Nie mówiłem ci nigdy, a w zasadzie to i nie mówiłem tego nikomu, ale za dzieciaka wiele czytałem. Nic specjalnego, jedynie opowiadania z tanich, sprzedawanych na okolicznym rynku książek. Odrapane obwoluty, sklejone czyimś palcami książki, historie w większości kończące się dobrą nutą. Czasami jednak nie tylko strony, a brakowało im więcej niż paru. Powyrywane z dialogów, z krańców, z samych początków. Ale, no, czasami czytałem. Wraz z bratem, tego nigdy nie poznałaś, a i teraz pewnie ja bym go nie poznał… Wraz z bratem brylowaliśmy w dwóch różnych światach, gdzie jego rządził się podwórkową przemocą, mój tą zapisaną. Z czasem zbrylowaliśmy ją w jedno. Świat naszej dwójki zacieśnił się do jednej rzeczywistości i tak już zostało. Rzeczywistość jego i moja skropliła się w kurwa jedno wielkie bajoro, gdzie w nim my, ale i nasi rodzice. (Jeśli chcesz ich odwiedzić to mieszkają w Nanashi, zaraz naprzeciwko miejsca, w którym się spotkaliśmy. Wysoka, stara kamienica z napisem po starym sklepie obuwniczym. Drzwi od zawsze wyjebane z zawiasów, ale są, trzeszczą chujowizną miejsca. Odwiedź ich, może jeszcze żyją. Zobaczysz, dlaczego stamtąd spierdoliliśmy. Tuż obok… Ich sąsiad to chłopak, któremu zrobiłem mojego pierwszego loda. Później zapierdolono mu brata i przestał się, jak powszechnie mówiono, pedalić).
Jak już nasze światy zszyły się ze sobą w jedno, to książki zastąpili równie wybrakowani ludzie. Też bez końców i początków, jak ja. Wymazałem siebie z kiedyś i zacząłem gdzieś tak od drugiego rozdziału, z tą różnicą, że robiłem to wielokrotnie. Strona po stronie. Coś nie pasowało? Spierdalałem do początku (do początku drugiego rozdziału, bo pierwszy nie istniał). I tak działo się do momentu spotkania ciebie; wraz z linearnością twoich tatuaży wróciła (na moment) linearność życia. Dobra chwila. Później znowu chciałem wszystko wymazać, wtedy po wydarzeniu w lustrach, ale nie wyszło. Okazało się, że duchy przeszłości wciąż istnieją i nawet, pomimo naszych najszczerszych kurwa chęci, potrafią zapierdolić cię z kiedyś. I mnie to “z kiedyś” dorwało. Z tej strony wydartej, z tego rozdziału na siłę wymazanego. Kurwa no. Miało być inaczej, ale nie jest, nie jest nadal.
Siedzę u Akiry i Shuseia. Wspominałem ci o nich, o niej. Myślałem, że będę zazdrościł ludziom zażyłości, bo zazdrość jest najłatwiejszą z emocji, ale… w zasadzie to nie czuję nic. Nic kompletnie, nawet kiedy pierdolą się w pokoju obok, nawet jak to ja pierdołę się z nimi. Nic. Jedynie ciało drga zapożyczoną ciepłotą i tyle. Chuja więcej. Myślę więc, że to pora zwyczajnie odpuścić. Nie poddać się, nie kończyć, a odpuścić. Tak o, wymazać. Nie chcę być dramatyczny, bo to nie jest ni ciula dramatyczne. Wręcz przeciwne, bardzo zwyczajne. Szkoda tylko, że nie zrozumiesz. Może za moment, za rogiem. Ale jak już zrozumiesz to wtedy usnę spokojnym. Mam nadzieję, że umrę na serio, tak na sto procent, nie z potrzebą dokończenia czegokolwiek. Jestem przecież jak te książki uszczuplony o parędziesiąt dobrych stron. Z moim kolejnym krokiem zginie kolejna setka. Piękna książka o niczym.
Raju, dzięki tobie spisałem jeden rozdział więcej.
P.S. Masz tę lalkę. Zapierdol kogoś moja wiedźmo.
Woda była za płytka, pociąg zbyt głośny, ale budynki w Kobayashi zawsze pięły się na odpowiednią wysokość.
* Przekazanie postaci @Yōzei-Genji Madhuvathi przedmiotu mitycznego — WARANINGYŌ (藁人形)
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Yōzei-Genji Madhuvathi gardzi postem aż przykro.
***
Po dzieciach nie zostało ni śladu; ni po ich niewinności, zamiast krótkich zdań, cisza, ta cisza, która głośniejsza niż krzyk wbija się w bębenki, przebija ostrością zastoju. Nie przerywa jej szelest papieru miętego w dłoniach, drżenie ciała, nie przerywa syrena za oknem i dobijanie się do drzwi.
Chłopca już z nią nie ma, a z brakiem jego, nie ma też dziewczynki. Czuje jak istnienie jej, tej dziewczynki właśnie, spływa z niej z każdym kolejnym czytanym zdaniem, kropla po kropli wsiąka w cienki arkusz, zapisany pewną dłonią.
Pewną, a rozumie to dopiero po jakimś czasie, bo wyzbytą żalu. Niekoniecznie niesioną smutkiem, a zmęczeniem; pismem leniwym, przekonanym o swej racji, pogodzonym z tym, co wychodzi spod pióra. Bo spod jego zgrzytu, gdy haczył o gładkość papieru, nie wyszło nic nadzwyczajnego, historia życia jak każda inna. Zgodna z kanonem kogoś, komu na start ucięto skrzydła przy samych plecach; kogoś zmęczonego. Istnieniem i okolicznością. Historia, w swej prostocie, podobna do jej własnej. Z tą różnicą, że już jej nie dzielą.
Zakończyła się z ostatnią kropką. Krótkie opowiadanie w grubym zbiorze pełnym imion i chwil ujętych słowem, jedno z dłuższych, faktycznie, to, do którego pismo drżało. To, które czyta często, dla samego przypomnienia treści, nie odkłada na półkę jak innych, nie giną w stosie przypadkowych dokumentów. To bajka na dobranoc, trzymana pod poduszką, którą cicho czyta nieistniejącemu już w niej dziecku.
Wie, że to nie jej wina. Tak się Jej wydaje zresztą, tak sobie wmawia, usilnie, za każdym razem gdy spojrzenie nakryte marazmem podobnym Jego twarzy, sięga nieistniejącej gładkości policzka, na końcu języka słowa, które nie potrafią umknąć, wybrzmieć tak, by mógł je usłyszeć. Nie chciałby pewnie, więc nie próbuje. Przeprosiny nie są na miejscu, nie takie, które przeprosinami są faktycznie. Nie przykro mi, bo to zbyt oczywiste. Nie wyraz tęsknoty, bo ta nierówna duszącemu wrażeniu, które uciska płuca. Nie pustce między żebrami, bo ta była przed nim i po nim zostanie, na kilka chwil jedynie, gdy z nim - wtedy ciepłota kilka razy połaskotała kości. Tę zgasiła woda wypełniające kałuże pod ścianą obdartego budynku, w którego szpary wbita pamięć, której nie chcą nosić ludzie.
Dorosła. Może spać spokojnie.
***
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
maj 2038 roku