chwili, ale nie mógł. Po prostu nie był w stanie tego zrobić. Jego dusza drżała z bezsilności. Nie był pewny, czy zdoła to znieść.
(to niepodobne do ciebie)
Bo nic o tobie tak naprawdę nie wie, Ye Lian, czyż nie? Nie wie, kim naprawdę jesteś. Bo przecież jesteś...
Nie odpowiedział. Kiedy Ichiru wplótł palce w platynowe kosmyki, Ye Lian podniósł twarz jedynie o dwa centymetry wyżej, podkreślając swoją obecność płytkimi oddechami w okolicy postawionego na sztorc kołnierza kurtki. Brunet mógł poczuć, jak skóra szyi obejmowanego Ye Liana jest rozgrzana, przypominając ciepło wywołane wysoką gorączką.
(czy na pewno wszystko w porządku, Ye?)
Usta jedynie drgnęły w odpowiedzi.
(to niepodobne do ciebie)
Bo najstraszliwsze zbrodnie dokonują ludzie, którzy są niepozorni i spokojni, nie piją, nie palą, nie zdradzają swoich bliskich i karmią sikorki z ręki, prawda Ye Lian? Pozory niewinności mają tyle wspólnego z rzeczywistym charakterem, co weneckie maski z prawdziwą twarzą. Nie zna twojego egoizmu, twojej zaborczości, to też chcesz mu teraz pokazać? Dotyk. Te same dłonie, które kiedyś...
Mdlące odczucia bezustannie błądziły po skórze; były przyjemne i kojące, wystarczyły, aby zakryć niekończący się ciąg myśli wybudzonej podświadomość, która na przekór próbowała zniszczyć wyidealizowany obraz sprzed oczu, wyrwać fizyczny miraż. Nie dopuszczał do tego. Nie słyszał jej. Wciąż był z Ichiru sam — pozbawiony negatywnej aury, pozbawiony świadomości swoich klęsk. Wyparcie. Jak bardzo musiał się o nie postarać?
— Wiesz, może jednak zerwiemy się z ostatnich wykładów i do końca dnia polenimy się u mnie?
Zaciskane palce na klatce piersiowej bruneta poluźniły się, a miętolony materiał został wyprostowany niepewnym, trochę zbyt sztywnym ruchem przytkniętych opuszków dłoni. Ye Lian odsunął usta w momencie, gdy twarz Ichiru niespodziewanie się do niego zbliżyła. Przekręcił nieświadomie głowę i zetknęli się swoimi policzkami; zamarł, czekając na coś, choć nie wiedział na co. Oddech jego przyjaciela czmychnął w głąb ubrania, na co Ye Lian przymknął oczy i bardzo powoli wypuścił powietrze nosem; wydal z siebie charakterystyczny świszczący, acz nadal opanowany dźwięk. Nie potrafił udzielić mu odpowiedzi, za bardzo go zaskoczył. Dlatego minęła chwila...
(jeżeli źle się czujesz, powiedz mi)
Nie zrozumiałbyś.
— Zabawne, że to według ciebie ja przejawiam zachowania do siebie niepodobne — skomentował półszeptem. Obawiał się, że gdyby odezwał się swoim pełnym stoickim głosem, nie zabrzmiałby wiarygodnie i na pewno jakiś dźwięk zdradziłby ogarniającą go niezręczność. Szybko pożałował swoich reakcji. Jak miało to teraz wyglądać? Nie był przecież w stanie spojrzeć mu po tym wszystkim w twarz. — Muszę wziąć torbę i płaszcz — podjął decyzję, komunikując, jakby Ichiru tego nie wiedział, próbując jednocześnie się odsunąć i uwolnić z przytrzymującego go uścisku. Dopiero kiedy zabrał z niego swoje dłonie, zdał sobie sprawę, jak bardzo stały się wilgotne. Drżenie, które nie wiadomo, czy kończyło się na ciele — zdawało się być tak naprawdę drgawkami duszy, niemogącej pozbierać do kupy rozrzuconych części. Mógł tylko łypać dookoła wzrokiem, jakby szukał ratunku w otaczającej go pustej sali; w długich ławkach, pustych miejscach i rozłożonym na cała ścianę rzutniku.
— Nikogo nie ma u ciebie w domu, że proponujesz to tak chętnie?
Potarł dłonie o siebie, wcale na niego nie patrząc, zdawało się, że wzrok Ye Liana skrupulatnie okrywały rzęsy i opadające przez czoło jasne pasma włosów. Złapał za ostatni leżący na blacie zeszyt i schował go do torby, zapinając zamek, a gdy zacisnął palce na wierzchnim materiale płaszcza, przeszły go niepokojące obawy, że Ichiru dostrzegał to, co tak usilnie próbował przed nim ukryć.
Stare znane przeczucie.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
W sterylnie czystym pokoju rozlegał się tylko cichy oddech postaci – splątanej w fałdy białej pościeli, przegrzanej gorączką spowodowaną niespokojnym snem. Co jakiś czas po drugiej stronie okna przejeżdżał samochód, blaskiem reflektorów przebijając się przez szpary w żaluzjach; oświetlając zaraz to, co kryło pomieszczenie. Światło przesuwało się wzdłuż podłogi, krawędzi łóżka i policzka mieszkańca, a czasami, gdy ktoś uważniej patrzył, widać było cień pochylający się nad śniącym, który wtapiał się w tło, gdy wracała ciemność.
Czuł go.
Czuł emocje Ye Liana, słaby puls jego serca tuż przy swojej piersi, dotyk zwartych palców na ubraniu pokrytym sadzą i mleczno-szarym popiołem, oddech jak ostatnie tchnienie najsłabszego kocięcia z miotu. Wraz z nim doświadczał ambiwalencji rozdzierającej duszę i nie wiedział jak powinien to rozegrać dalej. Wszystko podpowiadało mu, że wykonany ruch był tym prawidłowym – z perspektywy planu, dającym satysfakcję.
Był przecież ciekaw, który stan bardziej odpowiadał teraz Ye Lianowi. Onieśmielenie, występujące, gdy człowiek odwraca oczy od czegoś, czego pragnie czy jednak wstyd, gdy robi to, bo czegoś bardzo nie chce? Który z powodów sprawiał, że śniący garnął się do niego
(do Ichiru – poprawił się obojętnie)
nie potrafiąc przy tym spojrzeć prosto w twarz tej osobie?
Palce były ciepłe, gdy wyplątywały się z włosów, przesuwając ostrożnie na kark skryty za materiałem golfa. Tam na moment zamarły, jakby badając fakturę, sploty i miękkość tkaniny; ale zaraz potem wreszcie odrywają się od karku Ye Liana. Zniknął dotyk, a wkrótce później obecność zbyt mocno zakrawająca o intymność. Pękło to, co ich otoczyło – niewidzialna bariera wygłuszająca, gwarantująca im odrobinę prywatności w samym środku akademickiego chaosu.
– Sądzisz, że coś ze mną nie tak? – Nie mówił tego zgryźliwie; słychać załamanie rozbawienia, choć dalej ostrożnego, podobnego do kroku wykonywanego przez sapera. Ichiru powoli rozprostował ramiona, jakby się zastał w jednej pozycji na zbyt długi czas – widać po nim, jak puszczają nerwy, wygładzają się spięte rysy twarzy. Na usta znów wślizgnął się pogodny uśmiech; cecha charakterystyczna, którą przywdziewał w towarzystwie Ye Liana w naturalny sposób.
Na ogół zachowywał stosowną do sytuacji powagę – w obliczu treningów stał w wypchniętą piersią i wzrokiem wbitym gdzieś w przestrzeń; w horyzont. Minę zwykle miał marsową, ociosaną z emocji i myśli, jednak starczyło tyle, by kątem oka wychwycił jasnowłosego towarzysza, aby wargi mimowolnie drgnęły, zwiastując nadchodzącą katastrofę dla idealnej postawy.
Tym razem nie było inaczej; uśmiechowi zwykle towarzyszył nawyk przeczesania włosów i teraz też przemknął dłonią po czarnych, niedawno skróconych pasmach.
– Matka będzie jakoś o siedemnastej – zadbany zegarek wychynął zza podciągniętego rękawa demonstrując tarczę z niewidoczną dla Ye Liana godziną. – Reszta nie szybciej jak o osiemnastej trzydzieści. Mamy... – usta poruszyły się bezsłownie – ścia jeden... więc dobre trzy, może cztery godziny dla nas? – Znów było go słychać. – Po drodze wstąpimy wypróbować twoją nową knajpę. - Poprawił ciężki plecak na barku, zwracając twarz w stronę Ye Liana. - Mam tylko nadzieję, że pomyślałeś o mnie przy wyborze i nie ma tam tylko i wyłącznie pikantnych dań wyciskających łzy. Chodźmy.
Musnął jego włosy; czerń palców położyła się kontrastem na platynie. W śnie czas przeskoczył gwałtownie, jakby za sprawą jednego kroku dało się przemierzyć dziesiątki metrów. Podeszwa odklejana od deski audytorium po ponownym opadnięciu na grunt dotykała już nie drewna, a szorstkiego bruku.
Głowa Shina przechyliła się nieco na bok.
- Ty nie byłeś dla nas tak łaskawy - szept mącący ciszę jak wdzierający się spod drzwi trujący dym. - Umieraliśmy w męczarniach. Wiedziałeś? Bawiła cię ta myśl? Rozkoszowałeś się nią? Ye Lian, lubisz gry?
Srebrna moneta odbiła promień późnojesiennego słońca, zaraz znikając w pięści. Palec wskazujący odgiął się, celując prosto w idącego obok Ye Liana.
- Wiem. Sensō - zawyrokował we wspaniałomyślny sposób podkreślając swój pomysł ruchem nadgarstka. Szli gwarnym chodnikiem; wokół ludzie przeciskali się między sobą, zmierzając w losowych kierunkach, do domów, do prac, do sklepów. Ichiru parł naprzód, jakby nie zważał na tłum - ludzie rozstępowali się przed nim, niżsi o głowę, czasami o dwie, jakby to była dyskretna zasada rządząca światem.
Moneta przemknęła między długimi palcami Kajitaniego z niemożliwą zręcznością; zatrzymała się dopiero, gdy zaczerpnął tchu; zaczął mówić.
- Wybucha pożar w pomieszczeniu, w którym jesteś. Możesz zabrać tylko trzy przedmioty, które masz blisko siebie, a które okazują się trzema najcenniejszymi dla ciebie rzeczami. Co to za przedmioty? Pomieszczenie też możesz wybrać... To ta knajpa?
Ye Lian ubóstwia ten post.
— Nie rozmyślaj o tym.
Ależ oczywiście, że było z nim „coś nie tak". Czy nie dotykał go w sposób, w który nie powinien? Czy nie brnął w strefy, w które nie przystało komuś, kogo traktował jedynie jak przyjaciela? A może to nie Ichiru, a on zaczynał popadać w szaleństwo? Zaczynał interpretować nad wyraz; doszukiwać się tego, co nie istniało.
Kiedy wykonał krok w kierunku drzwi prowadzących na hol, twarz oprószało ciepło, choć to, co pragnęło zostać ukryte, nadal czaiło się w cieniu. Jego reakcja nie była abstrakcyjna. Nie mówił zbyt wiele. Zazwyczaj milczał, a i tak sprawiał wrażenie, że wie więcej od innych. Cokolwiek mówił, brzmiało dobrze i słusznie, ale kiedy zostawał sam ze swoimi nieuporządkowanymi myślami, nie rozumiał nic, a nieśmiałość nie pozwalała zawrócić i zapytać. Tak jak i w tym przypadku.
Shin'ya od dłuższego czasu mógł zauważyć, iż umysł Ye Liana tworzył własne tło dla tego przedstawienia. Za każdym razem odganiał niechciane scenariusze; robił to wręcz z pełną premedytacją. Najpierw Sue. Później uczniowie. Za każdym razem dążył do sytuacji hermetycznych, niedostępnych dla innych — czyli do otoczenia, w którym czuł się najlepiej. Do przestrzeni pozbawionej rozbawionych spojrzeń prześwietlających go na wskroś, pozbawionej uczucia, iż każdy potrafił czytać z jego poważnej twarzy jak z otwartej księgi. Jeszcze chwilę temu obudził się ze snu, w który stracił Ichiru na lata, a teraz kroczył kamienistym chodnikiem w świetle popołudniowego słońca, w rytm delikatnego wiatru, rozwiewającego poły niezapiętego przy szyi płaszcza. Ludzie schodzili im z drogi — bo on tak chciał. Mocą wewnętrznych pragnień wszystkie postaci miały zamazaną twarz. Zwykła, nieczysta gra podświadomości, aby wzrok Ichiru skupiał się wyłącznie na nim. A potem to usłyszał. Sensō.
Dotychczas spokojny sen Ye Liana, uległ zmianie. Sylwetka zmieniła pozycję — ciało przetoczyło się na plecy, a jasne kosmyki zsunęły z wilgotnego czoła. Nie czuł dotyku siedzącego obok niego yurei, jednakże wydawało się, że sama obecność mary powodowała, iż Ye Lian przeżywał chorobę intensywniej — to uczucie, gdy kostucha, zapowiadając swoją wizytę krótkim skrzypnięciem drzwi, wkraczała do grobowca, w którym ukrywał się od lat. Podczas kiedy jedna z dłoni zacisnęła się w pięść na wysokości klatki piersiowej i zwinęła część narzuty z ciała, cienka kołdra odsłoniła gładką szyję i wyróżniające się kości obojczykowe. Biło od niego ciepło potęgującej gorączki, dokładnie jakby ktoś rozpalił w jego wnętrzu ognisko. Płomień, który rósł z każdą chwilą i sięgał odsłoniętej skóry.
Płonął.
„Wybucha pożar w pomieszczeniu, w którym jesteś. [...]”
Ye Lian wciąż trwał we śnie. Wpatrywał się tępo w jezdnie. Nie wyglądał na poruszonego, ale Warui trwając w jego największych pragnieniach i obawach, mógł zweryfikować to pojawiające się napięcie. Emocje odbijały się na świecie, jak w krzywym zwierciadle. Wszystko zaczęło się zmieniać.
— Nic bym nie zabrał. Zastanawiając się nad takimi rzeczami, można bezmyślnie stać się ofiarą zagrożenia — odpowiedział tonem, który równie dobrze mógł zostać użyty do wyrecytowania niezrozumiałej definicji z ociężałej encyklopedii. Jednak jakiś impuls odbijał się echem z tyłu jego głowy. Uczucie, podobne do tego, gdy się o czymś zapomniało. Coś, o czym powinno się pamiętać.
Trzask...
Ye Lian drgnął na łóżku, a pod delikatnym materiałem — w rytm tego bodźca — poruszyły się jego nogi. Wbrew podejrzeniom, iż zaraz wybudzi się ze snu, mężczyzna nadal spał, walcząc z objawami choroby, przypominając śmiertelnika na łożu śmierci.
Trzask, który usłyszał we śnie i przez który prawie wyrwał się z macek sennych majaków, miał źródło tuż niedaleko — dokładnie w rogu pokoju. Biały beznogi kocur łypał w ciemnościach w kierunku posłania, chyląc łeb. Jego jaskrawe, mieniące się jak dwie monety ślepia skupiały się tylko na jednej osobie — na Shin'yi; w sposób, jaki mógł przyprawić o dreszcze. Dokładnie jakby go widział. Ale nie jako niewyraźny spalony cień, a fizyczne ciało. Na ziemi, nieopodal stolika, na którym siedział, piętrzyły się skrawki rozbitego szkła. Odłamki majaczy w blasku rozlanej wody i wpadającego światła księżyca. Kot. Ten sam, który osiem lat temu zachęcony ciekawością czmychnął przez otwarte okno i spadł na bruk. Ten sam biały kocur, w którego futro wsuwał palce, i który mruczał, przymilając się do jego dłoni; ten sam którego odebrał od weterynarza Ichiru, okrywając częścią kurtki w tę parszywą deszczową pogodę; ten sam, którego tak ochoczo przekazał Ye Lianowi stojącemu w kompletnym skołowaniu pośrodku przedpokoju, zaciskającemu w milczeniu usta.
Bai Ze zamiauczał, a po czym zeskoczył zgrabnie z mebla, przemierzając odważnie czysty parkiet. Pomimo braku przedniej łapy zwierzę poruszało się gładko i elegancko. Gdy znalazł się tuż przy rozprostowanych nogach yurei, przeszedł między nimi, jakby doskonale wiedział, gdzie spoczywają. Sprawiał wrażenie, iż chciał się o nie otrzeć; sierść sama drgnęła z ekscytacji. Nie czując jednak fizycznego ciała, uniósł mały łeb i spoglądnął rudzielcowi prosto w oczy.
Ye Lian mechanicznie skierował głowę w kierunku dźwięk. Mimo iż wydawał się nieporuszony, pokryte szklaną taflą, przyprawiające o fizyczną odległość oczy, zdradzały wszystko. Płomień jeszcze się nie narodził, ale jego umysł szeptał. Odkopywał się z zasypanego grobu, wyciągając na wierzch wszystkie skrywane brudy.
— Nie — rzucił w odpowiedzi na pytanie o knajpę. — Tędy — Zdążył złapać go za wijący się na wietrze pasek plecaka i ściąć drogę, wyprowadzając w ciasną uliczkę. Z dala od ulicy.
I być może z dala od przeszłości.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Opór. Ye Lian naginał rzeczywistość, na którą nie miał większego wpływu. Nie mógł zmienić finału, jedynie drogę, którą do niego podąży. Dawało mu to coś? Był w ogóle świadom, jak otoczenie próbuje zmusić go do konkretnych wyborów? Idąc tak dobrze znanymi ścieżkami Fukkatsu mijani ludzie nie posiadali twarzy, cech charakterystycznych. Wszyscy byli kalką siebie nawzajem z drobnymi, nieznaczącymi elementami, które mogły ich jakoś odróżnić, ale tylko wtedy, gdy wzrok szczególnie próbuje się skupić na konkretach. Mijali więc kobiety i mężczyzn, może dzieci - wszystkie bez wyrazu, bez poruszania ustami, choć wszędzie rozlegały się rozmowy, śmiechy, załączone audio z dźwiękami rozkrzyczanych niemowląt, uderzeń podeszew o bruk, szumu kół przejeżdżających nieopodal aut. Tłum, przez który się przeciskali, był jednak szarą masą pełną głów o czarnych włosach; zbitą formą bez faktycznych kształtów ciał. Tylko Ichiru wyróżniał się na ich tle, choć jego pasma również zdobił heban, a rysy naturalnie pasowały do kraju, w jakim się znajdowali. Kajitani zdawał się jednak ostry; każda najmniejsza część stanowiła epicentrum wrażeń zmysłowych. Jego cera była o dwa tony ciemniejsza od cery Ye Liana - naturalna opalenizna dodawała mu uroku w oczach zachwyconych koleżanek, ale on sam podkreślał, że jest efektem zbyt częstego przebywania na poligonie. Pachniał znajomą mieszanką przypadkowego szamponu, nakładanego zawsze w zdecydowanie zbyt bujnej ilości, i męskich perfum, od lat tych samych, na podobieństwo aromatów wykorzystywanych przez ojca. Poruszał się charakterystyczny, nieco sztywny sposób - wyuczony, wojskowy krok z dodatkiem, od którego szkoleniowcom opadały ręce, gdy raz jeszcze kazali Ichiru zważać na to, co robi, bo nie był w przedszkolu, nie musiał się tak wiercić. Uśmiechał się wtedy pod nosem, nieco skwaszony, bo ilość energii jaka w nim drzemała, była niemożliwa. Podczas treningów musiał to tłamsić - tam stawał się żołnierzem, a żołnierze nie marnowali siły na niepotrzebne czynności. Nie mogli w zniecierpliwieniu poruszać nogą ani nadmiernie gestykulować, niejednokrotnie zmuszani do kilkugodzinnego przebywania w jednej niewygodnej pozycji tylko po to, by zaczaić się na wroga. W towarzystwie Ye Liana jednak opuszczał gardę, jakby tylko przy nim mógł wreszcie wypuścić przetrzymywane zbyt długo powietrze z płuc. Napięte mięśnie rozluźniały się i skutkiem tego była ta sprężystość, ten figlarny błysk w oczach, zwykle skierowanych naprzód, w kierunku horyzontu, migającego w oddali celu, ale czasami wzrok ześlizgiwał się z drogi do wygranej, przetaczał po nieważnym plenerze i ostatecznie, na dłużej, spoczywał na przyjacielu. Kajitani, jak nikt wokół, był prawdziwy. I żywy.
Spowolnił nieco, gdy poczuł szarpnięcie za plecak, ale nie stawiał wyraźnego oporu, po prostu korygując trasę.
- Jesteś dziś jakiś drażliwy - stwierdził, poprawiając torbę i rozglądając się z niemałym zaciekawieniem po uliczce, w którą wkroczył za Ye Lianem. Wąskie brzegi zdawały się coraz ciaśniejsze z każdym krokiem, jakby ostatecznie mieli trafić do wnęki niewiele szerszej od nich samych. Zmurszałe kamienne ściany przypominały bardziej budynki dzielnic Nanashi niż część zmodernizowanego centrum, co sprawiło, że brwi Ichiru ściągnęły się ku sobie w niemym pytaniu. - I prowadzisz mnie w podejrzane miejsca. Mam się obawiać?
Obawa.
Trzask wywołał spięcie w Waruim, choć zewnętrznie nie dało się tego dostrzec, nawet gdyby tuż obok pojawił się senkensha zdolny zorientować się o obecności ducha. Shin poruszył się - wbrew temu, jak ścisnął mu się żołądek - spokojnie, wyrwany z letargu, jakby ktoś nagle go uświadomił, że zaczytał się w książce za bardzo albo że film wciągnął go do tego stopnia, że stracił poczucie czasu i miejsca. Odsunął się wtedy od śpiącego mężczyzny, zabierając też rękę, którą badał dokładnie estetykę jego twarzy; każde załamanie w kącikach oczu, zaciśnięcie warg, i ich lekkie rozchylenie zaraz przed tym, jak wydech przeleciał między nimi w niespokojnym pędzie.
Kot, na którym zogniskował się wzrok Waruiego, wywołał w nim samym o wiele większe spięcie niż nieoczekiwany, szklany dźwięk rozbijanej szklanki. Biel sierści nawet w tutejszym mroku wydawała się lśnić własnym blaskiem; łapała bladość księżyca w naturalny, magiczny sposób przy każdym ruchu.
Znał dobrze tę elegancję, przymrużone zwierzęce ślepia, chód szczupłej sylwetki postaci płynnie przemierzającej parkiet nawet mimo kalectwa. Znał również suche ciepło kociego ciała i to, jak wchodziło w drżenie, gdy jego dłoń trafiała pod pysk, a z gardła wyrywał się ciągły pomruk, ale wiedział też, że nie miał ani prawa, ani możliwości, by pogłaskać kocura jak za dawnych czasów.
Może wcale nie musiał.
Może w tym momencie nie chodziło o to, aby fizycznie tknął coś, co tak silnie związane było z przeszłością. Może los, w swojej niezachwianej, cholernej ironii, starał się go rozproszyć? Świat zawsze pomagał Ye Lianowi. Dla jego korzyści obracał bieg wydarzeń, zacierał ślady. Sprawił, że cztery długie lata zajęło Shinowi wytropienie go. Cztery, długie lata, podczas których wałęsał się po Fukkatsu jak zerwany ze smyczy kundel, popadając w obłęd o sile huraganu.
Widok Bai Ze, jedynego przychylnego puzzla wspomnień, nie mógł wytrącić go z równowagi, choć w głowie Waruiego i tak pojawiło się pytanie, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
Dlaczego pieprzony morderca wciąż trzymał sierściucha, którym nie musiał się już zajmować?
Nie pojmował, dlaczego obraz celu zachwiał mu się przed oczami. Nagle bezmyślna maszyna zyskała minimalną, cienką błonę człowieczeństwa. Nie miało to sensu; wybory Ye Liana przecież zawsze prowadziły do bezdusznej tragedii. Wybierał drogi, na których końcu znajdował się tylko...
- Mur - stwierdzenie Ichiru padło w ten prosty sposób, jakby tłumaczył dziecku podstawową informację z książeczki dla dwulatków. Zatrzymał się z rękoma na biodrach, wpatrzony w ślepy zaułek. Wokół walało się mnóstwo śmieci, czuć było odór przegniłych owoców, słodki fetor zestarzałego jedzenia, zelżałych tkanin i wilgoci.
Kajitani uniósł nieco głowę, przemykając spojrzeniem wzdłuż ściany, oceniając najwidoczniej je wysokość. Mogła mieć nawet trzy metry - za dużo, aby na nią po prostu wskoczyć, ale za mało, by nawet nie spróbować. Plecak na ramieniu Ichiru nagle się poruszył, gdy chłopak poprawił go na plecach, opuszczając brodę i zerkając na towarzysza.
Trzask.
Replika dźwięku zasłyszanego nie tak dawno w jego własnym mieszkaniu poniosła się teraz po uliczce. Choć znajdowali się w sercu Fukkatsu, nie dobiegały do nich żadne odgłosy poza miarowym oddechem ich dwójki. Może dlatego moment, w którym coś szklanego rozpadło się na dziesiątki kawałków, wydawał się taki wyraźny.
Zaszurało obuwie Ichiru, gdy ten odwracał się w stronę hałasu. Do ściany stanął się bokiem, pierś kierując ku zamkniętym drzwiom. Ich stara framuga naszpikowana drzazgami ledwo trzymała je w zawiasach.
- Słyszałeś to co ja?
Ye Lian słyszał znacznie więcej. Poza kruszonym - naczyniem? - lustrem? - figurką? - do jego uszu dobiegło miarowe pomrukiwanie, bliskie temu, co wydaje silnik drogiego samochodu. Ale to samo brzmienie zmieniło się w żałosne popiskiwanie; w jazgot, który, najwidoczniej, nie docierał do Ichiru, bo ten przypatrywał się tylko wejściu, dalej krzywiąc się lekko w zawahaniu.
Trzaski.
Jak pękające nicie trzymające całość w ryzach.
Jak powoli rozdzierający się materiał; szwy, których przeznaczenie zostało nadwyrężone, bo były zbyt słabe, aby dokończyć powierzoną im misję.
Znów trzaski; ale już niemające wiele wspólnego ze szkłem. Te brzmiały jak bicze smagające powietrze.
- Elektronika? - podsunął Ichiru, robiąc dwa kroki ku budynkowi. Nasłuchiwał, przechylając głowę do drzwi. - Gdzieś wewnątrz jest spięcie. Może kable się zerwały?
Ciche piski zastąpione zostały miauczeniem, którego błagania wychwytywał wyłącznie Ye Lian.
Warui wpatrywał się w rozbite kawałki szkła; leżały w kałuży przeźroczystej wody, choć dla niego ciecz miała barwę karmazynu, szkarłatu i odrobiny jaskrawości letnich maków. Nawet nie zauważył kiedy zsunął się z łóżka, opadając na podłogę, z wyciągniętymi nogami i łokciem wspartym niedbale o materac, na którym spoczywał blondyn. Nie dostrzegł chwili, w której umieścił policzek na dłoni, drugą rękę kładąc na panelach; tuż obok zwiniętego w kłębek Bai Ze, pomrukującego, spokojnego... nieświadomego, że w śnie jego własny właściciel słyszał ten sam pomruk równie wyraźnie. Ale potem gardłowe drżenie zamieni się w żałosne kocie prośby - znajome, bo przecież Ye Lian doświadczał ich wielokrotnie podczas rehabilitacji i wizyt u weterynarza sprawdzającego stan rany po amputacji. Zresztą, czy zwierzę mogło zrozumieć powagę sytuacji? Oceniłoby w trzeźwości umysłu to, co się działo? Czy widząc to samo, co Shin, Bai Ze próbowałby go powstrzymać? Zadrasnąłby jego rękę miniaturowymi hakami pazurów, starając się rozszarpać skórę równie intensywnie co obraz budynku w zaułku, z którego dobiegały odgłosy zaklinowanego, rannego lub przerażonego kociaka? Jego własne?
Shin parsknął pod nosem na samą myśl.
Oczywiście, że nie.
Bai Ze był tylko kotem.
Uroczym kaleką, uratowanym w przypływie niemożliwej empatii.
- Zobaczymy - Warui uniósł rękę i oparł ją na grzbiecie kocura. Zwierzę nie poczuło niczego, choć poruszyło się, ciaśniej zwijając w kłębek. - Zobaczymy, czy twój sentymentalny właściciel by cię uratował, gdyby w zastaw musiał oddać swoje bezpieczeństwo. Jak sądzisz? - Palce przemknęły między białymi uszami pupila. - Będziesz jedną z rzeczy, które zabierze z płonącego budynku, Bai Ze?
Gdzieś wewnątrz holu jeden z kabli posłał deszcz iskier prosto w stronę zakurzonego dywanu, wzniecając pierwszy płomień.
Ye Lian ubóstwia ten post.
|
|