8 czerwca 2037 roku
godz. 10:31
godz. 10:31
Pośród letnich upałów, gdzie z ziemi ku niebu unosi się nic więcej a spiekota chodników i ciał, które rażone słońcem przypalone zostają delikatnie tylko napigmentowaną czerwienią, jawi się nietypowo. Wciąż góruje nad większością mijanych przechodniów, ale w przeciwieństwie do nich, jasne fragmenty skóry przykryte ma materiałami. Choć szarości, to wciąż pomiędzy ciałem a ubraniem zatrzymują się ostatnie dechy. Przyzwyczaił się. Każde lato, każde jaśniejsze dnie spędzać oblepionym warstwami, jakby nie tylko zewnętrzne, ale chronił coś dużo głębiej, dalej. Zaśmiałby się, że duszę, ale po śmierci nie wypada. Na oczach usadowione czarne oprawki ciemnych okularów o brązowawych szkłach, włosy luźno związane, ale wciąż długością upuszczone wzdłuż ciała. Proste, szarawe spodnie podkreślone skórzanym paskiem, mahoniowe buty i grafitowa koszulka ciasno przylegająca do mięśni. Nic więcej, bo każdy niepotrzebny błysk przyciągnąłby uwagę, na którą w tym momencie nie ma ochoty.
Asakura i tak znaczy go neutralnością, bo w kontraście do tutejszej architektury wydaje się być nijakim. Jedną z wielu statuetek, które rzucone pomiędzy zamaszyste budynki, religijne stygmaty w postaci dla niego mało istotnych rzeźbek (niewymiarowe bądź za wymiarowe, za duże, kolidujące z drobnością detali mijanych fasad), są jedynie plamą na kartach zapisanej w dzielnicy historii. Uważne spojrzenie gładzi mijaną, jedną z głównych świątyń, by zaraz zniknąć za rogiem, gdzie na wietrze kołysze się skromne, wiśniowe drzewo. Wypłowiałe w kolorach, przydeptane temperaturą, ale wciąż zadbane jak wszystko, nad czym pieczę sprawowali Minamoto. Uśmiecha się. Delikatnie i pobłażliwie, jakby nie ze sobą a rozmawiał z którymkolwiek z członków klanu. Miał do nich słabość, to oczywiste. Miał słabość do wszystkiego, co przypominało za wczasu nie ukrócone psie mioty. I oni byli nim podobni. Rozmnażający się jak karaluchy w post-świecie, gdzie świat nie przyszłością a zionął zatęchłą historią. Lewy kieł zapiera się na dolnej wardze, kiedy zatrzymując się szuka konkretnej nazwy ulicy. Tej nie znalazłszy cmoka niezadowolonym, by raz jeszcze wzrokiem spełznąć na ekran telefonu. Powinien być niedaleko.
Wolnym krokiem kieruje się pod kawiarnię, której rozłożyste parasole oplatają szeroki, choć mniej uczęszczany placyk. Lokalny, powiedziałby, ale niewiele może mieć wspólnego z lokalnością miejsce, które aż tak zastało się w czasie. Nic dziwnego, że na tle pierwszorzędnych myśli — którędy i gdzie to do chuja było — majaczy wspomnienie rodziny. Równie upierdolonej przeszłością, choć krwawą a z krwi tej dumną. Tutaj przynajmniej udawano. Na zaszłe mordy nakładano łatkę turystyki a klanową krew czczono jak tę należną; jakby nikt jej nigdy nie wywalczył, nigdy nie przelał.
Zajmuje jedną z ławek. Nie tyle wolną, bo i w sąsiedztwie starszej, acz starszej w sposób elegancki i przystojny, kobiety. Ma sine usta i równie sine czoło, co zabawne, czarne, proste włosy wpite w zbity kok i usta sklejone tuż nad gałką lodów. Wcześniej piła kawę, bo w kąciku ust osiadła czerń kofeiny a nikt nie przetarł, nie ośmielił się stwierdzić, że nie wypada. Tori wypomni to służbie jeszcze dzisiaj, wieczorem, kiedy przypomniawszy sobie o fakcie, spłonie wewnętrznym spłoszeniem. Nie przyzna się. Jest dostojna. Dostojna tak, jak pozostali członkowie klanu. Im nie wypada czerwienić się nastoletnim zażenowaniem.
Nogę układa na nogę, gładko i swobodnie, do ust przykładając papierowy kubek z całkiem niezłą kawą. W drugiej, wolniejszej dłoni, telefon. Zanim się do niej odezwie, pochwyci jej spojrzenie raz, drugi, by za trzecim rozbawionym tonem nakreślić:
— Nie sądziłem, że Saga-Genji Tori potrafi milczeć dłużej niż dwa wdechy. — Ekran telefonu zostaje zablokowanym, gdy samą komórkę wsuwa w kieszeń bawełnianych, letnich spodni i odwracając spojrzenie gdzieś dalej, przed siebie, dodaje: — Możecie postawić podobnych miejsc miliony. Asakura i tak jebie pychą i tryumfalizmem. Chociaż, może, da się to wszystko przepić kawą.
— Wciąż przebija przez ciebie pyszałkowatość, Ryoma. Gdyby nie twój ojciec…
— Gdyby nie mój ojciec to dzisiaj byłabyś bezdzietna. — Przerywa jej chłodno, za ostro. Noga drga niezadowoleniem, kiedy ku rozluźnieniu ciała szuka za sobą drewnianego oparcia, rozkłada ręce i kręci głową zdenerwowanym.
Chwila przerwy.
— Ten — Kwadrans milczenia przerwany zostaje jej delikatnym kiwnięciem głowy, kiedy z budynku, tego niższego, kanciastego, druga strona placu, wychodzi troje osób. — Jasne włosy, wysoki, amputowana…
— Wiem. Shizuru?
Wie, jak wygląda. Zbyt dobrze.
Papierowy kubek ląduje w koszu.
Cichy mlask uchodzi spomiędzy kobiecych ust, gdy nie przytaknięcie, a na języku ląduje gładka maź loda. Ryoma wzdryga się, po czym kręci głową i wstaje z miejsca. Kiwa ku niej głową, skromnie, prawie niezauważalnie, by zaraz kobietę zostawić samą sobie. Jej oczy zatrzymują się. Myślami na nowo ląduje daleko w przyszłości, by stwierdzić, że są podobni. Tonaki i jego syn. Podobnie władają własnym ciałem i ciałami innych. Podobni albo chciałaby, aby takimi byli. Cicho wzdycha, ale znowu — Minamoto nie przystoi zażenowanie.
Kiedy do niego podchodzi ruchy ma swobodne. Dłonie wsunięte w kieszenie spodni, gdzie pod paliczkami wyczuwalny jest pokryty plastikiem pergamin fajek. Nie jest natarczywym. Chód konkretny, stanowczy. Kroki stawia pewnie, ale wolniej. Nie zachodzi mu drogi. Nie jest drapieżnikiem, nie dzisiaj. Może ciekawskim kotem, który na co dzień autonomiczny, teraz zawiesza spojrzenie na innym organizmie o dwie sekundy za długo.
— Hej — Mężczyźni zatrzymują się, by jego uwaga w pełni spłynęła tylko na jednego z nich. — Shizuru, prawda? Chciałbym porozmawiać. Bakin Ryoma. — Kiwa ku niemu głową w geście ni to przyjaznego, ni neutralnego przywitania. — Kawa?
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Kurō Satō, Satō Kisara, Saga-Genji Shizuru and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.
maj 2038 roku