Niegdyś pełna energii i entuzjazmu, jedyna taka hala sportowa w dzielnicy, dzisiaj stoi opuszczona, z dnia na dzień w coraz to gorszym stanie. Przez zardzewiałe kraty okienne i brudne, niektóre całkiem pobite szyby ledwo sączy się światło, dając pogląd na cały - choć niewielki - obszar zaniedbania. Ściany malowano tanią farbą już od początku istnienia obiektu, więc po latach stopień ich degradacji jest wyraźnie widoczny. Pomieszczenie jest zawilgłe, tynk kruszy się w wielu miejscach, a lakier odchodzi poszarpanymi warstwami od wszelkich powierzchni. Deski podłogowe skrzypią pod nogami, wzmagając tylko przemożne wrażenie opustoszenia. Można domyśleć się, że było to boisko - na obu końcach stoją zardzewiałe ramy bramek, a nad nimi kosze. Od czasu do czasu słychać tu jedynie świst wiatru, przemykający między jednym wybitym oknem a drugim, w przeciwieństwie do minionych czasów, gdy duch sportowej realizacji objawiał się w postaci śmiechu, energicznych okrzyków entuzjazmu i z pewnością w niejednym rzuconym przekleństwie napędzanym porażką.
Nie wiadomo do końca, czemu obiekt został porzucony. Wydawało się wtedy, że stało się tak w przeciągu tygodnia. Chodzą pogłoski, że władze miasta straciły zainteresowanie, a bez żadnego dofinansowania nie można było liczyć na inny koniec dla hali sportowej w Nanashi.
Choć budynek stoi nieużywany nie od tak dawna - pewnie od około dekady - widać, że włamywano się do niego niejednokrotnie; nie jest nawet dobrze zabezpieczony i może stanowić zagrożenie dla tych, co do niego zabłądzili.
Rośnie w nim dziwna, rozwarstwiająca się pod kośćcem siła. Ta sama, która w języku angielskim przybrałaby formę słowa force, więc i pewnego rodzaju moc, napięcie... niewygoda. Bo pali przełyk i nadgryza rozgrzaną skórę, ale od środka, od serca. W głowie, a pod naciskiem silnego wiatru, jak pościel na wietrze łopoczą wspomnienia. Białe flagi, które sugerują poddaństwo pamięci. Jest ona krucha, za krucha, by ująć przeszłość w jedną garść. Przelatują przez palce — pod językiem płynie słodki smak, w nozdrzach równie przyjemny posmak kiedyś, nawet opuszki drżą niedzisiejszym dotykiem — migawki. Niczym za szybko puszczona taśma filmowa, poprzecierana na rogach, wytarta (przez niego?) i przez to niewyraźna. Nie klnie, ale w rozgardiaszu biegnących z nim słów, buzują na koniuszku języka przekleństwa. Niewinne wyrazy zirytowania, które pną się po łydkach i nakazują biec szybciej, sprawniej. Mięśnie gołych nóg napinają się za sprawą myśli. Zabawne, ale zamiast radości na języku gorzki posmak złości. Cholera. Powietrze gwałtem wdziera się w przełyk, złapane za mocno, niechciane. Odkasłuje i biegnie dalej. Szybciej. Do celu jakby rzeczywiście takowy posiadał. Nie posiada (a może).
Do ciała przylega ciasna bluza, choć kaptur opadł na plecy. Włosy roztrzepane wirującym, zimowym wiatrem, który smaga odsłoniętą skórę nóg. (Powinien ubrać się cieplej, ale jemu zawsze jest za gorąco). Rozgrzane czoło skroplone słonawym potem, którego kropla zabłądziła w kącik ust. Koniuszek języka sięga łzy, by chłopiec mógł biec dalej. Granicę zmęczenia już dawno przekroczył, więc nie gna wykończonym. Niesiony jest falą nieistotności, bo teraz i tutaj nie ma większego znaczenia. Ciało za bardzo boli, oddech panicznie ucieka przez usta, ręce w spięciu wykonują te same zamaszyste ruchy — gdzie tu miejsce na teraz, na niego?
Ucieka tak, jak ucieka się przede wszystkim, co straszne, ale Seiwa nie musi się niczego bać. Nic, co straszne nigdy u chłopca nie zaistniało. Przeszłość jest jak prosta linia, którą wykreśla jednym, szybkim ruchem. Zero przetarć, ni jednej zapaści, czy wybitej ponad stan radości. Nic, i właśnie to „nic”, choć sam tego nie wie, jest zbawieniem.
Wkoło jak drzewa rozrastają się oskubane biedą budynki Nanashi. Te, które dają ochronę swoją obojętnością. Wewnątrz nich zbyt wiele historii, w tym ludzkiego bólu i tragedii, by przejmowały się ruchomym, ulicznym celem. Poza tym widzą kamieniczne okna jak oczy, że gna do celu, a osobom z celem nie warto przerywać; chodu, pogoni, ucieczki bądź wszystkiego w jednym.
Rainer zatrzymuje się.
Zaczerwienione wysiłkiem, ale też i gryzącym zimnem policzki napełnia równie mroźnym powietrzem. Przełyk pali. Seiwa odkasłuje. Zatrzymawszy się pierwszy raz od dłuższego czasu, położywszy dłonie na dolnej partii ud, pochylony, czeka, aż mu ciało pozwoli wyprostować plecy, nad głowę wyciągnąć ręce. A gdy to robi, powieki zatoczą się ku górze, by lisie spojrzenie chłopca — podejrzliwe, uważne, na swój sposób i wrogie — pochwyciło obraz starego gmachu. Brwi marszczą się, budują nad nosem nieufną kreskę.
Jest na miejscu. Jestem?
Wie i nie wie, gdzie iść, kiedy wolnym truchtem dobiega do blaszaka. Pordzewiały na fasadzie, z pojedynczymi oknami (jak jego pamięć) wybitymi. Drzwi na halę są rozchylone, co nie dziwi, bo wszystko wokół zdaje się być puszczonym samopas; w brutalność mijanego czasu. Rainer zagryza wnętrze lewego policzka, by w ten sposób uwidocznić tylko tam istniejący dołeczek (nawyk, który wyrzeźbił skazę w skórze). Podchodzi więc do budynku, jak do pupila, który dawniej zaginiony, teraz niepewnie wraca w dłonie właściciela. Ruchy ma więc chłopiec ostrożne, gładkie. Te same, którymi traktuje sztuki walki.
Wewnątrz pachnie zgnilizną, ale też zastojem jakby nie tylko miejsce, ale świat zrezygnował z mijanego czasu. Na początku wnętrze pochłania głęboka czerń, ale zaraz oczy, przy pomocy pomarańczowego światła okolicznych latarni, łapią kontury dawnej hali sportowej. Wchodzi do środka. Łydki trzeszczą zmęczeniem i dopiero teraz je czuje. Ból śmigający po ścięgnach jak niechciane pocałunki. Te gryzące, natarczywe, kłami idące głębiej, ku duszy. Prawa dłoń przeczesuje spocone włosy, łapie zapomniane krople potu.
(Oddech chłopca zatrzymuje się na wysokości płuc).
Oddech zatrzymuje się na wysokości płuc, a on traci poczucie życia, dławi się prostą potrzebą serca, by bić. Wnet kuca więc, palce wpija w mokrawy materiał bluzy (tam, gdzie prawa pierś). Łydki pulsują zmęczeniem. Oczy zachodzą łzami. Wtedy słyszy więcej, niż samego siebie; inne życie, którego puls zbija się z jego własnym. Wbrew swojemu ciału wstaje, rozgląda się, szybki ruch głowy, ciało pali, cholera. A gdy ostrym spojrzeniem złapie drugą z sylwetek (jest niedaleko, kilka metrów od jego postaci), zatrzyma jej rozmyty kontur pod skronią, zaraz rozmaluje dokładniej. Rówieśnik? Prawie. Robi krok w tył, automatycznie, język nawilża spierzchnięte wargi. Serce nadal promieniuje trzaskającym jak ogień bólem. Seiwa z pewnym trudem z szeptu przechodzi w głośniejszy ton:
— Masz ze sobą jakimś cudem wodę?
Yakushimaru Sanari ubóstwia ten post.
Wyszedł wtedy na spacer. Mijane budynki rozmazaną plamą przewijały się w kącikach jego dwukolorowych oczu, jakby nie mógł zogniskować na nich spojrzenia. Dzielnica była jak zawsze - niezmiennie - obskurna. Żyjąc już od pewnego czasu w centrum miasta, blondyn zdążył przyzwyczaić się do wyższego standardu i dostępności atrakcji, mimo że nadal miał równie mocne wrażenie, że nie pasuje do swojego nowego otoczenia. Co gorsze, zaczynało robić się ciemno bardzo wcześnie, jak to zimą - słońce udawało się w spoczynek dużo przed tym, jak człowiek zakańczał swój dzienny cykl - i otoczenie lada chwila miało stać się jeszcze bardziej nieprzewidywalne. Tylko dlatego, że musiał wracać, nie poszedł bliżej ku opuszczonej hali sportowej, mimo że przyciągała go do siebie niewidzialnymi mackami. Jakby wreszcie znalazł rzeczywisty cel swoich odwiedzin.
Wiedział, że następnego dnia musi tam wrócić.
Udaje mu się jednak wydostać od rodziny nie z samego rana, jak planował, a sporo później. Mimo że ojca już nie było i nie miał kto wytykać mu błędów, kończy naprawiać szereg usterek daleko w popołudnie. Wtedy też żegna się oszczędnie i ucieka, przeklinając na fakt, że znowu robi się ciemno. Tym razem jednak nie może pozwolić sobie na zignorowanie przyciągającej siły i kieruje się prosto ku sali, bez żadnych przystanków i zbaczania z drogi. Olewa ciarki niepokoju, jakie przebiegają mu wzdłuż kręgosłupa, gdy szelest w ciemniejących uliczkach zaczyna stawać się podejrzany. Pojedyncze, słabo tlące się latarnie stanowią dla niego swoiste punkty orientacyjne, złudne bezpieczeństwo w okręgu światła.
Wchodzi do środka i jest sam - chyba, ma nadzieję, że nie zadomowił się tutaj żaden niebezpieczny nanashianin, który zaraz pogoni go ze swojego prowizorycznego - ale jedynego - mieszkania. Czuje, że ubrał się nieco za lekko, bo mróz powoduje dreszcze na odzianych w kurtkę ramionach. Uświadamia sobie w mig, że w pośpiechu zapomniał wziąć z domu swoje zielone rękawiczki i czapkę, z przykrością godząc się z myślą, że musi po nie potem wrócić. Rozgląda się bacznie po wnętrzu skąpanym w półmroku i z zaskoczeniem dociera do niego… że zna to miejsce. Grał, bawił się tu… kiedyś. Czemu jednak… nic innego nie przychodzi mi do głowy? Wspomnienia są wybiórcze i urywają się jak obraz z przestarzałej kasety wideo. Wzrok mu trochę pływa w miarę narastających zawrotów głowy i lekkich nudności.
A potem ktoś inny pojawia się w budynku. Sanari wydaje z siebie zduszony okrzyk zdziwienia i trwogi. Niby spodziewał się, że ktoś może tu być, ale w trakcie przeżywania swoich niezrozumiałych emocji - zapomniał. Mruga kilka razy, mierzy spojrzeniem nieznajomego (...prawda?) i próbuje rozszyfrować mowę, w której ten mówi, chociaż oczywiście posługują się tym samym językiem. Przez chwilę tkwi w stuporze, nadal pod wrażeniem osobliwej sytuacji.
- Ja… - zaczyna nisko, ale szybko zdaje sobie sprawę, że to za cicho. Odchrząkuje. - W zasadzie to mam - mówi, gdy przypomina sobie wnet o plecaku, który przecież cały ten czas ma na plecach. Zsuwa go powoli z siebie, moment grzebie w poszukiwaniu butelki wody. Przez pół sekundy rozważa po prostu rzucenie mu jej - coś w towarzystwie chłopaka sygnalizuje mu, że powinien zbliżać się z ostrożnością - lecz uznaje w końcu, że nie będzie zachowywał się jak dzikus i podchodzi ku niemu. Jego kroki wydają mu się ciężkie, jakby buty miały ołowiane podeszwy. Wyciąga ku niemu napój, jednocześnie przyglądając się intensywnie jego twarzy. - To dość niebezpieczne miejsce na uprawianie sportu. Jeśli… chciałeś poćwiczyć tutaj, z jakiegoś powodu, ta hala jest już od dawna zamknięta - dodaje nagle, sam zdumiony posiadaniem takiej informacji w szufladkach umysłu.
Zupełnie jakby miejsce było mu bliższe niż by się wydawało.
W ciemni miejsca pląsa coś miękkiego i tą swoją miękkością wpada w zagłębienia ciała. Tuż pod rozgrzane biegiem pachy, osiada na pachwinach, przytula. To nieprzystająca sytuacji znajomość miejsca, ale też czegoś więcej. Czegoś, co zmaterializowane w postaci rozmówcy, ciekawi. Robi więc parę kroków do przodu, unosi podbródek, wyciąga ręce. A palce ma drżące i chciwe. Błyszczące zapożyczonym z zewnątrz światłem. Na skórze osiada oranżowa poświata ulicznych latarni — tych położonych poza salą, ale wciąż dzielnie brnących do wnętrza. Filmowo. Filmowo, ale on tego nie łapie, jest zbyt przyziemny, przynajmniej na ten moment. Podbródek więc wędruje wyżej, co już wyniesione z domu a wcześniej wspomniane — maniery. To zasady trzymają go ponad stan (i pieniądze, nie zapominajmy o pieniądzach).
Odważniejszy uśmiech. Stworzony z jednego kącika drążącego tylko w lewym policzku charakterystyczny dołeczek. Wyższość, ale malowana gładkim ruchem ciała. Niemalże narysowana, ale rysikiem miękkim, pozostawiającym na pergaminie gładką smugę grafitu. Jak ten tancerz, którego ruchy zbyt zgrabne, by ująć się w trzech klatkach animacji. Dłoń otula butelkę, a gest ten niesie za sobą chrzęst plastiku. Chwyt jest na tyle luźny, by ciężar przedmiotu wciąż balansował w dłoni nieznajomego. Niezadowolone cmoknięcie i kolejny krok, któremu towarzyszą palce mocniej chwytające butelkę. Podchodzi do chłopca na bliższą, ale nie za bliską odległość, a choć podbródek wciąż wyżej, to oczy sięgają postury rozmówcy.
— Znamy się? — pyta pytaniem, które usłyszało już wielu. Głos ma chłopiec spokojny i przystosowany pod równy rytm zbliżającej się z zewnątrz nocy. Przechyla głowę do prawego barku i rozwiera wolno usta. — Mam wrażenie, że tak — odpowiada sam sobie, ale nie jest pewien. Nie na tyle, by we wspomnieniach (heh, tak lichych) odnaleźć podobne kształty. Szersze barki, spolegliwe ramiona i tę dłoń, która, bardziej niż wszystkie inne, które zna, przypomina ptasie szpony; długie palce zakończone zarówno miękkością, ale jak i podpisaną pod tą agresywnością.
Po tym śmieje się cicho, zabiera butelkę, bierze łyk wody. Lepiej. Serce wciąż łomocze, ale to zmęczenie. Tak sobie powtarza. Rozgląda się po wnętrzu, raz jeszcze.
— Dlaczego niebezpieczne? — Luźniej, bo z podtrzymywanym rozbawieniem okrąża go, by wciąż ciesząc się rozluźnieniem zająć miejsce na starej, podjedzonej przez czas macie. Podbródkiem wskazuje miejsce koło siebie. — To, że zamknięte nie znaczy, że niebezpieczne. Chyba. — Wzrusza ramionami. — Jestem Rainer.
Ostatnie zdanie wypluwa jak kropkę pod każdą ze znajomości.
— Skoro zamknięta, to co ty tutaj robisz? — Kolejny łyk. Chrzęst butelki. I dopiero wtedy ciało zaczyna przebolewać zmęczenie. Dreszcze kanalikami pędzą przez mięśnie, a on przyjmując uczucie jako całkiem przyjemne, opada na plecy. — Jesteś lokalnym duchem młodego sportowca, który zginął przygnieciony jednym z tych materacy? — Zamyka oczy na moment, by zaraz podnieść górną część ciała na przedramionach. — Dlaczego postanowiłeś akurat mnie nawiedzić? — Ten sam śmiech, ale koniec nerwowy.
Satō Kisara ubóstwia ten post.
- Nie… - zaczyna, ale głoska słowa idzie w górę, sygnalizując, że to nie koniec - ...sądzę? Być może? - Rzecz w tym, że nie do końca wygląda mu znajomo - ma jedynie to niemożliwe do zignorowania przeczucie, którego nigdy wcześniej nie czuł w kontekście żadnej innej osoby. Przyglądała się, gdy niespodziewany towarzysz unosi butelkę wyżej, przechyla, odsłaniając delikatne gardło. Sanari, w drodze znalezienia czegoś, by zająć czymś ręce, wkłada je po prostu do głębokich kieszeni kurtki. Tam ujmuje brelok, psią łapkę wykonaną z kolorowych koralików, i bawi się nią bezwiednie; obracanie czegoś w palcach, ciągły dotyk - zawsze pozytywnie wpływał na jego nerwy i jest tak tym razem.
Nie daje mu zajść się od tyłu, więc gdy chłopak zaczyna zataczać wokół niego łuk, Sanari obraca się wraz z nim. Taki był instynkt - nie powinien przecież odwracać swoich pleców do przeciwnika. Tylko że… skąd to przekonanie, że akurat ten człowiek nim był? Yakushimaru zawsze starał się być ostrożny - w końcu porządną część dzieciństwa wychowywał się w Nanashi, ale nie aż tak. Nie aż tak paranoicznie. Zastanawia się, czy jego nerwowość jest widoczna tak bardzo, jak intensywnie ją odczuwa. Może nie. Jest tu tak ciemno…
- To stary budynek - mówi, co ślina mu na język przyniesie. Skąd niby zna te wszystkie informacje? Nigdy tu przecież nie był. …chyba. - I grozi zawaleniem. - Ta informacja akurat znajduje się na zewnątrz, na czerwonym znaku przed halą. - Zgodzę się, ale tutaj, w Nanashi, to często dokładnie to oznacza. Skoro jest zamknięte oficjalne, ktoś inny mógł już znaleźć tutaj dom… i może nie lubić intruzów. - Ma nadzieję, że w tym przypadku nie jest to prawda. Ktoś prawdopodobnie już by ich tu skonfrontował; no chyba że nie ma tu nikogo akurat w tym momencie, ale niedługo wróci. Jeżeli tak - powinni opuścić boisko do tej pory.
Mimo swoich paranoicznych myśli, idzie za nim jak oczarowany. Za… Rainerem. Na brzmienie jego imienia coś kłuje go w skroń, bezlitosny prąd, i wydaje się, jakby kolano się pod nim uginało przy kolejnym kroku. Rainer prawdopodobnie tego nie zauważa, chyba że sam dźwięk - akurat przysiada, spoglądając w dół. Sani z kolei czuje się jeszcze bardziej zdezorientowany; tym, jak zachowuje się jego ciało i tym, jak umysł chyba usilnie próbuje przedstawić mu coś, czego wcale a wcale nie pojmuje.
- A ja Sanari - rzuca w odpowiedzi. Tak w końcu wypada, gdy ktoś oferuje na starcie swoje imię. Był pewien, że to było prawdziwe imię, choć tylko z powodu… znowu, przeczucia. Zanim zdecyduje się usiąść obok towarzysza, spoziera na niego z wysokości, aczkolwiek tylko przez chwilę. W końcu decyduje się iść z prądem wydarzeń - w końcu i tak się przekona, gdzie go doprowadzą. W żaden sposób nie umie wyjaśnić swojego dziwnego zachowania, więc co innego może zrobić, jak je zaakceptować? - Prawdę mówiąc, sam nie wiem, dlaczego tu przyszedłem. - Siada wreszcie, bardzo blisko, bo materac nie jest szeroki. Znowu czuje to przejmujące ciepło ciała ciężko pracującego na swoją formę. Kiedy Sanari ostatnio trenował? Odpowiedź jest oczywista: zbyt dawno. Śmieje się cicho. - Cóż, chyba nie jestem duchem. Przynajmniej nie pamiętam, bym umierał od spadającego na mnie materaca. - I gdyby jeszcze duchy można było tak po prostu zobaczyć… Tego jednak nie mówi głośno.
Przyciąga kolana do piersi, a głowę zaś opiera na nich. Tak z ukosa kieruje wzrok na profil chłopaka. - Wybacz bezpośredniość, ale serio, co ty tutaj robisz? Ogólnie, w tej dzielnicy? Nie wyglądasz… - Ogarnia wejrzeniem jego drogie sportowe ubrania. - ...na kogoś, kto ma jakieś interesy tutaj. Szczególnie tak późno.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
W wyniku długiej stagnacji jednego z graczy wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.