I wanna, I wanna, feel alive when you're feeling my pain.
I wonder when I leave this earth. When I leave the rat race.
When I'm lying on the dirt. You'd remember my face.
17/05/2037
godz. 01:11
Karafuruna; jedna ze ślepych uliczek
I wonder when I leave this earth. When I leave the rat race.
When I'm lying on the dirt. You'd remember my face.
17/05/2037
godz. 01:11
Karafuruna; jedna ze ślepych uliczek
Materiał tak boleśnie przylega do skóry, chociaż przecież już nie powinien. Czerń koszulki przylepia się nieznośnie do spoconego, bladego torsu, który w krótkich żachnięciach łapie powietrze, ten świszczy w tunelach przełyku tajfunową falą, wpadając w martwe płuca, rozciągając ich zwapnienie na wskroś możliwości, fakturą plastrów miodu pękając i odłamując się z chrzęstem. Każda kość jest wyczuwalna, każda kość na nowo ma swoją nazwę, poruszając się pod skórą niczym nerwowy robak. Każde ścięgno napina się intensywniej, struna to bardziej instrumentu grającego nową nokturalną nutę, nowe żałosne w swojej zwierzęcości brzmienie, które w istocie żywego organizmu jawi się wyłącznie kakofonicznym wyciem. Sapnięcia. Te bardziej podobne do oddechu lisa, wychudzonego psa drżącego na patykowatych nogach, który na wycieńczeniu kłapie pyskiem, aby między linią pożółkłych zębisk zagryźć się na eterze. Wyrwać z niego cokolwiek. Czy ludzkie, czy nie. Ochłap mięsa, czy efemeryczność rozwodnionej powłoki. Zgnilizna życia czy to trwania na linii niebytu. Ledwość. Nie rozróżnia. Zbyt wcześnie na to. Mielić między trzonowcami. Cokolwiek. Coś, co zaznaczy jego obecność i nie pozwoli mu odejść. Nie teraz. Nie tutaj, kiedy wszystko napiera tak intensywnie; na przekrwione gałki naciągając całun pobielowacenia, smugę, mgłę żądzy zaspokojenia pragnienia. Wody... wody...
Spocone czoło przygarnia kosmyki włosów, gdy zieloność wejrzenia, wężowatość egzystencji tnie mrok układający się ciężką kotarą całunu nocy przed świadomością ludzi. Chrzęst, który tylko on słyszy. Wyginające się nienaturalnie linie ciał, które tylko jego źrenice pochłaniają w należytej zadumie, które organizm niweluje do poziomu drapieżnika. Gdy bębenki jego uszu odbierają najdrobniejsze zawodzenie pękających ścięgien i łamiących się stawów wbrew boskiej woli. Korpusy obracające się ku niebu, gdy dłonie nadal przylegają do brudu ziemi. Wykręcana w rozpaczy twarz cięta gęstą posoką. Widzi to. Widzi ich. Jest nimi. Pierwszy raz. Nie tylko we wspomnieniach matki, która o egzystencji yurei wspominała w zawodowej zdawkowości. Teraz ich dotyka. Wyciągając drżące dłonie ku korpusowi kobiety, która klęczy i płacze w dłonie, gdy z czubka jej głowy leje się strumień, bardziej breja, ni to masy mózgu, ni to strumienie napowietrzonej tętniczej, ciepłej krwi. Zatopić w niej palce. Rozerwać czaszkę na pół. Wgryźć się w mięsień i spić wilgotność. Wody... wody; szepczą usta, spierzchnięte i spękane, rosząc się krwią w kącikach. Jest tak daleki od spełnienia, kiedy spocone dłonie zagrabiają białe kimono yurei bliżej własnemu ciału. Wody... wody. Rozerwać. Na strzępy rozerwać wszystko, co tylko układa się pod zawiłością labiryntów linii papilarnych.
Pierwsze ugryzienie przychodzi z łatwością. Nie spodziewa się tego. Nie tutaj. Nie w zimnym zawierzeniu. Nie, gdy jęk płaczliwości zmienia się w ryk nienawiści rozdzierający molekuły ciała, którego nie posiada, ale które nadal czuje. Wilgotne dłonie od łez zaciskające się na głowie, gdy zęby ryją przez pęknięcie na szczycie głowy. Wody.... wody...
Yurei przeciwko yurei. Śmierć przeciwko śmieci. Płacz, przeciwko rozpaczy, która w kącikach oczu rodzi się szaleńczą żądzą, między kanalikami spękanych purpurowych żył, roniąc krwawą łzę naznaczającą linię płatka nosa mężczyzny, ściekając leniwą gęstością ku szczytowi wargi, muskając miękkość łuku kupidyna; gdzie wyłącznie zadrży język, próbując sięgnąć wyżej, ku wodnistości. A za nim i całe ciało, odpychając go od kobiety w pienistej konwulsji, która rosi wargi perlistością zapierającą się w szklistych światłach neonów, które beznamiętnie przylegają do konstruktu budynków centrum. Bez imienia. Bez celu. Bez sensu.
Ryk, ten boleśnie zaciska tkankę kostną tchawicy, gdy ciało opada na ziemię, a źrenica rozszerzona w obłości obsydianu tnie przestwór smolistego nieba.
Rana pali w łydkę, przypominając o kształcie kłów, które niczym noże przecięły granicę świadomości, dzieląc ją na ludzką i duchową. Zbiera się w sobie, aby odnaleźć siłę do dalszego ruchu. Wijąc się jak zduszony pod paznokciem kleszcz. Pękając od nadmiaru krwi, która błyszczy karmazynem w odwłoku.
Oddech. Ten rozdziela lekkość egzystencji w agonalnym śmiechu, gdy yurei ucieka, a on na klęczkach łapie oddech, na dłoń zbierając z ust pianę. Jest puchata. Miękka. Nęci, żeby zlizać ją z nadgarstka, ale ciało nadal się broni, warcząc wściekle, wyginając grzbiet; zarys kręgosłupa pnąc go ku niebu.
Martwość. Tym jest. Tym pozostanie. Ryjąc paznokciami przez wydeptany bruk; w ciemnej alei, sycząc jak rozjuszone zwierze dźgane ostrym kijem. Ruch. Ten instynktowny popycha ciało na czworaka do oparcia się na linię budynku, drąc ramieniem przez cegły, już nie do krwi, bo ta już dawno opuściła ciało.
Słowo zamienia się w warkot, między kłem a trzonowcem lejąc się strugą gęstej śliny. Oko wyłapuje ruch. Ramiona. Te bardziej ludzkie. Zieleń włosów, tak podobna do jego, gdyby te nie kleiły się w spoconych strąkach do czaszki. Kaszlnięcie opłuciną żółci, spadającej między bose stopy. Czuje. Czuje zbyt wiele. Odbicie neonu wgryza się w tęczówkę boleśnie, gdy powieka oka zacieśnia się w skurczu, a postura w niekontrolowanym ruchu ciągnie go bardziej w mrok. Wody... wody.
Kyōki Yul ubóstwia ten post.
I am the violence, I am the sickness
Won't accept your silence, Beg me for forgiveness
Won't accept your silence, Beg me for forgiveness
Łup. Łup. Łup. Muzyka płynie w uderzeniach, mocnych, szybkich. Takich, które obijają się o kościaną klatkę żeber, niby dzikie zwierze pragnące zerwać się z uwięzi za wszelką cenę. Łup. Łup. Łup. Nieprzerwanie trwa, napędzając czerwień do policzków, ogień do cienkich linii żył, echo bólem rozchodzące się do rwących mięśni. Krew burzy się, wrze wespół z adrenaliną i wszystko krzyczy, krzyczy, krzyczy, a mimo to żaden dźwięk nie wymknie się spomiędzy rozchylonych szeroko warg. Jest tylko oddech, ciężki, świszczący, łapczywy. On i krople potu liniami ściekającymi po umorusanej brudem i posoką twarzy, zmuszające wilgotne ubranie do nieprzyjemnego przylgnięcia do skóry. Łup. Łup. Łup. Koncert nadal trwa. Może gdyby nastąpiła cisza, swoisty antrakt, tak poczułby przeszywające rwanie w okolicach brzucha, do którego przyciskał kurczowo dłoń, a także posmakowałby metaliczności na języku, płynącą z dziury po zębie trzonowym. Ale nie mógł, nie mógł się zatrzymać. Czas umykał między jego połamanymi palcami jak ziarna piasku, ostre fragmenty żwiru gotowe werżnąć się w tę zmaltretowaną fizyczną powłokę. Tik tak. Tik tak. Znajomy głos rozchodzi się w przestrzeni myśli, a włoski na karku mimowolnie stają dęba, lodowaty dreszcz rozchodzi się po linii kręgosłupa wstrząsając całym ciałem, przez co gubi rytm. Stopy plączą się, pięta przygniata czubek buta, potyka się, opada i bruk ściera cienką warstwę naskórka, pozostawiając karminowy ślad, ledwo widoczny w przytłumionym świetle latarni. Nie, nie, nie, nie, nie. Zobaczą to. Zobaczą, wywęszą jak wściekłe kundle, złapią trop i go złapią. Zawloką jak bydło skazane na rzeź, a on nie może, nie może, nie może tam wrócić. Do pomieszczenia skąpanego w nieskończonej czerni, do zatęchłego powietrza przesyconego jego własnym moczem i juchą. Do głosu. Kurwa, kurwa, kurwa, powtarza w panice gramoląc się, nie widząc, nie zauważając, że oto po drugiej stronie, za cienką materią światów, Yūrei zatapia swe kły w drugim Yūrei. Biegnie dalej, ale nie ma dokąd. Ściana wyrasta przed nim niby góra nie do przejścia i może tylko zwinąć ręce w pięść, uderzać o niepomny na te małe tragedie mur. W panice zaczyna drapać, do końca zdzierając paznokcie, do samego mięsa. A potem zamiera.
Z początku gwizd wybrzmiewa z oddali, jednak powoli, staje się głośniejszy. I sylwetka majaczy na przedzie, a za nią wyłaniają się dwie kolejne, wyższe, większe, a mimo to wzrok mężczyzny zatrzymany jest tylko na tej pierwszej, smuklejszej. Nogi nie wytrzymują presji, poddają się i kolana ryją o ziemię, nawet nie syknie. Zimne paluchy strachu zaciskają się na krtani i widzi zieleń, spraną zieleń włosów wystającą spod szarej feodry, rozmazaną biel scenicznego make-upu, roztarty karmin na ustach rozciągnięty w łagodnym — potwór, jebany psychol, kurwa, kurwa, kurwa — uśmiechu i nie ma pierdolonego pojęcia, czy ten pojeb ma szminkę, czy to czyjaś krew rosi jego oblicze. To koniec. Koniec.
Ach, ależ to dopiero początek. Tkwi w nim zadowolenie, jak u kota, który znudził się patrzeniem na konającą ofiarę i wreszcie ma zamiar sięgnąć po nią ostrym pazurem. I chociaż każdy krok jest na wskroś leniwy, nienaturalnie spokojny, tak wystarczy jeden gwałtowniejszy ruch, aby zareagował. Hm, hm, hm. Przekręca delikatnie głowę, a zieleń włosów spiętych w luźnym kucyku opada miękko na prawe ramię. Tym razem nie ma na sobie maski, ta tkwi przywiązana do przedramienia niczym tarcza, uśmiechnięta twarz klauna odznacza się śnieżną bielą upstrzoną rdzawymi plamkami oraz jaskrawą zielenią — tak jest bardziej intymnie, przynajmniej tak się zawsze tłumaczy. Czy nie świadczy to o zaufaniu? O szczerości, którą kieruje do każdego, a mimo to uciekają przed nim jak niewdzięczne kurwy przed alfonsem. Ale nie nosi w sobie żalu, jest wyrozumiały, jak dobrotliwy ojciec gotowy przyjąć w swe objęcia krnąbrnego syna. Wzrok utkwiony jest przed siebie, lecz kącik ust drga, gdy mija obojętnie widmową postać. Jak to mówią, glory and gore go hand in hand. Zatrzymuje się, aż w końcu kuca. Szara marynarka zarzucona na ramiona nie zsuwa się nawet o milimetr, kiedy wyciąga dotąd złożone ze sobą dłonie, przyobleczone w czarne rękawiczki. Otwiera je tak samo niespiesznie, jak się pojawia i oto na wnętrzu lewej wyłania się niewyraźny, równie ciemny kształt naznaczony czerwienią. Latrodectus hasselti, sądząc po wielkości samica. Ich jad jest nie tylko bolesny, ale również śmiertelny. A jednak Yul raczej beztrosko muska grzbiet pająka, który instynktownie przybrał obronną pozycję.
— Powiedz mi chłopcze... — odzywa się, a miękki, przyjemny głos przerywa ciszę pełną napięcia — Przednie, czy tylne odnóże? Które powinien stracić? — pyta łagodnie, cierpliwie jakby przemawiał do dziecka. Postać za Szakalem zbliża się, wyciągając w jego stronę papieros, który młodzieniec przyjmuje między wargi. Końcówka fajka dotyka policzka klęczącego mężczyzny i kiedy słychać pstryknięcie zapalniczki, tak nie tylko słychać syk podpalonej końcówki, ale również skwierczącego mięsa. Nie krzyczy, to musi mu przyznać, nawet się nie odsuwa, chociaż płomień pali się zdecydowanie dłużej niż rzeczywiście powinien. Ach, jego nowe zwierzątko potrafi być najwyraźniej posłuszne — Które? — powtarza i dopiero teraz Yamada Itachi zaczyna się trząść, mózg zaczyna przyjmować bodźce z zewnątrz uwolniony z kleszczy strachu.
— Błagam, proszę... — łka i już, już chce powiedzieć coś więcej, bić czołem o ziemię, gdy przerywa mu niezadowolone cmoknięcie i szary dym buchający na niego, wywołujący łzawienie.
— Ah, ah, nie pytałem ciebie — grymas przemyka przez wymalowaną twarz Kyōkiego, podczas gdy gadzie spojrzenie pada na Maruno — Które? — i tylko głupiec mógłby pomyśleć, że mówią o wciąż trzymanym przez zielonowłosego pająku.
| jest chujowo, ale się rozkręcę >:[
I can't decide whether
you should live or
Maruno Shoma ubóstwia ten post.
Zabawa. Bo wszystko na pewnym etapie wydaje się już wyłącznie głupią zabawą. Mało śmiesznym żartem. Kpiną. Życie — a raczej już jego brak — trzaska o podłogę metalowym rozkręconym bączkiem. A on tańczy i wiruje... tańczy, tańczy... tańczy. Zamazuje się wszystko. Wygląda tak, jakby trwał w bezruchu godnym martwej zabawki, gdy wszystko w nim wciągnięte w wir. Tak i on, zaparty spoconym ramieniem o budynek, którego nie czuje, drga wewnętrznie, wiruje, zamazuje się w myślach, chociaż obraz jedynie przekrwionym, rozbieganym wejrzeniem łapie przestrzeń. Statyczność umierania. Bo umiera dalej, nawet jeżeli już martwym.
Pierwszy głęboki oddech ścieli się w przełyku razem ze śliną, która wibruje na strunach głosowych. Chciałby poczuć jej smak; nawet jeżeli gorzki i ropny, ale jedyne co wyczuwa, to wspomnienie, które kąsa nienawistnie świadomość. Wraca wszystko, a przecież to ledwo druga noc. Wrócić... wrócić byle szybko. Ciało już się rozkłada. Bo przecież rozkłada się nawet za życia. Powoli rozpada się. Teraz jednak maj. Ciepły, wilgotny maj. W mieszkaniu brak klimatyzacji. Uchylone jedynie drzwi balkonowe. Tym gorzej. Jak wiele much już zebrał? Ile z nich będą wyłącznie dla niego? Z ilu będzie mógł korzystać, nazywając ich krótkie żywota własnym. Posiadać. Nie jedną, wielką rzecz, a miliard malutkich. Już się nim karmią, więc są spójnością.
Przygląda się; tyle zwierzętom przystoi, tyle im wypada, na tyle mogą sobie pozwolić. Brak decyzyjności, bo przecież nie należy do tkanego przez żywych świata. Jest poza nim, a jednak i tak tonie nadal między ulicami, w gardłach przejść. Niezauważony, chociaż pieniący się we wściekliźnie. Lisy, te, kiedy trzęsą się na swoich chudych nogach, szczerząc zżółknięte kły, gdy przez oddzielający się odwodnioną skórą od kości grzbiet przechodzi konwulsyjny spazm; odstrzeliwane są, wyłapywane, zabijane w sekundach. On jednak jest. Trwa. Tak cholernie ciągle trwa rwany chorobą w jej najgorszym stadium.
Przygląda się. Skrwawiona zieleń tęczówek układa się na masce klauna. Jej biel tak jasna, nienaturalnie biała; bo sama biel zdaje mu się abominacją teraz. Nie powinna istnieć. Nie powinna odbijać światła. Nie powinna być jego brakiem i pełnią.
Kaszlnięciem tłumi warkot, który narasta niczym pasożytnicza huba na tchawicy. Najchętniej wsunąłby w gardziel palce i wyrwał ją, ale wie, że to nic nie da. Dusząca gula jedynie rośnie, mocniej rozpycha wąskość gardła. Krew, która ciągnie się przez bruk, jej ciemna zmaza wchodząca w każdy rowek cementu, lepkie od potu włosy, klajstrowate od juchy ubrania, policzki perlące się łzami. Teatr? Sztuka na deskach ulicy, w swojej śmiesznej pierwotności. Skroń trze przez wystającą cegłę, ale ona nie gładzi, ani nie rani naskórka. Nie zdziera go, nie ściąga potliwości. Nie zostawia miazgi z czoła na podobieństwo miękkiej tkanki pod dawniej paznokciami mężczyzny, który wije się na ziemi jak zdeptana wyłącznie raz, bo bezlitośnie i dla zabawy dżdżownica. Jest różowy, jak i ona. Nagi, prawie że. Krwisty. Ludzki, ale i tak bardziej podobny do robaka. Zamazuje się. Wszystko się zamazuje, jakby to on był teraz we wnętrzu kręcącej się zabawki.
Dopiero smolisty korpus, krągłość odwłoku i czerwoność aplikacji na chitynie ściąga go do przytomności. Chce jej sięgnąć, ale powstrzymuje się, ramiona luźno zwieszając w dół ciała, kiedy przecież widzi, że powietrze powinno śmierdzieć spaloną skórą, ale to, jak i wiele innych odczuć fizycznych, mija go. Widzi. Może tylko patrzeć. Widz. Niechciany, ale godny sceny, która się przed nim rozgrywa. Która jakby rozgrywa się dla niego. Ale to nie jest prawda Shoma, nie łudź się. To nie dla Ciebie. To dla innych. Ten ludzki ochłap też nie jest twój. Nigdy nie będzie.
" Ah, ah, nie pytałem ciebie.
Przyzwolenie.
Zrozumienie.
Krok w przód. Poza linię mroku, która ostrą pauzą odcina go od mężczyzn. Od uśmiechu, który drga na wargach oprawcy. Czerwieni wokół warg, której przygląda się o kilka sekund za długo. Tonąc koniec końców w zieleni włosów, zataczając się źrenicami na ramionach jak pijak pod stęchłą meliną gdzie leją wzmocnione wódą i szczynami piwo. Dłoń. Ona. Piękna. Gładka. Niebezpieczna; ale jemu już nie zagraża. Gdyby tylko... gdyby tylko mógł jej dotknąć. Czuje ją, tak wyraźnie ją czuje, gdy napręża plecy. Widzi, że jej odnóża opadają spokojniej, widzi, że staje się bardziej spolegliwa, gdy sam ciężkim sapnięciem przykuca za plecami klęczącego. Chce wyciągnąć do niego ramiona, ale nie ma to sensu. Sięgnąłby po niego, jak i po nią, ale czuje ograniczenia w byciu smugą, flekiem, brudem na jarzącym się monitorze, którego nie zetrze się już oblizanym palcem.
— Ręce — krótko, gdy skroń kieruje się ku obłości ramienia, gdy wzrok kotwiczy w oczach nieznajomego, który tak blisko, a tak daleko, tam, przed nim, przed drugim ciałem, które dygocze bardziej niż te które pamięta jako swoje. Szczęka zaciska się w niekontrolowanym spazmie, gdy znów musi splunąć na ziemię puchem ubitej językiem śliny. Nie zrywa jednak kontaktu wzrokowego, którego sam się trzyma. On nie musi na niego patrzeć, bo przecież już wie, że go widzi, a to wystarcza. Szansa. Ręce. Najlepiej obie.
Kyōki Yul ubóstwia ten post.
Strach wbrew obiegowej opinii, jest sztuką nader trudną. Dziedzina ta wymaga bowiem, by zarzucić znane ludzkiemu umysłowi schematy, pozwolić na niedopowiedzenia oraz balans subtelności. Nie można sobie pozwalać na powtarzalność, przewidywalność, tandetę. Należy wiedzieć, w którym momencie przeplatać trzeba desperację z lękiem, jak nacisnąć na kręgosłup moralny, by wciąż walczono jednak walka ta pozbawiona była ognia zażartości. Zbity kundel zagoniony w kozi róg odpowie w końcu kłapaniem zębów i byłoby to nader niefortunne, marynarka była przecież nowa. Dawkowanie nadziei, uprzejme wskazanie światła na samym końcu tunelu, tylko po to by przekonano się, iż źródłem mętnego blasku nie było wyjście, a lampa tlącej się brutalności. Tak, strach nie był łatwy. Szczęśliwie, on uważał się za jego artystę, najwyższego kapłana, samego proroka pragnień oraz koszmarów, gotowego zesłać swe dary zbłąkanym, aczkolwiek nader żywym — jeszcze — duszom. Siwy dym ulatywał spomiędzy rozchylonych warg, gdy złote oczy śledziły łagodnie ścieżkę łez na twarzy roztrzęsionego mężczyzny, kropel potu oraz plam krwi na lewej skroni, linii skulonych ramion. To nie tylko obawa ciągnęła je ku sobie, ale również wstyd. Zażenowanie, upokorzenie faktem, że gonitwa trwała niebywale krótko, że został złapany zbyt szybko, kiedy wolność już wołała doń słodkim tonem. Żywił się tymi emocjami odbijającymi się w czerni oczu, och jakże Yul zapragnął złączyć ich usta w drżącym pocałunku, spić błagalne proszę z urywanego oddechu, przesunąć językiem po sparzonym policzku, smakując stopioną fakturę skóry, nierówność bulgoczących jeszcze chwilę temu pęcherzy, spaleniznę naruszonej tkanki. Spleść smukłą dłoń na szyi, wpić palce w grdykę, zmiażdżyć ze wszystkich sił. Ale na wszystko przyjdzie przecież czas, nieprawdaż? Zaciąga się papierosem niespiesznie, rozważając w myślach odpowiedź yurei. Wszystkie za oraz przeciw stawiał na wadze zysków i strat, nie patrząc na roztrzęsionego, utopionego we własnych sokach ducha, wyglądającego raczej żałośnie, chociaż rozgorączkowana zieleń oczu, wyszczerzone zębiska w niemym warkocie były na tyle interesującym aspektem, że być może poważniej brał pod uwagę jego zdanie niż początkowo zamierzał.
— Ręce — powtarza miękko, obserwując jak Shoma przemieszcza się, jak zbliża się do jego ofiary całkowicie nieświadomej istnienia innego bytu. Irytacja. Nie lubił się dzielić, nie lubił, kiedy ktoś, coś muskało chociaż odrobinę, wybraną na tę noc zabawkę. Małą, śliczną marionetkę, której należało rozbić głowę na dziesiątki elementów zdobionych gąbczastymi fragmentami mózgu. Ale ręce nie są złym wyborem, wręcz przeciwnie. To one oraz łeb były najistotniejsze w identyfikacji trupa, w końcu tożsamość po DNA była w głównej mierze rozpoznawana jeśli próbka już znajdowała się w bazie — Ręce — wzdycha wreszcie w jakiś sposób zawiedziony, odwracając się przez ramię ledwie na moment. Jedna z postaci czająca się za nim podchodzi usłużnie, bez słowa wyciągając przed siebie dłonie tak, by mógł przekazać nań trzymanego wciąż jadowitego pająka. Dopiero kiedy stworzenie opuściło czarną rękawiczkę, mógł sięgnąć po wewnętrzną kieszeń marynarki. Yamada na ten gest zachłystuje się powietrzem, spodziewając się widoku broni, tylko po to, by nieświadomie mógł się zaraz rozluźnić na widok grubego pliku banknotów. Niezrozumienie wręcz bije z niego, przegania strach, irytuje Yula jeszcze bardziej — Powiedz "aaa" — instruuje go, wpychając mu do ust yeny raczej bezceremonialnie — Zagryź mocno — radzi mu również, klepiąc go przyjaźnie po pozbawionej skaz części twarzy. Prostuje się jak kot, przeciągając się ze wciąż ćmionym papierosem, obracając się raczej zręcznie na pięcie i po wykonaniu kilku kroków, może znudzonym spojrzeniem sięgnąć zielonowłosego.
— Słyszeliście naszego niespodziewanego gościa, ręce — informuje swoich podopiecznych, a dryblas, ten, który nie ma w opiece owada wysuwa się na przód. Katana, którą trzyma jest raczej prosta, chociaż tuż pod głownią miecza opatrzona jest zwojem drutu kolczastego o długości dziesięciu centymetrów. Nie musi przyglądać się samemu zabiegowi, Szakal woli skupić się bardziej na samym Maruno. Może ta mała bestia go rozbawi, może rozczaruje jeszcze bardziej.
— Jeszcze jakieś życzenia chłopcze? — pyta, jakby w tle nie słychać było stłamszonego kolorowym papierem krzyku, jakby byli tutaj tylko sami pogrążeni w towarzyskiej rozmowie.
— Ręce — powtarza miękko, obserwując jak Shoma przemieszcza się, jak zbliża się do jego ofiary całkowicie nieświadomej istnienia innego bytu. Irytacja. Nie lubił się dzielić, nie lubił, kiedy ktoś, coś muskało chociaż odrobinę, wybraną na tę noc zabawkę. Małą, śliczną marionetkę, której należało rozbić głowę na dziesiątki elementów zdobionych gąbczastymi fragmentami mózgu. Ale ręce nie są złym wyborem, wręcz przeciwnie. To one oraz łeb były najistotniejsze w identyfikacji trupa, w końcu tożsamość po DNA była w głównej mierze rozpoznawana jeśli próbka już znajdowała się w bazie — Ręce — wzdycha wreszcie w jakiś sposób zawiedziony, odwracając się przez ramię ledwie na moment. Jedna z postaci czająca się za nim podchodzi usłużnie, bez słowa wyciągając przed siebie dłonie tak, by mógł przekazać nań trzymanego wciąż jadowitego pająka. Dopiero kiedy stworzenie opuściło czarną rękawiczkę, mógł sięgnąć po wewnętrzną kieszeń marynarki. Yamada na ten gest zachłystuje się powietrzem, spodziewając się widoku broni, tylko po to, by nieświadomie mógł się zaraz rozluźnić na widok grubego pliku banknotów. Niezrozumienie wręcz bije z niego, przegania strach, irytuje Yula jeszcze bardziej — Powiedz "aaa" — instruuje go, wpychając mu do ust yeny raczej bezceremonialnie — Zagryź mocno — radzi mu również, klepiąc go przyjaźnie po pozbawionej skaz części twarzy. Prostuje się jak kot, przeciągając się ze wciąż ćmionym papierosem, obracając się raczej zręcznie na pięcie i po wykonaniu kilku kroków, może znudzonym spojrzeniem sięgnąć zielonowłosego.
— Słyszeliście naszego niespodziewanego gościa, ręce — informuje swoich podopiecznych, a dryblas, ten, który nie ma w opiece owada wysuwa się na przód. Katana, którą trzyma jest raczej prosta, chociaż tuż pod głownią miecza opatrzona jest zwojem drutu kolczastego o długości dziesięciu centymetrów. Nie musi przyglądać się samemu zabiegowi, Szakal woli skupić się bardziej na samym Maruno. Może ta mała bestia go rozbawi, może rozczaruje jeszcze bardziej.
— Jeszcze jakieś życzenia chłopcze? — pyta, jakby w tle nie słychać było stłamszonego kolorowym papierem krzyku, jakby byli tutaj tylko sami pogrążeni w towarzyskiej rozmowie.
I can't decide whether
you should live or
Mae Haneul ubóstwia ten post.
maj 2038 roku