12/01/2030
01:11
Ghost Club - Karafuruna Chiku
01:11
Ghost Club - Karafuruna Chiku
Zaciska się na gardle dźwięk basu, który z podłogi przemyka na piszczele i wspina się przez napięte łydki. W ścięgnach wibruje przyjemnym uniesieniem, sadząc się na kości biodrowej, wsuwając się pod pasek spodni spiętych na miednicy, który przylega do skóry tak zapalczywie ciasno. Wszystko już teraz rozmywa się w rozkoszności promili, kiedy w krwioobiegu szumi alkohol, wbijając się w umysł rozmydloną swobodą ruchów. Bo dłonie wolniej sięgają w przestrzeń, żeby koniuszkami palców zahaczyć o zimne szkło, żeby długimi paliczkami objąć wysoką szklankę z trunkiem. Co w środku — nie wie, ale nie interesuje go to. Mało co rozbudza zainteresowanie. Mało co cieszy, mało co karmi, mało co napędza jakkolwiek, a jeszcze mniej syci spragnione ciało i wygłodniały umysł. Chce więcej, ale te więcej zawsze nijakie i rozrzedzone na języku. Wypluwa więc na podłogę resztki czyjegoś pocałunku (tego, który smakuje miętową gumą do żucia, tanim drinkiem i resztką korzennej perfumy), zanim palce oderwą się od smukłości talii i prześwitującego materiału koszulki opinającej krągłość piersi, nim krok skieruje w zamkniętą przestrzeń zbyt jasnej klubowej łazienki. Bo neonowe światło, to białe i sterylne, bije z sufitu jak oszalałe, wcinając się boleśnie w źrenicę, mrużąc opuchnięte i przekrwione spojrzenie.
Wszystko dzieje się szybko. Ramię, które zderza się z tym obcym. Śmiech, który zaraz stłumią zamykające się drzwi. Pstryknięcia lamp pod sufitem. Szum wody, tej spuszczonej samoistnie, a nie przez czyjąś dłoń. Bo jego własna sięga w tylną kieszeń spodni, wydobywając z niej pakunek szeleszczący plastikiem, czerwoną membraną znaczący jej szczyt. Z niego wysypuje biały stożek na miękkie zagłębienie między kciukiem a wskazującym palcem, który krótkim paznokciem wbija się w opuszkę dłoni. Gorycz sadzi się w zatoki, uderza soplem ożywienia, zwężając źrenicę w momentowej gwałtowności, zaciskając fiolet włókien tęczówek wokół niewielkiej, główki tylko zdać się może obsydianowej kropki na bezkresie ciemnej lawendy. Serce staje na moment, aby w kolejnym uderzeniu wypuścić spomiędzy nabiegłych krwią warg krótkie zachrypiałe „kurwa”, nim pociągnie nosem, nim stożek ponownie pojawi się na rozedrganej dłoni, nim po raz wtóry dziąsło zaswędzi. Wszystko nabiera prędkości, smugi światła liżą podświadomość, ścieląc się na kręgosłupie, wysoko przy karku, mknąc na tors ciepłem, oddzielając czerń opiętej koszulki od potliwości skóry. Ta znaczy się plamami na plecach, ścieląc się lepko na lędźwiach. Palce drżą, gdy mkną przez pukle włosów, zaczesując je w tył, odbijając się w lustrze niedbale. Przestrzeń wadzi, przestrzeń wsuwa się pod napiętą skórę, opinając każdy skrawek materiału pokrywającego fizyczność. Szumi w tle muzyka, szumi w tle nijaka myśl, nie wie jaka, ale jakaś zawsze łaskocze sklepienie czaszki, zlizując wapno kośćca. Dlatego patrzy teraz w taflę lustra, jakby miał odnaleźć w niej prawdę. Jakby to ona, w swoim odbiciu, jego przecież, tkała odpowiedź na wszystko (gówno prawda).
Nie pamiętał jak to jest się rodzić. Jakkolwiek by to mogło brzmieć, niewykonalne dla ludzkiego mózgu, by pierwsze chwile istnienia odbiły się swym piętnem w roztrzaskanej czaszce; tak mu się wydawało. I nigdy, za nic, nie przysiągłby, że może to być tak kurewsko bolesne. Każda z tkanek oplatająca kruche kości, porośnięta pobliźnioną skórą, gdy materializuje się nagle z nicości, na ludzkim padole, wraca na stare rewiry, już nie musząc chować się w spęklinach obdartych ścian. Nie jest tylko jękiem utkanym na wietrze, nie krzykiem, który słyszą nieliczni; jest, znów, na swoim, w swoich starych ciuchach (tych najładniejszych, jakie tylko zdołał znaleźć), w tak dobrze znanej duchocie, której zapach niczym, a stęchlizną, za którą w nieopisany sposób tęsknił. Tęsknił za bólem, za przeszywającym zimnem, które ukradkiem wkrada się pod cienki materiał wąskiej koszulki, łapie za biodra i od nich, aż po kark, wspina się gęsią skórką. Za spękaną wargą, cieknącej krwią pod naciskiem zębów, które w nerwowym geście w znajomej torturze szukają ukojenia, gdy przekracza próg, daje objąć się wibracji basu i w jej odmętach przepada.
Nie przepada tylko jedna myśl, bo ta przy nim nieustannie, jak przy siostrze zakonnej różaniec, tak przy nim to, co rozerwało go na długie dni od rzeczywistości; bo jak narodzin nie da się pamiętać, tak ostatnie chwile przyklejone do świadomości uparte są bardziej, niż nawracający do grzesznika. I to nie pamięć samego incydentu, nie ciśnienie rozsadzające czaszkę, nie krew zalewająca powieki, dławiąca usta, nie ciało bezwładnie upadające tam, gdzie chwilę jeszcze wcześniej prosiło o litość. Nie, bo to zbyt traumatyczne, na tyle, by upchnąć gdzieś na dnie żołądką, by czasem tylko żółcią cofnęło się o gardła. Przy nim trwa wspomnienie inne, wydaje mu się nawet, że ono właśnie nie pozwoliło, by siły wyższe ściągnęły go w odmęty, tam gdzie dusza cierpieć ma katusze (zdziwiony był niezmiernie, że w ogólę ją miał) i to za tym wspomnieniem właśnie węszy jak pies myśliwski. Nosem przy ziemi szuka, przepycha się przez zlepione ze sobą ciała, szuka dwóch jasnych punktów i pary ciepłych dłoni, których nacisk na biodra, jak fantomowe bóle, ściągnąć go chce na kolana. Gardło rozgrzewają dwa kieliszki alkoholu, który cudem jakimś ma pozwolenie na sprzedaż, na odwagę, nim nie zacznie szukać dalej. I znajduje swoje ukojenie, wypatruje gdzieś na horyzoncie polikolorowego zbiorowiska czerń kosmyków, które tak bardzo chciałby wyrwać. Ze skalpem, rozedrzeć czaszkę w pół i pod kopułą zamieszkać samemu, bo po co mu w myślach cokolwiek innego, niż on. Ugościć się w miękkości, zza gałki ocznej szeptać to, co nieopisywalne, palcami dorwać się strun głosowych, by ściskać i puszczać tylko wtedy, gdy będą rozmawiać.
Nie wie dokładnie jego dłonie wysięgają zza rozłożystości pleców spowitych w czerń przepoconej koszulki, blade szpony obejmują czule twarz, gdy brodą osiada na ramieniu; wpatrzeni w jedno odbicie popękanego lustra. Pasujące elementy układanki, jak dwa wpięte w siebie puzzle, w końcu pełny obraz. Skrajem kciuka przesuwa po koniuszku nosa, dudniąca zza drzwi muzyka i wplecione w nią głosy jakieś cichsze, gdy opuszkę palca przesuwa na jego dolną wargę. Bo nic nie może się zmarnować, ni gram goryczy.
Nie przepada tylko jedna myśl, bo ta przy nim nieustannie, jak przy siostrze zakonnej różaniec, tak przy nim to, co rozerwało go na długie dni od rzeczywistości; bo jak narodzin nie da się pamiętać, tak ostatnie chwile przyklejone do świadomości uparte są bardziej, niż nawracający do grzesznika. I to nie pamięć samego incydentu, nie ciśnienie rozsadzające czaszkę, nie krew zalewająca powieki, dławiąca usta, nie ciało bezwładnie upadające tam, gdzie chwilę jeszcze wcześniej prosiło o litość. Nie, bo to zbyt traumatyczne, na tyle, by upchnąć gdzieś na dnie żołądką, by czasem tylko żółcią cofnęło się o gardła. Przy nim trwa wspomnienie inne, wydaje mu się nawet, że ono właśnie nie pozwoliło, by siły wyższe ściągnęły go w odmęty, tam gdzie dusza cierpieć ma katusze (zdziwiony był niezmiernie, że w ogólę ją miał) i to za tym wspomnieniem właśnie węszy jak pies myśliwski. Nosem przy ziemi szuka, przepycha się przez zlepione ze sobą ciała, szuka dwóch jasnych punktów i pary ciepłych dłoni, których nacisk na biodra, jak fantomowe bóle, ściągnąć go chce na kolana. Gardło rozgrzewają dwa kieliszki alkoholu, który cudem jakimś ma pozwolenie na sprzedaż, na odwagę, nim nie zacznie szukać dalej. I znajduje swoje ukojenie, wypatruje gdzieś na horyzoncie polikolorowego zbiorowiska czerń kosmyków, które tak bardzo chciałby wyrwać. Ze skalpem, rozedrzeć czaszkę w pół i pod kopułą zamieszkać samemu, bo po co mu w myślach cokolwiek innego, niż on. Ugościć się w miękkości, zza gałki ocznej szeptać to, co nieopisywalne, palcami dorwać się strun głosowych, by ściskać i puszczać tylko wtedy, gdy będą rozmawiać.
Nie wie dokładnie jego dłonie wysięgają zza rozłożystości pleców spowitych w czerń przepoconej koszulki, blade szpony obejmują czule twarz, gdy brodą osiada na ramieniu; wpatrzeni w jedno odbicie popękanego lustra. Pasujące elementy układanki, jak dwa wpięte w siebie puzzle, w końcu pełny obraz. Skrajem kciuka przesuwa po koniuszku nosa, dudniąca zza drzwi muzyka i wplecione w nią głosy jakieś cichsze, gdy opuszkę palca przesuwa na jego dolną wargę. Bo nic nie może się zmarnować, ni gram goryczy.
Zaciska się w nim resztka trzeźwej świadomości, kiedy w tyle czaszki już zbiera się niespokojne pobudzenie. To mrówczą wibracją zbiega na kark, gryzie obłość atlasa, pierwszego czy to ostatniego kręgu — nieistotne, nie ma to znaczenia, nic nie ma, nie obchodzi go co górą, a co dołem. Kościec poddaje się zaciskowi narkotycznego uderzenia w momencie, w którym przez zlaną zimnym potem skórę pleców przesuwają się chłodne dłonie. Obce odczucie. Chociaż tak dobrze znane. Wspomnienia nie wracają; nie muszą, nigdzie nie uciekły. Tkwią w centrum jaźni, naznaczają ją, każdego dnia niepewnością. Ta zrodzona z decyzji pełnych napięcia. Ta powstała z namiętności, której nie potrafił kontrolować, którą nijak nie potrafił zawładnąć (nie chciał, nie musiał). Kącik ust wykręca się w niebezpieczny uśmiech, pozwalając powiekom połowicznie zasłonić zwężone opiłki obsydianu na ultrafioletowej tafli źrenic. Ta zdaje się płynna, wzburzona, jakby ktoś nie kamyk, a głaz wrzucił w mętną zawiesinę toksycznej brei.
Żyje? Jak? Dlaczego? Po co? Czy to tylko omam? Fatamorgana, bo w ustach nagle sucho, jakby język nigdy nie poznał wilgoci. Przecież zna, tą najsłodszą — należącą do niego.
Biodro zaprze się na obłości umywalki, zanim nos utknie między kosmykami włosów, nim prawa dłoń zaciśnie się boleśnie na miednicy mężczyzny. Zakleszcza się na nim, jakby od tego momentu zależało wszystko (a tak przecież jest). Oddech przyśpiesza, utyka u szczytu zwapnionych płuc, nadając pośpiesznemu rytmowi palców pędu; te wiją się między czarnobiałymi puklami, chwytając je przy samej czaszce. Język zlizuje pozostawioną na wardze kokainę, koniuszkiem zahaczając o palec, wbijając się wejrzeniem w szarość wejrzenia. Napięcie naciąga ścięgna niczym liny owinięte wokół szarpiącej się w sidłach zwierzyny. Czuje, że jeszcze moment, a pęknie w nim wszystko; że sam eksploduje i rozsypie się atomami na obleśnie lepkiej podłodze łazienki. Zanim to się jednak stanie, dłoń z miednicy pożądliwie zapiera się na lędźwiach, dwa uderzenia serca i spływa na pośladek, dociskając drugie ciało do swojego, wtapiając je w przewrażliwione mięśnie. Nie pyta, nie odzywa się, bo sapnięcie z krtani wydaje się wystarczające, te zdaje się i tak już zbyt głośne i zbyt znaczące. Patrzy, ale nie widzi. Rozumie, ale błądzi między majakami. Bo tym zdaje mu się Aiya, śmiesznym wykrętem spaczonej, naćpanej psychiki. Nie wie nawet kiedy wargi znaczą już linię krtani, pożerają ją w śliskości języka liżącego wygłodniale skórę. Ciepłą. Prawdziwą. Jakby nigdy nie jadł, jakby żołądek od wieków zalegał pustym. Wchłonąć go w siebie, nazwać własnym, wyłącznie swoim. Przegryźć aorty, wtłaczając w nie własną krew i własną ślinę.
Zdaje mu się, że na moment niknie w przestrzeni, w przestrzeni, do której dopiero co swoją fizycznością powrócił. A niknie, bo przez ten ułamek sekundy każda z jego potrzeb zapewniona, każde pragnienie nasycone, moment wydłuża się jak guma, nim napięcie nie jest zbyt duże i wróci do swojego oryginału. Bo na chwilę wszystko jest takie, jakim być musi, dusza odrywa się od powierzchni, bo nie potrzebuje już nic więcej; ale wraca, wbija się w zalepioną posadzkę, bo choć już nie potrzebuje, tak pragnie. Więcej, mocniej, bardziej niż wcześniej, gdy posmakował i teraz chce się tylko karmić, bez pamięci, nieustannie. Nie wystarczy mu byle chwila, bo teraz pragnie wieczności; nie byle pocałunek, nie dotyk, chce zamieszkać pod skórą, osadzić się na niej dreszczem, dłonie wbić w klatkę żeber i poczuć, jak bije jego serce.
Jak oświecony, wpatruje się w sufit, na powierzchni którego nic więcej, a pajęczyny, na których układa się migające światło starej żarówki; beatifykowana dusza, która powraca do fizyczności grzechu, w koniuszkach palców ten rozchodzi się dreszczem, potrzebuje wbić je w miękkość tkanek, zatopić w cieple posoki. Zaciska więc szpony na jego rasmionach, przesuwa nimi ku szyi, za sobą zostawiając czerwieniejące bruzdy. Kciuki układa pod szczęką, by głowę jego odchylić ku sobie, czoła ich zaprzeć na sobie i szarość z fioletem wymieszać w jedność, gdy jeden drugiemu kradnie oddech wymykający się spomiędzy rozchylonych warg, choć te jeszcze nie złączone. Jeszcze chwilę, nim koniuszkiem języka nie sięgnie ust, wsunie się nim w znajome już ciepło, miękkością zadrze o zęby. Nie całuje. Smakuje. Nie całuje, gdy wargi w końcu złączone, bo z pocałunkiem niewiele ma to wspólnego, nie to jak szkliwo obija się o siebie, jak ostrość kłów wbija się i usta zalewa metaliczną czerwienią.
Fizyczność wreszcie zderza się z drugą, nie jest już jedynie wspomnieniem czy senną marą, która choć chciała, nie mogła dostać tego, czego potrzebowała najbardziej. Nie mogła przyciagnąć chłopca do siebie tak jak teraz, opleść nogami, gdy własne biodra w zamian zaparł na umywalce, nie mogła spytać zachrypniętym tonem:
- Tęskniłeś?
— Zamknij się, kurwa — Aiya; pamięta imię, ale nie wymawia go na głos. Grzęźnie na tyle języka, trąc o krtań jak papier ścierny. Teraz kiedy już wszystko przylega do siebie, kiedy napięcie ciał nieprzyjemnie zespala się w jedność. Głos charczy, warczy wręcz szarpany na strunach głosowych, kiedy zęby zagryzają się pod szczęką. Ciągnie skórę, zakleszcza ją między białym, śliskim szkliwem, pozostawiając po sobie zaokrągloną w fiolecie bruzdę. Jeszcze chwila, jeszcze moment, a faktura zerwałaby się, wypełniając usta krwią. Uświęconą, bo może, tylko może, prawdziwą.
Kiedy posoka wlewa się w gardziel, oblepia gumowatość dziąseł, w organizmie wibruje już nowe odczucie. To, które pamięta spod szumu lejącej się wody z zardzewiałego prysznicu. Teraz jednak nie żeliwie rdzy wkrada się pomiędzy wargi, a metaliczność krwi. Ta podbija rytm serca, które uderza o szkielet żeber. Chce go mieć, jakkolwiek. Dla siebie. Obie dłonie zagrabiają pośladki, nim usadzi go na brzegu umywalki, paliczkami wodząc przez linię ud zachłannie ku samym kolanom, zaplatając nogi kochanka wokół swoich bioder, jego plecy zespalając z plastikowym lustrem. To dudni, to rozbija swoją taflę pod naporem ciała.
Siła, która tkwi w mięśniach, nagle się wybudza. Impuls biegnie przez każdy kręg kręgosłupa, sadząc się w ogonowej kości, pchając miednice mocniej do przodu, oblepiając go żywotnością, którą utracił przez ostatnie miesiące. Szum w głowie uderza o sklepienie, rozlewa się rozognieniem przez ciało. Ramiona palą w zapamiętaniu rys pozostawionych przez paznokcie, całe ciało pali pożądaniem. To sapliwie tkwi kroplami wilgoci na kłach, które zagłębiają się w ramię, smakując materiał koszulki, bawełniane włókna, które siąkną śliną. Paliczki bieleją, gdy obejmują obłość stawów. Szumi eter, wibruje w tęczówce, zza zamkniętych drzwi jedynie huk basu. I nawet jeżeli w pomieszczeniu pojawiają się kolejne osoby niczym zmory, duchy, widma, cienie niby to, w kącie pola widzenia. Ślepy na innych.
Rozczapierzone palce zapierają się na lustrze tuż przy skroni mężczyzny, gdy język wyzwala się z jego ust, spod sklepienia podniebienia, które smakuje jak wąż z perlącą się łzą śliny w zagłębieniu warg. Chce wejść w niego głębiej, rozgryźć język między trzonowcami. Poczuć jak mięsień miażdży pod naciskiem szczęk. Usłyszeć jęknięcie, które wcale nie bolesne, a rozkoszne. Wbija się przy każdym uderzeniu ciała w ciało. Teraz jednak jedyne co jest w stanie się wydobyć z zaciśniętej krtani to zwierzęcy pomruk, opadający gładko na policzek, któremu nie poświęca uwagi, bo kłem już zahacza o małżowinę ucha, zlizując piekące kąsanie.
Kiedy posoka wlewa się w gardziel, oblepia gumowatość dziąseł, w organizmie wibruje już nowe odczucie. To, które pamięta spod szumu lejącej się wody z zardzewiałego prysznicu. Teraz jednak nie żeliwie rdzy wkrada się pomiędzy wargi, a metaliczność krwi. Ta podbija rytm serca, które uderza o szkielet żeber. Chce go mieć, jakkolwiek. Dla siebie. Obie dłonie zagrabiają pośladki, nim usadzi go na brzegu umywalki, paliczkami wodząc przez linię ud zachłannie ku samym kolanom, zaplatając nogi kochanka wokół swoich bioder, jego plecy zespalając z plastikowym lustrem. To dudni, to rozbija swoją taflę pod naporem ciała.
Siła, która tkwi w mięśniach, nagle się wybudza. Impuls biegnie przez każdy kręg kręgosłupa, sadząc się w ogonowej kości, pchając miednice mocniej do przodu, oblepiając go żywotnością, którą utracił przez ostatnie miesiące. Szum w głowie uderza o sklepienie, rozlewa się rozognieniem przez ciało. Ramiona palą w zapamiętaniu rys pozostawionych przez paznokcie, całe ciało pali pożądaniem. To sapliwie tkwi kroplami wilgoci na kłach, które zagłębiają się w ramię, smakując materiał koszulki, bawełniane włókna, które siąkną śliną. Paliczki bieleją, gdy obejmują obłość stawów. Szumi eter, wibruje w tęczówce, zza zamkniętych drzwi jedynie huk basu. I nawet jeżeli w pomieszczeniu pojawiają się kolejne osoby niczym zmory, duchy, widma, cienie niby to, w kącie pola widzenia. Ślepy na innych.
Rozczapierzone palce zapierają się na lustrze tuż przy skroni mężczyzny, gdy język wyzwala się z jego ust, spod sklepienia podniebienia, które smakuje jak wąż z perlącą się łzą śliny w zagłębieniu warg. Chce wejść w niego głębiej, rozgryźć język między trzonowcami. Poczuć jak mięsień miażdży pod naciskiem szczęk. Usłyszeć jęknięcie, które wcale nie bolesne, a rozkoszne. Wbija się przy każdym uderzeniu ciała w ciało. Teraz jednak jedyne co jest w stanie się wydobyć z zaciśniętej krtani to zwierzęcy pomruk, opadający gładko na policzek, któremu nie poświęca uwagi, bo kłem już zahacza o małżowinę ucha, zlizując piekące kąsanie.
— Nigdy — uśmiecha się, gdy słowa wypływają spomiędzy zakrwawionych ust. Kciukami łapie porządniej szczękę, zmusza go, by rozchylił usta, by z koniuszka własnego języka spływa krwista mieszanka śliny, oczy jego, szare pustkowia, wpatrzone w te jego, dwa fiołki osadzone na rumianej twarzy — Powiedz, jak tęskniłeś. Wiesz za kim. Wypowiedz wreszcie moje imię — opuszki kciuków wsuwają się na kąciki ust, potem głębiej, w ciepło, poznają fakturę języka. Zaślinione znów przesuwa na boki gardła, układa je na grdyce, myśli, jak krucha byłaby pod ich naciskiem, wyobraża, jak trzaska i łamie się w kujące fragmenty, byleby mógł wyciągnąć je zębami. Te wbite już w skórę, tuż pod uchem i niżej, na zgięciu ramienia, pękają sploty tkanek, więcej jeszcze krwi sączy się na kubki smakowe i omamamia metalicznym posmakiem, kompletnie odcina ciało od zmysłów, zezwierzącone potrzeby tylko głośniej wyją gdzieś przy biodrach.
Ale nie słyszy odpowiedzi, a cisza wyrywa go z potrzeby mocniej, niż jakikolwiek dźwięk, niż jęk naciągniętych włosów, gdy między te wplątuje palce i ciągnie w tył — Nie wsydź się, Koya. Przez Ciebie tu jestem — drugą dłoń znów osadza na policzku, kciukiem pod szczeką, resztą paznokci wbitą tuż trzy karku. Biodra same płyną, poruszone w rytm dudniącej zza drzwi muzyki, rozgrzane i drżące — Dla Ciebie — słowa dyszą ze strun głosowych, powtarza je kilka razy, gdy usta znów przy sobie, gdy wymieniają się słodyczą. Dłonie błądzą po rozgrzanej skórze, suną po lśniącej od potu powierzchni niżej, po plecach na biodra, jedna z dłoni na brzuchu, druga między nimi, tam gdzie cało bliskości pragnie mocniej, palce zaciska na wybrzuszeniu, na chłopca spogląda z góry. Nie myśli o nikim, kto do pomieszczenia wchodzi i znika, bo nikt inny nie ma dla niego znaczenia; żadna dusza, poza jego własną i Koyii, splecone wreszcie ze sobą, teraz i na wieki wieków.
Ale nie słyszy odpowiedzi, a cisza wyrywa go z potrzeby mocniej, niż jakikolwiek dźwięk, niż jęk naciągniętych włosów, gdy między te wplątuje palce i ciągnie w tył — Nie wsydź się, Koya. Przez Ciebie tu jestem — drugą dłoń znów osadza na policzku, kciukiem pod szczeką, resztą paznokci wbitą tuż trzy karku. Biodra same płyną, poruszone w rytm dudniącej zza drzwi muzyki, rozgrzane i drżące — Dla Ciebie — słowa dyszą ze strun głosowych, powtarza je kilka razy, gdy usta znów przy sobie, gdy wymieniają się słodyczą. Dłonie błądzą po rozgrzanej skórze, suną po lśniącej od potu powierzchni niżej, po plecach na biodra, jedna z dłoni na brzuchu, druga między nimi, tam gdzie cało bliskości pragnie mocniej, palce zaciska na wybrzuszeniu, na chłopca spogląda z góry. Nie myśli o nikim, kto do pomieszczenia wchodzi i znika, bo nikt inny nie ma dla niego znaczenia; żadna dusza, poza jego własną i Koyii, splecone wreszcie ze sobą, teraz i na wieki wieków.
Łamie się coś w nim, kiedy kciuki lądują na języku, kiedy gładka faktura śliskiego mięśnia zapiera się na paliczkach, a zęby wbijają w pobladłe kostki. Mocniej. Boleśniej. Głębiej. Zlizując niechętnie (chętnie) słony posmak wplatający się w metaliczną ton krwi, która wydaje się, że strumieniem wypływa z głębi trzewi. Kiedy po prawdzie skapuje jedynie wąskim ciurkiem, leniwie wije się w gęstej serpentynie przyszłego skrzepu między włóknami materiału koszulki. Nie pasuje jej leniwość do rozbudzenia, które grzęźnie w powietrzu, zawiesza się w jego rozedrganiu, przez gardziel sunąc niezadowolonym pomrukiem. Głos drażni świadomość w ten najgorszy (najlepszy) sposób, wdzierając się w neurony, przecinając ich połączenia. Jedno za drugim. Traci grunt pod nogami; w swoim jedynie poznaniu, bo stopy nadal twardo zaparte na kleistej posadzce. Imię, imię, imię... po co, po chuj kurwa.
— Aiya... — rzęzi, szura po tchawicy wypuszczonym gwałtownie powietrzem. Stęchłym od wilgoci pocałunków. Te wydają się prawdziwe, ale żyły rozsadza mieszanka narkotyków i alkoholu. Fale ciała, jego zagięcia, zagłębienia i miękkości, twardość zapartej kości o drugą kość, odległa i bliska zarazem... Myli się i błądzi, grzebie we własnym umyśle, rozrywa go zębiskami i wypluwa ohydną breję. Nie widzi sensu; a nawet gdyby ten byłby mu podany na pozłacanej tacy, nie zrozumiałby go.
Nie czuje bólu. Adrenalina tonuje to, co dla ciała nie powinno być przyjemne, a to, co Aiya wpycha w świadomość jako najmilsze. Dopiero kiedy dłoń opada na wybrzuszenie, kiedy gniecie je pod naciskiem, grzbiet napina się, mięśnie układające się na korpusie tężeją, jak te wykute z wulkanicznej skorupy. Oddech boleśnie więźnie pod mostkiem, sykiem obijając się o tył zębów. — Niby jak? — W roześmianym tonie jest kpina, zaczepna, ta, którą rzuca się do duchów, których nie widać, które nie istnieją, których nie ma. Ale Aiyię przecież ma, posiada, zagłębia palce pod materiał nad biodrami, wbija paznokcie w jego (własne przecież) żebra, drga na ich szkielecie, który jak zbroja oplata miękkie wnętrze, w które najchętniej wbiłby się pięścią i wyrwał serce. Czoło na moment przylega do szyi, gdy rozciągnięte w uśmiechu usta poddają się niezrozumiałej radości. Z posiadania? Z bliskości? Z ukojenia, że ma go znowu, nawet jeżeli to tylko majak?
Aiya. Dreszcz rozchodzi się gorącem po kręgosłupie i osiada między biodrami, gdy imię tak słodko wybrzmiewa, choć wypowiedziane ledwo, głosem rzężącym, to wpychającym się do pamięci i osadzające na stałe. Z ust jego ucieka westchnięcie gdzieś na skraju jęku, zmieszane na języku z metalicznym posmakiem krwi. W jasnym spojrzeniu rozpalone dwa ogniki, to lśniące jak żywe, jakby był czymś więcej niż pokłosiem swojego jestestwa, na nowo faktycznie przyczepiony do realności, czymś więcej niż narkotycznym wymysłem. Usta rozszerzone są w uśmiechu, kąciki ust do góry ciągnie fascynacja i chora satysfakcja; dłonie mocniej jeszcze zaciśnięte na szczęce, tę trzyma statycznie, nim nie odchyli jego głowy w tył, srebrem wpatrzony w fiołek, źrenice ze zwężonych pokrywają praktycznie całe spojrzenie - Jeszcze. Jeszcze raz - szept ledwo słyszalny, przytłumiony basem wbijającym się przez zniszczone drzwi, wsiąka w pomieszczenie wąską szparą, miesza się z biciem serca, które wyrwać próbuje się z klatki żeber. Wszelkie myśli zlewają się w jedną, jedną potrzebę rwącą do przodu. Potrzebą, żeby mieć, choćby i siłą, złapać w szpony i nigdy już nie wypuścić. Wpaja się to w tkanki, napina i rozluźnia, palce przebić chcą się przez miękkość skóry, znów, bardziej; na policzkach zostają tylko czerwone szramy, po ich wrazliwości sunie ustami, ledwo tylko powstrzymuja szczęki od tego, by nie rozerwać ich głębiej.
- Byłeś taki smutny. Taki zagubiony, Koya, nie mogłem na to patrzeć - nos sunie po skórze napiętej szyi, ciągnie nim i karmie się zapachem, mieszanką potu i alkoholu perfum, te zgarnia końcem języka, słodką gorycz, kolejnym dreszczem wypychającym biodra ku niemu - Nie mogłem Cię zostawić wtedy, gdy wreszcie Cię miałem. Rozerwałbym zaświaty, byleby wrócić, wyszarpał życie komu innemu, byleby je z tobą dzielić i sekundę dłużej - dłonie znów wbija w biodra, pod materiałem koszulki, zakleszcza palce na kościach, paliczkami bada ich obłości - Bogowie tak chcieli, chyba, jeśli jeszcze jacyś nie mają nas w dupie. A ja czekałem zbyt długo, Koya, żebyś mnie wreszcie zauważył - szepce cały ten czas, syczy zza kłów jak żmija, źrenice znów wąskie jak u gada, dwa czarne punkty wpatrzone w te jego - A byłem cierpliwy. Za bardzo kurwa cierpliwy, żebyś teraz mi uciekł.
- Byłeś taki smutny. Taki zagubiony, Koya, nie mogłem na to patrzeć - nos sunie po skórze napiętej szyi, ciągnie nim i karmie się zapachem, mieszanką potu i alkoholu perfum, te zgarnia końcem języka, słodką gorycz, kolejnym dreszczem wypychającym biodra ku niemu - Nie mogłem Cię zostawić wtedy, gdy wreszcie Cię miałem. Rozerwałbym zaświaty, byleby wrócić, wyszarpał życie komu innemu, byleby je z tobą dzielić i sekundę dłużej - dłonie znów wbija w biodra, pod materiałem koszulki, zakleszcza palce na kościach, paliczkami bada ich obłości - Bogowie tak chcieli, chyba, jeśli jeszcze jacyś nie mają nas w dupie. A ja czekałem zbyt długo, Koya, żebyś mnie wreszcie zauważył - szepce cały ten czas, syczy zza kłów jak żmija, źrenice znów wąskie jak u gada, dwa czarne punkty wpatrzone w te jego - A byłem cierpliwy. Za bardzo kurwa cierpliwy, żebyś teraz mi uciekł.
Jak brutalna potrafi być miłość? Ta wyszarpująca śliskie trzewia z martwego ciała, dla poczucia utęsknionego ciepła między palcami. Ta obsesyjna, zalewająca knykcie karminową posoką, ta, która nawilża najczulej, zapychając pory, nie dając się zmyć nawet w żrącym amoniakiem wybielaczu, pozostawiając ślady jak zmaza makbetowa. Obraz drży w uderzeniach serca, linie konturu dzielą się na dwoje, aby kolejno rozbić między siebie RGB kolory, wibracją zalewając początek języka; ten, który leży ośliniony wzdłuż krtani bezwładnie. Pamięta tak niewiele. Ostatnie dni są ciągiem utkanym między kryształki gruchoczące pod krawędzią plastikowej karty zniżkowej konsumpcyjnej sieciówki. Czy to nieżałosne? Czy to nieśmieszne? Tkać białe linie pod wielkim mottem „I lovin' it".
Słowa zlewają się w jeden rynsztokowy wrzask. Ten na zewnątrz, ten wewnątrz i ten liżący gorzkie usta. Śmierdzi śmiercią. Wszystko śmierdzi mu zdechłym truchłem. Wbitym w asfalt centrum szczurem, rozciągniętym na długość kilkunastu metrów padłym szkodnikiem sierścią nadal tkwiącym w rozgrzanym bieżniku gumowej opony. On sam trąci amigdaliną, jakby co rano nakładał trupi jad z nabożnym namaszczeniem na ciało, między wbity zbyt głęboko pod skórę tusz. Ten kruszeje pod naskórkiem, suchy i sztywny jak na pajęczych rzęsach wokół paranoicznego, delirycznego spojrzenia. Niezmywany od tygodni. Węgiel zbierający się w kącikach oczu. A gdyby tak rozetrzeć go pod kciukiem... Rozrzedzić w łzach. Wcisnąć w głąb oczodołu. Czule. Oczywiście, że czule.
Milknie na dłuższy moment, nie znajdując w głowie jego imienia. Jeszcze sekundę wstecz te wiło się w ustach jak grube larwy, teraz jednak tkwi na sklepieniu podniebienia w chęci wygryzienia płatu ciała.
Koya. Koya... Koya.
Huk naciska na płat czołowy, ciśnieniem zakleszczając się na zatokach, kiedy wciąga mocniejszy oddech, pociągając nosem. Odruch. Mimowolny. Nie tylko przez zapach mężczyzny, ale przez omamienie reakcji ciała. Szczęka zaciska się, zakleszcza jak paszcza krokodyla wokół uda ofiary. Gdyby mógł, obróciłby się kilkukrotnie wokół własnej osi, utopił go, zmiażdżył każdą kość... Gdyby tylko potrafił, gdyby tylko mu na to pozwolił, gdyby tylko tego właśnie od niego pragnął.
Czuje, że słabnie, nie potrafi patrzeć w oczy, grzęźnie w sytuacji, topiąc się we własnym alkoholowym oddechu. Ten odbija się od bieli jedynek, tak twardo tkwiących w różowych dziąsłach. Ciało, które ociera się o to jego własne, jest obce, choć znajome. Odległe, choć bliskie. Namacalne, choć przelewające się przez dłonie jak smoła.
Traci rytm wybijany o zęby językiem słów. Jest ich zbyt dużo. O wiele zbyt dużo. Odkaszlnie krótko, żeby w momencie gwałtownym, podobnym do tłuczonego o ścianę szkła oderwać się od ciała Aiyi, zatoczyć się w tył, zacisnąć kąciki oczu pod palcami, zaśmiać się dwukrotnie, może trzykrotnie, zanim opuszczając bezwładnie ramiona wzdłuż ciała, przyjrzeć mu się z uniesionym podbródkiem. — Gówno prawda — (wszystko) to tylko gówno prawda. Każde tchnienie, które czuje na szyi, każde słowo, każdy ruch to tylko wariacja, dzika fantazja. Nie ma go tutaj. Czoło przepenetrowane rozgrzaną kulą, gdy łuska brzęczała na ziemi, wypluta z osmolonej lufy, tej drżącej w niepewnej dłoni. Zapewne zbyt młodej, a może zbyt starej. Prowadzona ślepą źrenicą lub tą, która jeszcze nieprzywykła do oglądania świata.
Słowa zlewają się w jeden rynsztokowy wrzask. Ten na zewnątrz, ten wewnątrz i ten liżący gorzkie usta. Śmierdzi śmiercią. Wszystko śmierdzi mu zdechłym truchłem. Wbitym w asfalt centrum szczurem, rozciągniętym na długość kilkunastu metrów padłym szkodnikiem sierścią nadal tkwiącym w rozgrzanym bieżniku gumowej opony. On sam trąci amigdaliną, jakby co rano nakładał trupi jad z nabożnym namaszczeniem na ciało, między wbity zbyt głęboko pod skórę tusz. Ten kruszeje pod naskórkiem, suchy i sztywny jak na pajęczych rzęsach wokół paranoicznego, delirycznego spojrzenia. Niezmywany od tygodni. Węgiel zbierający się w kącikach oczu. A gdyby tak rozetrzeć go pod kciukiem... Rozrzedzić w łzach. Wcisnąć w głąb oczodołu. Czule. Oczywiście, że czule.
Milknie na dłuższy moment, nie znajdując w głowie jego imienia. Jeszcze sekundę wstecz te wiło się w ustach jak grube larwy, teraz jednak tkwi na sklepieniu podniebienia w chęci wygryzienia płatu ciała.
Koya. Koya... Koya.
Huk naciska na płat czołowy, ciśnieniem zakleszczając się na zatokach, kiedy wciąga mocniejszy oddech, pociągając nosem. Odruch. Mimowolny. Nie tylko przez zapach mężczyzny, ale przez omamienie reakcji ciała. Szczęka zaciska się, zakleszcza jak paszcza krokodyla wokół uda ofiary. Gdyby mógł, obróciłby się kilkukrotnie wokół własnej osi, utopił go, zmiażdżył każdą kość... Gdyby tylko potrafił, gdyby tylko mu na to pozwolił, gdyby tylko tego właśnie od niego pragnął.
Czuje, że słabnie, nie potrafi patrzeć w oczy, grzęźnie w sytuacji, topiąc się we własnym alkoholowym oddechu. Ten odbija się od bieli jedynek, tak twardo tkwiących w różowych dziąsłach. Ciało, które ociera się o to jego własne, jest obce, choć znajome. Odległe, choć bliskie. Namacalne, choć przelewające się przez dłonie jak smoła.
Traci rytm wybijany o zęby językiem słów. Jest ich zbyt dużo. O wiele zbyt dużo. Odkaszlnie krótko, żeby w momencie gwałtownym, podobnym do tłuczonego o ścianę szkła oderwać się od ciała Aiyi, zatoczyć się w tył, zacisnąć kąciki oczu pod palcami, zaśmiać się dwukrotnie, może trzykrotnie, zanim opuszczając bezwładnie ramiona wzdłuż ciała, przyjrzeć mu się z uniesionym podbródkiem. — Gówno prawda — (wszystko) to tylko gówno prawda. Każde tchnienie, które czuje na szyi, każde słowo, każdy ruch to tylko wariacja, dzika fantazja. Nie ma go tutaj. Czoło przepenetrowane rozgrzaną kulą, gdy łuska brzęczała na ziemi, wypluta z osmolonej lufy, tej drżącej w niepewnej dłoni. Zapewne zbyt młodej, a może zbyt starej. Prowadzona ślepą źrenicą lub tą, która jeszcze nieprzywykła do oglądania świata.
Koya odsuwa się, a ten zatrzymuje się w pół ruchu. Rozchylone usta, które sięgnąć chciały newralgicznych połaci szyi, zaciśnięte w cienką linię; ciało jak sparaliżowane, przemyka po nerwach bolesny brak ciepła, pustoszeją kości i wiotczeją mięśnie. Dał. Zabrał. Znowu nie ma. Dłońmi sięga chłopca, choć ująć między obolałe palce nie potrafi. Przygarnia je znów do siebie, znów nagle mały, obraz migający między tym, co siedzi na skraju zlewu, a tym, co klęczało w ciemnej uliczce, ostatkiem sił, gdy życie wypływało z marniejącym jękiem; miga, raz normalny, raz z czołem rozerwanym kulą, gdy krew zalewała powieki, barwiła biel oka szkarłatem. W rytm migającej pod brudnym sufitem żarówki, rozrywa się, między pozorem pewności siebie, pozorem komfortu i siły, a pomiędzy tym, czym jest naprawdę; pokłosiem tego, co prosiło o litość, gdy gardło krztusiło się czerwienią. Mruczy statyka telewizora, jęczy zacinająca się kaseta, skacze obraz między dwoma filmami; niższej kategorii pornosem i egzekucją wyciągniętą z czeluści internetu. Drga mu dolna warga, spękane usta, pokryte zaschniętą już krwią.
Na chwilę znów zapomniany, ze spękliną żyłek pokrywającą spojrzenie, z rozedrganym sercem i ledwo łapiącymi powietrze płucami. Pomniejszony, zgaszony, wciśnięty w posadzkę, roztarty jak najgorszy brud, który nic więcej, a zawadza.
Koya patrzy, a nie widzi. Nie widzi jego tuż przed sobą, dla niego niczym więcej a senną marą, która nawiedzała go w śnie od tygodni, narkotykowym wymysłem. Nieważny, bo może nań machnąć ręką. Odepchnąć. Dławi go ta świadomość. Dławi stojąca w gardle gula. Muzyka zza drzwi cichsza, już do Aiyi nie dochodzi, bo wszystko staje w miejscu, gdy nagle łapie go za twarz i przyciąga bliżej, teraz nad nim, spogląda w jego oczy.
— Nie wiesz ile to ode mnie wymagało, żeby wrócić. Nie wkurwiaj mnie, Koya — ton jego niższy, rzęzi w gardle głos, nieprzyjemnie trzeszczy po strunach
— Myślisz, że każdy jeden raz, kiedy widziałeś mnie w nocy to przypadek? Każdy koszmar i pieprzony mokry sen, to co? Projekcja wyrzutów sumienia? — pazury wbite tuż pod skronie, palce skostniałe, ale wykrzesają z siebie jeszcze resztki siły, rozerwana skóra syczy jak przyłożona do rozgrzanego żelaza — Gówno prawda, to czemu tak napierdala, co, Koya?
Na chwilę znów zapomniany, ze spękliną żyłek pokrywającą spojrzenie, z rozedrganym sercem i ledwo łapiącymi powietrze płucami. Pomniejszony, zgaszony, wciśnięty w posadzkę, roztarty jak najgorszy brud, który nic więcej, a zawadza.
Koya patrzy, a nie widzi. Nie widzi jego tuż przed sobą, dla niego niczym więcej a senną marą, która nawiedzała go w śnie od tygodni, narkotykowym wymysłem. Nieważny, bo może nań machnąć ręką. Odepchnąć. Dławi go ta świadomość. Dławi stojąca w gardle gula. Muzyka zza drzwi cichsza, już do Aiyi nie dochodzi, bo wszystko staje w miejscu, gdy nagle łapie go za twarz i przyciąga bliżej, teraz nad nim, spogląda w jego oczy.
— Nie wiesz ile to ode mnie wymagało, żeby wrócić. Nie wkurwiaj mnie, Koya — ton jego niższy, rzęzi w gardle głos, nieprzyjemnie trzeszczy po strunach
— Myślisz, że każdy jeden raz, kiedy widziałeś mnie w nocy to przypadek? Każdy koszmar i pieprzony mokry sen, to co? Projekcja wyrzutów sumienia? — pazury wbite tuż pod skronie, palce skostniałe, ale wykrzesają z siebie jeszcze resztki siły, rozerwana skóra syczy jak przyłożona do rozgrzanego żelaza — Gówno prawda, to czemu tak napierdala, co, Koya?
maj 2038 roku