20.06.2037, godz. 16.00
Tego dnia padało.
Oczywiście. Właśnie dzisiaj, kiedy postanowiła przełamać się i odwiedzić Hotaru w szpitalu. To trochę tak, jakby los zaczął z niej drwić i przyglądać się w zaciekawieniu jej zmaganiom w pokonywaniu trudności i kłód jakie rzucano pod jej, dobre sobie, nogi.
Podróżowanie w deszczu było niezwykle uciążliwe, zwłaszcza dla osób niepełnosprawnych. Bo chociaż Yue posiadała elektryczny wózek, który wprawiała w ruch za pomocą przycisku a następnie dzięki gałce była w stanie nim kierować - to i on czasami się zacinał. Albo najzwyczajniej w świecie potrzebowała obu wolnych rąk.
Jazda po mokrych chodnikach była cięższa, niż zazwyczaj. A i kierowcy nie przejmowali się samotną dziewczyną na wózku, że nie zdąży odskoczyć, kiedy będą przejeżdżać tuż obok niej, przez kałużę. W przeszłości silniejszy wiatr niejednokrotnie wyrywał parasolkę z jej dłoni i nim zdołała ją złapać, zawsze kończyła tak samo - cała mokra. Bo przecież każdy się gdzieś spieszył. Każdy udawał, że jej nie widzi.
Dlatego nienawidziła wychodzić z domu, kiedy padało.
Ale dzisiaj musiała. Wreszcie to zrobiła. Nie mogła znów stchórzyć. Nie tym razem.
Od ich ostatniej rozmowy minął już dobry tydzień. A może i więcej? Straciła rachubę. Ale każdego, przeklętego dnia, wmawiała sobie, że "jutro to zrobi". Niestety, za każdym razem znajdowała jakąś wymówkę. Nawet najdrobniejsze rzeczy jak głupia wizyta pani od sprzątania (a która przecież przychodziła rano i zwijała się przed południem) była idealna do tego, by akurat tego dnia pozostać w domu.
Niebo przecięła jasna błyskawica, a po chwili otoczenie rozdarło głośne warczenie chmur. Yue jednak nawet nie drgnęła, wpatrując się przed siebie, trzymając w lewej dłoni parasol a prawą nieświadomie, acz nerwowo, gładziła koc, który otulał ją od pasa w dół.
Taksówka wyjątkowo się spóźniała.
* * *
Wpatrywała się w drzwi, za którymi znajdował się chłopak. Nie ruszyła się jednak od dobrych kilku minut.
Już od momentu, w którym przekroczyła próg szpitala czuła ścisk w gardle. Sama nie wiedziała jakim cudem udało jej się zapytać o pokój, w jakim się znajduje. Mokre kosmyki lepiły się do jej czoła, bo przecież kiedy taksówkarz pomagał jej wyjechać z samochodu, to zwiało jej parasolkę wystawiając dziewczynę na zimny deszcz.
Przedstawienie trwało, a los musiał czerpać garściami z tragikomedii, jaką prezentowała Yue.
Dobra. Teraz na pewno zapuka. No dalej, ręko, rusz się. Dasz radę.
Nadal nie drgnęła.
A może to jednak był zły pomysł? Może Arihyoshi-kun wcale nie chciał jej widzieć. Pewnie był zajęty. Pewnie miał wiele na głowie. Pewnie-
- Potrzebujesz pomocy? - cichy, acz sympatyczny głos rozbrzmiał tuż nad jej głową. Yue spojrzała zaskoczona na pochylającą się w jej stronę pielęgniarką.
- N-nie, ja tylko do kolegi. - odpowiedziała totalnie wybita z rytmu. Ciemnowłosa pokiwała jedynie głową i chwyciła za rączki wózka dziewczyny, po czym odwróciła ją tyłem do drzwi a sama zapukała. Z ust jasnowłosej wyrwało się ledwo słyszalne "nie", bo przecież nie była jeszcze gotowa na spotkanie. Niestety, nim zdołała
- To ja was zostawię. - pielęgniarka posłała ciepły uśmiech wpierw do Hotaru, a potem do Yue, po czym opuściła pomieszczenie, pozostawiając ich dwójkę sam na sam.
Wielokrotnie powtarzała sobie, jeszcze nim przyjechała do szpitala, niczym mantrę, co pierwsze powie kiedy wreszcie się spotkają. Nie chciała rzucać nic w stylu "jak się czujesz?", "jak się trzymasz?", "bardzo boli?" bo wiedziała, jak może na to zareagować.
Bo pamiętała, jak sama się czuła pod gradem z pozoru tak niewinnych pytań, ubranych w troskę. Nienawidziła ich. Przynajmniej w tamtym okresie.
W tle burza ponownie zagrzmiała, co sprowadziło Yue na ziemię. M U S I się odezwać, ale język jakby utknął w jej gardle. Poruszyła się niespokojnie, a siatka, którą miała na kolanach, zaszeleściła, przypominając tym samym o swoim istnieniu.
- Kupiłam ci pomarańcze. I mandarynki. I jabłka. Nie wiedziałam co wolisz, więc... - chciała mu ją podać, ale parasol, który złożony znajdował się obok, jak na złość spadł z hukiem na podłogę rozchlapując deszczowe krople dookoła. Yue wydała z siebie ciche "och" i schyliła się gwałtownie, aby go podnieść. Niestety, przez gwałtowny ruch i siatka zsunęła się z jej kolan, lądując nieopodal parasola w efekcie czego kilka owoców potoczyło się każdy w swoją stronę.
- Zaraz to pozbieram! - rzuciła o tonę zbyt głośnym i przejętym głosem, niemal od razu nurkując pod łóżko, niebezpiecznie przechylając się do przodu, sprawiając wrażenie, że lada moment sama dołączy do parasola i siatki.
Na całe szczęście znalazła złoty bilans i po chwili zaczęła się podnosić. Nim jednak wyprostowała plecy, Hotaru mógł usłyszeć, a nawet poczuć, uderzenie w spód łóżka w akompaniamencie stłamszonego jęku. Ostatecznie wynurzyła się na powierzchnię, masując bok głowy dłonią.
- Proszę. - podała mu siatkę z owocami, choć niewątpliwie kilka z nich wciąż pozostawało na wolności.
@Arihyoshi Hotaru
Ye Lian and Arihyoshi Hotaru szaleją za tym postem.
Bez końca, w stałej pętli nudnej powtarzalności, zastanawiał się jak do tego doszło. Miał dwadzieścia sześć lat, ale zdawał się starszy, o wiele bardziej niż wskazywała na to metryka; posiadał matkę, której siłą odrywano od spierzchniętych, łakomych warg zielone szyjki butelek, bo alkoholowy szum w skroniach pokochała bardziej niż rodzinę, miał siostrę, niesforną, od której buntów zaczynał siwieć na skroniach, a której powierzył wszystkie domowe obowiązki, gdy życie potoczyło się nie tą drogą, którą powinno, i miał dzieciaki, jak własne potomstwo, będące w rzeczywistości młodszym rodzeństwem, wymagające z jego strony ciepła i wyrozumiałości, czego najwidoczniej nie był w stanie im dać. Na złość samemu sobie był sceptykiem zwerbowanym w szeregi, których podwaliny sięgają egzorcystycznych korzeni; to przecież abstrakcyjny motyw jakiejś fantastyki złączony ciasnym szwem z szanowanym zawodem wojaka. W końcu żeliwne bronie palne odrzucił na rzecz smukłej katany, kompletnie niepasującej do nowoczesnej rzeczywistości. Podczas gdy reszta żołnierzy rozbiegała się po planie z ciążącymi u pasów kaburami, on wlókł za sobą staroświecki miecz używany prawie dwieście lat temu.
Życie mu się rozsypywało. Jego stała konsystencja zaczęła się rozpadać. Łapał to w pięści, ale proces przypominał próbę przytrzymania suchej konstrukcji z piasku. Im mocniej ściskał, tym bardziej psuł, tym więcej ziaren ściekało między drżącymi z nerwów palcami. Milczał jednak uparcie, nie potrafiąc zmusić się, aby wszystkie pretensje, pytania i wątpliwości przedarły się przez gulę w krtani. Klucha osiadła tam miękką formą, lepką jak ciasto. Całe dnie się nie odzywał, nawet podczas odwiedzin, gdy Reiko wparowywała żwawym krokiem, ciągnąc za sobą Karaia i Jun, w rękach jak lekarską torbę niosąc Yūdaia, mówił jak najmniej. Przez pierwsze dni łatwo było to zrzucić na karb operacji. Stracił sporo krwi. Stracił przyjaciela. Nikt nie dopytywał, nie zmuszał do ciągnięcia rozmów. Czasami mijały kwadranse, podczas których jedynym dźwiękiem był strzyk nożyka obierającego skórkę chrupkiego jabłka. Nie przepadał za gośćmi. Odpowiadał na pytania lekarzy, aby nie wywoływać sensacji, ale robił to krótko i lakonicznie; nie krył się z niechęcią. Chciał zostać sam. Chciał dalej myśleć nad rozwiązaniem.
Kiedy więc rozległo się pukanie do drzwi, w pierwszej chwili nie odwrócił głowy. Zdawało mu się, że to raz jeszcze medyk Tsunami albo chirurg z tą samą listą nudnych formalności. Kątem oka wychwycił biały strój, dopasował do tego stukot niskich obcasów. Pielęgniarka. Zatem musiało być po siedemnastej, pora ostatniego obchodu. Odetchnął nisko, zamykając ułożoną na nogach książkę i z nietuszowanym niesmakiem przeniósł spojrzenie z okna na...
Wargi drgnęły; widać było jak układają się w pierwszą sylabę, w nieme Chi..., które nigdy nie opuściło gardła. Przez chwilę wpatrywał się jedynie w mokre strąki jasnych włosów, w alabastrową twarz, powierzchnią przypominającą perłę, wilgotną od deszczu.
- To ja was zostawię.
Stukot tych samych butów, które tu weszły, zniknął za drzwiami. Sala w lazarecie nagle wydawała się dwa razy ciaśniejsza, przybliżyły się ściany, sufit osunął o pół metra. W ciemnych źrenicach rozbłysło niedowierzanie. Palce luźno oparte o okładkę lektury zwinęły się w pięść.
Zdawał się nawet nie zareagować na gwałtowność dziewczyny, jakby nie potrafił nadążyć za chaosem otoczenia. Poruszał się w psychicznej melasie, zawsze o krok za tym, co zrobiła Chishiya. Potrzebował zatem kilkunastu długich, napiętych sekund, podczas których szczupła dłoń Yue rozmasowywała uderzenie, by się odezwać.
Brzmiał jakby ktoś żywcem oddzierał tkanki z jego przełyku.
- Co tutaj robisz? - Ostrości wyrażonej w słowach nie złagodził głośny huk odkładanej na nocną szafkę książki. Brzmiało jakby ktoś pociągnął za spust.
Jakby kogoś trafiono.
Odetchnął, rozcierając podbite fioletem powieki.
- W taką pogodę... - uściślił, czując gorąco zrezygnowanego oddechu we wnętrzu ręki.
Lało od samego rana. Ulewa przechodziła w drobniejszy deszcz, by zaraz znów chlusnąć z pełną mocą. To już nie były jedynie zacięcia. To były wiadra wylewane na czubki głów tych, którzy zapomnieli o istnieniu przeziębień.
Zsuwając dłoń z oblicza zmusił się, aby raz jeszcze zerknąć ku dziewczynie. Nie powinien być zły za jej lekkomyślność; nie po tym, jak z taką gorliwością przybyła do wojskowego szpitala, jak zaprezentowała siatkę po brzegi wypchaną owocami. Pakunek spoczął na brzegu łóżka, po plastikowej torbie spływały krople, mocząc materac i naciągnięte na niego prześcieradło.
Zrobiła wszystko, aby tu dotrzeć, a on zachowywał się jak palant.
Kompletny dupek.
- Mam ręcznik w torbie.
Nie pamiętał kiedy ostatnim razem wypowiedział tak dużo zdań w tak krótkim czasie. Kiedy poruszył się więcej niż to konieczne. Kiedy schylił się, opierając dla równowagi o metalowy brzeg posłania, aby złapać za sportową torbę rzuconą na podłogę i szarpnąć ją do góry.
Wizg zamka błyskawicznego towarzyszył zapachowi męskich perfum, skumulowanym wewnątrz ekwipunku i najwidoczniej czekającym na to, aż ktoś go uwolni. Nie trzeba było zresztą długo szukać; złożony schludnie ręcznik leżał na samym szczycie zawartości. Miękka faktura przywodziła skojarzenie z przyjemnymi tkaninami, które chce się głaskać, przyciskać do policzka.
- Zachorujesz, jeżeli nie doprowadzisz się do porządku.
Był dżentelmenem, więc odwrócił wzrok od lepiących się do skóry ubrań. Od prześwitujących, cienkich warstw, rysujących kształt ciała; ładnych obojczyków, czerni opinającej piersi.
- Wybierz z torby dla siebie jakieś suche rzeczy. - Odchrząkując, zdał sobie sprawę, że za dużo tu rozkazów, za mało próśb. Nie udało mu się jednak powiedzieć nic więcej. Tylko oczy mocniej się przymrużyły i szczęka zacisnęła silniej.
Życie mu się rozsypywało. Jego stała konsystencja zaczęła się rozpadać. Łapał to w pięści, ale proces przypominał próbę przytrzymania suchej konstrukcji z piasku. Im mocniej ściskał, tym bardziej psuł, tym więcej ziaren ściekało między drżącymi z nerwów palcami. Milczał jednak uparcie, nie potrafiąc zmusić się, aby wszystkie pretensje, pytania i wątpliwości przedarły się przez gulę w krtani. Klucha osiadła tam miękką formą, lepką jak ciasto. Całe dnie się nie odzywał, nawet podczas odwiedzin, gdy Reiko wparowywała żwawym krokiem, ciągnąc za sobą Karaia i Jun, w rękach jak lekarską torbę niosąc Yūdaia, mówił jak najmniej. Przez pierwsze dni łatwo było to zrzucić na karb operacji. Stracił sporo krwi. Stracił przyjaciela. Nikt nie dopytywał, nie zmuszał do ciągnięcia rozmów. Czasami mijały kwadranse, podczas których jedynym dźwiękiem był strzyk nożyka obierającego skórkę chrupkiego jabłka. Nie przepadał za gośćmi. Odpowiadał na pytania lekarzy, aby nie wywoływać sensacji, ale robił to krótko i lakonicznie; nie krył się z niechęcią. Chciał zostać sam. Chciał dalej myśleć nad rozwiązaniem.
Kiedy więc rozległo się pukanie do drzwi, w pierwszej chwili nie odwrócił głowy. Zdawało mu się, że to raz jeszcze medyk Tsunami albo chirurg z tą samą listą nudnych formalności. Kątem oka wychwycił biały strój, dopasował do tego stukot niskich obcasów. Pielęgniarka. Zatem musiało być po siedemnastej, pora ostatniego obchodu. Odetchnął nisko, zamykając ułożoną na nogach książkę i z nietuszowanym niesmakiem przeniósł spojrzenie z okna na...
Wargi drgnęły; widać było jak układają się w pierwszą sylabę, w nieme Chi..., które nigdy nie opuściło gardła. Przez chwilę wpatrywał się jedynie w mokre strąki jasnych włosów, w alabastrową twarz, powierzchnią przypominającą perłę, wilgotną od deszczu.
- To ja was zostawię.
Stukot tych samych butów, które tu weszły, zniknął za drzwiami. Sala w lazarecie nagle wydawała się dwa razy ciaśniejsza, przybliżyły się ściany, sufit osunął o pół metra. W ciemnych źrenicach rozbłysło niedowierzanie. Palce luźno oparte o okładkę lektury zwinęły się w pięść.
Zdawał się nawet nie zareagować na gwałtowność dziewczyny, jakby nie potrafił nadążyć za chaosem otoczenia. Poruszał się w psychicznej melasie, zawsze o krok za tym, co zrobiła Chishiya. Potrzebował zatem kilkunastu długich, napiętych sekund, podczas których szczupła dłoń Yue rozmasowywała uderzenie, by się odezwać.
Brzmiał jakby ktoś żywcem oddzierał tkanki z jego przełyku.
- Co tutaj robisz? - Ostrości wyrażonej w słowach nie złagodził głośny huk odkładanej na nocną szafkę książki. Brzmiało jakby ktoś pociągnął za spust.
Jakby kogoś trafiono.
Odetchnął, rozcierając podbite fioletem powieki.
- W taką pogodę... - uściślił, czując gorąco zrezygnowanego oddechu we wnętrzu ręki.
Lało od samego rana. Ulewa przechodziła w drobniejszy deszcz, by zaraz znów chlusnąć z pełną mocą. To już nie były jedynie zacięcia. To były wiadra wylewane na czubki głów tych, którzy zapomnieli o istnieniu przeziębień.
Zsuwając dłoń z oblicza zmusił się, aby raz jeszcze zerknąć ku dziewczynie. Nie powinien być zły za jej lekkomyślność; nie po tym, jak z taką gorliwością przybyła do wojskowego szpitala, jak zaprezentowała siatkę po brzegi wypchaną owocami. Pakunek spoczął na brzegu łóżka, po plastikowej torbie spływały krople, mocząc materac i naciągnięte na niego prześcieradło.
Zrobiła wszystko, aby tu dotrzeć, a on zachowywał się jak palant.
Kompletny dupek.
- Mam ręcznik w torbie.
Nie pamiętał kiedy ostatnim razem wypowiedział tak dużo zdań w tak krótkim czasie. Kiedy poruszył się więcej niż to konieczne. Kiedy schylił się, opierając dla równowagi o metalowy brzeg posłania, aby złapać za sportową torbę rzuconą na podłogę i szarpnąć ją do góry.
Wizg zamka błyskawicznego towarzyszył zapachowi męskich perfum, skumulowanym wewnątrz ekwipunku i najwidoczniej czekającym na to, aż ktoś go uwolni. Nie trzeba było zresztą długo szukać; złożony schludnie ręcznik leżał na samym szczycie zawartości. Miękka faktura przywodziła skojarzenie z przyjemnymi tkaninami, które chce się głaskać, przyciskać do policzka.
- Zachorujesz, jeżeli nie doprowadzisz się do porządku.
Był dżentelmenem, więc odwrócił wzrok od lepiących się do skóry ubrań. Od prześwitujących, cienkich warstw, rysujących kształt ciała; ładnych obojczyków, czerni opinającej piersi.
- Wybierz z torby dla siebie jakieś suche rzeczy. - Odchrząkując, zdał sobie sprawę, że za dużo tu rozkazów, za mało próśb. Nie udało mu się jednak powiedzieć nic więcej. Tylko oczy mocniej się przymrużyły i szczęka zacisnęła silniej.
Seiwa-Genji Enma, Ye Lian and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Deszcz za oknem zdawał się nabierać na sile, uderzając jeszcze mocniej ciężkimi kroplami o szyby szpitalnej sali. Ich dźwięk roznosił się echem po pomieszczeniu, a serce dziewczyny biło w jego rytm. Każde słowo wypowiedziane przez chłopaka; każdy jego ruch; każde spojrzenie i gest, wywoływało drżenie całego ciało.
A może to po prostu iluzja? I realnym sprawcą tej katorgi był chłód mokrego ubrania mocno przylegającego do jej ciała?
Chciała tak wiele powiedzieć, a jednocześnie wolała milczeć. Samo przebywanie w jego obecności było wystarczające. Nie widzieli się tak długo. Tygodnie? Miesiące? Lata? Nie wiedziała. Czas mieszał się w jedną papkę, kleistą, rozlewającą się powoli po jej sercu i żołądku.
Było duszno. Ale i zimno.
"Co tutaj robisz?"
Zabrzmiało jak wyrzut, jak uderzenie bicza po nagiej skórze. Oskarżenie, że w ogóle śmiała pomyśleć o tak idiotycznym pomyśle, aby tu przyjechać. Ale czasu nie cofnie, ani też decyzji. Ani tej, ani żadnej innej. Tak samo jak podczas tamtej, pamiętnej nocy, która przekreśliła jej całe życie. Głęboki wdech, i wydech. Konsekwencje ciążyły na jej drobnych ramionach, ale mimo wszystko nie żałowała dzisiejszego przyjazdu. Wreszcie go ujrzała. Bladego, z podkrążonymi oczami, umęczonego. Ludzkiego.
Zapewne przerażonego wewnętrznie sytuacją, w jakiej się znalazł.
- Byłam.. byłam w okolicy i pomyślałam, że wreszcie cię odwiedzę, Arihyoshi-kun - kłamstwo prześlizgnęło się przez gardło zaskakująco łatwo, choć gest odgarnięcia mokrych i jasnych włosów za ucho był zdradziecki. Yue nie miała problemów z kłamstwami. Wychowywała się na nich. Karmiła nimi niczym pisklę było karmione przez matkę. A mimo to przy nim miała wrażenie, że jest niczym otwarta księga, z której tak łatwo było wyczytać wszelakie emocje.
- Nie martw się, długo czasu ci nie zajmę! Chciałam tylko sprawdzić, jak- - zamilkła, bo głupie i jakże trywialne "czujesz" teraz wydawało jej się wyjątkowo obrzydliwe.
Jak się czujesz.
Dajesz radę?
Będzie dobrze.
Żadna osoba, która dopiero co została uświadomiona o swoim kalectwie nie chciała o tym słyszeć. Jak się czuła? Oczywiście, że źle. Czy dawała radę? Bynajmniej, przecież będzie zdana teraz na łaskę innych, a przynajmniej w ciągu najbliższych miesięcy. Będzie dobrze? Czyżby?
Yue bardzo często dawała rady koleżankom, czy nawet i kolegom z pracy. W różnych sprawach. Sercowych. Zawodowych. Czy bardziej przyziemnych jak dobór idealnej sukienki czy fryzury. Ale jak na ironię, kiedy przychodziło co do czego, a sytuacja dotyczyła jej samej - gubiła się niczym dziecko we mgle, które nie było w stanie odnaleźć odpowiedniej drogi. Nie wiedziała co mówić. Jak się zachować. Co robić.
Zwłaszcza przy nim.
- N-nie trzeba! Nic mi nie będzie! Zaraz przeschnę, i- i- - zamilkła momentalnie, zdając sobie sprawę z tego, jak w rzeczywistości wygląda. Biała bluzka zbyt mocno przylegała do jej ciała eksponując zdecydowanie za wiele, aniżeli powinna. Dziewczyna instynktownie zakryła się dłońmi kuląc na wózku. Chciała zapaść się pod ziemię. Uciec. Zniknąć. Wyparować.
Głupia gęś, jęknęła w myślach czując, jak jej twarz robi się cała czerwona. Lekko drżącą dłonią sięgnęła po ręcznikjakże miękki, i narzuciła go sobie na głowę. Pomimo faktu, że Arihyoshi odwrócił głowę, ona sama odwróciła się wózkiem tyłem do niego, uprzednio wyciągając z torby pierwszą rzecz, jaką jej palce napotkały.
- Dziękuję. I przepraszam za kłopot. - szepnęła, choć w ciszy, jaka zapanowała w pomieszczeniu nawet szept wydawał się krzykiem. Rozpięła bluzkę, guzik po guzik, a potem przewiesiła ją przez oparcie krzesła obok, aby choć trochę przeschła. Pospiesznie zaczęła pocierać jasne włosy, czując, że zaraz zemdleje. Ze wstydu, ale również dziwnej ekscytacji. Ręcznik, choć czysty, pachniał wyjątkowo intensywnie chłopakiem. Miała wrażenie, że każde miejsce na ciele, które musnęła materiałem; ramiona, szyja, zagłębienie między piersiami, brzuch - jest teraz naznaczone jego zapachem.
Nie narzekała. Oczywiście, że nie.
Odłożyła ręcznik na krzesło, lecz tym razem na siedzenie, a potem przeciągnęła przez głowę szarą bluzę, która wydawała się zaskakująco duża. Ale była ciepła. I należała do niego.
Odwróciła się ponownie frontem do niego, chociaż zrobiła to z niechęcią. Nie chciała spojrzeć mu w oczy. Bała się, jak struchlałe jagnię.
- Już.. - zerknęła w bok, w stronę siatki. Może dla rozładowania atmosfery i przede wszystkim rozcieńczenia żenady, jaką sobą prezentowała, powinna obrać mu pomarańcze? Albo jabłka? Zawsze robią tak w nowelach albo mangach, które czyta.
Tylko że to rzeczywistość, a nie kolejna, romantyczna historia z happy endem. Tutaj nie było miejsca na happy end. Była w pełni tego świadoma, że nie zasługuje na to. Nie po tym, co się wydarzyło.
Naciągnęła rękawy szarej bluzy, a długie i jasne palce praktycznie zniknęły w połach materiału. Wzrok mimochodem utknął w miejscu, gdzie powinna znajdować się jego noga. Miejscu, które teraz płonęło pustką pod kołdrą.
- Zacząłeś już rehabilitacje? - zapytała, przenosząc spojrzeniez ociągnięciem na ciemnowłosego. Nie było sensu unikać tematu. Ani też udawać, że nie zauważa ani też nie wie o jego kalectwie. Bo wiedziała. I widziała.
- Im szybciej zaczniesz, tym lepiej. Kiedy zamierzają cię wypuścić?
@Arihyoshi Hotaru
A może to po prostu iluzja? I realnym sprawcą tej katorgi był chłód mokrego ubrania mocno przylegającego do jej ciała?
Chciała tak wiele powiedzieć, a jednocześnie wolała milczeć. Samo przebywanie w jego obecności było wystarczające. Nie widzieli się tak długo. Tygodnie? Miesiące? Lata? Nie wiedziała. Czas mieszał się w jedną papkę, kleistą, rozlewającą się powoli po jej sercu i żołądku.
Było duszno. Ale i zimno.
"Co tutaj robisz?"
Zabrzmiało jak wyrzut, jak uderzenie bicza po nagiej skórze. Oskarżenie, że w ogóle śmiała pomyśleć o tak idiotycznym pomyśle, aby tu przyjechać. Ale czasu nie cofnie, ani też decyzji. Ani tej, ani żadnej innej. Tak samo jak podczas tamtej, pamiętnej nocy, która przekreśliła jej całe życie. Głęboki wdech, i wydech. Konsekwencje ciążyły na jej drobnych ramionach, ale mimo wszystko nie żałowała dzisiejszego przyjazdu. Wreszcie go ujrzała. Bladego, z podkrążonymi oczami, umęczonego. Ludzkiego.
Zapewne przerażonego wewnętrznie sytuacją, w jakiej się znalazł.
- Byłam.. byłam w okolicy i pomyślałam, że wreszcie cię odwiedzę, Arihyoshi-kun - kłamstwo prześlizgnęło się przez gardło zaskakująco łatwo, choć gest odgarnięcia mokrych i jasnych włosów za ucho był zdradziecki. Yue nie miała problemów z kłamstwami. Wychowywała się na nich. Karmiła nimi niczym pisklę było karmione przez matkę. A mimo to przy nim miała wrażenie, że jest niczym otwarta księga, z której tak łatwo było wyczytać wszelakie emocje.
- Nie martw się, długo czasu ci nie zajmę! Chciałam tylko sprawdzić, jak- - zamilkła, bo głupie i jakże trywialne "czujesz" teraz wydawało jej się wyjątkowo obrzydliwe.
Jak się czujesz.
Dajesz radę?
Będzie dobrze.
Żadna osoba, która dopiero co została uświadomiona o swoim kalectwie nie chciała o tym słyszeć. Jak się czuła? Oczywiście, że źle. Czy dawała radę? Bynajmniej, przecież będzie zdana teraz na łaskę innych, a przynajmniej w ciągu najbliższych miesięcy. Będzie dobrze? Czyżby?
Yue bardzo często dawała rady koleżankom, czy nawet i kolegom z pracy. W różnych sprawach. Sercowych. Zawodowych. Czy bardziej przyziemnych jak dobór idealnej sukienki czy fryzury. Ale jak na ironię, kiedy przychodziło co do czego, a sytuacja dotyczyła jej samej - gubiła się niczym dziecko we mgle, które nie było w stanie odnaleźć odpowiedniej drogi. Nie wiedziała co mówić. Jak się zachować. Co robić.
Zwłaszcza przy nim.
- N-nie trzeba! Nic mi nie będzie! Zaraz przeschnę, i- i- - zamilkła momentalnie, zdając sobie sprawę z tego, jak w rzeczywistości wygląda. Biała bluzka zbyt mocno przylegała do jej ciała eksponując zdecydowanie za wiele, aniżeli powinna. Dziewczyna instynktownie zakryła się dłońmi kuląc na wózku. Chciała zapaść się pod ziemię. Uciec. Zniknąć. Wyparować.
Głupia gęś, jęknęła w myślach czując, jak jej twarz robi się cała czerwona. Lekko drżącą dłonią sięgnęła po ręcznik
- Dziękuję. I przepraszam za kłopot. - szepnęła, choć w ciszy, jaka zapanowała w pomieszczeniu nawet szept wydawał się krzykiem. Rozpięła bluzkę, guzik po guzik, a potem przewiesiła ją przez oparcie krzesła obok, aby choć trochę przeschła. Pospiesznie zaczęła pocierać jasne włosy, czując, że zaraz zemdleje. Ze wstydu, ale również dziwnej ekscytacji. Ręcznik, choć czysty, pachniał wyjątkowo intensywnie chłopakiem. Miała wrażenie, że każde miejsce na ciele, które musnęła materiałem; ramiona, szyja, zagłębienie między piersiami, brzuch - jest teraz naznaczone jego zapachem.
Nie narzekała. Oczywiście, że nie.
Odłożyła ręcznik na krzesło, lecz tym razem na siedzenie, a potem przeciągnęła przez głowę szarą bluzę, która wydawała się zaskakująco duża. Ale była ciepła. I należała do niego.
Odwróciła się ponownie frontem do niego, chociaż zrobiła to z niechęcią. Nie chciała spojrzeć mu w oczy. Bała się, jak struchlałe jagnię.
- Już.. - zerknęła w bok, w stronę siatki. Może dla rozładowania atmosfery i przede wszystkim rozcieńczenia żenady, jaką sobą prezentowała, powinna obrać mu pomarańcze? Albo jabłka? Zawsze robią tak w nowelach albo mangach, które czyta.
Tylko że to rzeczywistość, a nie kolejna, romantyczna historia z happy endem. Tutaj nie było miejsca na happy end. Była w pełni tego świadoma, że nie zasługuje na to. Nie po tym, co się wydarzyło.
Naciągnęła rękawy szarej bluzy, a długie i jasne palce praktycznie zniknęły w połach materiału. Wzrok mimochodem utknął w miejscu, gdzie powinna znajdować się jego noga. Miejscu, które teraz płonęło pustką pod kołdrą.
- Zacząłeś już rehabilitacje? - zapytała, przenosząc spojrzenie
- Im szybciej zaczniesz, tym lepiej. Kiedy zamierzają cię wypuścić?
@Arihyoshi Hotaru
Arihyoshi Hotaru ubóstwia ten post.
Ulewa za oknami wywoływała szum. A może to tylko szmer krwi w skroniach, w uszach, w opuszkach palców opartych na białej, grubej kołdrze. Powolne bicie serca odczuwał prawie w każdym zakamarku ciała; tłukło rytmicznie, ale spokojnie, bez ekscytacji, którą emanowała Chishiya. Bez wątpienia stan rzeczy uległby zmianie, gdyby jednak pozwolił sobie zerknąć w jej kierunku, zainteresować się śnieżnym konturem szczupłych ramion i wciąż wilgotną od deszczu sylwetką, ale twardo trzymał się postanowień. Dobrze go wychowano; dobrze sam się wychował. Mając wzorce reprezentowane przez matkę i jej partnera prędko zrozumiał cechy, których nie chciał być przedstawicielem. Wypleniał je więc z siebie jak wyplenia się kiełkujące chwasty, rozkopywał ziemię, wygrzebywał korzenie, aby nigdy więcej nie odrosły. Odrzucił masę wariantów mogących wzbogacić lakoniczny charakter - ale dzięki temu utrzymał wzrok na szarości po drugiej stornie okna. Dziewczyna mogła się więc przebrać bez zbędnych obserwatorów; chciał jej powiedzieć, by się nie przejmowała. To nie jej wina. Właściwie była godna podziwu przedzierając się przez pogodową anomalię, byle tylko przytargać świeże owoce dla kogoś, kogo przecież traktowała jak obcego. Usta pozostały nieruchome jak zawsze; wściekało go to miejscami, drażniło jak wewnętrzne ciernie ocierające o wrażliwy miąższ organizmu. Dlaczego jak raz nie mógł być miły? Nie mógł dać rady się uśmiechnąć, choćby skinąć głową w podzięce? Jedyne na co się zdobył to przymrużenie powiek, jakby tyle było w stanie wystarczyć, aby zrekompensować jej cały trud włożony w podróż. Szczerze wątpił, że po prostu była w pobliżu; w tych nielicznych sytuacjach, w których zostawali sami, wywiązując między sobą rozmowę (choć bardziej jednostronny dialog ze sporadycznymi pomrukiwaniami, a niekiedy wręcz monolog), zdążył zorientować się ile Chishiya jest w stanie zbagatelizować, byle nie wyszło, że jej zależało.
- Już...
Za fatygę był jej winny choć tyle, by wreszcie rozsznurować gębę; spojrzeć jej prosto w oczy i wykrztusić z siebie więcej niż pół marnego zdania. Czytał tyle książek, zwłaszcza teraz, gdy czas zdawał się nie płynąć w ogóle, a jednak zapominał dźwięki wyrazów, ich posmak na krańcu języka. Większość traktował jak coś obcego i niekształtnego, coś, co drobinkami szkła raniło wargi, ilekroć próbował je z siebie wydobyć. Obracając głowę twarzą do jasnowłosej zdawał się niechętny do odpowiedzi. Nie był zły w dosłownym znaczeniu. Zrezygnowany? Sfrustrowany? Bardziej. Te bezsilne emocje odbijały się w czerni źrenic, w ściągniętych brwiach, między którymi na stałe już wyryła się lwia zmarszczka. - Jeszcze nie - odpowiedź padła po długiej przerwie; tyczyła się rehabilitacji, co nie było do końca prawdą. Nie uważał jednak tego, co aktualnie mu serwowano, jako przebieg rzeczywistych ćwiczeń. - Taka rana długo się goi - wyjaśnił z tym dziwnym niesmakiem, jakby coś mu oblało cierpkim sokiem cytrusów podniebienie. - Nawet do trzech miesięcy. - Czasem dłużej; rozbrzmiewało między nimi. Do pół roku. - Rozpoczęcie więc niekoniecznie zależy ode mnie. Ale wychodzę niebawem.
Taką miał nadzieję i ta nadzieja mieściła się w rogówkach, w drgnieniu kącików ust, zaraz lekko zaciśniętych. Choć naprawdę chciał się stąd wydostać, przestać wdychać szpitalny zapach medykamentów i środków czystości, wyrwać się spod dłoni pielęgniarek i lekarzy, wciąż gdzieś w tyle głowy odzywał się głos, że Yuudai nie zrozumie jego kalectwa, Jun zacznie zadawać serię niewygodnych pytań, a Karai przez długi czas nie będzie potrafił podejść, z całą pewnością sceptycznie nastawiony do widoku bandaży i fizycznej ułomności, zbyt mocno kojarzącej się z plastrami zasłaniającymi siniaki, otarcia, ślady po uderzeniach z etapu, który nie powróci w rzeczywistości, ale który dla niego wciąż się jeszcze nie zakończył.
Zerwał kontakt wzrokowy, przenosząc uwagę na siatkę z owocami; leżała w miejscu luki, tam, gdzie pościel powinna być wypukła, odznaczać się formą smukłej, umięśnionej łydki i lekkim wybiciem tam, gdzie znajdowałaby się stopa. Przestrzeń była jednak płaska, ironicznie idealna, aby coś umieścić.
Sięgnął po pierwszy z owoców, niewielką, słodką mandarynkę. Obieranie jej nie stanowiło żadnego problemu dla utrzymanych w porządku paznokci. - Ładnie ci w tej bluzie. - Suchy tekst; stwierdzenie faktu. Równie dobrze mógł nawiązać do pogody; okazywała się równie szara co tkanina ocieplająca teraz dziewczynę. - Jest za duża, ale może nada się do spania. - Mówił coraz ciszej, z wyraźnym trudem, stale okraszonym poranną chrypą. Zdarcie więzadeł głosowych kogoś kto pół nocy wydzierał się na koncercie ulubionego zespołu, choć to jasne, że Hotaru nie był ani na występie, ani w ogóle nigdzie poza obrębem medycznej placówki.
Odkładał skórki owocu o białych wnętrzach na brzegu równie białego materaca.
- Co u ciebie?
W tym jednym pytaniu mieściło się wszystko - pragnienie zmiany tematu, skąpe zainteresowanie wobec tego, co mogła robić dziewczyna dzisiejszego poranka i wczesnego popołudnia, ale też zahaczać o sprawy, które wiązały się z kolei z jej zdrowiem. Odbijał piłeczkę: u mnie jak widać. A u ciebie? Jakieś perspektywy?
Wsuwając kciuki we wnętrze krągłości mandarynki rozdzielił ją i podał połowę jasnowłosej, lewą dłoń unosząc na wysokość swojej brody i kciukiem wydzielając cząstkę, by położyć ją zaraz między wargami.
- Już...
Za fatygę był jej winny choć tyle, by wreszcie rozsznurować gębę; spojrzeć jej prosto w oczy i wykrztusić z siebie więcej niż pół marnego zdania. Czytał tyle książek, zwłaszcza teraz, gdy czas zdawał się nie płynąć w ogóle, a jednak zapominał dźwięki wyrazów, ich posmak na krańcu języka. Większość traktował jak coś obcego i niekształtnego, coś, co drobinkami szkła raniło wargi, ilekroć próbował je z siebie wydobyć. Obracając głowę twarzą do jasnowłosej zdawał się niechętny do odpowiedzi. Nie był zły w dosłownym znaczeniu. Zrezygnowany? Sfrustrowany? Bardziej. Te bezsilne emocje odbijały się w czerni źrenic, w ściągniętych brwiach, między którymi na stałe już wyryła się lwia zmarszczka. - Jeszcze nie - odpowiedź padła po długiej przerwie; tyczyła się rehabilitacji, co nie było do końca prawdą. Nie uważał jednak tego, co aktualnie mu serwowano, jako przebieg rzeczywistych ćwiczeń. - Taka rana długo się goi - wyjaśnił z tym dziwnym niesmakiem, jakby coś mu oblało cierpkim sokiem cytrusów podniebienie. - Nawet do trzech miesięcy. - Czasem dłużej; rozbrzmiewało między nimi. Do pół roku. - Rozpoczęcie więc niekoniecznie zależy ode mnie. Ale wychodzę niebawem.
Taką miał nadzieję i ta nadzieja mieściła się w rogówkach, w drgnieniu kącików ust, zaraz lekko zaciśniętych. Choć naprawdę chciał się stąd wydostać, przestać wdychać szpitalny zapach medykamentów i środków czystości, wyrwać się spod dłoni pielęgniarek i lekarzy, wciąż gdzieś w tyle głowy odzywał się głos, że Yuudai nie zrozumie jego kalectwa, Jun zacznie zadawać serię niewygodnych pytań, a Karai przez długi czas nie będzie potrafił podejść, z całą pewnością sceptycznie nastawiony do widoku bandaży i fizycznej ułomności, zbyt mocno kojarzącej się z plastrami zasłaniającymi siniaki, otarcia, ślady po uderzeniach z etapu, który nie powróci w rzeczywistości, ale który dla niego wciąż się jeszcze nie zakończył.
Zerwał kontakt wzrokowy, przenosząc uwagę na siatkę z owocami; leżała w miejscu luki, tam, gdzie pościel powinna być wypukła, odznaczać się formą smukłej, umięśnionej łydki i lekkim wybiciem tam, gdzie znajdowałaby się stopa. Przestrzeń była jednak płaska, ironicznie idealna, aby coś umieścić.
Sięgnął po pierwszy z owoców, niewielką, słodką mandarynkę. Obieranie jej nie stanowiło żadnego problemu dla utrzymanych w porządku paznokci. - Ładnie ci w tej bluzie. - Suchy tekst; stwierdzenie faktu. Równie dobrze mógł nawiązać do pogody; okazywała się równie szara co tkanina ocieplająca teraz dziewczynę. - Jest za duża, ale może nada się do spania. - Mówił coraz ciszej, z wyraźnym trudem, stale okraszonym poranną chrypą. Zdarcie więzadeł głosowych kogoś kto pół nocy wydzierał się na koncercie ulubionego zespołu, choć to jasne, że Hotaru nie był ani na występie, ani w ogóle nigdzie poza obrębem medycznej placówki.
Odkładał skórki owocu o białych wnętrzach na brzegu równie białego materaca.
- Co u ciebie?
W tym jednym pytaniu mieściło się wszystko - pragnienie zmiany tematu, skąpe zainteresowanie wobec tego, co mogła robić dziewczyna dzisiejszego poranka i wczesnego popołudnia, ale też zahaczać o sprawy, które wiązały się z kolei z jej zdrowiem. Odbijał piłeczkę: u mnie jak widać. A u ciebie? Jakieś perspektywy?
Wsuwając kciuki we wnętrze krągłości mandarynki rozdzielił ją i podał połowę jasnowłosej, lewą dłoń unosząc na wysokość swojej brody i kciukiem wydzielając cząstkę, by położyć ją zaraz między wargami.
Chishiya Yue ubóstwia ten post.
Chishiya już dawno temu porzuciła wiarę w cuda. Bo coś takiego nie istniało, a przynajmniej nie w jej osobistym słowniku. Wiedziała, że już nigdy nie zatańczy. Nie będzie biegać, a każdy krok będzie katorgą jakby chodziła boso po rozżarzonym węglu. Wiedziała też, że już nigdy nie będzie w pełni sprawna. "Będzie dobrze" było obrzydliwym kłamstwem, którym była karmiona tuż po wypadku i na samo jego wspomnienie odczuwała chłodny ścisk w żołądku wywołujący mdłości.
Już nic nigdy nie będzie takie samo.
Wraz z każdym nowym dniem próbowała się z tym pogodzić, oszukując samą siebie, że wreszcie dała radę, że psychicznie przyjęła z pokorą to, co otrzymała od losu. Na zewnątrz próbowała wyglądać na kogoś, na kim nagła niepełnosprawność nie odcisnęła permanentnego piętna; uśmiechnięta lecz zdystansowana. Iluzja. Iluzja. Iluzja.
Każdego poranka krzyczała wewnętrznie. Każdego popołudnia przeklinała ciało, w jakim miała spędzić resztę życia. Każdego wieczoru jej dusza łkała i zawodziła. Nienawidziła siebie. Nienawidziła świata. Nienawidziła samotności, którą wybrała, bo nie potrafiła przed nikim otworzyć się na tyle, by zdradzić w jak wielkiej rozsypce była. Że każdy oddech bolał i każde uniesienie klatki piersiowej sprawiało, że kolejne fragmenty zdrowego rozsądku odpadały. Była zmęczona ciągłą walką o jutro. Wiecznymi treningami, bolesnymi i rozrywającymi jej ciało rehabilitacjami tylko po to, by mogła samodzielnie przejść kilka kroków. A mimo to parła na przód. Walczyła dalej, oddychają kłamstwami i żyjąc w iluzji, którą sama kreowała.
- Rozumiem. - odpowiedziała cicho, nie zamierzając więcej drążyć tego tematu. Nie musiała się nawet domyślać z jakim trudem słowa "taka rana długo się goi" przeszły przez jego gardło. Przecież doskonale wiedziała. Tak jak to, że z czasem wcale nie będzie lżej. - Chciałabym tylko, żebyś wiedział, że w razie potrzeby możesz na mnie liczyć. Mogę zająć się twoim rodzeństwem, albo jeżeli chciałbyś pogadać, albo potrzebował czegokolwiek. To dzw-- albo pisz. - uśmiechnęła się niepewnie, nie do końca wiedząc, jak Hotaru mógłby odczytać jej zamiary. Nie miała nic złego na myśli, a już na pewno nie chciała podważać jego kompetencji oraz samodzielności.
Bo mimo wszystko, gdzieś podskórnie czuła, że Hotaru sobie poradzi. Pomimo "tak długo gojącej się rany".
Niepewność zaczynała wkradać się pomiędzy nich, choć teraz o wiele bardziej pasowało stwierdzenie "nerwowość". Yue zazwyczaj utrzymywała gardę w stosunku do innych ludzi. Dystans udekorowany cząstkami lodu był jej codziennością. W przypadku niektórych, chociażby Seiyi, otwierała się o wiele bardziej, ukazując tę drugą stronę, cieplejszą. Ale w przypadku Arihyoshiego było zawsze inaczej. Czuła się jak nastolatka, która ma ochotę uciec i się schować tylko dlatego, że jej nastoletnia miłostka posłała w jej stronę spojrzenie.
Drżące palce sięgnęły jasnych kosmyków i potarła je w nerwowym geście. Z Hotaru zawsze ciężko prowadziło się dyskusje, ale absolutnie nie było to niczym złym, przynajmniej z jej perspektywy. Lubiła jego samo towarzystwo. Nic więcej. Nawet cisza pomiędzy nimi bywała kojąca, choć sama dziewczyna łapała się na tym, że czuła się zagubiona, w obawie, że nawet jednym oddechem zniszczy spokój, jaki panował. Że coś zaburzy, czego nie powinna.
- Ach... dziękuję. - odparła pospiesznie, gdy serce załopotała znacznie szybciej. Przywykła do otrzymywania komplementów od innych. Od dziecka otaczała się nimi, jakby było to coś zupełnie naturalne. Z wiekiem nauczyła się, że był to jedynie puste słowa, które miały na celu wkupienie się w jej łaski. Albo rodziny. Nie miały jakiejkolwiek wagi. Dlatego też tak bardzo ceniła komplementy Hotaru, bo choć z pozoru wydawały się suche, jak fakty, to wiedziała, że są szczere. Arihyoshi był szczery i taki... prawdziwy. I chyba właśnie to ją do niego ciągnęło.
- W sumie nic nadzwyczajnego. Jestem w trakcie pisania trzeciego tomu Oddechu Burzy. Myślę, że z końcem sierpnia powinnam skończyć, chociaż edytor nalega, bym spróbowała wydać go w lipcu. Nie planuję żadnych wyjazdów, więc kto wie, może uda się i- - jej słowa utonęły w cichym kichnięciu, ledwo słyszalnym, jakby nawet tej metody zdołała się wyuczyć, by każda przyziemna rzecz była wykonywana z klasą. Pociągnęła lekko nosem i przeprosiła Hotaru, choć przecież nie musiała.
- To chyba znak, że powinnam się zbierać. Jeszcze brakowałoby abym zaraziła cię czymś, przez co twój pobyt w szpitalu musiał się wydłużyć. Bluzę oddam ci na dniach, ale nie wiem czy bezpośrednio tobie, czy Reiko. - i choć bardzo chciała zachować ten skrawek ubrania nasiąknięty jego zapachem, to wiedziała, że nie powinna. Że nie może. Musiała ją wybrać i zwrócić, chociaż na początku z pewnością nacieszy się nią w domu. Ot, taki mały bonus dla niej.
- Informuj mnie na bieżąco o postępach. Znaczy, jak już wrócisz do domu. I ogólnie.
I ogólnie odzywaj się do mnie. Od czasu do czasu.
@Arihyoshi Hotaru
Już nic nigdy nie będzie takie samo.
Wraz z każdym nowym dniem próbowała się z tym pogodzić, oszukując samą siebie, że wreszcie dała radę, że psychicznie przyjęła z pokorą to, co otrzymała od losu. Na zewnątrz próbowała wyglądać na kogoś, na kim nagła niepełnosprawność nie odcisnęła permanentnego piętna; uśmiechnięta lecz zdystansowana. Iluzja. Iluzja. Iluzja.
Każdego poranka krzyczała wewnętrznie. Każdego popołudnia przeklinała ciało, w jakim miała spędzić resztę życia. Każdego wieczoru jej dusza łkała i zawodziła. Nienawidziła siebie. Nienawidziła świata. Nienawidziła samotności, którą wybrała, bo nie potrafiła przed nikim otworzyć się na tyle, by zdradzić w jak wielkiej rozsypce była. Że każdy oddech bolał i każde uniesienie klatki piersiowej sprawiało, że kolejne fragmenty zdrowego rozsądku odpadały. Była zmęczona ciągłą walką o jutro. Wiecznymi treningami, bolesnymi i rozrywającymi jej ciało rehabilitacjami tylko po to, by mogła samodzielnie przejść kilka kroków. A mimo to parła na przód. Walczyła dalej, oddychają kłamstwami i żyjąc w iluzji, którą sama kreowała.
- Rozumiem. - odpowiedziała cicho, nie zamierzając więcej drążyć tego tematu. Nie musiała się nawet domyślać z jakim trudem słowa "taka rana długo się goi" przeszły przez jego gardło. Przecież doskonale wiedziała. Tak jak to, że z czasem wcale nie będzie lżej. - Chciałabym tylko, żebyś wiedział, że w razie potrzeby możesz na mnie liczyć. Mogę zająć się twoim rodzeństwem, albo jeżeli chciałbyś pogadać, albo potrzebował czegokolwiek. To dzw-- albo pisz. - uśmiechnęła się niepewnie, nie do końca wiedząc, jak Hotaru mógłby odczytać jej zamiary. Nie miała nic złego na myśli, a już na pewno nie chciała podważać jego kompetencji oraz samodzielności.
Bo mimo wszystko, gdzieś podskórnie czuła, że Hotaru sobie poradzi. Pomimo "tak długo gojącej się rany".
Niepewność zaczynała wkradać się pomiędzy nich, choć teraz o wiele bardziej pasowało stwierdzenie "nerwowość". Yue zazwyczaj utrzymywała gardę w stosunku do innych ludzi. Dystans udekorowany cząstkami lodu był jej codziennością. W przypadku niektórych, chociażby Seiyi, otwierała się o wiele bardziej, ukazując tę drugą stronę, cieplejszą. Ale w przypadku Arihyoshiego było zawsze inaczej. Czuła się jak nastolatka, która ma ochotę uciec i się schować tylko dlatego, że jej nastoletnia miłostka posłała w jej stronę spojrzenie.
Drżące palce sięgnęły jasnych kosmyków i potarła je w nerwowym geście. Z Hotaru zawsze ciężko prowadziło się dyskusje, ale absolutnie nie było to niczym złym, przynajmniej z jej perspektywy. Lubiła jego samo towarzystwo. Nic więcej. Nawet cisza pomiędzy nimi bywała kojąca, choć sama dziewczyna łapała się na tym, że czuła się zagubiona, w obawie, że nawet jednym oddechem zniszczy spokój, jaki panował. Że coś zaburzy, czego nie powinna.
- Ach... dziękuję. - odparła pospiesznie, gdy serce załopotała znacznie szybciej. Przywykła do otrzymywania komplementów od innych. Od dziecka otaczała się nimi, jakby było to coś zupełnie naturalne. Z wiekiem nauczyła się, że był to jedynie puste słowa, które miały na celu wkupienie się w jej łaski. Albo rodziny. Nie miały jakiejkolwiek wagi. Dlatego też tak bardzo ceniła komplementy Hotaru, bo choć z pozoru wydawały się suche, jak fakty, to wiedziała, że są szczere. Arihyoshi był szczery i taki... prawdziwy. I chyba właśnie to ją do niego ciągnęło.
- W sumie nic nadzwyczajnego. Jestem w trakcie pisania trzeciego tomu Oddechu Burzy. Myślę, że z końcem sierpnia powinnam skończyć, chociaż edytor nalega, bym spróbowała wydać go w lipcu. Nie planuję żadnych wyjazdów, więc kto wie, może uda się i- - jej słowa utonęły w cichym kichnięciu, ledwo słyszalnym, jakby nawet tej metody zdołała się wyuczyć, by każda przyziemna rzecz była wykonywana z klasą. Pociągnęła lekko nosem i przeprosiła Hotaru, choć przecież nie musiała.
- To chyba znak, że powinnam się zbierać. Jeszcze brakowałoby abym zaraziła cię czymś, przez co twój pobyt w szpitalu musiał się wydłużyć. Bluzę oddam ci na dniach, ale nie wiem czy bezpośrednio tobie, czy Reiko. - i choć bardzo chciała zachować ten skrawek ubrania nasiąknięty jego zapachem, to wiedziała, że nie powinna. Że nie może. Musiała ją wybrać i zwrócić, chociaż na początku z pewnością nacieszy się nią w domu. Ot, taki mały bonus dla niej.
- Informuj mnie na bieżąco o postępach. Znaczy, jak już wrócisz do domu. I ogólnie.
I ogólnie odzywaj się do mnie. Od czasu do czasu.
@Arihyoshi Hotaru
Arihyoshi Hotaru ubóstwia ten post.
Sok owocu wypełnił usta, na krótki moment ściągając uwagę zmysłów. Prawie zapomniał jak intensywne bywają małe cząstki mandarynki; ile słodyczy mieści się po jednym przegryzieniu miękkiej tkanki, pękającej bezgłośnie na języku. Nigdy nie był typem romantyka, nie znał się na ckliwości porównań i fundamentach budowanych pod artystyczne wyobrażenia; ale teraz, gdy nie rozpraszało go nic prócz szumu ulewy, potrafił określić jak bardzo Chishiya przypominała owoc w pełnym rozkwicie. Ile oddawała fragmentów swojego czasu i koncentracji, aby nadać sytuacji łatwiejszy do przełknięcia posmak. Był jej, mimowolnie, wdzięczny za to, że nie drążyła tematu, choć domyślał się, że miała ku temu o wiele lepsze powody niż ktokolwiek. Musiała znać paskudne, kąsające stanowczość psychiki uczucie buntu przeciwko światu. Wściekły wrzask, przeklinający niesprawiedliwość losu, bo nikt nie zasługuje na permanentny koniec; nikogo nie powinno rzucać się pod nóż, by krwawił tłustą posoką przy każdym kroku, z obrażeniami, których nie można było zatamować.
Była w swoim oddaniu nieporadna, ale nie umniejszało to jej ogólnej prezencji. Podkreślało wręcz niezłomność charakteru, nadawało rachitycznej sylwetce odrobiny zaprawionego w boju ducha walki. Potrafiła, pomimo zająknięć, starać się o utrzymanie rozmowy. Dźwigała ją na szczupłych ramionach, nie poddawała się, ilekroć waga trudnej dyskusji nabierała kilogramów, z pewnością próbując ściągnąć jej barki w dół - w reakcji jeden do jeden ze zrezygnowaniem.
Arihyoshi przypatrywał się jej oprószonym różem policzkom i uciekającemu na boki spojrzeniu. Rejestrował ruch nadgarstka, gdy podniosła nerwowo dłoń, nawijając jasny kosmyk na palec. Te palce do niej pasowały; artystyczne, długie i zadbane, doskonałe dla zawodu, którym się parała. Jego własne również wcisnęły się w ramy nadawane przez profesję, ale po tygodniach spędzonych w łóżku odzyskały jakąś niepasującą do niego delikatność. Zagoiły się otarcia, wyblakły siniaki, a szorstkość opuszek, nietraktowanych już pogodowymi anomaliami, nadmiarem wilgoci czy drapiącego piachu, przestały wydawać się tak styrane i popękane. Tkanka na knykciach odbudowała się, zniknęły więc zbrązowiałe strupy i czerwień świeżych obrażeń i powinien być z tego zadowolony, bo byle zaciśnięcie pięści nie wywoływało już mrowienia lekkiego bólu, a mimo tego bardziej udzielała mu się złość. Rany stanowiły pewien podświadomy symbol użyteczności, przypominały o tym, że znajdował się w czynnej służbie, w której dane mu było odetchnąć, wyzwolić nadmiar kumulowanej frustracji. Poligon dawał szansę, aby się zrestartować. Wyłączyć umysł i oddać ciało instynktom. Przykuty do szpitalnego łóżka tracił powoli to, co go dotychczas warunkowało - i palce były tego dowodem. Jednym z wielu, które zamierzał na razie ignorować, a które i tak nadlatywały nieoczekiwanie, brzęcząc nad uchem do furiackiego szaleństwa.
Obecność Chishiyi dawała jednak powód do nie zwracania uwagi na nachalność myśli. Skupiał więc na dziewczynie koncentrację, słuchał wyjąkiwanych słów, nie wydając się szczególnie zrażonym brakiem płynności wypowiedzi. Była dla niego ciekawszą muzyką niż odgłosy dobiegające z holu albo te szalejące za szybą okna.
- Będę dzwonił. - Zapewnienie przedarło się przez niewielką lukę ciszy; nie wydawało się serdeczne, ale wzrok Hotaru miał w sobie coś łagodnego, jak drobinki diamentu rzucone na suchy grunt. Wątpił, aby, mimo przytaknięcia, korzystał często z jej oferty. Wziął sobie jednak na ambit, aby choć raz dokonać niemożliwego dla siebie wyzwania. Rzadko sięgał po telefon. Jeszcze rzadziej dawał radę napisać wiadomość dłuższą niż trzy znaki na krzyż, notorycznie zresztą gubione na klawiszach dotykowej klawiatury. Tracił cierpliwość, kiedy urządzenie trzęsło mu się w uchwycie od nadpływających maili. Treści migały mu przed nosem, choć nie był w stanie odpowiedzieć na nie w równie dobrym tempie. Więc raczej nie pisał w ogóle. Ale zdarzało się, że wykręcał cudzy numer. Nigdy niezapisany, bo każdy jeden znał na pamięć. Jej również.
Bo zbyt wiele razy starała się o to, aby utrzymać kontakt. Chętniej niż większość wysyłała smsy, rozpoczynała korespondencje, w które nie zawsze odpowiednio się angażował. Powinien, sądząc po tym, ile to mogło dla niej znaczyć, a jak mało go przecież kosztowało. Choć skąd miałby się u niego objawić taki nagły wybuch aktywności? Zaczynał uważać, że przez zamknięcie w chemicznie pachnących czterech białych ścianach kliniki obudziła się w nim wcześniej utkwiona w głębokiej nieprzytomności miękka osobowość. Że zaczął dostrzegać scenariusze, o których istnieniu dawniej nie byłby kompletnie świadom. Te detale prowadziły do krystalizujących się powoli wniosków. Do wariantów barwionych, wciąż lakoniczną, ale jednak jakąś, porcją sprzedawanej wokół atencji. Być może właśnie ta nowa, nieuformowana jeszcze cecha, tworzona z powodu nudy i unieruchomienia, wypowiedziała za niego następne zdanie. Usłyszał tylko jak zapewnia, że - bluza jest dla ciebie - jakby to było coś naturalnego, jakby codziennie pożyczał jej ubrania, a niektóre, jak ten egzemplarz, oddawał tak po prostu. - Jeżeli chcesz - dodał zaraz, łapiąc ostatnie resztki taktu. - Powinna sprawdzić się jako strój domowy. Albo, jak mówiłem, do spania. Przyda ci się coś ciepłego. - Nie życzył żadnego na zdrowie, bo być może wydawało mu się to zbyt ironiczne. Kiwnął jednak głową, dając jej znać, żeby na siebie bardziej uważała. Zresztą sam pomysł, aby już wyjść, nie wydawał się dobry, choć Chishiya ewidentnie dążyła do tego, aby się wycofać.
Arihyoshi spojrzał wtedy na leżącą na blacie komórkę. Wydawała się nowa, prawie nieużywana, bez ani jednej rysy albo obicia.
- Poczekaj chociaż aż ulewa zelżeje. - Dźwięk deszczu wystukiwał nierytmicznie o parapet, wdzierał się do pokoju, jakby okna nie były wcale takie szczelne. Chłopak sięgnął tymczasem po wcześniej zlokalizowany przedmiot. Chłodny metal obejmowany był jakoś tak niezgrabnie w sztywności nieprzyzwyczajonych do kształtu urządzenia palców. - Jeżeli umiesz wejść na tym w przeglądarkę to możemy obejrzeć jakiś film.
Była w swoim oddaniu nieporadna, ale nie umniejszało to jej ogólnej prezencji. Podkreślało wręcz niezłomność charakteru, nadawało rachitycznej sylwetce odrobiny zaprawionego w boju ducha walki. Potrafiła, pomimo zająknięć, starać się o utrzymanie rozmowy. Dźwigała ją na szczupłych ramionach, nie poddawała się, ilekroć waga trudnej dyskusji nabierała kilogramów, z pewnością próbując ściągnąć jej barki w dół - w reakcji jeden do jeden ze zrezygnowaniem.
Arihyoshi przypatrywał się jej oprószonym różem policzkom i uciekającemu na boki spojrzeniu. Rejestrował ruch nadgarstka, gdy podniosła nerwowo dłoń, nawijając jasny kosmyk na palec. Te palce do niej pasowały; artystyczne, długie i zadbane, doskonałe dla zawodu, którym się parała. Jego własne również wcisnęły się w ramy nadawane przez profesję, ale po tygodniach spędzonych w łóżku odzyskały jakąś niepasującą do niego delikatność. Zagoiły się otarcia, wyblakły siniaki, a szorstkość opuszek, nietraktowanych już pogodowymi anomaliami, nadmiarem wilgoci czy drapiącego piachu, przestały wydawać się tak styrane i popękane. Tkanka na knykciach odbudowała się, zniknęły więc zbrązowiałe strupy i czerwień świeżych obrażeń i powinien być z tego zadowolony, bo byle zaciśnięcie pięści nie wywoływało już mrowienia lekkiego bólu, a mimo tego bardziej udzielała mu się złość. Rany stanowiły pewien podświadomy symbol użyteczności, przypominały o tym, że znajdował się w czynnej służbie, w której dane mu było odetchnąć, wyzwolić nadmiar kumulowanej frustracji. Poligon dawał szansę, aby się zrestartować. Wyłączyć umysł i oddać ciało instynktom. Przykuty do szpitalnego łóżka tracił powoli to, co go dotychczas warunkowało - i palce były tego dowodem. Jednym z wielu, które zamierzał na razie ignorować, a które i tak nadlatywały nieoczekiwanie, brzęcząc nad uchem do furiackiego szaleństwa.
Obecność Chishiyi dawała jednak powód do nie zwracania uwagi na nachalność myśli. Skupiał więc na dziewczynie koncentrację, słuchał wyjąkiwanych słów, nie wydając się szczególnie zrażonym brakiem płynności wypowiedzi. Była dla niego ciekawszą muzyką niż odgłosy dobiegające z holu albo te szalejące za szybą okna.
- Będę dzwonił. - Zapewnienie przedarło się przez niewielką lukę ciszy; nie wydawało się serdeczne, ale wzrok Hotaru miał w sobie coś łagodnego, jak drobinki diamentu rzucone na suchy grunt. Wątpił, aby, mimo przytaknięcia, korzystał często z jej oferty. Wziął sobie jednak na ambit, aby choć raz dokonać niemożliwego dla siebie wyzwania. Rzadko sięgał po telefon. Jeszcze rzadziej dawał radę napisać wiadomość dłuższą niż trzy znaki na krzyż, notorycznie zresztą gubione na klawiszach dotykowej klawiatury. Tracił cierpliwość, kiedy urządzenie trzęsło mu się w uchwycie od nadpływających maili. Treści migały mu przed nosem, choć nie był w stanie odpowiedzieć na nie w równie dobrym tempie. Więc raczej nie pisał w ogóle. Ale zdarzało się, że wykręcał cudzy numer. Nigdy niezapisany, bo każdy jeden znał na pamięć. Jej również.
Bo zbyt wiele razy starała się o to, aby utrzymać kontakt. Chętniej niż większość wysyłała smsy, rozpoczynała korespondencje, w które nie zawsze odpowiednio się angażował. Powinien, sądząc po tym, ile to mogło dla niej znaczyć, a jak mało go przecież kosztowało. Choć skąd miałby się u niego objawić taki nagły wybuch aktywności? Zaczynał uważać, że przez zamknięcie w chemicznie pachnących czterech białych ścianach kliniki obudziła się w nim wcześniej utkwiona w głębokiej nieprzytomności miękka osobowość. Że zaczął dostrzegać scenariusze, o których istnieniu dawniej nie byłby kompletnie świadom. Te detale prowadziły do krystalizujących się powoli wniosków. Do wariantów barwionych, wciąż lakoniczną, ale jednak jakąś, porcją sprzedawanej wokół atencji. Być może właśnie ta nowa, nieuformowana jeszcze cecha, tworzona z powodu nudy i unieruchomienia, wypowiedziała za niego następne zdanie. Usłyszał tylko jak zapewnia, że - bluza jest dla ciebie - jakby to było coś naturalnego, jakby codziennie pożyczał jej ubrania, a niektóre, jak ten egzemplarz, oddawał tak po prostu. - Jeżeli chcesz - dodał zaraz, łapiąc ostatnie resztki taktu. - Powinna sprawdzić się jako strój domowy. Albo, jak mówiłem, do spania. Przyda ci się coś ciepłego. - Nie życzył żadnego na zdrowie, bo być może wydawało mu się to zbyt ironiczne. Kiwnął jednak głową, dając jej znać, żeby na siebie bardziej uważała. Zresztą sam pomysł, aby już wyjść, nie wydawał się dobry, choć Chishiya ewidentnie dążyła do tego, aby się wycofać.
Arihyoshi spojrzał wtedy na leżącą na blacie komórkę. Wydawała się nowa, prawie nieużywana, bez ani jednej rysy albo obicia.
- Poczekaj chociaż aż ulewa zelżeje. - Dźwięk deszczu wystukiwał nierytmicznie o parapet, wdzierał się do pokoju, jakby okna nie były wcale takie szczelne. Chłopak sięgnął tymczasem po wcześniej zlokalizowany przedmiot. Chłodny metal obejmowany był jakoś tak niezgrabnie w sztywności nieprzyzwyczajonych do kształtu urządzenia palców. - Jeżeli umiesz wejść na tym w przeglądarkę to możemy obejrzeć jakiś film.
@Chishiya Yue
zakończenie wątku
Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.
maj 2038 roku