Płaska platforma wyłączonego z użytku lądowiska dla helikopterów zamieniła się ręką młodzieży w miejsce spotkań, którego nielegalny charakter od zawsze przyciągał grupy śmiałych licealistów i doświadczonych w nocnych zabawach studentów. Aby dostać się na miejsce należy pokonać kilka drucianych furtek, lub gdy ma się odrobinę doświadczenia w spinaczce – przeskakując z dachu na dach, przekraczając mury i przeciskając się po wąskich dachach ulokowanych niżej budynków. Wielki, żółty okrąg z wymalowanym symbolem ‘H’ niemal całkowicie się zatarł, a ściany sąsiednich budynków zamalowano graffiti z desperackimi tekstami o nadchodzącym końcu. Pomimo trudności związanych z dostaniem się na miejsce, każdy kto choć raz spędził tu wieczór mówi, że warto. Chociażby po to, aby obejrzeć rozciągniętą w dolę panoramę pogrążonego w ciszy miasta.
Wyobraża sobie, że świat umiera w bieli. A płatki śniegu tańczące na pasmach wiatru, jakże wdzięczne w swym ruchu, skrząc w przytłumionym świetle dogasających ognisk, w nieskończoności jej umysłu obierają postać gwiezdnego pyłu, srebrzystych łez wszechświata łkającego nad istotą końca. I kiedy zapada ciemność nocy, ścieląc podłoże platformy zimowym płaszczem, a głosy młodzieży nikną pchnięte potrzebą złączenia się z setkami innych, wylewających się na kolorowe ulice tętniącego życiem miasta — tak wszystko wokół zdaje się wymarłe, puste jak ona, uwięzione w niebycie, pojedynczym mrugnięciu czasu zatrzymującym w bezruchu wszystko poza wirującymi drobinami. Ich śladem krążyła i ona, karmiąc się rozpadem, ubytkiem dni, umykającym rokiem kruszejącym wraz z każdą minutą, z drobnymi dłońmi wyciągniętymi ku atramentom firmamentu jakby smukłymi paluszkami chciała sięgnąć tego grafitu, opuszkami go pochwycić i spić wszelki mrok nieboskłonu zaróżowionymi ustami, by mógł sobą wypełnić widmową postać, nadać większej wyrazistości eterycznej sylwetce, przytwierdzić małe stopy do ziemi. Cofa zaraz jedną z rąk, knykciami sunąć wzdłuż błękitnych linii żył drugiej, uniesionej wciąż w tęsknym geście, nim sięgnie łuku łabędziej szyi, wystających obojczyków upstrzonych kroplami krwi, tylko po to by przejść mogła płynnie w fouetté, a następnie w piruet. Ostatni występ dla konającego otoczenia, które w bieli ginie i w bieli się odrodzi już niedługo, już za parę chwil. Nie słychać stukotu point ni świszczącego oddechu wymykającego się spomiędzy rozchylonych warg, nawet mięśnie napięte do granic możliwości nie krzyczą wcale, toną w ciszy martwej duszy, a mimo to słyszy, jak tylko jej znana melodia rozchodzi się po meandrach świadomości, zdobionych nieistniejącymi tłumami gotowymi zerwać się na równe nogi w ogromie aplauzu, choć sceneria pozostawała nadal opustoszała. I było to całkiem dziwne, niespodziewane wręcz, albowiem lądowisko cieszyło się nie tylko popularnością, ale również perfekcyjnym widokiem na panoramę Fukkatsu, gdzie nad budynkami rozbłysną setki różnobarwnych fajerwerków. Ale to dobrze, coś szeptało w niej, kąsało czule z pasją topniejących wnętrzności, parzącymi językami wrzącej posoki — najtkliwsze pożegnania odbywały się w samotności, niemej celebracji przemijania smakującej dla jednych musującym posmakiem bąbelków szampana, dla innych zaś lepką metalicznością pęczniejącą na języku. Może dlatego nie zabrała ze sobą Aoi, jej słodkiego, naiwnego młodszego, a mimo to starszego brata w śmierci, który dopiero uczył się patrzeć, nie widząc wcale. Ale on jeszcze nie rozumiał, nie był gotowy na ten ból tęsknoty przeszywający każdy element bytu yūrei, niezgłębiony smutek oraz toksyczną, smakującą jadem oraz aromatem białych róż złość na okrutny los wciąż i wciąż odmawiający tego, co im się należało. Co było ich, na wyciągnięcie czerwonej nitki pętającej przeznaczeniem członki. Nauczy go, tak, kiedyś go nauczy, zanurzy półksiężyce paznokci w jego poszarpane rany, zerwie odstające kawałki mięsa, kciuki z niemalże matczyną miłością zanurzy w jego oczodołach i Munehira zrozumie, zrozumie wszystko. I on usłyszy w końcu muzykę oraz nawołujące echo, by szukał, by nie przestawał, by dążył, zdobył, złowił, rozszarpał. I Chie będzie cierpliwym nauczycielem, wyrozumiałym, acz surowym, miała czas, oboje mieli jego dostatek. Lecz teraz, teraz była tylko ona, tańcząca baletnica o ślicznej buzi karmazynem znaczonej i umierający w bieli świat, otuleni gwiezdnym pyłem i całym wszechświatem gnieżdżącym się w jasnej głowie. Zatrzymuje się w pozycji wyjściowej, śnieżne kosmyki miękko opadają na plecy, wąskie ramiona, łaskoczą bladość policzków, muskają szczupłą talię, gdy pocałunkiem znaczy mały palec, gdzie według legend jej fatum nałożyło podłą pętelkę.
~ Wybacz mi ~ szepce w duchu Yuri, woal przyciemnianych długich rzęs wznosząc, aby na wieki załzawiony lazur spojrzenia mógł sięgnąć ciemnego nieba ~ Wybacz mi. Wybacz mi. Znajdę cię ~ dodaje, a skra jakaś jaśnieje przy czerni źrenic z siłą trucizny, co ją ostatniego tchu pozbawiła ~ Znajdę cię, odnajdę, nie puszczę, póki nasz krzyk nie złączy się w jedno, a serca nie zasną w naszych objęciach, gdy wreszcie staniemy się jednością ~ i samo wyobrażenie wywołuje niemal nieśmiały, rozkoszny uśmiech na ustach zroszonych własną krwią. Bo swe obietnice składała szczerze, z wiarą, nadzieją lśniącą jaśniej niż sam księżyc majaczący w oddali.
~ Ale to później, bo teraz trochę się nudzę ~ zapewnia też z beztroską, frywolnie wspinając się na samiutkie koniuszki palców stóp, jakby szykowała się do kolejnych serii wirowań i obrotów. Gdzieś między galaktyką a drogą mleczną, kometa stworzona z urywanych obrazów pamięci podsuwa jej miejsca, jakie to winna nawiedzić po północy. Duszna brać nie rezygnowała przecież z celebracji, a ona przyrzekała, że gdzieś się pojawi, że będzie świętować razem z nimi. Tylko jeszcze momencik, odrobinę to odwlecze, gubiąc się na nowo w niezliczonych konstelacjach emocji.
również upstrzone nią zszarzałe pointy. Włosy spięte są z tyłu granatową kokardką.
Makijaż wokół oczu jest wyraźnie rozmazany, dostrzec można dokładnie ścieżkę łez znaczącą blade policzki.
@Shogo Tomomi
I will not let you have me without the madness that makes me.
If our demons cannot dance, neither can we.
Nie miał pojęcia, co zagnało go tym razem na kraniec miasta, wyrywając z objęć panującego rozgardiaszu, do którego tak często należał. Brał pod uwagę, że jego kapryśne medium tonęło właśnie w alkoholowym snie, igrając z żalem i jego własnym humorem. Ale czuł drgania trącanych strun własnego sumienia. Lub tego, co po nim zostało w bardzo wykręconej formie. To zdawało się natarczywie przypominać o celu, który od prawie pół roku, wciąż umykało z zasięgu rąk. Gniewne iskry skrzyły się w oczach, gdy podniósł spojrzenie wyżej, trafiając na cień błękitu wirującego na dachu jednego z budynków, niby jeden z wzorzystych płatków śniegu. Źrenice ugięły się pod naporem strumieni świateł, które smugami oplatały opustoszały niemal obiekt. Czym jednak była smukła linia jasnych cieni? Instynkt, jak kolejne echo wojskowej natury, kazał mu zapolować na odpowiedź, jak na wyjątkową zdobycz. Klik zamykanego auta i jego znikająca sylwetka były ostatnim, co widział teraz już opuszczony całkiem teren. Na straży pozostawił mruczące echo silnika i znikające pod bielą ślady samochodowych drifftów.
Na dachu znalazł się szybciej, niż mógłby jakikolwiek żywy człowiek, a nawet niejeden duch. Kilka dodatkowych mignięć sprawiło jednak, że potrzebował chwili, by uspokoić nieprzyjemny zacisk na żołądku. Wylądował jednak nie bezpośrednio na płaskiej platformie, a niedaleko podwyższenia. Wystarczyło niespieszne poruszenie, by znalazł się na miejscu. Ale zamiast tego zamarł, najpierw chwytając zmysłami ulotną i wciąż niewyraźną melodię kobiecego głosu. I znowu, wirujący bielą i błękitem ruch. Taniec smukłego, niby baletnica ciała. Cienia. Ducha. Dziewczęcia, z tak urzekającą naturą piękna, że nawet in na jedno uderzenie serca, wstrzymał oddech, ulotnie zastanawiając się, czy jego ingerencja sprawi, że urokliwa tancerka uniesie się z wiatrem śnieżnych poruszeń i rozmyje się, pozostawiając za sobą dziwną, tak dawno wypaloną tęsknotę. Za nią. Za przeszłością rozdartą, gdzie kobiecy obraz zbryzgany krwią. Tam go jednak już nie było, nakarmiony gniewem stał przed nieznajomą. Coś bardzo zdradliwego naciskało, by odwrócił się na pięcie i sam zniknął, nim jasnowłosa zrozumie, że ciemne ślepia mężczyzny zachłannie chwytają bielące jak opadający śnieg włosów, jak strój obleczony w błękit otula cieniste ciało, niby unosząca mgła.
Wyprostował się i pokonał dzielącą go od platformy odległość, nie próbując nawet zachować wyczulonej cichości. Zatrzymał się w odległości, nie spuszczając kobiecej sylwetki z widoku. W końcu mogąc poznać niemą historię śmierci, spijając widok bladych lic, kształtu czerwonych warg i ścieżki szkarłatu, co plamiła jasną skórę, niby malarski szlak na płótnie. Smutek tak przenikliwy, zrównany z linią rozmazanych łez, zdawał się kryć za taflą źrenicowych luster, odbijając jego własny jadeit. Czego właściwie chciał, rezygnując dziś przecież z towarzystwa - Zatańcz dla mnie - nie prosił, a jednak brakowało w niskim tonie, znajomej wibracji dystansu. Mówił z powagą i czystym stwierdzeniem, niezależnym od faktu, że przecież roniła gesty tańca od samego początku. Nie, chciał go dla siebie. Dedykacji nieznajomej dla nieznajomego. Zupełnie, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. Właśnie tu - na starej platformie lotniska, niemal o północy końca roku. Z tajemnicą, która mierzyła dwójkę nieznajomych nicią niedokończonego pytania. I nieznanej prawdy.
Strój płaszcz nie tak elegancki, półdługi. Do tego charakterystyczne rękawiczki bez palców (dla kierowców), Włosy rozpuszczone.
@Yuri Chie
Kiedy się zatrzymuje, róż nie rosi bladych policzków, oddech pozostaje regularnym mirażem, nie potrzebuje go, już nie, jednak przyzwyczajenia ciężko jest przełamać. Równie trudno skruszyć jest napięcie, jakie zapadło. Ale to nic, subtelne pęknięcia nie pasowały do niej, jeśli miała coś zniszczyć, chociażby samą atmosferę, to zamierzała uczynić to z mocą, która rozgromi wszelkie postawione mury niedopowiedzeń.
- Szczęśliwy, czy smutny? - pyta, nie dociekając wcale, kim jest czarnowłosy. Co go sprowadza w nowy rok, który winno się spędzać z najbliższymi. Nie podważa nawet faktu, że ją widzi, chociaż świadomość tego rozkoszą rozlewa się na języku. Dzieli ich dziesięć kroków oraz całe morze potencjalnego poprawnego zachowania i przesmyk lekceważenia wszystkiego wokół. W tym teatrze umarłych nie było miejsca na sztampowe kwestie, nie chciała ich, były nudne, bzdurne, a towarzystwo nieznajomego stopniowo rozbudzało w dziewczęciu coś więcej, głód, pragnienie, które zaspokoić mogło tylko i wyłącznie zainteresowanie. Nieruchome niebieskie tęczówki mierzą go, mieszanina uczuć nieokreślonych przemyka po ich tafli, pozostawiając jedną kwestię do rozstrzygnięcia. Z ich dwojga, kto tak naprawdę był drapieżnikiem, a kto ofiarą?
| wiem, że jest słabo, ale daj mi szansę, poprawie się! ;-;
@Shogo Tomomi
I will not let you have me without the madness that makes me.
If our demons cannot dance, neither can we.
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
W wyniku długiej stagnacji oraz zmiany kwartału wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.
Kropla za kroplą. Końcówka długopisu sunie po papierze nieprzerwanie, zapach tuszu wdziera się do nozdrzy tłumiąc lato osiadłe w powietrzu, nadgarstek nadal rwie, ale to nic. To nic. Kropla po kropli. Nie ma przecież nic. Promienie słońca sięgają skóry, zanurzają się między czerń kruczych lekko kręconych włosów, łaskoczą odsłoniętą część nosa, muskają ciemny materiał maski. Nie ma w nich ciepła. Nie ma też zimna. Od wiatru, tego co pozwala na głębszy wdech nim wybije godzina upałów, a jego rześkość zostanie zastąpiona klimatyzacją i mrożonymi napojami. Może oddechu też już nie ma, usta pozostają zaciśnięte w wąską linię, klatka piersiowa ledwo się unosi i nawet serce gotowe jest się zatrzymać, bo nie ma nic, nic, nic, nic. Nie ma kolorów, wszystko jest wyblakłe, blade, martwe (jak ty, coś mu szepcze, a zmiażdżona noga od kolana w dół ciągnie się lepko po posadzce). Nie ma śmiechu, słyszy tylko szum, głosy plączą się, zapomina je rozdzielić, oddzielić od siebie jak fragmenty puzzli, które ktoś postanowił wymieszać, zamalować na biało. Pozostaje tylko zmęczenie. Zmęczenie wżarte w czerwień odsłoniętego oka, fioletem barwiące dolną powiekę, zmęczenie ciała niewygodnie wychudłego, ile stracił? Sześć, siedem, osiem kilogramów? Więcej? Mniej? Nie pamięta, tak jak nie pamięta smaku jedzenia, jak nie chce pamiętać troski i przemęczenia na twarzach rodziców. Zawód, zawód, zawód. I krople. Zmęczenie, zawód i pustka w umyśle wybrzmiewająca wibracjami telefonu.
Nie powinien tego robić. Nie powinien. Ale to zrobił. Jak ostatni kretyn. Zapominając, zawsze zapominając, że nic nie jest stałe. Że wszystko się zmienia, że idzie naprzód, przekształca się, prze przed siebie i tylko on stoi w miejscu. Zamknięty w krótkim odcinku czasu, między trzaskiem i nieskończonością spadania. Nikt nie chce wracać. Idiota. Milczenie wychodziło mu najlepiej. Tak mu się wydawało. [Bo-naprawdę]. Milczenie było bezpieczniejsze. Bardziej przewidywalne. Spokojne. Milczenie nie wywoła więcej złości, więcej zawodu, więcej czegokolwiek. [lubię-twój-głos]. Zniknięcia bywają lepsze od powrotów, łatwiejsze do zignorowania, do przejścia dalej. Jednak Haru jak już wiadomo, był zwyczajnym idiotą. [Nakajima]. I chociaż wie, że nie powinien, to i tak to robi. Dlaczego? Dlaczego przeprasza? Zwykłe hej było żałosne. Kolejne słowa jeszcze bardziej żałośniejsze. Przepraszam było sensowne. Przepraszam, że mnie nie ma. Przepraszam za ciszę. Przepraszam za klub. Przepraszam za Tohan. Przepraszam za kwiaty wiśni. Przepraszam za to, że teraz jestem. Przepraszam za to, że mnie nie rozpoznajesz. Przepraszam za to, że wiem, że rozpoznasz. Przepraszam, przepraszam, przepraszam. [Mów-więcej]. Nie potrafił. Zawsze brakowało mu słów, co jest zabawne biorąc pod uwagę, że notatniki są nimi przesycone. Żył ze słów, wciągał je do płuc i wypuszczał spomiędzy warg ze świstem, tańczyły mu pod palcami, wirowały w głowie obleczone makabrycznymi obrazami opisywanych zbrodni. Ale miał ich za mało. Dzisiaj nie było ich wystarczająco. Więc przeprasza. Nie może później spać. Potem nie jest w stanie odpowiedzieć. Mógł się wycofać. Znowu milczeć, odpowiedzieć, że pomyłka, że przeprasza, przeprasza, przeprasza. Znowu robi inaczej. Wszystko jest na opak. Głupiec, głupiec, głupiec. Nie powinien jej mówić. Wszystko jest zbyt szare, zbyt ciemne. Papierowy smok się z niego śmieje. Krople nadal opadają. 30 minut. Nie. Nie, nie, nie, nie. Napisz to. Odmów. Zrób coś. Ciało protestuje, wciąż nieruchome i tylko knykcie mocniej naciskają na długopis, końcówka wżyna się w papier, tusz przeżera wszelką biel. Nie patrzy więcej na telefon, nie patrzy też w dziennik. Dłoń porusza się nieprzerwanie, ale on już nie widzi. Tak samo jak nie widzi kropli skapujących z kręcących się pod wpływem purpurowej wilgoci różowych kosmyków, nieistniejącego cienia, rozdartej linii ust.
Haru. Haruu. Haruu.
Kurwa. Stal przecina fragment palca, szkarłat krwi dołącza do tej widmowej i wreszcie przenosi wzrok na zamalowane kartki. Kurwa. Gardło ściska się, serce uderza głośno o klatkę złożoną z żeber i Nakajima może tylko patrzeć.
Notatnik zostaje zamknięty z trzaskiem. I może być tylko wdzięczny, że teraz nie ma tutaj nikogo. Opuszczone lądowisko jest cóż...opuszczone. Pozostaje tylko jego oddech. Krople. Szepty. 30 minut. Nie przychodź. Przyjdź. Uderz. Krzycz. Dlaczego ma krzyczeć? Popełnił błąd. Znowu. To co połamane nie złoży się w całość. Szlag.
i'm down here on my knees
take me to your sweet oblivion
Seiwa-Genji Enma and Raikatsuji Shiimaura szaleją za tym postem.
Wróciłem.
Nie wierzyła.
Jak ofiara Meduzy, przypadkiem zerkająca w zakazaną stronę, zmrożona w momencie, w którym czerń nie źrenic, a napisów, wtoczyła do organizmu szybkoschnący cement. Wydawało jej się, że czytała ten jeden krótki przekaz całą wieczność, zatrzymana w przestrzeni i czasie, krążąc po smsie i kompletnie go nie pojmując. Zbyt dobrze pamiętała kartki z kalendarza rozsypujące się po podłodze. Zdarcie jednej, drugiej, w końcu kilkunastej. 22 kwietnia. 13 maja. 9 czerwca. 1 lipca...
Przepraszam.
Przeprosiny nie miały znaczenia. Nie dało się znaleźć sensu, by odpowiadać na wiadomości, od których serce boleśnie zwalniało, zblokowane falą wspomnień. Nie powinna tego robić, nie po tak długiej nieobecności bez słowa wyjaśnień, bez sygnału, że jest w porządku, bez zapewnienia, że za jakiś czas odezwie się ponownie, aby wiedziała, że ma w ogóle na kogo czekać. Dostrzegając pojedyncze mrugnięcie diody telefonu ze wszystkich miar wmawiała sobie, że nie może ulec, że najważniejsze jest to, aby nie pozwolić emocjom chwycić za smycz, nie, kiedy to od ich napływu nadgarstki wchodziły w tryb jałowego biegu silnika, trzęsły się, dygotem docierając do palców, które opuszką próbowały musnąć odpowiedni znak na klawiaturze. Cholernie desperacko.
A przecież coraz łatwiej było jej się pogodzić ze stratą. Stając w łazience rychłym porankiem, gdy słońce nie zdążyło się jeszcze wspiąć na granat nieba, gdy wyglądało jak grzęznąca w błocie moneta, odbijająca od siebie jaskrawość bieli i żółci, dawała radę znieść odbicie obcego spojrzenia. Wzroku, który mętniał jak woda degradowana z bystrej rzeki w gęste bajoro. Srebrny okręg wokół źrenicy, zwykle lśniący, iryzujący wręcz, matowiał jak niepolerowany kruszec. Mogła przywyknąć. Do wyrazu niezadowolenia na śniadej twarzy, okolonej burzą potarganych włosów. Do czerni zalewającej ramiona, wysuniętej z luźnego kucyka. Do tego, że kiedyś zaczesywała włosy w warkocz, ale po incydencie w rezydencji w Sawie za każdym razem, gdy przekładała jedno pasmo przez drugie, te szybko zaczynały się plątać, traciła więc cierpliwość i ścieśniała kosmyki byle jak, ignorując świadomość, że z rana trudno jej będzie rozczesać kołtuny. Przywykła nawet do tego, że lustro, zbite w lewym dolnym rogu, nie miało za grosz delikatności. Uwydatniało ciemne kręgi pod oczami i wykrzywione wargi - bledsze niż naturalnie, popękane niczym stary skórzany pasek. Nawet szczoteczka z rozdwojonym włosiem przestała należeć do niej; zakorzeniona w genach skrupulatność i zdolność do pielęgnacji najmniejszych przedmiotów nie pozwoliłyby jej przecież tak zaniedbać czegoś równie osobistego. Rzecz nie mogła zatem być jej własnością - wydawało się to zbyt irracjonalne, choć co ranek sięgała w stronę kubka, wysupływała stamtąd zabrudzone zaschniętą pastą akcesoria. "Dziewczyno, źle wyglądasz" - słyszeć to przy każdym przekroczeniu progu, w warsztacie, gdy wysuwała się spod uniesionego lewarkiem auta, na uniwersytecie, gdy wykładowcy poprawiali okulary znanym ruchem przedostatniego palca, przypatrując się jej jak niewyczesanemu zwierzęciu. Radziła sobie w sposób głupi, stale powtarzając jedno pytanie; dlaczego miałaby odczuwać żal tak silny, by zaprzepaścić rytm życia? Ledwie musnęła mur fortyfikacji za jakim zamknęła się osoba, do której nachalnie powracała myślami. Tyle miało wystarczyć? Bo otarła grzbietem ręki o szorstkość obwarowujących Nakajimę cegieł? W żyłach płynął już jednak nawyk sprawdzania wiadomości. Robiła to stale - podczas zajęć, w pustym akademickim pokoju, przecinając jezdnię i opierając się w autobusie o ramię Yakushimaru.
Stało się to jakimś rodzajem rytuału. Sprawdzała, gdy miała wolną chwilę i między jednym a drugim wdechem podczas dyskusji z kimś, kogo stale drażnił jej brak wychowania. Wyglądała na nieskupioną, znużoną, nawet wtedy, kiedy patrzyła rozmówcy prosto w twarz. Bo i wtedy kciuk przeciągał wzdłuż pajęczyn pękniętego ekranu, odblokowywał pulpit automatycznie, sięgał miejsca z ikoną skrzynki. Innych to drażniło. Ją też zaczęło.
Ale gdy komórka ułożona na samym skraju stolika, zaległa wśród pojedynczych narzędzi - srebrnych kluczy i losowych wymiennych części małych na tyle, by można je wrzucić na blat, na później - zapikała od powiadomień...
Głośne westchnienie wyślizgnęło się spomiędzy zatrzaśniętych zębów. Oczywiście, że przybiegła. Że jak tylko dostała cynk gdzie powinna się udać, w ukłonach, ale bez skruchy wymknęła się spod pracowniczego jarzma pana Kajahary i, w locie łapiąc kluczyki, pomknęła do auta. Stary, w dobrym stanie pojazd mknął przez ulice Fukkatsu z szybkością, od której Shogo z pewnością uśmiechnąłby się pod nosem.
Przybywając w punkt docelowy, raz jeszcze zwątpiła. Stare lądowisko wydawało się puste, gdy podciągała się na rękach na ogrodzenie, zbyt słaba, aby uczynić to sprawnie i z gracją. Miejsce było ciche, kiedy jedynym dźwiękiem okazywał się stukot ciężkiego obuwia. Kompletnie samotne podczas nagłego zatrzymywania się i nerwowego rozglądania, obracania na pięcie w niepewności którędy się teraz udać.
Promienie słońca lśniły ostro, kuły w ślepia nabiegające wilgocią ilekroć zadzierała głowę. Nie przejmowała się rozwichrzoną fryzurą, nigdy tak naprawdę starannie nie upinaną. Nie liczyła się plama suchej ziemi odciśnięta na nowej, czarnej koszulce, ani smuga rdzy na kawałku odsłoniętego brzucha.
Gdzie jesteś?
Dziesiątki tysięcy głosów pytało o to samo. Natrętnie. Nie do wytrzymania.
Powinna biec dalej, ale nie miała energii; rwała ją schorowana noga. Znany ból promieniował od kostki po udo, zmuszając do spokojniejszych ruchów. Szła więc pomiędzy budynkami zaglądając w głębokie cienie i wąskie przejścia.
Aż wreszcie nie dostrzegła płaskiej powierzchni - wyłączonej z użytku, zbrukanej amatorskimi graffiti miejskiej dzieciarni. Tam jeszcze nie szukała. Nabrała tchu...
... i dobry kwadrans później miała wrażenie, że ten sam tlen, wcześniej łapczywie zabrany, wymknął się dopiero z płuc, kompletnie je pustosząc. Stała przez moment niezdecydowana, ale nie kryła obecności.
Wpierw chciała. Chciała go zaskoczyć albo wrzasnąć, gdy znajdzie się wystarczająco blisko. Chciała pozwolić, aby miesiącami tłumione żale znalazły ujście, przebiły się z malutkiej wyrwy, wysadzając w naczyniu ogromną dziurę, dając upust każdemu: dlaczego? Dlaczego? DLACZEGO?
Chciała złapać go za ubranie tuż pod szyją i szarpnąć. Chciała wyłowić jego spojrzenie. Dostrzec grymas na obliczu.
Zacisnęła dłonie w pięści, bo, do licha,
równie mocno chciała dotknąć rany u zbiegu z pewnością zwartych warg, o której tyle słyszała plotek. I usłyszeć głos, niski i schrypnięty, charkliwy, jakby z każdym wyrazem wykrztuszał z gardła garść igieł, chirurgicznych, cienkich, tnących do krwi. I sięgnąć włosów, tak jak je zapamiętała, nieujarzmionych, poddanych wiatrowi, lekko falowanych, za długich, ochronnych, rzucających cień na czoło, na mdłą czerwień rogówki.
Za dużo.
Zbyt wiele sprzecznych potrzeb. Nic więc nie powiedziała, kiedy wreszcie znalazła się obok.
Palce musnęły tylko wierzch jego karku, jak mgła dotykająca skóry o świcie, nim nie cofnęła dłoni. Nie bez powodu odszedł. Ten powód pragnęła poznać, ale z lekko rozchylonych ust nie wyrwała się prośba o wyjaśnienia. Utknęła w przełyku. Rozepchała się tam - gula o konsystencji niewidzialnego, miękkiego ciasta.
Nie miała odwagi nawet na niego spojrzeć, wzrok utrzymując w oddali, w panoramie miasta dopiero budzącego się ze snu.
Nakajima...
Szelest ubrań. Sylwetka ostrożnie siadająca obok; w odległości nie większej niż dwadzieścia centymetrów, choć była pewna, że teraz dzieliło ich znacznie więcej. Podkuliła nogi, oplatając je wątłością ramion. Jeszcze walczyła; z chorobą toczącą umysł, głębokimi korzeniami wtaczającymi w psychikę jad. Wciskała sama sobie przekonanie, że ma prawo do obelg, wściekłość była uzasadniona.
Poruszyła się.
Nie ma czegoś takiego jak "mrok".
Ciemność nie ma racji bytu. Nie jest czymś. Jest brakiem czegoś.
Nie istnieje odrębnie.
Powątpienie.
Potrafiłbyś [...] sprawić, że ciemność stanie się jeszcze ciemniejsza?
A jednak...
- Wróciłeś. - Mikro zmiana mimiki, drgnięcie jakiegoś mięśnia; w rozbawieniu? Gniewie?
- I postanowiłeś się odezwać.
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
Nakajima Haru and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Przepraszam. Jest w tym jakaś gorycz. Nie do niej, nigdy nie do niej, chociaż nie wie dlaczego. Gorycz do świata, do działań przyczynowo-skutkowych, do decyzji podjętych wbrew woli, bez zgody. Poczucie winy również się wżera w przesłane słowo, jak zgnilizna znaczy pojedyncze litery, wypacza ich znaczenie. To przepraszam wybrzmiewa także prośbą, niczym skamlący pies u progu domostwa. Nie rozumie. Nie wie dlaczego. Dlaczego to ten numer pamięć podsuwa jako pierwszy, dlaczego to wobec jej osoby pojawia się jakieś nieopisane zobowiązanie, dlaczego żałość emocji przetykana grubą warstwą waty obojętności przebija się w momencie pojawienia się na lotnisku w Fukkatsu, dlaczego w pojedynczym wyrazie zawiera tysiące innych przeprosin. Nie są przyjaciółmi. Tego jest pewny. Nie są znajomymi, spotkania do czasu powstania klubu są zbyt nieregularne, znikome, ulotne. Dwa obce ciała zderzające się ze sobą przypadkowo, gdy jedna orbita wchodzi w przestrzeń drugiej. Czym są? Nie potrafi tego zdefiniować, logika umyka przed dociekliwością umysłu, zmysł dedukcji ostentacyjnie odwraca się od zdrowego rozsądku. To tak, jakby wnętrze Nakajimy odmawiało współpracy, przy jednoczesnej próbie utrzymywania go przy życiu. Nie lubił nie wiedzieć, żyć raczej też nie. Nieświadomość czegoś tkwiła w nim jak drzazga, piekła jak rana od stalówki długopisu, rozdrapywana bezmyślnie przez paznokieć muśnięty czarnym lakierem. Nie chciał wracać, przecież nigdy nie odszedł. Powinien zniknąć, lecz wciąż siedział zastygnięty w bezruchu. Popełnił błąd, a mimo to trzymał się go niczym tonący brzytwy. Tkwił w zawieszeniu, między ciszą spadania a przenikliwym wrzaskiem obecności. Nie powinien wysłać tego smsa, a mimo to czekał. Żałośnie. Nie było już słów, choć wyjaśnienia jak gęsta plwocina gromadziły się na języku. Brzmiały jak wymówki, nienawidził wymówek. Wolał prawdę. Prostą, brutalną, ciężką jak fragmenty gruzu, lepką jak posoka rozbryźnięta ze zmiażdżonej głowy. Nie miał o czym mówić, bo wszystko, co powie będzie złe. Brzydkie, wstrętne, patetyczne. Nigdy nie darzył siebie sympatią, jednak dzisiaj odczuwał wobec własnej egzystencji pogardę. 30 minut. Nie powinno jej tu być. Raikatsuji nie była nawet znajomą. Ale Raikatsuji była Maurą, a to coś znaczyło. Nie było pewne co dokładnie, jednak coś na pewno.
Poruszenie. W powietrzu, w milczeniu, w czasie. Jakby piasek zamknięty w klepsydrze wreszcie zaczął się przesypywać, ziarenko po ziarnie. Jest też dotyk, a może jego echo, może nigdy go nie było. Tutaj na karku, jak motyle skrzydła, jak westchnienie, jak piosenka cisnąca się na usta, acz nigdy ich nieopuszczająca. Ciepło. Kontrast z lodowatą skórą naciągniętą z trudem na bezmiar kości mężczyzny. Ciemne brwi marszczą się delikatnie, czy serce w piersi zawsze było takie głośne? Czy oddech naprawdę mógł być pełny, kiedy siadała obok niego? Obca jak sam brunet, niezmieniona, ale wciąż inna. Kalejdoskop sprzeczności. Zmowa milczenia. Czerwona tęczówka — ta żywa, ta dostrzegająca szczegóły, uważna, pilna — przesuwa się na drobniejszą postać. Rejestruje heban włosów (ciemniejszy niż pustka pod nogami, hipnotyzujący), skórę muśniętą słońcem (ciężar pracy, oda do życia), prześlizgnięcie języka po dolnej wardze (nierówna faktura prosi o baczniejsze przyjrzenie się, odwraca wzrok). Nie musi spozierać na srebro jej oczu, żeby dojrzeć, jak czyste są, jak łatwo łapią w swoją sieć inne barwy (nie chce widzieć siebie, czarny zarys, karykaturę, wyrzut).
Wróciłeś. Nigdy nie odszedłem, ma ochotę odpowiedzieć. Ująć drobniejszą dłoń we własną, palcami znaczonymi czerwienią przesunąć po knykciach. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Nie śpisz Haru. Nie robi tego. Nie chce jej zabrudzić sobą, nie chce jej spłoszyć, dotyk oznacza poufałość. Nie są ze sobą spoufaleni. Są poniżej tego, ponadto. Nie wie.
I postanowiłeś się odezwać. Nie powinienem, chce jej przyznać rację. Samolubna cząstka kurczy się w nim, powtarza w kółko: głupiec, głupiec, głupiec. Po co zabierał jej czas? Czemu siedziała tuż obok? Czemu zimny, a zarazem gorący dreszcz przesuwał się wzdłuż linii jego kręgosłupa? Za dużo pytań, niewiadomych, brak danych oznaczał nieprzygotowanie, nieprzygotowanie było porażką. Tylko Haru wie, że przegrał w momencie, w którym mu odpisała. Nigdy nie miał szans, nigdy nie zamierzał mieć szans.
— Tak — paskudne, proste, żałosne, poparte chrypliwością głosu. Znacznie niższą niż dotychczas, jak warkot na granicy słyszenia, jakby nie zmuszał strun głosowych do pracy od kilku dni, tygodni, miesięcy. Tak. Wróciłem. Tak. Postanowiłem się odezwać. Tak. To nic nie wyjaśnia. Tak. Nie mam nic. Tak. Przepraszam — ... — rozchyla wargi, zamykając je zaraz. Kciuk usmarowany krwią kreśli nieskończoność ósemki na wierzchu ręki, koi, nie powinno, bo piecze, jednak tak jest łatwiej. Za dużo bodźców, za mało słów. Jest wdzięczny, że na twarzy wciąż ma maseczkę — Zabrali mi telefon, nie mogłem rozmawiać z nikim — trud w formułowaniu zdań nie zmienia się, łatwiej byłoby napisać. Sięgnąć po notatnik, nakreślić odpowiednie znaki. Ale winien jest przynajmniej tyle. Winny był przecież zawsze — Popełniłem błąd — zmęczenie, woal rzęs w połowie kryje karmazyn oka, ramiona pozostają nadal smętnie zwieszone. Mógł bardziej się przygotować, zawsze to robił, przy niej nie był w stanie. Mówił jednak prawdę, popełnił błąd. Wtedy. Dzisiaj. Powinien powiedzieć więcej, ale zamiast tego po prostu na nią patrzył. Jak ćma ciągnąca do światła. Jak noc wyglądająca dnia.
i'm down here on my knees
take me to your sweet oblivion
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Przywykła do śliskich, ruchliwych szans dawanych przez życie. Były jak żywe pstrągi wyciągnięte z rwącego strumienia; trzepotały w chwycie, wymykały z palców, chlapiąc lodowatym deszczem, od którego grzbiet przechodził ciarki. Zdążyła nauczyć się istnieć w zimnie świata. Przyswoiła brutalne normy, wystudiowała zasady - tak było prościej, tak dało się wyhodować płytki paznokci, które z biegiem czasu zaostrzały się do szponów. Sierpami pazurów łatwiej było wbić się w łuski, weżreć w białawy, rybi brzuch. Powinna zatem zignorować otrzymaną wiadomość. Tym razem nie rzucać telefonem, nie niszczyć urządzenia, które niczemu nie zawiniło. Strzepać tylko kurz jaki osiadł na nadawczej skrzynce, zresetować się. Nabrać tchu tak arktycznego, że zdusiłby rozbudzony płomień... ale krótkie słowo, jedno marne przepraszam, nie tłumaczące niczego, nie dające żadnej żyznej gleby pod kiełki wybaczenia, zdławiło jej dech. Teraz te same płuca również były opustoszałe; ledwo krążyły po nich drobinki tlenu. Zgnieciony przełyk przepuszczał absolutne minimum z minimum, odcinał powoli jeden kabelek neuronów po drugim, wyłączając strefy w wiecznie pracującym mózgu. Została tylko harówka tłukącego się w piersi serca, dłoń lekko zaciśnięta w pięść, bo powstrzymywała się - ostatkiem dobrej woli - przed sięgnięciem w kierunku siedzącego obok chłopaka. Spojrzenie mknące po szarawym pejzażu na stałe osiadło na osłoniętym maseczką profilu, domagało się półślepego odpowiednika, ale - jeszcze - bez nacisku, jeszcze z cierpliwością, której się nie spodziewała. Nie chciała być wobec niego cierpliwa; wolała być zła. Wolałaby pokazać, że nie żadne wymówki nie są dobre. Że mógł zrobić więcej, mógł postarać się bardziej. Jedna wiadomość. SMS. Nie żadne nagranie, nie osobista wizyta. Tekst obejmujący pojedynczy znak - Jestem.
Popełnił jednak błąd.
Błąd.
Na to słowo uniosła głowę. Ciemnia włosów zsunęła się z ramienia na kontur prostowanych plecy. Wargi, zamknięte, lekko się rozchyliły; odrobinę, tyle tylko, by błysnęła biel zębów, nim usta na powrót nie zwarły się ze sobą w niepewności. Co było dokładnie błędem? Czasami dochodziła do wniosku, że ona; błędem było przypadkowe zaproszenie na bal. Błędem było przytaknięciem na to i uniesienie nadgarstka jak w scenach z filmów o wiktoriańskich czasach, gdy dama zgadzała się na taniec. Przecież nie była żadną damą; ani teraz, ani kiedy przekraczała próg restauracji Parallel, uczepiona jego ramienia, walcząca z wysokim obcasem pięknych, nowych butów. Nie była nią podczas pierwszego - jedynego? - spotkania klubu, ani w chwili, gdy sunęła palcem, którego papilarne linie wypełniał aromat wody zmiękczonej zapachem bergamotki, po grzbiecie poranionej ręki. Nie była nią też teraz, ściągając brwi, uwypuklając na czole zmarszczkę zdradzającą niezrozumienie.
Nie mogłem rozmawiać z nikim.
- Gdybyś mógł, rozmawiałbyś?
Nawet jeżeli powątpiewała, nie dało się tego wychwycić; nie z iskier w głosie, nie sczytując z jasności skupionego spojrzenia. W szkle źrenic kryło się wyłącznie wyczekujące odpowiedzi zaciekawienie; nachalne w porównaniu do statycznego ciała, do sylwetki, która niemal nie wykonywała ruchów. Powinna właśnie taka pozostać; oszczędna w gestach, wstrzemięźliwa wobec obecności Nakajimy. Złość łatwo było jednak hodować tylko wtedy, gdy znajdował się daleko, poza granicami zrujnowanych myśli. Znajdując się tuż obok, na nowo rozbudzał zmysły. Plamił przydymioną szarość karmazynem, drętwe brzmienie niskością warkotu.
Pozwoliła kolanom opaść niemal po podłoże, krzyżując jednocześnie nogi w szczupłych kostkach. Obróciła się. Nie szczególnie, ale bardziej frontem; bardziej do niego, w jasnym przekazie. Chciała znaleźć się przodem, tak jak wtedy, gdy siedzieli naprzeciw siebie, oddzieleni jedynie wąską przestrzenią podłogowych desek, cienką jak papirus linią między jedną a drugą poduszką. Jak wtedy wyciągnęła obydwie dłonie, palcami ku górze. - Nakajima. - Echo sprzed dziesięciu miesięcy; kalka głosu nałożona na obecne drżenie strun. - Powtórzmy to. Ograniczę się tylko do rąk. - Knykcie oparła na jednym ze sportowych butów, czekając na to, by w koszyczek palców podał jej własne.
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
W wyniku długiej stagnacji jednego z graczy wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.