21.04.2037r.
Noc nie należała do łatwych. Po wyrwaniu się wreszcie z tego dziwnego, przeklętego snu, czuł się bardziej zmęczony, niż kiedy się kładł. Nie umiał już zasnąć po raz drugi, żeby nadrobić te godziny grania w jakąś chorą grę czymś na kształt drzemki. Nie mógł też tknąć śniadania, na samą myśl o nim dostając mdłości. Jedyne, co mu pozostało, to praca. Nie było dla niego niczym nowym, żeby być na nogach więcej niż dobę, choć wolał unikać takich sytuacji. Musiał być zawsze skoncentrowany, czujny, gotowy do reagowania w ułamkach sekund.Zgłosił się do wieczornego patrolu, czując, że następnej nocy i tak nie zaśnie. Nawet nie z powodu aktualnego samopoczucia po wybudzeniu się. Nie chciał zasnąć. Jeśli zaatakował go yurei, najpewniej wróci po więcej. Jeśli był to yokai – tym bardziej nie miał ochoty zdawać się na jego łaskę w momencie, kiedy był bezbronny. Jego mieszkanie wymagało oczyszczenia, za co zabrał się od razu. Zapalił kadzidełko w kapliczce, potem okadził szałwią pomieszczenia, wymiótł złą energię, a wychodząc usypał jeszcze linię soli przy progu drzwi wejściowych. Cokolwiek próbowało się do niego dobrać, teraz będzie musiało włazić oknem apartamentowca albo przez wentylację.
Zbliżała się dziesiąta wieczór, kiedy wreszcie pojawił się w pobliżu umówionego miejsca spotkania. Nie do końca wiedział czego się spodziewać. Znaczna część wspomnień o śnie uleciała, pozostawiając szczątkowe poszlaki. Przekraczając granicę umiejscowionego w Karafurunie starego placu zabaw, próbował sobie przypomnieć więcej szczegółów o Seidze. Miał w głowie jako tako zarys jego sylwetki, charakterystyczną twarz, kilka nielicznych faktów z gry. Nie potrafił sobie nawet przypomnieć jego głosu, choć pewnie poznałby go, gdyby miał okazję go usłyszeć.
Przeszedł w ciszy przez pusty plac, aż do huśtawek. Odłożył karabin i torbę na ziemię, siadając na jednej huśtawce. Wyprostował nogi, zapierając się nieco piętami i odchylił głowę w tył. Przymknął oczy, skupiając się bardziej na przeżyciach z minionej nocy. Realistyczny, masowy koszmar, w którym mogli utknąć na naprawdę długo. Powinien wytropić demona, który tak nimi pogrywał, ale nawet nie miał od czego zacząć. Ofiary były oddalone od siebie, co wskazywało na istotę o całkiem sporej mocy. Czy byli jakoś ze sobą powiązani? Na dwanaście osób znał trzy. Pozostali też mieli tam jakieś znajomości. Być może ich „porywacz” grał wtedy razem z nimi, maskując się pod postacią biednego, uprowadzonego gracza. Byłby to najpewniej ktoś, kto znał wszystkich pozostałych.
Odetchnął głęboko. Za bardzo to analizował.
@Yakushimaru Seiga
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Gryzie go senne wspomnienie; nie wie, czy ma nazwać je realnym, bo realność jest pojęciem bardziej niż względnym. Błądzi między określeniami, starając się zdefiniować, jakkolwiek, to co się wydarzyło. Zna te twarze, dotykał ich, był przy nich, słuchał głosu wypadającego spomiędzy warg nie jeden raz. Palce drżą nieznacznie, kiedy zaciąga pod samą szyję błyskawiczny zamek czarnej bluzy, palce drżą, gdy naciąga na dłonie skrzypiące przyjemnie skórzane rękawiczki. Drży wewnętrznie cały, pomimo kojącego głosu Sally w słuchawce utkwionej w uchu. Ta stara się mu nadać racjonalności; ale co ona może o niej wiedzieć? Czy jest bardziej prawdziwa od niego? Czy jest bardziej prawdziwa od minionego wydarzenia? W ustach ląduje gorycz lukrecji, zanim zatrzasną się za nim drzwi dusznego pokoju w akademiku, a dudnienie zbiegania przez schody konstruktu budynku rozbudzą martwą ciszę. Wyjść w gardło pędzącego życia, wyjść przed innych, sylwetki zamazane w dwukolorowych tęczówkach. Nie przywiązuje wagi do obrazów — w głowie zbyt głośno. Na języku sadzą się pytania, których nie będzie umiał wyartykułować. Więc trze między zębami czerń żelatyny, jakby od ruchu szczęk miała zależeć teraz jego stabilność.
Zdenerwowanie wkrada się w pierś dopiero na wysokości Karafuruny. Neony atakują źrenice, które zwężają się od agresywnych, kolorowych pobłysków. Nie pasuje tutaj swoją manierą, nie pasuje tutaj w swojej smolistości. Naciąga więc kaptur na głowę, zbaczając z głównej ulicy, wpasowując papierosa między okute metalem wargi. Kolczyk tkwiący sztywno w języku zapiera się na moment na miękkości filtra, nim tytoń zajmie się pomarańczem. Nim zaciągnie się agresywnie, do tego stopnia, że pierwszy tuman dymu wypluje z siebie krztusząc się.
Wie o Tsunami zbyt wiele, kiedy o samym Yosuke nie wie nic. Lgnie jednak do niego jak szczenie pod ciepłą dłoń. Nie próbuje dogrzebać się do niego na własne sposoby, chociaż przecież by mógł. Dłonie w kieszeniach bluzy zaciskają się w pięści, kiedy pod podeszwą wysokich trepów chrzęszczy żwir i piach. Bezsenność, chociaż obecna od zawsze, teraz bardziej dotkliwa, rozsmarowuje się cieniami pod linią oczu, nadymając poduszki skóry sińcem. Wszystko bardziej nabrzmiałe — od emocji, po napiętość mięśni na szkielecie.
Przystaje kilkanaście kroków przed zarysem placu zabaw. Ciemność już od dawna oblepia każdy element utkwiony w krajobrazie, wcześniej radosnym i przeznaczonym przecież dla dzieci — teraz zdający się śmiesznie przerażającym bez ich obecności. Dźwięk łańcuchów huśtawki łaskocze słuch, gdy w miałkim świetle latarni odnajduje zarys sylwetki mężczyzny. Czy takim go zapamiętał? Zapewne nie. Sterylne światło w śnie mocniej ciosało kontury twarzy. Teraz, te ciepłe, osiada na korpusie jak delikatny pył, jak pajęcza przędza w babim lecie.
Powinien się odezwać. Głośno. Wyraźnie. Bo kątem oka zauważa broń. A tak jak sama myśl i bliskość śmierci nie jest mu obca, tak teraz, gdyby miał się ponownie z nią spotkać; nie cieszy w ten sam sposób.
Dwa kroki w przód. Za nimi trzy kolejne. Dłoń sięga do kaptura, zrzucając go luźno na łopatki. Pajęcza sylwetka wpada w łunę światła, kiedy ostatnie kilka kroków wybija już w takt zachrypłego głosu: — Za dużej różnicy nie widzę... Także sen chyba był bardziej realny, niż bym tego chciał — sili się na marny uśmiech, ten odbija się w oczach rozciągłym zmęczeniem, niknąc pod krwiście czerwoną spojówkę. Nie zastanawia się nawet dwukrotnie nad tym, co zrobić ze sobą dalej. Opada ciężko na drugą huśtawkę, wzbijając w eter chrzęst ruszonego metalu, odciągając od warg papierosa. Ten opada na ziemię, a czubek buta zagrzebuje go w piachu. I jak dziecko, obie dłonie chwytają za łańcuchy, wyginając mocniej ciało w tył, kiedy korpus zawiesza na napiętych przedramionach, zielenią i szarością wbijając się w profil mężczyzny.
Nakashima Yosuke ubóstwia ten post.
Zamykając oczy znów widział plamę krwi na podłodze i ścianach, bezwładne ciało towarzysza – z innego oddziału, ale wciąż dość bliskiego. Wciąż zastanawiał się czy został jedną z pierwszych ofiar, czy postawił wszystko na jedną kartę, ryzykując zgadnięcie samemu. Może chciał sprawdzić czy dziwny głos należący do niewidzialnej postaci mówi prawdę? Mógł zapytać. Zamiast tego tylko upewnił się, że w rzeczywistości medyk nadal jest cały i zdrowy, z głową na karku, a nie w kawałkach, jak arbuz zrzucony z dziesiątego piętra.
Skupianie się na ulotnym wspomnieniu przywoływało huk nagłej eksplozji. Jednej, drugiej. Przerywające gwałtownie napiętą ciszę tuż po wypowiedzeniu własnego koloru. Jaką ironią losu było wzięcie udziału w makabrycznej grze, która wymagała w pełni sprawnego zmysłu wzroku. Musiał słuchać rozmów innych, wyłapując w nich podawane kolory, starając się później je powtarzać, żeby nie przyciągnąć podejrzeń i przetrwać do końca. Dopiero z czasem przyszło do niego inne rozwiązanie: kojarzenie odcieni szarości. Nawet wtedy zadanie nie było łatwe, cały czas musiał przyglądać się czemuś dla porównania, ale udało mu się dobrnąć do końca. Jakim kosztem? Bezsennością, jadłowstrętem i zagadką, która dręczyła go od tamtej pory. Gdyby poddał się na samym starcie, jak dużą różnicę by odczuł? Co, jeśli ofiary naprawdę straciły wtedy życie, a teraz jak marionetkami kierowała nimi jakaś inna siła?
Nakashimę przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Naprawdę wiele osób poległo w tej dziwnej, nierównej walce. Obwiniał się za ten stan rzeczy, choć wiedział, że przecież nie mógł nic na to poradzić. Musieli się obudzić, a nawet w świadomym śnie nie jest to tak łatwe, jak by się wydawało. Jaki był cel tej rozgrywki? Zmuszenie do zaufania nieznajomym czy nawet zaciekłym wrogom? Yokai nie obchodziło przecież budowanie przyjaznych relacji między żywymi. Najpewniej więc po prostu żywiło się ich lękiem, czując satysfakcję z samego faktu wywołania zamętu.
– Przynajmniej teraz nie jestem półnagi. – Prawdopodobnie miał być to żart, ale brzmiał jak pozbawione emocji stwierdzenie. Yosuke uchylił powieki, z twarzą tak podstawową, jak tylko może posiadać człowiek, obracając głowę w kierunku głosu. Zmęczony umysł zdążył przeprocesować nowe dźwięki, charakterystyczną chrypkę dopasowując do równie rzucającej się w oczy twarzy. Podkrążone oczy o dziwnie nierównym poziomie szarości. Duże ilości metalu na twarzy i w uszach.
– Więc o czym chcesz rozmawiać? – zapytał usadzając się nieco bardziej twarzą do Seigi, opierając tył głowy o zimny łańcuch huśtawki. Czuł, że ostatnia pochłonięta porcja kawy zaczyna tracić na sile, ale nie czuł się ani nie wyglądał jeszcze tak źle. Nawet w policji zdarzały mu się długie dyżury i nadgodziny, w Tsunami dość regularnie zarywał noce i czuwał przez dwa, czasem trzy dni. Wolał, żeby ten wymuszony maraton nie skończył się serią halucynacji, przymusowym urlopem i garścią prochów nasennych. Wystarczało, że już teraz zdarzało mu się najpierw strzelić do ducha, a dopiero potem zadawać mu pytania. Urządzanie sobie zawodów strzeleckich, gdzie celem były nieistniejące zjawy, mogłoby za bardzo narażać postronne osoby.
@Yakushimaru Seiga
Skupianie się na ulotnym wspomnieniu przywoływało huk nagłej eksplozji. Jednej, drugiej. Przerywające gwałtownie napiętą ciszę tuż po wypowiedzeniu własnego koloru. Jaką ironią losu było wzięcie udziału w makabrycznej grze, która wymagała w pełni sprawnego zmysłu wzroku. Musiał słuchać rozmów innych, wyłapując w nich podawane kolory, starając się później je powtarzać, żeby nie przyciągnąć podejrzeń i przetrwać do końca. Dopiero z czasem przyszło do niego inne rozwiązanie: kojarzenie odcieni szarości. Nawet wtedy zadanie nie było łatwe, cały czas musiał przyglądać się czemuś dla porównania, ale udało mu się dobrnąć do końca. Jakim kosztem? Bezsennością, jadłowstrętem i zagadką, która dręczyła go od tamtej pory. Gdyby poddał się na samym starcie, jak dużą różnicę by odczuł? Co, jeśli ofiary naprawdę straciły wtedy życie, a teraz jak marionetkami kierowała nimi jakaś inna siła?
Nakashimę przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Naprawdę wiele osób poległo w tej dziwnej, nierównej walce. Obwiniał się za ten stan rzeczy, choć wiedział, że przecież nie mógł nic na to poradzić. Musieli się obudzić, a nawet w świadomym śnie nie jest to tak łatwe, jak by się wydawało. Jaki był cel tej rozgrywki? Zmuszenie do zaufania nieznajomym czy nawet zaciekłym wrogom? Yokai nie obchodziło przecież budowanie przyjaznych relacji między żywymi. Najpewniej więc po prostu żywiło się ich lękiem, czując satysfakcję z samego faktu wywołania zamętu.
– Przynajmniej teraz nie jestem półnagi. – Prawdopodobnie miał być to żart, ale brzmiał jak pozbawione emocji stwierdzenie. Yosuke uchylił powieki, z twarzą tak podstawową, jak tylko może posiadać człowiek, obracając głowę w kierunku głosu. Zmęczony umysł zdążył przeprocesować nowe dźwięki, charakterystyczną chrypkę dopasowując do równie rzucającej się w oczy twarzy. Podkrążone oczy o dziwnie nierównym poziomie szarości. Duże ilości metalu na twarzy i w uszach.
– Więc o czym chcesz rozmawiać? – zapytał usadzając się nieco bardziej twarzą do Seigi, opierając tył głowy o zimny łańcuch huśtawki. Czuł, że ostatnia pochłonięta porcja kawy zaczyna tracić na sile, ale nie czuł się ani nie wyglądał jeszcze tak źle. Nawet w policji zdarzały mu się długie dyżury i nadgodziny, w Tsunami dość regularnie zarywał noce i czuwał przez dwa, czasem trzy dni. Wolał, żeby ten wymuszony maraton nie skończył się serią halucynacji, przymusowym urlopem i garścią prochów nasennych. Wystarczało, że już teraz zdarzało mu się najpierw strzelić do ducha, a dopiero potem zadawać mu pytania. Urządzanie sobie zawodów strzeleckich, gdzie celem były nieistniejące zjawy, mogłoby za bardzo narażać postronne osoby.
@Yakushimaru Seiga
Kącik warg pnie się nieco wyżej, marszcząc długą bliznę na policzku, ta ściąga skórę nieprzyjemnie na wysokości szczytu kości jarzmowej, przypominając chłopcu nagle o sobie. Dotyka go realność własnego ciała, paskudna rzeczywistość, która wycina go z szarej masy społeczeństwa; tego gładkiego, zero-jedynkowego, wypychając poharataną mordę przed szereg. Czuje się identycznie jak we śnie — oba realia stały się dla niego tym samym już lata wstecz. To, co śni, a to, co widzi i czego doznaje, jest zawsze tym samym, podawanym tylko w nieco zmienionej formie, dla urozmaicenia obserwatora. "Przynajmniej teraz nie jestem półnagi"; nie śmieszy go to jakoś szczególnie, to nie to zdanie łaskocze na moment w krótkim śmiechu krtań, a wspomnienie. Półprzytomni, zdezorientowani, wystraszeni. Pamięta przecież doskonale panikę Carei. Jest to jednak coś, czego się mógł po niej spodziewać; i dziwny spokój Rainera. Nie pasowało mu to. Nie pasowało mu to po tym, jak wcześniej idiota rzucał się na zlaną deszczem zmorę z pięściami. Wyciągnięte przedramiona i zaciśnięte dłonie na łańcuchach zaczęły się męczyć — brak snu osłabiał ciało, odbijał się na sprawności fizycznej, drąc przez mięśnie bolesnym impulsem. Seiga wyprostował się nieznacznie, automatycznie, aby zająć dłonie, sięgnął w kieszeń bluzy, wyciągając z niej wymiętoloną paczkę papierosów. Słuchał. Uważnie. O wiele zbyt uważnie, kiedy szmer głosu Sally wpłynął miękko pod sam bębenek; — Seiga, czy mam spróbo-; nie skończy, bo z pomarańczem filtra zapartym na dolnej wardze, wskazujący palec oprze się opuszką na powierzchni słuchawki i głosem spokojnym, chłopiec odezwie się półszeptem, kształtując słowa ze wzrokiem wbitym w płomień zapalniczki w drugiej dłoni. — Nie teraz, Sally. Rozłącz się. Do później — ucięcie, nim zaciągnie się głęboko, wracając spojrzeniem ku Yosuke. Przez umysł jeszcze przez krótki moment biegnie myśl, ile może mu powiedzieć.
— Jakiś czas temu w Nanashi, podczas tych pieprzonych ulew... — zaczyna z westchnieniem, kiedy struga dymu ciurkiem, długim ogonem wypełza przed twarz — razem z jednym z Seiwów, Rainerem, też był z nami we śnie... — nazwisko twardo opada na język, znacząc się w jego grudkach nieprzyjemną goryczą, którą na moment dociska do twardego sklepienia podniebienia, koniuszkiem śliskiego mięśnia zapierając się na tyle zębów, nim podejmie ponownie — wpadliśmy na obślizgłe paskudztwo, bo ciężko to nazwać kobietą, ale chyba miało ją przypominać... tak czy siak, cholerstwo na naszych oczach porwało chłopca. Dzieciak. Mały gówniak. Nanashi jest, jakie jest, nie zdziwiłoby mnie to, gdyby chłopiec nie był jak w transie. I gdyby nie inne dzieci, które nie były, nazwijmy to, pierwszej świeżości... — płuca ciągną w siebie kolejny buch z papierosa, kiedy powieki nasuwają się do połowy zaciętego na twarzy Nakashimy spojrzenia. — I wiem, że wszystko, co się tam działo widziałem tylko ja i Rainer, trzecia osoba, która z nami była, patrzyła na nas jak na totalnych popierdoleńców — dym ulatuje w żachnięciu się śmiechem, gdy szkliwo krawędzi jedynek zagryza na moment żelazo kolczyka. Chwilowo pozwala, aby po wyplutych przez siebie słowach nastała cisza. Strzepnie popiół, który zebrał się na szczycie kiepa, prześledzi wzrokiem to, jak ten spada w prostej linii między czubki butów. — Mogę się przydać — rwie chrypą martwotę milczenia.
maj 2038 roku