Mieszkanie składające się z trzech pokoi – sypialni, łazienki oraz kuchni z salonem – któremu udaje się połączyć współczesną japońską architekturę z jej tradycyjnym wydaniem. Utrzymane w minimalistycznym stylu i stonowanych kolorach wygląda jak ze zdjęcia z katalogu, bez jakiegokolwiek indywidualnego podejścia do projektowania jego wnętrza. Poza znajdującą się wszędzie roślinnością nie ma w nim widocznych śladów zamieszkania. Każda rzecz ma swoje miejsce, a w powietrzu unosi się zapach środków czystości.
18.07.2037, godz. 02:22
Było zdecydowanie zbyt ciepło, jak na tę godzinę. Pomimo nocy, w powietrzu wciąż unosiła się duchota, która przynosiła ze sobą tęsknotę za upragnionym chłodem oraz wiatrem, który z kolei podarowałby ulgę. Czuł, jak krople potu lepią jego włosy na skroni a bezrękawnik przywiera do skóry pleców. Z drugiej strony nie był teraz pewien, czy ostatecznie był to pot czy lepka krew. Łupało go w głowie, lewa dłoń niebezpiecznie opuchła, nie wspominając o rozwalonej wardze, łuku brwiowym i najpewniej nosie. I wielu siniakach na żebrach, choć strzelał, że i któreś z nich uległo pęknięciu. Jednak szarpanina z trzema większymi od niego mężczyznami nie mogła skończyć się pozytywnym wynikiem dla jasnowłosego.
Ale co miał innego zrobić?
Uciec?
Nigdy.
Nie mógł też odpuścić. Mimo że byli więksi. Starsi. Silniejsi. Mimo że od początku był na straconej pozycji.
Z drugiej strony... nawet nie pamiętał kto zaczął. Oni? A może to on ich sprowokował? Wszakże niewiele mu było trzeba, aby rzucić się na inną osobę. Jedną. Dwie. Dziesięciu. Bez znaczenia.
Przed drzwiami prowadzącymi do mieszkania jego psychiatry stał już dobre pięć minut. Albo i dziesięć, kto wie. Wpatrywał się w metalową blaszkę, na której było napisane nazwisko mężczyzny, nieświadomie unosząc dłoń i przesuwając palcem po misternie wyrytych literach, pozostawiając tym samym krwawy ślad. Jakby go oznaczał. Być może już dawno to uczynił, podczas ich pierwszego spotkania.
W końcu zapukał. Raz. Drugi. Trzeci. Z każdym uderzeniem echo dobijania się do drzwi stawało się coraz głośniejsze, aż wreszcie nacisnął przycisk dzwonka, który wybudziłby z głębokiego snu nawet trupa. Ale Kaname nie przychodził. Nie było go? Nie, z pewnością był. Było w nocy, musiał spać.
Ponownie zadzwonił.
Coraz bardziej się niecierpliwił.
Ból poobijanego ciała wgryzał się w umysł jak okrutna pluskwa torująca sobie drogę do samych myśli. Nie mógł iść do Maury. Dodałby jej tylko samych zmartwień, a przecież dziewczyna musiała skupić się na studiach. Szpital odpadał. Z wiadomych powodów. Miał zbyt obszerną kartotekę, aby jego aktualny stan przeszedł bez echa.
Pozostawał Kaname.
Ponownie zadzwonił. Trzeci raz. Do trzech razy sztuka, jak to mawiają.
@Shirotani Kaname
Shirotani Kaname ubóstwia ten post.
Cóż, nie miał racji, bo Kaname wcale nie spał. Nie dlatego, że nie chciał – nie mógł. Zapomniał kupić w aptece leków, dzięki którym był w stanie to robić – a może pamiętał o nich, ale w głębi siebie bał się tego, że nie może już zasnąć bez uprzedniego wzięcia tabletek? Wiedział przecież, że z dnia na dzień jego zależność od nich staje się niczym innym jak uzależnieniem – stanem, którym tak bardzo gardził u innych. Lubił patrzeć z góry na ludzi, którzy ulegali słabościom swojego ciała. Teraz, kiedy psychicznie znajdował się w takim dole jak oni, musiał tak spojrzeć na samego siebie. Być może powinien pomóc swojemu zmęczeniu? Nie miał już jednak na to sił; czuł, jak bolą go mięśnie na samą myśl o wykonaniu jeszcze jednej serii ćwiczeń.
Stał na balkonie, opierając się rękami o metalową barierkę. Temperatura w ciągu dnia była tak wysoka, że nie było możliwości, żeby zdążyła się obniżyć przez noc do takiej, która mu odpowiadała, zwłaszcza że wolał zimę od lata. Pozwolił więc sobie na zdjęcie koszuli, zostawiając jednak przy tym białe, lniane spodnie na nogach. Mieszkał na piętrze, więc oczywiście było go widać z poziomu parteru, a takie położenie wymagało od niego częściowego, jeśli nie pełnego ubioru. Czerń tatuażu na skórze Shirotaniego swoim kształtem przywodziła na myśl dym papierosa, którego trzymał między palcami. To tylko przyzwyczajenie – powtarzał sobie, wiedząc, że to kłamstwo. Przy jego poziomie samoświadomości rozmowa z samym sobą musiała być szczera; inaczej nie działała. Podczas studiów wydawało mu się, że jest w pełni zdrowym człowiekiem; że musi taki być, żeby móc leczyć tych, którzy byli chorzy. Ale w trakcie nich pojawiła się Kisara, a wraz z nią pęknięcia w murze, jaki wokół siebie latami budował. To nie była jej wina, tylko jego, że pozwolił swojemu zwierzęcemu pragnieniu z nim wygrać. Bo tak się właśnie czuł – jak osoba, która przegrała z własną naturą.
Będąc na zewnątrz, nie słyszał niczego, dopóki dźwiękowi dzwonka nie udało się przebić przez szkło drzwi balkonowych. Znieruchomiał, patrząc na światła miasta. Kto mógł tu być o tej porze? Nie podawał ludziom swojego adresu, bo po co, skoro i tak nie miał zamiaru otwierać im drzwi. Mieszkanie było dla niego zamkniętą przestrzenią; miejscem, które dzięki temu był w stanie utrzymać w odpowiedniej według siebie czystości. A jednak ten człowiek musiał wiedzieć, gdzie się znajduje – a przynajmniej uważać, że to wie – bo nie przestawał dzwonić. Kaname z westchnieniem zgasił papierosa w popielniczce. Idąc w kierunku drzwi, spojrzał na chwilę w lustro; we własnych oczach dostrzegł, wbrew sobie, błysk zainteresowania. Cóż, ta noc była bardzo nudna, zważając na to, że starał się nie robić niczego pobudzającego. To, że coś się teraz działo, nie zależało od niego, dzięki czemu nie miał wyrzutów sumienia.
Nie sprawdzał, kto stoi za drzwiami. Nie było wielu ludzi, którzy mogli stanowić dla niego zagrożenie. Pomijając fakt, że nie miał zwyczajnie wrogów – poza tymi, którzy myśleli, że nie żyje – jego sylwetka nie zachęcała większości osób do walki. Oczywiście mógł trafić na kogoś z tej mniejszości, ale na ogół nie myślał w takich kategoriach. Zdziwił się jednak, widząc za nimi Raikatsujiego. Od tak dawna nie umówił się z nim na żadną sesję, że myślał, że to koniec jego terapii i w związku z tym ich znajomości, a oto stał przed nim, w jego domu, w środku nocy… we krwi. Kaname cofnął się odruchowo, co chłopak mógł przyjąć jako zaproszenie do środka. W rzeczywistości było to jednak wywołane strachem; z przerażeniem patrzył, jak czerwień kapie na podłogę w niebezpiecznej odległości od progu jego mieszkania. Brzydziło go to, jak zresztą większość ludzkich płynów ustrojowych. Po chwili zdołał się jednak opanować; wyraz zniknął z jego twarzy, ustępując miejsca trosce, ale i pretensji, jak u rodzica, który jest rozczarowany faktem, że jego dziecko się go wcale nie słucha.
— Raikatsuji — odezwał się gardłowo, bo odkąd wrócił do domu, milczał. Odkaszlnął, uświadamiając sobie, jak brzmi. Nie wygładziło to jednak jego głosu. — Co ci się stało? Znowu to zrobiłeś? Dlaczego tym razem?
Rozmawiali już o jego skłonnościach do agresji. Yuzuha nie potrzebował żadnego powodu, żeby się bić, a przy tym nie potrafił dobierać sobie przeciwników odpowiednich do swojego wzrostu i wagi. Shirotaniemu wydawało się, że wynikało to z chęci zwrócenia na siebie uwagi, jednak wolał zachować ten wniosek dla siebie, niż dzielić się nim z chłopakiem. Pacjenci i tak nie przyjmowali takich informacji do wiadomości. Teraz jednak postawiona przez niego teza zdawała się zostać potwierdzona – Raikatsuji lgnął do jego rąk jak szczeniak, który zaledwie chwilę temu specjalnie podłożył się większemu od siebie psu. Mimo wszystko było w tym obrazku coś uroczego; coś, czemu Kaname nie potrafił się oprzeć. Uległ.
Zobaczył jego spojrzenie na swojej ręce opartej na framudze drzwi, i zabrał ją z niej w nie do końca naturalnym dla siebie geście. Z pewnością chłopak nie znajdował się obecnie w stanie, w którym mógł się skupić na takich rzeczach, ale mimo wszystko po raz pierwszy widział jego rękę bez rękawiczki. Skóra na dłoniach Shirotaniego w wielu miejscach zastąpiona była nie tylko tkanką blizn, ale również i ranami, jakie nie zdążyły się jeszcze zagoić.
— Wchodź zanim zmienię zdanie — zwrócił się do niego ostrzej, niż na to zasługiwał. Nie potrafił zdobyć się na łagodność wobec człowieka, przy którym był tak strasznie… nagi, i wcale nie chodziło o odsłoniętą górną część ciała. Wyprowadziło go to z równowagi.
Być może powinien pomóc Raikatsujiemu wejść – wyglądał, jak gdyby dotarcie na jego wycieraczkę było ostatnim zadaniem, jakie jego mózg był w stanie sobie wyznaczyć – ale… nie mógł. Serce przestało mu na chwilę bić, kiedy pomyślał o tym, żeby to zrobić. Że powinien to zrobić. Że chce to zrobić. Przecież to człowiek, który potrzebował jego pomocy. Przecież to jego pacjent. Przecież to jego…
Nie. Wciąż nie mógł.
Jakby potrzebował dzisiaj kolejnego powodu, za który mógł się nienawidzić.
— Połóż się na… — zawahał się. Przez moment na jego usta cisnęło się słowo “podłodze”, bo tę mógł bez problemu umyć. Ale oczywiście nie powiedział tego na głos. — …kanapie. Pójdę po…
…rękawiczki.
— …apteczkę — dokończył zimno. Ten chłód kierował do samego siebie, ale Yuzuha nie mógł przecież o tym wiedzieć.
Warui Shin'ya, Seiwa-Genji Enma and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Czy spodziewał się, że otworzy o tak nieludzkiej porze?
Tak, zdecydowanie tak.
Czy spodziewał się, że wpuści go do środka?
Nie, zdecydowanie nie.
Stawiał, że spróbuje go spławić jakąś ckliwą gadką o tym, że przecież tak nie wypada. Że są pewne granice, których nie powinno się zacierać. Trzeba sztywno trzymać się norm i zasad, jakie społeczeństwo nakreśliło. A każdy przejaw buntu winien być stłamszony i zamieciony pod dywan.
Na słowa jasnowłosego przechylił głowę lekko na bok, jak pies, który nie rozumie komend, których jego właściciel używa. Coś w jego tonie było drażniące. Yuzuha jeszcze nie potrafił określić co takiego, ale wiedział, że choć było drobne, to na tyle silne, że irytowało. Wzrok mimowolnie opadł na dłoń, nim ta zniknęła w ciemności, wychwytując nierówną strukturę skóry. Ale Kaname miał dziś szczęście, bo ciekawość Raikatsujiego była stłamszona i nie wwiercała się w jego trzewiach. Nie dzisiaj. Nie teraz. Nie tutaj.
Bez słowa wszedł do środka, i zanim drzwi zostały zamknięte, odcinając dopływ naturalnego, księżycowego światła do przedpokoju, zdążył już ściągnąć buty. Pomimo obolałego ciała, pochylił się i ułożył je w równej linii. Niektóre rzeczy pozostawały niezmienne, bez względu na okoliczności. Nawyki przywierały do człowieka jak guma do włosów. Jedynie stanowcze, wręcz drastyczne metody były w stanie się jej pozbyć.
Chłopak postąpił kilka kroków do przodu, wciąż karmiąc gospodarza nieprzeniknioną ciszą, jakby w starciu z nieznajomymi nie tylko jego żebra zostały uszkodzone, ale i sama szczęka, uniemożliwiając mu werbalną komunikację. Prawda jednak była taka, że Yuzuha nie odczuwał na ten moment wewnętrznej potrzeby podejmowania dialogu. Czuł się zmęczony. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. A z każdym kolejnym, jeszcze bardziej bolesnym oddechem zdawał sobie sprawę, że być może popełnił błąd przychodząc właśnie tutaj.
Niespiesznie rozejrzał się po salonie, wreszcie układając chłodne spojrzenie na wcześniej wskazanej kanapie. Nie drgnął jednak, jakby jego nogi zdrętwiały i odmówiły posłuszeństwa. Zamiast tego wykrzywił usta w dziwnym grymasie, unosząc dłoń i muskając kosmyki koloru popiołu, by zaczesać je do tyłu. Drgnął, gdy do pomieszczenia powrócił Kaname, ale nawet i wtedy nie ruszył się z miejsca, w głowie wciąż mając słowa, jakimi przywitał go psychiatra.
- Powiedz... - wreszcie przerwał duszącą ciszę, dość niskim i zdartym od bogowie wiedzą czego głosem. - Jeżeli kopniesz psa... - przeniósł wzrok na niego, łapiąc jego spojrzenie i konfrontując je ze swoim -...i on cię boleśnie pogryzie, to czyja to będzie wina? Twoja? Czy jego? - usta drgnęły, ugięły się posłusznie w makabrycznym uśmiechu, na którym wciąż widniały ślady zadrapań, krwi i opuchlizny.
Bolało.
Musiało boleć.
Ale Yuzuha zdawał się tego nie zauważać, choć jak każdy, no, w większości, człowiek - on również odczuwał fizyczny ból. W końcu jego drobne, wręcz wychudzone ciało poruszyło się, miękko, niemal bezgłośnie, w stronę Shirotaniego. Zatrzymał się w zaskakująco bliskiej odległości. Na tyle blisko by czuli bijące ciepło ich ciał, ale na tyle daleko, by nie poczuli fizycznego kontaktu. Wciąż przyglądając się swojemu własnemu odbiciu w stalowych tęczówkach albinosa, sięgnął w jego stronę - a raczej tego, co trzymał - i delikatnie wysunął z jego słoni apteczkę. Bez dotykania.
- Opatrzę się sam. Nie martw się, nie musisz mnie dotykać. - znów ten uśmiech, gorzki, choć jednocześnie kpiący, jakby doskonale wiedział co myśli Kaname, a jego umysł nie był w żaden sposób zabezpieczony przed chłopięcym spojrzeniem.
Odwrócił się do niego plecami i odszedł, wpuszczając świeże powietrze między nimi, choć atmosfera wciąż pozostawała napięta, niemal dusząca i drapiąca gardło. Zatrzymał się przy stole, na którym ułożył apteczkę i złapawszy za suwak - rozpiął ją, przyglądając się asortymentowi jaki prezentowała sobą.
- Nie zamierzam ci się tłumaczyć co się stało. Nie ma sensu. Wydałeś już werdykt w chwili, w której zjawiłem się u progu twoich drzwi. - i choć Kaname nie widział jego twarzy, z pewnością mógł się domyślić wyrazu twarzy, jaki opiewał oblicze jego gościa. Yuzuha wyciągnął zapakowany wacik i przyjrzał mu się w zastanowieniu.
- Potrzebuję wody w misce. I lusterka. - poinstruował go krótko, przedzierając papierowe opakowanie bandaża. Jednym ruchem, choć z widocznym oporem i trudem, ściągnął z siebie bezrękawnik i przewiesił go przez oparcie krzesła. Blada skóra w okolicach żeber była ozdobiona siniejącymi plamami, sugerującymi, że właśnie tutaj oberwał kilkukrotnie dzisiejszego wieczoru. Jednakże to nie krwiaki na bladej skórze przykuwały wzrok, a plecy pokryte licznymi bliznami. Tymi grubszymi, czerwonymi, jak i mniejszymi i cienkimi, zlewającymi się z barwą skóry. Kształty wybrzuszeń przywodziły na myśl różne narzędzia. Pasy, noże, nożyczki, tarki. Ostre, i te tępe. Cała kolekcja brzydoty znajdująca się na jednych plecach.
Ale w przeciwieństwie do Kaname, Yuzuha nie wstydził się, ani też nie brzydził swego ciała. Być może z powodu swojej choroby, a być może z podejścia, że ciało to jedynie kupa mięsa, krwi, kości i innego gówna powpychane w skórzany wór. Wsunął zapinkę bandaża między suche wargi, a następnie zaczął powoli obwiązywać się bandażem, by chociaż trochę zamortyzować obite żebra.
Ból sprawiał, że był wolniejszy niż zazwyczaj, ale sposób w jaki to robił sugerował jedno - albo miał medyczne wykształcenie, albo był psychopatą który uczył się we własnym zakresie medycyny, aby wiedzieć, jak postępować ze zwłokami swoich ofiar.
Z drugiej strony jedno nie wykluczało drugiego.
@Shirotani Kaname
Tak, zdecydowanie tak.
Czy spodziewał się, że wpuści go do środka?
Nie, zdecydowanie nie.
Stawiał, że spróbuje go spławić jakąś ckliwą gadką o tym, że przecież tak nie wypada. Że są pewne granice, których nie powinno się zacierać. Trzeba sztywno trzymać się norm i zasad, jakie społeczeństwo nakreśliło. A każdy przejaw buntu winien być stłamszony i zamieciony pod dywan.
Na słowa jasnowłosego przechylił głowę lekko na bok, jak pies, który nie rozumie komend, których jego właściciel używa. Coś w jego tonie było drażniące. Yuzuha jeszcze nie potrafił określić co takiego, ale wiedział, że choć było drobne, to na tyle silne, że irytowało. Wzrok mimowolnie opadł na dłoń, nim ta zniknęła w ciemności, wychwytując nierówną strukturę skóry. Ale Kaname miał dziś szczęście, bo ciekawość Raikatsujiego była stłamszona i nie wwiercała się w jego trzewiach. Nie dzisiaj. Nie teraz. Nie tutaj.
Bez słowa wszedł do środka, i zanim drzwi zostały zamknięte, odcinając dopływ naturalnego, księżycowego światła do przedpokoju, zdążył już ściągnąć buty. Pomimo obolałego ciała, pochylił się i ułożył je w równej linii. Niektóre rzeczy pozostawały niezmienne, bez względu na okoliczności. Nawyki przywierały do człowieka jak guma do włosów. Jedynie stanowcze, wręcz drastyczne metody były w stanie się jej pozbyć.
Chłopak postąpił kilka kroków do przodu, wciąż karmiąc gospodarza nieprzeniknioną ciszą, jakby w starciu z nieznajomymi nie tylko jego żebra zostały uszkodzone, ale i sama szczęka, uniemożliwiając mu werbalną komunikację. Prawda jednak była taka, że Yuzuha nie odczuwał na ten moment wewnętrznej potrzeby podejmowania dialogu. Czuł się zmęczony. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. A z każdym kolejnym, jeszcze bardziej bolesnym oddechem zdawał sobie sprawę, że być może popełnił błąd przychodząc właśnie tutaj.
Niespiesznie rozejrzał się po salonie, wreszcie układając chłodne spojrzenie na wcześniej wskazanej kanapie. Nie drgnął jednak, jakby jego nogi zdrętwiały i odmówiły posłuszeństwa. Zamiast tego wykrzywił usta w dziwnym grymasie, unosząc dłoń i muskając kosmyki koloru popiołu, by zaczesać je do tyłu. Drgnął, gdy do pomieszczenia powrócił Kaname, ale nawet i wtedy nie ruszył się z miejsca, w głowie wciąż mając słowa, jakimi przywitał go psychiatra.
- Powiedz... - wreszcie przerwał duszącą ciszę, dość niskim i zdartym od bogowie wiedzą czego głosem. - Jeżeli kopniesz psa... - przeniósł wzrok na niego, łapiąc jego spojrzenie i konfrontując je ze swoim -...i on cię boleśnie pogryzie, to czyja to będzie wina? Twoja? Czy jego? - usta drgnęły, ugięły się posłusznie w makabrycznym uśmiechu, na którym wciąż widniały ślady zadrapań, krwi i opuchlizny.
Bolało.
Musiało boleć.
Ale Yuzuha zdawał się tego nie zauważać, choć jak każdy, no, w większości, człowiek - on również odczuwał fizyczny ból. W końcu jego drobne, wręcz wychudzone ciało poruszyło się, miękko, niemal bezgłośnie, w stronę Shirotaniego. Zatrzymał się w zaskakująco bliskiej odległości. Na tyle blisko by czuli bijące ciepło ich ciał, ale na tyle daleko, by nie poczuli fizycznego kontaktu. Wciąż przyglądając się swojemu własnemu odbiciu w stalowych tęczówkach albinosa, sięgnął w jego stronę - a raczej tego, co trzymał - i delikatnie wysunął z jego słoni apteczkę. Bez dotykania.
- Opatrzę się sam. Nie martw się, nie musisz mnie dotykać. - znów ten uśmiech, gorzki, choć jednocześnie kpiący, jakby doskonale wiedział co myśli Kaname, a jego umysł nie był w żaden sposób zabezpieczony przed chłopięcym spojrzeniem.
Odwrócił się do niego plecami i odszedł, wpuszczając świeże powietrze między nimi, choć atmosfera wciąż pozostawała napięta, niemal dusząca i drapiąca gardło. Zatrzymał się przy stole, na którym ułożył apteczkę i złapawszy za suwak - rozpiął ją, przyglądając się asortymentowi jaki prezentowała sobą.
- Nie zamierzam ci się tłumaczyć co się stało. Nie ma sensu. Wydałeś już werdykt w chwili, w której zjawiłem się u progu twoich drzwi. - i choć Kaname nie widział jego twarzy, z pewnością mógł się domyślić wyrazu twarzy, jaki opiewał oblicze jego gościa. Yuzuha wyciągnął zapakowany wacik i przyjrzał mu się w zastanowieniu.
- Potrzebuję wody w misce. I lusterka. - poinstruował go krótko, przedzierając papierowe opakowanie bandaża. Jednym ruchem, choć z widocznym oporem i trudem, ściągnął z siebie bezrękawnik i przewiesił go przez oparcie krzesła. Blada skóra w okolicach żeber była ozdobiona siniejącymi plamami, sugerującymi, że właśnie tutaj oberwał kilkukrotnie dzisiejszego wieczoru. Jednakże to nie krwiaki na bladej skórze przykuwały wzrok, a plecy pokryte licznymi bliznami. Tymi grubszymi, czerwonymi, jak i mniejszymi i cienkimi, zlewającymi się z barwą skóry. Kształty wybrzuszeń przywodziły na myśl różne narzędzia. Pasy, noże, nożyczki, tarki. Ostre, i te tępe. Cała kolekcja brzydoty znajdująca się na jednych plecach.
Ale w przeciwieństwie do Kaname, Yuzuha nie wstydził się, ani też nie brzydził swego ciała. Być może z powodu swojej choroby, a być może z podejścia, że ciało to jedynie kupa mięsa, krwi, kości i innego gówna powpychane w skórzany wór. Wsunął zapinkę bandaża między suche wargi, a następnie zaczął powoli obwiązywać się bandażem, by chociaż trochę zamortyzować obite żebra.
Ból sprawiał, że był wolniejszy niż zazwyczaj, ale sposób w jaki to robił sugerował jedno - albo miał medyczne wykształcenie, albo był psychopatą który uczył się we własnym zakresie medycyny, aby wiedzieć, jak postępować ze zwłokami swoich ofiar.
Z drugiej strony jedno nie wykluczało drugiego.
@Shirotani Kaname
„Strach. Nie ma nic wspanialszego. Uwielbiam na niego patrzeć, uwielbiam wdychać jego zapach.
A już najbardziej lubię go słuchać. Lubię też jego smak.”
Fukai Ichigo ubóstwia ten post.
maj 2038 roku