28/05/2037
03:02
Jedna z głównych ulic Karafuruny
03:02
Jedna z głównych ulic Karafuruny
Bo ciągle chodziło o głód, który wdzierał się w ciało rozwleczoną przyjemnością. Ta jednak nawarstwiała się nieprzyjemnie przez wiele dni, pazurami drąc przez cielesność, zanim platyna kłów zagłębiła się w ciepłe — jeszcze ciepłe — ciało. Dwa szarpnięcia szczęką; bo tyle wystarczało, aby wybrzuszona aorta zakleszczona między zębami wiła się po ich szkliwie. Cisza. Bo na tym etapie, kiedy skroń rozpłatana młotkiem, z ust nie było w stanie wyrwać się nawet westchnienie. Tak było lepiej. Łatwiej; kiedy Yoshida podsuwał między alabastrowe palce ciała, te najbardziej grzeszne, te najbardziej winne; wedle jego uznania (ale też w dźwięku aplauzu Aoiego), ściągając długi, nawet jeżeli te oznaczały śmierć zadłużonego, Munehira odnajdował ukojenie. W niewidocznych dłoniach zbawcy (właściciela), który podsuwał pod sam pysk karmówkę.
— Skończyłeś? — Na języku w poufałym szepcie roluje się obrzydzenie, które wysoki, barczysty mężczyzna stara się ukryć w zaciągnięciu się papierosem, ramieniem zapierając się na czerwonej cegle budynku, odgradzając yurei od świata, od neonów, od latarni, a przede wszystkim od światła, które może paść na sylwetkę klęczącą nad dygoczącym korpusem. Śmieszne pytanie, bo Aoi nigdy nie widzi końca. Nie czuje go, nawet, wtedy kiedy zęby drą już przez gładką kość. Teraz jednak wzdryga się nieznacznie, przełykając wyrwany płat ciała, bardziej, jak wąż niż człowiek, pochłaniając go w jednym hauście. Rękaw białej koszuli ociera się o kącik ust, zbierając z niego krwistą posokę, kiedy w głowie wiruje psi skowyt, kiedy każdy milimetr skóry smagany jest pożądaniem. Więcej; ale przecież teraz powinno być wystarczające.
Yūji trwa, tak jak powinien, w poddańczym choć spiętym, posągowym bezruchu; gdy dłonie Aoiego, te umazane w krwi przesuwając się wysoko przez jego ramię, na moment spływając na kark i z niego w krótko ściętą szczecinę włosów zafarbowaną w neonową zieleń. — Może... — rozbawiony ton perli się na ustach, gdy wolna dłoń poprawia kołnierzyk koszuli. Zawsze jest może. Zawsze tylko i wyłącznie może. — Napisz Cayennowi, że to koniec, że możesz już... — urwana gwałtownie cisza, bo w ucho wplata się skowyt, zawodzenie, które wybija się ponad trzaskające w głowie psie zębiska. Chłopięcy. Niewinny zaśpiew w rozpaczy, który dziwnie mami, dziwnie wplata się w dusze, jakby tak jak i on wirował między światami, nie mogąc odnaleźć swojego miejsca.
Ciało Munehiry wysuwa się na chodnik z impetem, jakby w gwałtowności swojego ruchu, chciał pochwycić jęknięcie rozdzierające świat żywych i zmarłych w pół, grubą krechą znacząc granicę między nimi. Dłoń Yūjiego sięga za nim, ale nie zdąży sięgnąć jego grzbietu, nie zdąży pochwycić materiału koszuli, gdy ramię Aoiego zderza się z obcą powierzchnią, z kimś innym, z przechodniem, z zagubionym, z jebaną ścianą, która akurat teraz musiała tutaj wyrosnąć. Karafuruna była jego bardziej niż Shingetsu, bardziej niż jej mieszkańców, więc jakim jebanym prawem... — Bądź cicho — zdąży wychrypieć, zaciskając palce na ramieniu obcego, zanim odsunie się od niego i w skupieniu skieruje lewe ucho w stronę dudniącego po raz kolejny płaczu, który teraz zdaje mu się sztucznym, wymuszonym i nazbyt aktorskim. Przez dziecięcą modulację głosu wybija się przecież dorosłość barytonu, której nie może zignorować. — Ōkaburo... — wypowiedziane już szeptem na lini wydechu, gdy ciężki zapach chryzantemy wdarł się w nozdrza, rozdzierając eter gwałtownie, oplatając wszystkie postaci, zaciągając na nich swoje smugi. Konkurencja. Wciśnięte w oczodoły perły opadły intuicyjnie na nikłość sylwetki po drugiej stronie jezdni, gdzie między pijanym motłochem niska sylwetka trwała jak wbity w ścianę gwóźdź. Jasne kimono z aplikacjami zdobień szerokich kwiatów niebieskich chryzantem, męska twarz upudrowana i zaróżowiona tak, aby przypominać dziecięcą, karykatura bardziej, niż dawne ludzkie istnienie.
Zapewne zignorowałby budujące się napięcie, gdyby nie męski bełkot, gdyby nie pijackie zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, że wszystko się ułoży, że zabierze go ze sobą... że da mu wszystko, czego tylko pragnie. Pierdolone yokai. Pomarszczone dłonie sięgające już ku dłoniom tego drugiego. Mamiąc, zwodząc, grając na delikatnej emocjonalności, tworząc z ludzi wydmuszki, marionetki, kojąc rozognione poczucie zemsty malujące się w czarnym, martwym wejrzeniu. Konkurencja...
maj 2038 roku