Spacerując w porcie można natknąć się na miejsce, z którego rozciąga się widok na całą pobliską okolicę. Kocie Molo, bo tak właśnie nazywa się to miejsce, charakteryzuje silny zapach ryb, którymi to przez wiele lat tutaj handlowano. Początkowo molo służyło jako miejsce, z którego można było obserwować odpływające i wpływające statki, a także dokonywać rozładunków. Z tego właśnie względu molo stało się popularnym miejscem handlu, a w szczególności sprzedaży ryb. Lata rybim handlem sprawiły, że miejsce to zaroiło się od okolicznych, bezpańskich zwierząt, w szczególności kotów. Z tego właśnie względu zyskało przydomek Kociego Mola.
Z biegiem lat bezpańskich zwierząt przybywało, a molo, chociaż przestało być miejscem sprzedaży rybich przysmaków, zyskało popularność wśród miłośników czworonogów. Ludzie przychodzą tutaj dokarmiać koty, czasami zabierać swoich ulubieńców do domu. Niestety molo jest również popularnym miejscem, w którym właściciele porzucają swoich pupili, przyczyniając się do rosnącego problemu bezpańskich zwierzaków, problemu, którego nikt nie planuje rozwiązywać.
Okoliczni mieszkańcy, zwłaszcza ci bardziej przesądni, pomrukują o ogromnych kotach zdolnych do zmiany kształtu czy też posiadających po dwa ogony, niemniej jednak znaczna większość uważa, że to tylko miejskie legendy.
Nazwa yokai: Bakeneko i Nekomata
Krótki opis: Bakaneko i Nekomata to yokai przypominające koty. Bakaneko słyną ze swojej zdolności do zmiany kształtu, często przypominając ludzi, natomiast Nekomata posiadają rozdwojony ogon. O ile nie wszystkie Bakaneko są nieprzyjazne w stosunku do ludzi, to Nekomata należy się wystrzegać.
Zimą powietrze w porcie było wyjątkowo rześkie. Mroźny wiatr porwał ze sobą ten charakterystyczny rybi odór, przenosząc go gdzieś z dala od miasta, by nie psuł zimowej atmosfery. Pod grubą warstwą śniegu nawet tak zapyziała okolica nabierała uroku, jeśli tylko uciekało się wzrokiem od pobliskich fabryk i ich ciężkich, betonowych kominów, choć o tej porze dnia były one tylko ciemnymi, zgeometryzowanymi zarysami na niebie. Nad nimi wznosiła się idealnie okrągła tarcza księżyca, która tej nocy miała spędzić sen z powiek niejednemu mieszkańcowi miasta. Blask pełni skrzył osiadłym na ziemi puchem, sprawiając, że było wyjątkowo jasno, jak na tę późną porę dnia. Sporadycznie mijane latarnie, które swoim ciepłym blaskiem chciały rozproszyć chłód, wydawały się kompletnie zbędne. Widział perfekcyjnie nawet wtedy, gdy jego sylwetka na dłużej umykała snopowi rzucanego przez nie światła. Nie niepokoiła go także cisza, mącona jedynie przez pluskot morskiej wody, szelest papierowej torby i skrzypiący pod podeszwami butów śnieg.
Kiedy był tu ostatnim razem, widok nie był aż tak przyjemny. Minął co najmniej miesiąc i mogło się zdawać, że zupełnie zapomniał o tym miejscu. Od kilku miesięcy Hattori kiepsko sprawdzał się w roli opiekuna, nawet jeśli tylko samozwańczego. Jednak niezależnie od tego, jak wiele tygodni omijał, zawsze zaglądał tu co jakiś czas, rekompensował swoją nieobecność różnymi smakołykami, a czasem – tak jak dzisiaj – przynosił ze sobą jakiś bonus. Zwinięty, stary koc ciążył na dnie torby; może nie była to ogromna zapomoga, ale uznał, że o tej porze roku może się przydać.
Był już coraz bliżej. Ostrożnie przełożył torbę z jednej ręki do drugiej, nie chcąc narobić hałasu, gdy jego spojrzenie zarejestrowało coraz gęstsze ślady drobnych łap na śniegu. Gdzieś spomiędzy kontenerów mignęła para ślepi, która czujnie obserwowała, jak czarnowłosy kroczy ku owianego przeróżnymi legendami molo. Inna kocia sylwetka wystrzeliła z cienia rzucanego przez spiętrzone kartony przy koszach, spłoszona jego obecnością. Gdzieś w tle rozległo się miauknięcie, ale nie znał kociego języka, więc nie potrafił sprecyzować, czy było to ostrzeżenie, czy żądanie napełnienia miski. Rozumiał za to, że pomimo jego nieobecności, jakoś dawały sobie radę. Domyślał się, że nie był jedyną osobą, która przykładała rękę do ich przetrwania. Przyłapał się na tym, że mimowolnie rozejrzał się po okolicy, choć bardziej spostrzegł, że robił to za każdym razem. Za każdym razem okazywało się, że dookoła nie było ani jednej żywej duszy.
Martwej też nie.
Mimo tego dobrze było wrócić na stare śmieci. Był zmarznięty, ale to zajmie tylko chwilę.
Jak zwykle zachowywał dystans, gdy przechodził obok tutejszych kotów. Niektóre z nich były bardziej płochliwe, a inne siedziały nieruchomo i przyglądały mu się uważnie, dając do zrozumienia, że były gotowe zareagować na każdy niewłaściwy ruch. Dlatego był ostrożny we wszystkim, co robił. W stawianiu torby na ziemi, w opuszczeniu ciała do przykucniętej postawy, czy przy otwieraniu saszetki z kocią karmą, która jak na złość stawiała opór. Kiedy plastikowe opakowanie wreszcie ustąpiło, a pierwsza porcja jedzenia trafiła do zabrudzonej miski, jeden z kotów poderwał się z miejsca. Nęcony przyjemnym zapachem mięsa i prowokowany własnym głodem, zignorował ewentualne zagrożenie, kilkoma zwinnymi susami pokonał dzielący ich dystans. Niecierpliwe zwierzę zreflektowało się dopiero, gdy od Heizo dzieliło je może kilka centymetrów. Brunet jeszcze nie zdążył do końca napełnić miski, gdy ostrzegawcze fuknięcie dotarło do jego uszu, ale to ostrzeżenie było jedynie czystą formalnością, bo w ułamku sekundy oberwał po ręce agresywnym uderzeniem łapy, uzbrojonej w wysunięte na całą długość pazury. Na szczęście tylko jeden z nich zaorał jego dłoń, pozostawiając po sobie niezbyt głęboką, czerwoną krechę na jego palcu wskazującym. Syknął, odsuwając ręce nastroszonego kocura i ten gwałtowniejszy ruch zmusił zwierzę do wycofania się. Tłumiąc w sobie chęć potrząśnięcia ręką, jakby dzięki temu miał pozbyć się chwilowej fali bólu, potarł kciukiem zadrapane miejsce i bez złości przyjrzał się kotu, nie czując choćby najdrobniejszej potrzeby, by wziąć odwet za ten instynktowny atak. Przywykł już do tej niewyjaśnionej awersji i wiedział też, że z kotami sprawa była podwójnie trudna – były nieufne z natury i nikt nie był w stanie nad nimi zapanować.
— I po co te nerwy? Poczekaj — rzucił spokojnie i cmoknął zrezygnowany pod nosem, jakby tylko jego zdystansowana postawa mogła przemówić do zwierzęcia. Już bez ociągania wycisnął resztę zawartości saszetki i odsunął się od miski. Jeszcze przez dobre kilka sekund był oceniany kocim spojrzeniem, zanim to zwróciło się ku porcji jedzenia, na którą kot wreszcie rzucił się łakomie. — Powoli.
Wrzucił pustą saszetkę do pobliskiego kosza i przyjrzał się zadrapaniu, na którego długości gdzieniegdzie zaczęły wykwitać drobne kropelki krwi. Otarłszy skaleczenie o bok nogawki, sięgnął po kolejną porcję karmy, nie zdając sobie sprawy, że wcześniej źle ocenił sytuację.
Wcale nie był tu sam.
@Warui Shin'ya
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Jak kamień, który posłał w szare, zmarszczone fałdy tafli. Plusk jaki temu towarzyszył był jedynym dźwiękiem w okolicy. Wszystko drzemało nocnym półsnem. Z niektórych tylko budynków buchały gęste kłęby dymu - kalafiory szarawych spalin uciekających z kotłów cholera wie komu potrzebnych. Ale Shin był do tego smętnego obrazu odwrócony plecami. Twarz skierował ku oceanowi. Siedział tu już wystarczająco długo, by obejrzeć zachód słońca. Wielka złota moneta grzęzła w idealnie płaskiej linii błękitów i odcieni mięty, a gdy zniknęła, niebo spowiła czerń upstrzona miliardem gwiezdnych cekinów. Chorobliwie blady poblask księżyca i tak szybko ustąpił światłu okolicznych latarni.
Nie było ich wiele, ale dla Shina to lepiej.
Ciemność, jaka okryła okolicę, nałożyła się też na jego umysł. Chaos, którego doświadczał nieprzerwanie, który nie pozwalał mu spać ani porządnie zjeść, nieco przytępiał. Niewiele się to różniło od przyciszenia zbyt jazgotliwej muzyki, po prostu zatrzaskując drzwi i tymi drzwiami odcinając się od głośników. Dudniący hałas wciąż dobijał się do pomieszczenia, w którym starał się schronić, ale był mniej natarczywy.
Miał przynajmniej szansę na to, by odetchnąć.
Poczuć zapach spienionej wody. I śniegu.
Za to lubił zimę.
Gdy dominowała nad światem, przykrywała go bielą jak jakąś grubą warstwą tkaniny. Nagle nawet brudne ulice Nanashi zyskiwały magiczny urok. W centrum pewnie roiło się już od zachwyconych nastolatków, podkręcano świąteczne przeboje, szukano nowych motywów, by opchnąć tak naprawdę nikomu niepotrzebne bibeloty. Całe Fukkatsu koncentrowało się na nadchodzących zabawach - nikt więc nie pomyślał, by znaleźć się tutaj. A za to zimę wręcz kochał.
Miał dzięki temu wystarczająco dużo luzu, aby spędzić w Haiiro ostatnie godziny.
Lewa dłoń, wyjątkowo pozbawiona okrycia, przesuwała się leniwym ruchem wzdłuż kociego grzbietu; pod palcami wychudłe ciałko drżało w rytm pomruków. Zrudziała garść futra zwinęła się w ciasny kłębek, chroniąc przed wiatrem ciągnącym od wody w zagięciach kurtki chłopaka. Na pierwszy rzut wydawało się, że młode usnęło, ale bardziej uważni dostrzegliby milimetrowe szparki błękitu wyzierające spomiędzy mocno przymrużonych powiek zwierzęcia - drzemało z pewnością, ale pozostawało czujne, nawet w takim wieku intuicyjnie rozumiejąc, że trzeba zachować bystrość umysłu niezależnie od tego, jak ciepła jest dłoń, która cię chroni. A Shin mu opowiadał. Głos zagłuszała materiałowa maseczka, ściśle przylegająca do twarzy, ale dla dachowca z pewnością nie miało to żadnego znaczenia. Nawet jeżeli słuchał, wątpliwe, by rozumiał historię o szorstkości worów, jakie trzeba przerzucić na taczkę i o tym, jak ciężki jest piach, gdy uchwyt łopaty zaczyna ślizgać się w dłoniach mokrych od potu. Historię o szeptach w centralnym parku i ostrym deszczu, który nie zmył skazy porażki. Gwizd wiatru przeplatał się z opowieścią o balu i głuchym akcencie bitego szkła; o czerwieni kontrastującej z anemiczną skórą. Palce Waruiego przeczesywały miękkie włosie, aż wreszcie zamarły raptownie. Wraz z ręką zatrzymały się też słowa.
Gdzieś w oddali jeden z kotów musiał strącić pokrywę śmietnika - echo upadającego metalu poniosło się aż tutaj. Młode również uniosło łeb, kierując parę uszu w stronę, z której dobiegał incydent. Pod ciepłą kurtką napięły się mięśnie; w tle znów zamiauczał jakiś bezpański kocur, tym razem nie dając Shinowi żadnych powodów, aby dłużej zostać w miejscu. Sprawnie przerzucił nogi przez barierkę, lądując na stabilnych deskach molo niemal bezgłośnie.
Kocię, które ześlizgnęło się w okamgnieniu po ubraniu, próbując wbić w jego materiał haczykowate pazurki, zostało złapane przez dłoń chłopaka. Ten odczepił zesztywniałe, kruche ciałko od ciuchów, ostrożnie ładując małego do obszernej kieszeni z przodu. Wystawał tylko rudy ogon, kołyszący się w rytm stawianych przez Waruiego kroków.
Śnieg w naturalny sposób zdradzał jego pozycję, ale - w porównaniu do większości - jego chód wciąż był bardziej wyważony i subtelny, niepasujący kompletnie do dość dobrze wyrobionej sylwetki.
Przedarcie się od swojego punktu widokowego do strefy, z której - jak zakładał - dobiegała cała afera, zajęło mu moment. Nagle z odsłoniętego terenu znalazł się bliżej zabudowań, chowających go w swoich nieprzeniknionych cieniach. Z mroków błyskały tylko jasne oczy, których barwa łapała światło mijanych latarni.
Uczucie niepokoju było irracjonalne, a jednak gdy wychwycił niepasujący do otoczenia element, zmarszczył brwi i dla pewności przesunął kciukiem wzdłuż kociego policzka. Trzymał dłoń w kieszeni, między palcami czując ruch okręcającego się, chętnego do zabawy, kociaka; z tej odległości nie słyszał jego pomruków, ale wyczuwał je pod opuszkami. Jakby wewnątrz kurtki trzymał rozedrgany, miniaturowy silnik samochodu.
Głupota, że dla czegoś takiego planował wejść w interakcję z człowiekiem.
Zatrzymał się, gdy od nieznajomego dzieliło go raptem kilkanaście metrów. Przez dłuższą chwilę przyglądał się procesowi, oceniając zamiary intruza według własnych kategorii. Choć na ile można mówić o dobrych intencjach, gdy pazury poszły w ruch? Odgłos syknięcia i gwałtowny ruch wygłodzonego wyrzutka sprawił, że Waru wykonał pierwszy krok w kierunku zamieszania. Zrobiłby kolejny, gdyby nie poczuł otarcia na nogawce. Machinalnie spojrzał w dół, dostrzegając cienki ogon w cętki, zaraz niknący za jego obuwiem, zastąpiony płaskim pyszczkiem.
- Nie teraz - szept na samej granicy mowy i tak wydawał mu się zdradziecki. Machnął wolną ręką w stronę pupila, ale ten albo nie zrozumiał przekazu, albo nic sobie z tego powodu nie zrobił. Futro znów prześlizgnęło się na wysokości kolan, gdy wygięty w łuk grzbiet przywarł do kończyny w przymilnym geście.
Uwaga Waruiego przeskakiwała teraz od nieznajomego do śmietnikowca. Odsunął się ostrożnie, biorąc za punkt honoru, by nie podeptać natręta, ale zanim się zorientował, z najczarniejszych odmętów wylazł kolejny sierściuch. Dwa raptowne wdechy później Shin trzymał jednego z nich na lewym przedramieniu, a drugi, mimo ciągłych niewerbalnych próśb, wlókł się za nim jak cień, na śniegu zostawiając swój trop tam, gdzie odcisnęły się podeszwy rudowłosego.
Chłopak bez racjonalnego planu po prostu wyszedł ze swojej kryjówki; czuł się tak, jakby z głowy wyleciało mu ważne spotkanie i teraz bezmyślnie próbował się na nie nie tylko nie spóźnić, ale też kompletnie go nie zawalić - mimo braku przygotowania. Skrzypiał puch pod jego butami, trzymane w kieszeni młode dalej łapało go za rękę, wbijając w nią ostre jak igły pazury, a większy mieszaniec, chwycony jak dziecko, ocierał się bokiem pyska o jego szyję, ocieplając zmarzniętą cerę.
Być może powinien wpierw zagadać; lepiej, a przede wszystkim rzetelniej ocenić sytuację. Może warto było w pierwszej kolejności spojrzeć w twarz komuś, kogo w myślach okrzyknęło się już mordercą.
Może powinien myśleć czasami o ludziach, a nie traktować ich gorzej niż zwierzęta.
Ale nie zrobił tego, bo gdy znalazł się wystarczająco blisko, gdy kolejna saszetka z rozmiękłą karmą trafiła do jednej z brudnych misek, gdy łakomie zajadający się pokarmem bury kocur wycofał się o trzy kroki, zlękniony pojawieniem się dodatkowej sylwetki, Shin kucnął i bez słowa przesunął palcami wzdłuż brzegów plastikowego naczynia, łapiąc pod nie i przechylając lekko, przypatrując się mięsnej papce ze zmarszczonym nosem i ściągniętymi gniewnie brwiami.
Z przedniej kieszeni kurtki wciąż zwisała cienka nitka rudawego ogona; przez jego ramię, jak uspokajane niemowlę, przewieszony był cętkowany kocur, a trzeci, cień, zatrzymał się w pobliżu, tuż pod łokciem rudowłosego, zaglądając do miski, od której został stanowczo odsunięty nadgarstkiem.
- Czekaj, Washi. - Kolejna wariacja jego własnego imienia w żadnym razie nie zniechęciła zwierzęcia. Uszy zadrżały tylko, ale głowa znów wsunęła się pod ramię, zmuszając chłopaka, by uniósł rękę wyżej. - Sprawdzam, daj sekundę. - I jakby dopiero przypomniał sobie, że nie jest tu sam, że grzebanie w karmie może wydawać się co najmniej dziwne, łypnął z dołu, z kucek, w stronę prowodyra całego wariactwa.
Z tej perspektywy ledwie widział jego rysy; pobliska latarnia tworzyła wokół ciemnych kosmyków złotą aureolę, ale twarz była przez to zamazana.
- To normalna procedura - wyjaśnił niezrażony, odklejając rękę od cętkowanego. Kot i tak na stałe wczepił się już w jego bark, równie dobrze mogąc stanowić element ubioru. Shin obrócił głowę, znów ogniskując wzrok w brązowej brei. - Dużo tu szajbusów. Trutki, gwoździe, żyletki. Chore, strasznie chore... - mówiąc to, przesunął nieokrytą rękawiczką dłonią po karmie, jakby naprawdę szukał w niej ostrych przedmiotów albo żrącego kwasu. Ostatecznie miska trafiła jednak na swoje dawne miejsce, od razu stając się główną atrakcją wszystkich trzech czworonogów.
Prawie czterech, gdyby kocię było w stanie do końca wypełznąć z kryjówki. Dopiero Shin, wytarłszy się o brzeg dresów, podobnie jak chwilę wcześniej stojący obok Samarytanin wycierał własną dłoń o spodnie, pomógł rudzielcowi wydostać się na zewnątrz. Postawił go na ziemi. Małe było całe spięte, ale sztywnym krokiem rozkraczonych łap, z ogonem wycelowanym prosto w niebo jak radar, poczłapało w stronę jedzenia.
Shin podniósł się z kucek, zrównując z ciemnowłosym. Chciał coś powiedzieć; miał to na końcu języka, czuł oddech słowa na ustach - ale wszystko w nim zamarło, gdy oderwał spojrzenie od swoich mruczących towarzyszy, w zamian obdarzając nim stojącego obok nieznajomego. Przez źrenice przemknął błysk, jak w tanich filmach, gdy postać uprzytamnia sobie coś istotnego, ale ostatecznie powieki Waruiego jedynie nieco się przymrużyły, zdradzając jego próbę dostrzeżenia umykającego szczegółu.
Jakby zapomniał jak się kłapie paszczą.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Jak teraz.
Na początku był tylko zdezorientowany. Tak, jak zdezorientowany może być człowiek, który wpatruje się w coś niecodziennego. Tym pęknięciem w codzienności był widok sylwetki, która właśnie nachylała się nad miską. Było zbyt ciemno, a piętrzące się obok misek kartony zdawały się rzucać jeszcze większy cień na mężczyznę, sprawiając, że na ten moment był jedynie obcym bez twarzy; monochromatycznym zarysem człowieka. Najwidoczniej bezdomnego, który zamierzał wykorzystać sytuację. W gardle bruneta już zaczynało kiełkować znaczące odchrząknięcie, ale zanim to zdążyło poprzedzić jakiekolwiek słowa sprzeciwu, mięśnie zacisnęły się dookoła krtani, tłumiąc jakikolwiek dźwięk.
„Czekaj, Washi.”
Wokół szumiało morze, a wiatr od czasu do czasu świszczał w uszach. Nic dziwnego, że z początku wydawało mu się, że się przesłyszał. Przymrużył powieki, bo spojrzeniem chciał przebić się przez ciemność i sprawdzić, czy ten dziwnie znajomy głos pasuje do równie znajomej twarzy. Wciąż jej nie widział, ale kolejne słowa rozwiewały wcześniejsze wątpliwości, sprawiając, że cała ta scena wydawała się dziwnie na miejscu, bo nawet po takim czasie Heizo był w stanie stwierdzić, że grzebanie palcem w misce było czymś, do czego Shin był zdolny. I ta myśl była całkiem zabawna, ale usta Hattoriego nawet nie drgnęły; nie wykrzywiły się choćby w najdrobniejszym zarysie uśmiechu. Twarz miał skupioną, a rysy nieruchome na tyle, że miało się wrażenie, że na ten moment zatrzymał się w czasie, który płynął teraz jedynie wewnątrz niego i na chwilę cofnął się wstecz, ukazując jeszcze wyraźny obraz tej wściekłej i niepamiętającej go twarzy.
Światło latarni dosięgnęło kilku rudych kosmyków, które jako pierwsze rzuciły mu się w oczy, gdy chłopak zwrócił ku niemu twarz. Musiał wyglądać dziwnie, gdy w tym przejmującym milczeniu obserwował, jak grzebie w brudnej misce, ale jeszcze przez kilka sekund był w swoim świecie. Dziwnie bezpiecznym świecie, w którym jeszcze nie musiał podejmować decyzji, co powinien zrobić. Zostać czy odejść? Odezwać się czy dalej milczeć? Zachowywać się normalnie czy znów wystawić go na próbę? Pogodzić się ze stratą czy desperacko nim potrząsnąć, bo może – miał taką nadzieję – wszystkie trybiki znów znalazłyby się na swoim miejscu?
Poruszył zziębniętymi palcami wilgotnej od śniegu ręki, która bezwiednie zwisała wzdłuż ciała. Nie tylko ta cielesna niewygodna sprowadziła go z powrotem na ziemię, choć zdawało się, że jego na wpół widzący wzrok zupełnie bezwiednie podążył za podnoszącym się z kucek Waruiem i zrównał się z linią jego spojrzenia. Gdy pełnia świadomości wracała, mikroskopijnym ruchem tęczówek przesuwał od jednego złotego oka do drugiego, jakby czegoś tam szukał. Może po prostu zrozumienia; może strzępów przeszłości, dzięki którym w obliczu dawnego przyjaciela nie czułby się tym człowiekiem bez imienia, za którego sam jeszcze przed momentem go brał.
Co tutaj robisz, Shin? – pytanie gnieździło się na końcu języka, ale przecież dobrze wiedział, dlaczego tu przychodził. Cisza trwała już za długo i docierało do niego, że kilka kolejnych sekund pogorszy sprawę. Odchrząknięcie wreszcie przerwało gęstniejącą pomiędzy nimi ciszę i pozostawało mu mieć nadzieję, że ta nie pociągnie za sobą niepotrzebnych pytań. Bo w ciągu tego czasu podjął decyzję – nie podobała mu się i nie podobało mu się to, że sprawy toczyły się takim torem, ale może... może po prostu wystarczyło zacząć wszystko od nowa. Od początku.
— Mam nadzieję, że zdałem egzamin i nie jestem szajbusem? — podjął, kręcąc głową na boki, jakby ten zarzut wydawał mu się niedorzeczny. Wsunął zmarzniętą rękę do kieszeni i wreszcie oderwał wzrok od złotych tęczówek, przenosząc go na zajadające się koty, które łapczywie dobierały się do karmy, mlaszcząc przy tym donośnie. — Od czasu do czasu przychodzę tu, żeby coś dla nich zostawić. Ostatnio rzadziej mam na to czas, ale pomyślałem, że o tej porze roku jest im ciężej. — Słowa paliły w gardle, ale nie ze względu na nieszczerość, a na fakt, że to nie je chciał teraz wypowiadać. Mimo tego udało mu się przybrać odpowiedni ton – neutralny; taki, który nie skrywa w sobie żadnej ukrytej intencji.
Małe kroki.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
(coś w nim drgnęło)
dziesięć centymetrów od niego. Zapach męskich perfum stał się przy tym intensywniejszy; wręcz drażniący. Wdzierał się z każdym wdechem, osiadając w płucach jak trujące opary. I to wszystko aż nie pękła naprężająca się struna; aż dźwięk głosu mężczyzny nie wyrwał go z otępienia.
Zamrugał zaskoczony, odwracając wzrok jak speszony nastolatek. Bladą cerę przyprószył róż zażenowania, a on sam, jakby nie wiedząc co zrobić z rękoma, uniósł jedną i potarł nią ocieplony policzek. Gest w zamyśle miał mu kupić dwie dodatkowe sekundy na odpowiedź, ale w rzeczywistości sprawił, że wypadł z roli jeszcze bardziej - nawet mimo maseczki czuł wysoką temperaturę bijącą od własnego ciała. Co się z nim, u licha, działo?
Nie został przyłapany na gorącym uczynku; nie złapano go za rękę podczas kradzieży ani nie okazało się, że nakłamał, doprowadzając do tragedii. Skąd więc gniotące żołądek zażenowanie, że zrobił coś nie tak? I to mrowienie w palcach, jakby potrzebował dotknąć rozmówcy, żeby coś sobie udowodnić? Czuł impulsy w opuszkach; igły dźgające twardą tkankę. Mąciło to jego skupienie, ale odetchnął. Pozwolił, by powietrze prześlizgnęło się przez zwarte zęby - dźwięk, po którym wreszcie się odezwał.
- Tak, nie jesteś - potwierdził po zdecydowanie zbyt długiej przerwie, oglądając (na powrót słyszalne) zwierzęta. - Przynajmniej nie w tym temacie.
Zdrętwiałe - takie miał ręce, gdy powoli krzyżował je na piersi. Jakby skórę obrósł lód, utrudniając swobodne ruchy, ograniczając jego mobilność i uziemiając w miejscu. Był jak odpalony silnik samochodu; w pełnej gotowości na to, by coś wewnątrz niego uderzyło z impetem w pedał gazu. Nie wiedział tylko na co czeka i co jest powodem tak silnego niepokoju.
- ... ciężej.
To ostatnie słowo dotarło do niego o wiele głośniej niż reszta; poruszył się wtedy, przekładając niecierpliwie ciężar ciała z lewej nogi na prawą, marszcząc nieco brwi i zaciskając wargi w zamyśleniu. Nie spodziewał się, że ktokolwiek jeszcze przychodzi w te rejony. Popularność kociego mola wygasła dawno temu i choć nadal przybywały tu niedobitki, rzadko skupiały się na opiece nad czworonożnymi przybłędami. Z jakiegoś powodu nie podobała mu się wizja dodatkowego opiekuna. To był jego rewir. Jego azyl, odwiedzany z niepodważalną pewnością, że zostanie przyjęty bez szorstkiej, drażniącej cerę maseczki i rękawiczek, od których pociły się dłonie. To on przychodził tu bez względu na porę roku; w zimę taszcząc stare koce, na wiosnę łapiąc posykujące zwierzęta, by założyć im przeciwpchelne obroże, w lato opadając na spróchniałe deski molo, z szyją wtuloną w pomrukujące, rozgrzane od słońca kocie ciało, ręką wsuniętą między wyczesane futro, z przyzwoleniem, by szorstki język przesuwał się po skroni. A teraz w tej wizji był ktoś jeszcze. Ta myśl mu się nie podobała, ale przełknął gówniarskie rozgoryczenie; musiał przyjąć do wiadomości, że ktoś również chciał otoczyć protekcją te zignorowane przez bogów, bezbronne maluchy. Egoizm kazał mu odgrodzić obcego od pupili, wyznaczyć granicę. Ale nie był głupi; zazdrość paliła gardło, ale zdrowy rozsądek studził zapał.
Dzięki temu więcej z nich przeżyje.
- Jakoś sobie radzą - rzucił w odpowiedzi; chciał by jego ton zabrzmiał obojętnie, ale nietrudno było dosłyszeć nieumiejętnie tłamszone ciepło. Nawet jego ślepia wydawały się wszystkiemu przeczyć - brwi miał ściągnięte w gniewnym wyrazie, ale spojrzenie miękkie. Tak patrzą ludzie na coś, co kochają na zabój, ale wiedzą, że nigdy nie będą mogli powiedzieć światu: należy do mnie. - Muszą.
Wreszcie skłonił się do tego, aby zogniskować uwagę na mężczyźnie. Nie obrócił twarzy; drgnęły tylko źrenice, zerkając na oblicze ciemnowłosego ledwie kątem oka. Przypatrywał mu się intensywnie; i z każdą następną mijaną sekundą coś się w nim zmieniało. Odpadało jak zestarzała farba. Odsłaniało nieobrobione wnętrze.
Nagle wciągnął głośno tlen; opadnięte ramiona nieco się uniosły, powieki rozchyliły.
- Hei... - szept do najlżejszej nuty przeżarty ulgą; ulgą, bo wreszcie sobie przypomniał. Bo brakujący fragment, którego nieobecność tak go denerwowała, wskoczył na swoje miejsce, uzupełniając obrazek. Z gardła wyrwało się szczeniacko rozbawione parsknięcie, a on kręcąc głową rozplótł ramiona i poklepał dłonią bark ciemnowłosego. Nie odsunął się, gdy palce ostatecznie przywarły do materiału tuż przy szyi. Przysunął się za to o pół kroku, zaglądając w źrenice otoczone srebrnymi pierścieniami. - Hej - powtórzył już głośniej; wyraźniej. - Udajesz, że mnie nie pamiętasz? - Spojrzenie zawęziło się wraz z uśmiechem. - Bal. Dzwoniło mi, ale nie mogłem odgadnąć, w którym kościele, ale teraz... - Wwiercał się w niego bez krzty problemu. - To ty, nie? Chyba powinienem cię przeprosić. Puściły mi wtedy nerwy, strasznie intensywny wieczór i... ah. - Zerwał wreszcie kontakt fizyczny; w zamian ciało obróciło się, raptownie stając wyprężoną piersią frontem do ciemnowłosego. Nadgarstek z dłonią okrytą rękawiczką zawisł między nimi, a zaraz potem padło: Warui Shin'ya. Jestem ci winny... obiad?
Hattori Heizō and Rimura Sean szaleją za tym postem.
Oderwał wzrok od chłopaka, kręcąc ledwo widocznie głową do samego siebie. Opuściwszy nieznacznie podbródek, skrył usta za linią szalika, jakby chciał uchronić je przed mrozem, a nie przed spojrzeniami. Głupio było uśmiechać się do klisz przeszłości. Tylko dla zasady przyglądał się pochłaniającym karmę kotom, bo to w końcu dla nich tu przyszedł. Nie był przygotowany na to spotkanie, które było tylko dziwnym zrządzeniem losu. Losu, który ewidentnie za nim nie przepadał, jakby zdawał sobie sprawę z ogromu pytań, które Heizo chciał zadać rudowłosemu, i świetnie bawił się spoglądając na tę niezręczną scenę z góry.
„Tak, nie jesteś.”
— Całe szczęście — słowa na wpół grzęzną w wełnianym materiale, jednak głos przytłumiony został nie tylko szalikiem, ale i chwilowym zamyśleniem. Nie sposób było teraz nie myśleć i nie zastanawiać się nad kolejnymi krokami, gdy musiał grać kogoś, kim wcale nie był; nałożyć na siebie maskę obcego, który nie ma pojęcia o rzeczach, którymi Shin nie dzielił się ze wszystkimi. Raz jeszcze znaleźli się w punkcie wyjścia, a on nie wiedział, w którym momencie miała zatrzeć się granica udawania.
Przez moment wydawała się niebezpiecznie cienka.
Hei…
Musiał wstrzymać oddech, bo nagle wypuszczane z powietrzem obłoczki pary przestały kłębić się i rozmywać w mroźnym powietrzu. Nie poruszył się, gdy ręka rudowłosego opadła na jego bark i chociaż nie ugiął się pod jej ciężarem, ten ciężar wydawał się teraz nie do zniesienia; a ciało zbyt słabe, by go z siebie zrzucić. Był gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie rzeczywistość i fikcja zaczynały się ze sobą zlewać, bo nie wierzył, że to wszystko było takie proste – że wystarczyła głupia rozmowa o kotach, kilka wymienionych spojrzeń, by Shin’ya magicznie pożegnał się z ciężką amnezją. Rzeczywisty świat przywoływał go do porządku, uświadamiając mu, że na pewno się przesłyszał; ten fikcyjny chciał, by wierzył w cuda. Może powinien się ucieszyć? Gdy gardło przestało się zaciskać, poluzowane pierwszym od kilku sekund oddechem, zdał sobie sprawę, że ma do czynienia ze zbyt wieloma realnymi bodźcami. Dłoń chłopaka nadal ciążyła, nie umykało uwadze to, że znalazł się bliżej, złote tęczówki wychodzące spojrzeniem naprzeciw tym srebrnym przyglądały mu się z entuzjastyczną odkrywczością, jakby już rozumiał. Teraz to czarnowłosy był tym nierozumiejącym. Wyrwano go siłą z porządku dziennego, do którego zaczynał się przyzwyczajać. Miał w głowie plan, jak udawać wycofanego, a nie plan na to, jak witać się z przyjacielem po latach.
— Kto to m- — -ówi. Ledwo zdołał zagłuszyć kolejną część wypowiedzi rudowłosego. To dobrze. Dobrze, bo na wieść o balu zawładnął nim dziwny spokój, choć dopiero, gdy zaczynał wracać na ziemię, zdał sobie sprawę z nieprzyjemnego ścisku w klatce piersiowej. Parsknął, rozmasowując ręką klatkę piersiową, jakby nagłe odkrycie jego tożsamości wywołało w nim zakłopotanie; jakby po tym chwilowym szoku, wszystko wracało na swoje miejsce. Nie wracało. — Rozumiem, że makijaż trupa niewiele różnił się od mojej twarzy? — rzucił zgryźliwie, ale bez wyrzutu. Zaraz wzruszył ramionami. — Nie ma o czym mówić. Jak to ująłeś, było intensywnie. Zresztą, to nie była moja sprawa i mogłem się nie mieszać.
Wypuszczony z uścisku bark pulsował pod warstwami ubrań. Przez kilka chwil było to na tyle przejmujące uczucie, że ledwo co zwrócił uwagę na wyciągniętą ku niemu dłoń. Opuściwszy wzrok, przez sekundę – może dwie – przyglądał się jej, jakby nagle zapomniał o formalnych gestach. Dopiero, gdy rudowłosy przedstawił mu się na nowo, wszystkie trybiki zaskoczyły, a on uścisnął jego rękę w pewnym, ale niezbyt mocnym uścisku. Nie podobało mu się to uczucie. Nie dlatego, że z dłonią chłopaka było coś nie tak, ale sam wydźwięk gestu.
— Hattori Heizo — Hottori. Może w tym wcieleniu nie będzie niczego przekręcał? Cofnął rękę. — Obejdzie się bez obiadu — odparł, ale na moment jego głos trwał w dziwnym zawieszeniu, jakby jeszcze nie skończył — Chyba że czujesz się bardzo zobowiązany. Ale skoro już namieszałem, to przynajmniej opowiedz mi, jak skończyła się ta cała akcja. Nie sądziłem, że jakiś ślepy świr może stanowić zagrożenie.
Bal. Idiotyczne, że aktualnie to zdarzenie było dla nich jednym punktem zaczepienia.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Po wielu splątanych nitkach miał wrażenie, że powoli dociera do kłębka, o który cały czas się rozchodziło; powiązał więc niewygodne uczucie z tajemniczymi sytuacjami, w których zamierał wpół czynności, z palcami przyciśniętymi do zmarszczonego czoła. Atakowany dziwnymi wizjami uchodził na kilka sekund za kompletnie wyłączonego; zostało fizyczne ciało, z dłonią zaciśniętą w kułak i drugą masującą skronie aż ucisk nie postanowił zelżeć, ale umysł był wtedy poza zasięgiem.
To się zaogniało miejscami, by później dać na dłużej święty spokój, ale ilekroć starał się dorwać do rozmazanych kadrów, wymykały mu się z uchwytu, podobnie jak formę traci piaskowy zamek, gdy tylko spróbować go złapać. Zirytowany koniec końców odpuszczał - nie miało znaczenia jak bardzo się starał, odmęty pamięci pozostawały zbyt oddalone, by czegoś się w nich dopatrzył. Zawsze, gdy brał sobie na ambit, aby się przechylić w kierunku interesującego elementu (czego właściwie? Wspomnienia? Osoby?) ten element działał jakby był uczepiony na stałe krawędzi jego percepcji. Nie miało więc znaczenia jak i czy w ogóle się zwracał w tą stronę - to zawsze było na linii granicznej, zawsze tam, gdzie nie mógł w pełni skoncentrować zmysłów.
A teraz, ponownie, zdominowało go ożywienie, bo był o krok od przekroczenia mety. Gdzieś w tle pstryknęło, jakby ktoś wcisnął opuszką kontakt światła i słaby rozbłysk żarówki padł na zmącony w półmroku obraz. Na tym obrazie była czerń barwy morionu - zadymiona w równym, matowym stopniu, jakby ktoś na złość wytoczył mgłę akurat na twarz z portretu. Ale to był ten sam odcień ciemności, który widział przed sobą w obecnym momencie - wpleciony w kosmyki Hattoriego.
Bez większej analizy zaakceptował wersję, że dlatego tak uwierała go obecność nieznajomego - bo przypominał mu o fotografiach, których detale tonęły w mętnej kipieli umysłu. Przypominał mu też o tym, jak bardzo nienawidził swojej ułomności - faktu, że od dawna starał się wypełnić ziejącą pustką lukę w psychice i za każdym razem ponosił porażkę.
Nie znosił porażek.
- Hattori Heizo - powtórzył za nim tonem kogoś, kto za wszelką cenę stara się zapamiętać, z kim ma do czynienia. Nie nakładało się to na zwykle używany przez niego entuzjazm. Nie krzyczał rozbawiony, nie torpedował miliardem wylewnych historii, nie prezentował się więc jak osoba, która już jest czyimś najlepszym przyjacielem - osoba, której nie obchodziło, że ta przyjaźń nie miała żyznej gleby ani czasu, aby wykiełkować i puścić plony.
Obejdzie się bez obiadu.
Wzruszył barkami w jakiś zdrętwiały, mechaniczny sposób. Może koniec końców chciał coś dodać, ale zrezygnował w ostatniej sekundzie - i ten niby szanujący decyzję rozmówcy gest był pierwszym, co przyszło mu do głowy w ramach odpowiedzi.
Nie czuł się zobowiązany. Przynajmniej...
- Nie aż tak. Pomyślałem po prostu, że warto pokazać się też z lepszej strony. Nie we wszystkich rzucam zastawą stołową. - Ponad maską uśmiechnęły się oczy - ich toksyczna żółć tęczówek zniknęła częściowo za raptownie przymrużonymi powiekami. - Ale skończyło się raczej dobrze. Tak jak ty nie powinieneś się wtrącać, tak ja powinienem siedzieć cicho. Poniosło mnie na widok tego, co się działo i widocznie spanikowałem. Nadal nie do końca wiem, co się wydarzyło i czy wierzyć spektakularnemu zakończeniu.
Jeden z kotów oparł przednie łapy o udo rudowłosego, pazurami wspinając się z każdym krokiem wzdłuż nogi, doskonale wiedząc, że prędko zaskarbi sobie uwagę wybranego człowieka.
Shin faktycznie zadziałał odruchowo. Pochylając się i wsuwając dłonie pod bezpańskiego mieszańca uniósł go nad śnieg. Zesztywniałe ciałko zwierzęcia prędko się rozluźniło, gdy mogło już oprzeć bok o pierś opiekuna i jego zgięte w łokciu przedramię, służące za żywy grunt. Od tej pory wibrujące mruczenie przybierało na sile za każdym razem, gdy dłoń dotykała czarnego grzbietu, przesuwając palcami wzdłuż wyczesanej sierści.
- Zresztą... ciężko mi też dać wiarę, że gość był ślepy. Nawet jeżeli miał element zaskoczenia to jakim cudem pochwycił - Tsukiko... - kogokolwiek bez wcześniejszego zweryfikowania, gdzie taka osoba się znajduje? Ja sam nie miałem nawet chwili na reakcję, a nie należę do najwolniejszych. - Prawie się zaśmiał, ale stłamszona reakcja skurczyła się do ledwie odchrząknięcia. - Działam dość impulsywnie. Czemu więc jej wtedy nie złapałem?
Rozczarowania jakie go przepełniło z jakichś niepojętych względów nie potrafił podpiąć pod sytuację z balu - choć przecież o niej teraz rozmawiali. Zamiast tego drapało go w gardle, ale to drapanie przechodziło wyżej, po wewnętrznej stronie karku, do potylicy, gdzie wszystkie zagrzebane piachem upiory przeszłości szeptały zbyt wiele słów naraz. Ledwo wyodrębniał poszczególne.
- Nie do końca to przemyślałem.
Tłumienie śmiechu. Dłoń na czymś ciepłym, napiętym jak ludzka tkanka.
- Mhm... nie przemyślałeś. O tej części [_____________] nie było mowy. Co to za okazja?
Rozczarowanie.
Nagłe jak strzała przebita przez pierś.
Musi być jakaś okazja?
Zmarszczył brwi, przyciągnięty siłą do rzeczywistości głośnym sykiem. Kot leżący mu dotychczas spokojnie w ramionach nagle charknął jak wąż i niespodziewanie umknął, zostawiając po sobie tylko zadrapanie na kurtce. Shin sam zwarł usta - ale bardziej z szoku niż bólu. Dostrzegł jedynie jak Washi umyka drogą, z której obydwoje przybyli. W tylko sobie znane miejsce.
Za mocno go chwycił podczas bezwiednego głaskania?
- Zwiał - rzucił w przestrzeń, jakby zaskoczony, że zwierzę naprawdę się wycofało. Przytomny już wzrok osiadł na twarzy Hattoriego, któremu z jakichś przyczyn chciał wyjaśnić, że zwykle nie używa nawet grama agresji w kontakcie ze zwierzętami.
Ale język skleił się z podniebieniem, przez gardło łykał garści suchego piasku.
Ciągle to samo niewygodne wrażenie przemykało po jego organizmie, ciągnąc za nieruszane od dawna nerwy - powodując uczucie, przez które czuł się źle we własnym ciele.
- Przynajmniej tobie bal przypadł do gustu? - puste pytanie osiadło na wietrze jak zbłąkany liść. Może Warui był tego świadom zbyt mocno, bo gdy tylko usłyszał odpowiedź - opowieść może nawet - wyciągnął z kieszeni komórkę i uniósł ją wyświetlaczem do góry, odblokowując pulpit. - Podasz mi swój numer? Będę ci pisał, gdy znajdę kociakom jakiś dom, byś się nie martwił, że któregoś zabrał wypadek samochodowy albo jakieś skrajne warunki pogodowe, albo... - zatrzymał się, z zapartym tchem, odwracając telefon do nieznajomego, by mu go podać, by obsłużył się sam. - Późno już - dokończył wreszcie, ucinając wszystkie wcześniejsze bełkoty. - Pewnie chcesz wrócić do domu. Ja chyba też powinienem.
Wyczerpany ton.
Jakaś kartka.
I palec stukający w datę
01.01.1111.
Wiesz czym jest życie?
09.09.9999.
Wiem czym nie jest.
Nie jest [______] o drugiej trzydzieści siedem w niedzielę,
gdy [______] i chcesz w spokoju położyć się spać.
Znów to zrezygnowanie.
Masz rację. Późno już.
Znasz mój numer.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Miał ochotę nim potrząsnąć, jakby właśnie znajdowali się we śnie, który ciągnął się już za długo. Ale przy doskwierającym mrozie, który szczypał w policzki, im obojgu trudno byłoby śnić. Heizo stał więc na swoim miejscu i jak za każdym razem, sprawiał wrażenie kogoś, u kogo statyczność przejawiała się nawet w ruchach, bo te były stonowane, oszczędne, przemyślane.
Różnili się.
— O to się nie martw. Nie mam o tobie złego zdania i prawie zapomniałem, że rzucałeś w kogoś zastawą. Dzięki za przypomnienie — rzucił, upuszczając krótkie parsknięcie przez nos. Gdy powietrze w rozbawieniu uleciało z jego płuc, niemalże czuł, jak zabiera ze sobą całe napięcie, które kumulowało się gdzieś pomiędzy jego łopatkami. Choć usta Waruiego niezmiennie ukrywały się za maską, był w stanie wyczuć zadowolenie, przyglądając się samym jego oczom. Przywykł przecież do tego, że były głównym źródłem komunikacji emocjonalnej u chłopaka. — Chciałeś tylko pomóc. Może rzucanie się na kogoś z pięściami jest trochę radykalne, ale pewnie na twoim miejscu zareagowałbym podobnie. To znaczy, gdyby ktoś z moich bliskich był na miejscu tamtej kobiety.
Dostrzegłszy ruch, opuścił wzrok ku kotu, który domagał się uwagi chłopaka. Mimowolnie przechylił głowę na bok, przypatrując się temu w milczeniu i zastanowieniu, bo zadziwiające było to, jak te czworonogi ochoczo do niego lgnęły. Jasne – Shin’ya może i często się nimi zajmował, ale bezpańskie koty wciąż były tylko bezpańskimi kotami i większość czasu spędzały samotnie. Dziwił się, a przecież jak nikt inny powinien rozumieć, że wbrew pierwszym wrażeniom, jakie odniósł, gdy pierwszy raz go poznał – wbrew jego uporczywej nachalności – chciał dobrze. Tak jakby naturalnie odnajdował tych, którzy potrzebowali jego wszędobylskiej obecności, nawet jeśli tego jeszcze nie zrozumieli. Czy to samo czuły te kręcące się przy molo przybłędy?
Zmrużył powieki, ale głos chłopaka znów sprowadził go na ziemię. Wzrok, który przed momentem obserwował dłoń przesuwającą się po kocim grzbiecie, zrównał się z linią złotych tęczówek.
— Było Halloween, więc to fakt, że równie dobrze mógł nosić soczewki. Jak dla mnie wyglądał całkiem wiarygodnie. Sam nie wiem — zastanowił się przez chwilę, zawieszając głos — najwidoczniej brak wzroku nie ma tu żadnego znaczenia. Jeśli nie widzielibyśmy od długiego czasu – może nawet od urodzenia – nauczylibyśmy radzić sobie inaczej. Ślepota przestaje wtedy być jakimkolwiek problemem. To wyjaśniałoby też, dlaczego będąc niepoczytalnym świrem nadal się trzyma — stwierdził, ale ostatnie wypowiedziane zdanie zostało dziwnie urwane. No jasne. Przecież nie mógł zakładać, że tamten mężczyzna na pewno żył, mając przed sobą doskonały dowód na to, że zmarli od wieków mogli w najlepsze chodzić po świecie żywych. — Najważniejsze, że nic się nie stało.
Niewiele brakowało, a dałby mu do zrozumienia, że wiedział, że dobrze radził sobie w takich sytuacjach. Wiedział też wiele innych rzeczy, których nie powinno się wiedzieć o nieznajomych. Zauważał też, kiedy Warui był gdzieś daleko – tak jak teraz, gdy jego spojrzenie wydawało się nieobecne. Podejrzewał, że próbuje wrócić pamięcią do tych minionych zdarzeń – może nawet przeanalizować je tak, jak analizował kolejne posunięcia morderców. Często o nich wspominał, chociaż czarnowłosemu wydawało się z początku, że to dziwne hobby, z czasem słuchał tych historii z zainteresowaniem, nawet jeśli w międzyczasie zajmował się czymś innym.
Syk. Hattori cofnął się do tyłu, jak ktoś, kto spodziewa się nagłego ataku. Nie chciał skończyć z kolejnymi pamiątkowymi zadrapaniami ani uszkodzonym ubraniem. Na szczęście kot miał inne plany, gdy już wyrwał się Waruiemu z rąk. Z uniesionymi brwiami przyglądał się futrzakowi, który czmychnął w ciemność pomiędzy kontenerami.
— Koty — podsumował, jakby wszystko dało się od tak sprowadzić do prawdziwej natury tych zwierząt. Przyjmowały pieszczoty, gdy akurat miały na to ochotę; gdy ochota mijała, odchodziły albo – jak teraz – rzucały się na ciebie z pazurami. — Wszystko w porządku?
„Przynajmniej tobie bal przypadł do gustu?”
Mógłby długo opowiadać i opowiadałby, że nie był to najlepszy wieczór w jego życiu. Może nawet z większymi szczegółami rozwodziłby się nad tym, co poszło nie tak, mimo że przez większość czasu oszczędzał na słowach. Przynajmniej wtedy. Powoli docierało do niego, że chyba źle wykorzystał pierwsze tygodnie ich znajomości, bo przez własne uprzedzenia nie dostrzegał tego uciekającego przez palce czasu. Nie przywiązywał uwagi do tej krótkiej kreski pomiędzy dwiema datami, nawet jeśli w tym przypadku nie miały wiele wspólnego z czasem pomiędzy urodzeniem a śmiercią. Może trochę; bardziej metaforycznie.
Tylko skąd miał to wtedy wiedzieć?
— Nie powiem, że był to najlepszy wieczór w moim życiu. Nie jestem fanem przebieranek. Właściwie, gdyby nie moja siostra, raczej bym się tam nie pojawił — wyjaśnił, choć wystarczyło zdawkowe „tak” lub „nie”. — Właściwie reszta wieczoru upłynęła mi na tym, że czekałem aż Himari wybawi się ze swoimi znajomymi.
„Podasz mi swój numer?”
Numer? – powtórzył w myślach, usiłując przekonać samego siebie, że się nie przesłyszał. Przyglądał się chłopakowi wyraźnie zbity z tropu tym nagłym pytaniem, choć wyciągnięta z kieszeni komórka, która rzuciła sztuczny blask na chłopięcą twarz, nie pozostawiała wiele wątpliwości. Mrugnął, gdy dokładnie to samo światło poraziło go w oczy i nim zdążył to przemyśleć, już chwytał urządzenie w palce, wystukując na nim swój numer telefonu.
— Jasne. Możesz dać znać, gdybyś czegoś potrzebował. — Zabawne, bo kiedyś powiedział mu to samo i teraz nie mógł nawet powiedzieć, że próbuje się odwdzięczyć. — Utrzymanie takiej gromady to chyba za wiele jak na jedną kieszeń, a pewnie lepiej wiesz, czego im potrzeba. — Nieprzyjemnie było wystukiwać na ekranie cyfry zmarzniętymi palcami, ale kiedy skończył, nie zapomniał o wciśnięciu zielonej słuchawki. Gdy telefon w jego kieszeni zaniósł się krótką wibracją, rozłączył się, przekazując komórkę z powrotem jej prawowitemu właścicielowi. — Wypadałoby — przyznał, wsuwając ręce do kieszeni.
Chyba musieli przetrwać tę niezręczną chwilę, bo chociaż zapowiadał się nadchodzący koniec spotkania, Hattori jeszcze nie ruszył się z miejsca. Na szczęście nie przypatrywał się nachalnie Waruiemu, zamiast tego za punkt obserwacji obierając sobie koty, które ochoczo kończyły swój darmowy posiłek, tak jakby było w tym coś uspokajającego.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Zdał sobie sprawę, że aż do teraz uczestniczył w rozmowie z Hattorim, ale nie oddawał się dyskusji w pełni. Reagował na jego słowa, przytakiwał, od czasu do czasu unosił brew albo parskał krótkim, przyjacielskim śmiechem, mającym świadczyć o jakimkolwiek emocjonalnym zaangażowaniu. Myślami był jednak o wiele dalej; metaforycznie cofnął się o krok, opuszczając sylwetkę, dostrzegając siebie i towarzysza z perspektywy trzeciej osoby. Zrzekł się prawa do uczestnictwa, w zamian obierając rolę biernego obserwatora. Oczyma wyobraźni był w stanie w najdrobniejszych detalach prześledzić własną rękę, której palce przesuwały się po zniszczonym przez kota rękawie kurtki; widział jak błyszczą oczy, w dziwnym, nieludzkim złocie odbijając wiązkę światła pobliskiej latarni. Zastanawiał się wtedy czy ta scena nie zdarzyła się już wcześniej, a on jak widz, którego wybudzono w trakcie spektaklu, nie próbuje sobie przypadkiem wytłumaczyć czy to kwestia resztek snu, dalej zaburzających odbiór akcji, czy jednak faktycznie był już świadkiem czegoś podobnego w przeszłości. Nie pasowało mu zbyt wiele elementów. Na siłę starał sobie wmówić, że gesty Hattoriego są w pełni obce, ale im dłużej analizował akurat jego, tym bardziej nie rozumiał własnych zachowań. Déjà vu napierało na niego jak ruchome ściany pułapki. Może przesadzał; za bardzo próbował zestawić obecne spotkanie z jakimś z przeszłości, bardzo po prostu podobnym. To by przynajmniej częściowo wyjaśniało, dlaczego czuł dyskomfort przy kimś kogo nie znał i znał jednocześnie. Fakt, że nie umiał nawet określić kogo dokładnie przypomina mu mężczyzna naprzeciwko, przekładał się na sztywność ciała. Nie mogąc skonkretyzować uczuć związanych z pierwowzorem, nie potrafił dostroić się do tego, którego miał tu i teraz na wyciągnięcie ręki.
Załączyło się więc w nim coś aktorskiego. Znając szczery charakter, podwalinę własnej osobowości, dziwnie było koegzystować z wersją, która jest tak spokojna, uprzejma i trzymająca odpowiedni dystans.
Warui, który odpowiadał na pytania i ciągnął dyskusję unosząc dłoń i gestykulując nią, miał w sobie coś fałszywego. Bo w tonie nie było tyle entuzjazmu i chronicznej żywiołowości. Brakowało podstępem przemycanych aluzji w towarzystwie czegoś, co najprościej uznać za zadziorność. W ręce nie było tyle chaotycznej pasji. Nadgarstka nie napędzały emocje i rozsierdzające od wewnątrz myśli. Przeciwnie - było to zbyt wyuczone. Wciąż płynne i wyglądające odpowiednio, ale jeżeli ktoś znał oryginał, krzywił się na widok nieidealnej kopii. Był jak naprawdę dobre danie, ale bez szczególnych przypraw. Pozbawiony szczypt wyznaczonych cech, przestawał smakować w takim samym stopniu jak wtedy, gdy jednak nie próbowano na siłę zmienić przepisu.
- Sądzisz, że na tym to działa? - Głos, w asyście wzruszenia barkami, brzmiał drewnianie. - Chyba niezbyt. No wiesz. Gdybyś stracił, powiedzmy, dwa pierwsze palce przodującej ręki i nauczył się dobrze używać pozostałych, to wciąż nie umniejsza twojemu kalectwu. Chociaż rozwinąłbyś w sobie coś, czego prawdopodobnie nie potrafią pozostali - bo nie potrzebują, po co mieliby się uczyć czegoś takiego? - to wciąż różnica jest kolosalna. Bo oni mogą posiąść twoje zdolności, ale ty ich już nie. Tobie czegoś brakuje, oni mają materiały. Dlatego ten gościu nie wydawał mi się ślepy. Nawet gdyby taki był od urodzenia, było tam za głośno i za tłoczno, aby użył pozostałych zmysłów i dokładnie ustalił, gdzie stoimy. Albo stół. Jak miałby rozbić o niego szkło, jeżeli ewidentnie nie sprawdził wcześniej gdzie znajduje się blat? Poza tym...
Ciągnął dalej i jakaś jego część, ta odseparowana, była zniesmaczona lakonicznością, jakiej poddał się ton. Używał go zawsze, gdy nie był zainteresowany. W tych licznych momentach, w których zaczepiano go jak na złość akurat kiedy nie miał ochoty uczestniczyć w żadnych dialogach. Wyuczona postawa sugerowała, że stał tu z grzeczności, ale samo to, że kontynuował, kazało sądzić, że chce dalej rozmawiać.
I kiedy był już pewien, że nic nie jest w stanie nim potrząsnąć, ocknięcie przyszło niespodziewanie. W jednej chwili wstrzymał dech, a kiedy w mrugnięciu otworzył oczy, znajdował się już wewnątrz ciała, kompletny i świadomy, z dłonią opartą na odbieranym telefonie. Źrenice przyglądały się wpisanemu numerowi; śledziły ciąg cyfr i migający znacznik, popędzający do wpisania nazwy użytkownika.
- Możesz dać znać, gdybyś czegoś potrzebował.
Uderzyła go podskórna potrzeba, aby kciuk przesunął się wzdłuż ekranu, naparł na odpowiednie ikony klawiszy. Brodą przytaknął na potwierdzenie, że jasne, w razie czego się odezwie, ale pustą rubrykę wypełniał wtedy kolejny znak i tylko to naprawdę się liczyło.
Nie zawahał się, by wcisnąć "zapisz", pozwalając w skąpej liście kontaktów zawisnąć nowej pozycji.
Hottori brzmiało całkiem zabawnie.
Mrowienie w opuszkach dopiero wtedy zaczynało ustępować; zrobił coś, co dało mu spokój, jak rozciągnięcie mięśni po zbyt wykańczającej jeździe samochodem.
- Pewnie - powtórzył, tym razem zapewniając żarliwiej, wciskając przy tym telefon do kieszeni kurtki. - Odezwę się, serio. Ale teraz naprawdę powinienem się już zbierać.
Wypadałoby.
Tak.
Zdecydowanie by już wypadało.
- Zimno jak cholera, nie? - wymsknęło mu się jeszcze; nawet przez włókna maseczki ulatywała para.
Było rzeczywiście chłodno; jak w każdej zamieci, w której nie widać drogi i celu, do którego się zmierza. Warui nie był nawet świadom, jak metaforycznie mógłby zabrzmieć, gdyby w porę nie przegryzł języka. Coś było w sposobie, w jakim nieznajomy na niego patrzył. W szarości rogówek, w których doszukiwał się odpowiedzi na pytanie, jak natrętna mucha uderzające wściekle o skroń: kim jesteś? Kim. Kurwa. Jesteś? Wsuwając ręce głęboko w kieszenie, pod prawą czuł ciepło urządzenia. Machinalnie zaczął je obracać w palcach - tik kogoś, kto tylko łapiąc za znajomy przedmiot, był w stanie się uspokoić.
- Nie siedź tu za długo.
Zmusił się, aby objąć spojrzeniem kręcące się w pobliżu koty.
- Chociaż one pewnie wolałyby coś innego.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.