To pierwsze pomieszczenie, które wita tych, którzy odważą się zejść po starych, betonowych schodach w głąb mrocznych podziemi. Atmosfera w salonie jest duszna, a powietrze przesiąknięte zapachem stęchlizny i wilgoci, jednak przywołuje również subtelne echa dawnej elegancji, jakby to miejsce miało dawniej większe znaczenie.
Ściany wykonane są z kamienia o nieregularnych kształtach, porośnięte tu i ówdzie mchem i pajęczynami, a gdzieniegdzie można dostrzec stare portrety lub zdezelowane lustra, które odbijają nikły blask świec umieszczonych w metalowych, wiekowych kinkietach. Światło jest stłumione, niepewne, ledwo pozwalając dostrzec odległe kąty pomieszczenia, gdzie cienie zdają się żyć własnym życiem.
Centralnym punktem salonu jest duży, drewniany stół, masywny i pokryty warstwą kurzu. Wokół niego stoją fotele i krzesła, z których część jest nadwyrężona, ze sprężynami wystającymi spod podartych materiałów i drzazgami jeżącymi się na nogach. Na blacie widać porzucone przedmioty: stara, zardzewiała zastawa, księgi o postrzępionych stronach oraz stare zabawki - misternie wyrzeźbione figurki, które teraz wyglądają jak zamarłe w dziwnych, groteskowych pozach.
Podłoga, wyłożona zimnymi, kamiennymi płytami, jest miejscami uszkodzona, a między szczelinami wyrasta wilgotna roślinność. W centrum sufitu zwisa nad salonem masywna świetleniówka, której jedno z ramion jest złamane. Kiedyś odganiała mrok z tego miejsca, teraz zaś migocze, jakby był na granicy całkowitego zgaśnięcia - rzadko jest więc używana.
Z salonu odchodzą korytarze, które prowadzą do różnych innych pomieszczeń w labiryncie podziemnych komór. Każda z tych dróg jest ciemna, prowadzi w nieznane, a echo kroków odbija się w nieskończoność, sprawiając, że podróżnicy często czują nieodparte wrażenie, że nie są sami.
Pomimo tego, że jest to miejsce spotkań dla członków Kyouken, na salonie ciąży mroczna energia. Miejsce to wydaje się pochłaniać nadzieje i marzenia, zostawiając w sercach tych, którzy tu przebywają, uczucie niepewności i lęku. Duchy przeszłości są tutaj silnie obecne, a każdy przedmiot, każdy detal w pomieszczeniu, zdaje się być świadkiem wydarzeń, które lepiej byłoby zapomnieć.
Chyba miał tu ktoś na niego czekać. Nie był już pewien ile czasu minęło, od kiedy dostał informację, aby zejść do piwnic. Być może znalazł się tu za wcześnie, a może ten, kto miał go wtajemniczyć w dalsze działania Kyouken, po prostu znudził się warowaniem na niepunktualnego świeżaka. Komórka spoczywała w wewnętrznej kieszeni kurtki - bateria w niej dawno padła, ale Shin i tak wiedział, że nie złapałby kontaktu. W Nanashi łącze często zrywało, pod powierzchnią ziemi pewnie nie było go w ogóle. Nie miał jak odezwać się do kogokolwiek, nawet jeżeli któryś z członków podzieliłby się swoim numerem. Pozostało mieć nadzieję, że naprawdę przyszedł przed umówioną porą.
Odetchnął, przyciskając mocno dłoń do oczu. Piekły go niemiłosiernie. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem spał. W ostatnich tygodniach zresztą słowo "sen" to wyrażenie nadwyrost. Raczej drzemał - niespokojnie i chaotycznie. Zamykał powieki, a potem gwałtownie je otwierał. Czasami mijała godzina, ale zwykle to były krótkie minuty, podczas których nie dawał rady się zregenerować. Opuścił kolejną zmianę w pracy i czuł na barkach ciężar rychłego wypowiedzenia. Chociaż czy można w ogóle mówić o zwolnieniu, jeżeli nie miał umowy? Poza tym nie chciał tam już wracać. Dziwnie się na niego patrzyli. Jakoś niepewnie, spod byka, ciągle coś szeptali, ale tak, aby ich nie słyszał. Sądzili, że jest idiotą? Że nie domyśla się, że go obgadywali, kiedy tylko obracał głowę? Wychwycił kilka razy jakieś urywki i na ich podstawie stwierdzał, że to raczej oni brzmieli na niepoczytalnych. Możliwe, że próbowali wykręcić mu jakiś kawał, ale jeżeli tak, to nieudany. Nie miał na to nastroju.
Ostatnio w ogóle wolał nie pokazywać się publicznie. Drażniło go wszystko. Zbyt jasne słońce. Zbyt ciemne wieczory. Swędząca skóra, którą rozdrapywał do krwi, a potem owijał to bandażem i drapał bandaż. Nabawił się chyba jakiegoś przeklętego uczulenia. Na początku wydawało się znośne, ale kiedy wczoraj złamał paznokcie prawej dłoni, zdecydował, że przy najbliższej okazji uda się do jakiegoś lekarza. Niech sprawdzą, co mu jest i co wywołuje to chore mrowienie. Chociaż lekarze też go denerwowali. I biały kolor. Po co im te cholerne kitle?
Znów wypuścił powietrze - tym razem przez zwarte zęby. Weź się w garść, nakazywał sobie jak mantrę. Próbował przekierować uwagę na to, aby wyprostować plecy, otworzyć ślepia, zamrugać i pozbyć się powidoków. W miejscu, w którym się znajdował, była kanapa, był stół ze starymi fotelami i nadgryzionymi zębem czasu krzesłami. Była też ziejąca pustką wyrwa, najwidoczniej początkująca jakiś korytarz. To stamtąd miał wrażenie, że dochodzi jakiś dźwięk (postukiwania?).
Poprawił machinalnie włosy. Może to tam jest punkt zbiórki albo ktoś udał się do jakiejś piwniczej komory przeznaczonej na magazyn? Coś mu się obiło o uszy, że sierociniec szczyci się całkiem bogatą plątaniną podziemnych dróg. Niektóre pomieszczenia przeznaczono na schowki, ale były też takie, które przerobiono z myślą o bardziej zaawansowanym przeznaczeniu. Stojąc w półmroku rozświetlonym jedynie lichymi świecami (jak w jakimś tanim lochu) uznał ostatecznie, że niczego się nie dowie, jeżeli tu zostanie. Ruszył więc w stronę tunelu, ale z każdym krokiem nogę stawiał coraz mniej stabilnie. Miał wrażenie, że dotychczas twardy beton zaczął zmieniać swoją konsystencję z trwałej na jakąś miękką.
I albo wszystkie płomienie nagle zgasły, albo to jemu pociemniało przed oczami. Usłyszał jeszcze tylko huk upadających przedmiotów, ale nie zorientował się, że sam strącił je z mijanego stolika. Rozsypały się jakieś rzeczy, szurnęło gwałtownie krzesło, a później...
Ye Lian ubóstwia ten post.
Kiedy zewsząd dobiegały ją głosy o ludziach pogrążonych w bezsenności, mogła się śmiać. Przez większość życia miała problem w drugą stronę – zasypiała bardzo szybko, w dowolnych warunkach, a potem nie dało się jej wybudzić. Hipersomnia odbierała jej sporą część radości z życia, zmuszała do drzemek w ciągu dnia, na czym traciła mnóstwo czasu. Próbowała z tym walczyć ignorując chęć położenia się gdzieś na chwilkę (trwającą niekiedy kilka godzin), zajmując się czymś, pijąc kawę, która rzadko pomagała. Nie przepadała za kawą, ale łudziła się za każdym razem, że da jej jakiegoś kopa do działania. Przez pogodę czuła się jeszcze bardziej zmęczona, ale jakoś musiała sobie radzić.
Kryła się w dusznej piwnicy w nadziei, że jeśli budynek się zawali, to tym razem już nie wydostanie się spod gruzowisk. Wolała już umrzeć niż stać się pełnoetatową bezdomną, szukać pomocy wśród mieszkańców Fukkatsu. Niektórzy zlitowaliby się nad przemoczoną, zziębniętą sierotą żebrającą gdzieś na rogu ulicy – daliby parę groszy, coś do jedzenia, może kawałek koca, żeby się lepiej zawinęła jak będzie piździć w nocy. Większe szanse miały jednak dzieciaki, a jej zostało pół roku do pełnoletniości. Nie było tego po niej aż tak widać, chude ciało nie odznaczało się jakimiś wybitnie kształtnymi kobiecymi krągłościami, a jak zakładała zbyt dużą bluzę pożyczoną na wieczne nieoddanie to już w ogóle zacierała ślady bycia dojrzewającą nastolatką. Nawet do burdelu by jej nie wzięli, bo który chłop poleci na kości i ten baby face, przez który czasami mogła udawać słodką trzynastkę. Co najwyżej dałoby się ją przerobić na organy i bynajmniej nie te do grania melodii w kościele.
Akiyama – lub Hasegawa, jak wolała się przedstawiać od jakiegoś czasu; stary jednak tak sobie grabił w ostatnich miesiącach, że była skłonna wymyślić jakieś nowe nazwisko i właśnie je podać w urzędzie za pięć miesięcy, tydzień i dwa dni – podjęła się przeprowadzenia jako takiej inwentaryzacji ich zasobów medycznych. Mnóstwo dzieciaków robiło sobie coś na patrolach, wszędzie dookoła panowała istna epidemia przeziębień, a za chusteczki robiły im stare szmaty, które w przeciwieństwie do jednorazówek przynajmniej dało się wyprać i znowu wysmarkiwać niemożliwe wręcz ilości zawartości czerwonych nosów. Niektórym udawało się dobrać do pojemników na przeterminowane leki w aptekach – przecież to była czysta chemia w proszku, jak to miało się niby psuć? A jeśli działało słabiej to po prostu zamiast jednej piguły brało się dwie albo cztery i do przodu. Jako tako umiała też coś tam sama ugotować, ale sprzęt laboratoryjny, który miała do dyspozycji, był wybrakowany, prowizoryczny, wynoszony ukradkiem ze szkół. Same receptury też nie były tak łatwo dostępne. Niektóre dało się wygrzebać jakoś w sieci, na grupkach dla farmaceutów, innych szukała w książkach. Tych miała wcale niemałą ilość i na szczęście trzymała je właśnie w sierocińcu, bo gdyby zalegały w pokoju w domu, już by ich spod gruzów nie odzyskała.
Spisywała wszystko, co nadawało się do walki z gorączką, kiedy gdzieś coś porządnie łomotnęło. Podskoczyła wystraszona, przez chwilę myśląc, że wielka apokalipsa zawaleniowa już się rozpoczęła, ale nie było słychać głosów paniki, rumoru upadających kamieni, szumu wody wlewającej się do pomieszczeń w piwnicy. Szum wody też ją zresztą ostatnio wpieniał, bo na wyższych poziomach było go słychać przez cały czas, podobnie zresztą jak na zewnątrz. Zamknęła notes i zatknęła sobie długopis za uchem, poprawiła dwie długie kitki. Nie farbowała się już od miesięcy, nie było sensu. Nie chciało jej się ich nawet wiązać – po rozplątaniu warkocza były pofalowane, a przez tak intensywną wilgoć utrzymującą się w powietrzu z trudem je później prostowała. Teraz złapała je dwiema gumkami tylko po to, żeby nie przeszkadzały nadmiernie przy schylaniu się nad półkami, ale już wiedziała, że po rozpuszczeniu ich będą się przez jakiś czas trzymały takie uniesione i do niczego nie podobne.
Wyszła z pomieszczenia, kierując się mniej więcej tam, gdzie usłyszała huk. Ze zdziwieniem odkryła jakieś zwłoki zalegające na podłodze. Takie zwłoki co to ich jeszcze chyba nie widziała. Przechyliła łeb jak zaciekawiony pies i przykucnęła obok rudzielca – nie przypominała sobie, żeby zamawiali dywanik do salonu, więc raczej nie był nowym elementem wystroju wnętrz. Raczej kimś, kto ten wystrój próbował redekorować za sprawą pozrzucania rzeczy ze stolika. Co on, jakimś kotem był i nie podobało mu się jak coś stoi na komódce?
– Ej, mordo. – Położyła dłoń na jego ramieniu i potrząsnęła nim lekko. Ostrożnie obróciła go na plecy, klękając na chłodnej posadzce dla lepszej stabilizacji własnej pozycji. – Weź mi tu nie umieraj, bo cię nikt stąd nie wyniesie. Wmurujemy cię w podłogę, będzie łatwiej. No już, już. Budzimy się śpiąca królewno. Ziemia do rudego, odbiór. – Poklepała go po policzku, żeby spróbować nawiązać z nim jakiś kontakt. Mogłaby w sumie sprawdzić czy w ogóle toto jeszcze dycha, ale bez szans, żeby mu w razie co robiła sztuczne oddychanie. Pochyliła się nad nim, obróciła własną głowę tak, żeby móc dokonać obserwacji. Jak to szło? Zobaczysz ruch klatki piersiowej, poczujesz oddech na policzku. Chyba. Z tym zobaczeniem to się, cóż, zobaczy, bo ilość światła nie powalała. Średnio cokolwiek widziała w okularach, a kiedy zdjęła je z nosa, jakość wizji wcale nie uległa poprawie.
@Warui Shin'ya
Ubiór
Tlen grzązł mu w gardle jakby nabrał ciężkości i konsystencji czegoś wybitnie nieprzyjemnego, kłującego i zdecydowanie za dużego, by zmieścić się w ściśniętej krtani - ale jakoś docierał do wysłużonych płuc, rozlokowywał się tam, a później wracał, przetworzony i ogołocony, górnymi drogami aż do zwartych zębów, przemykając przez ich blokadę bez większego problemu. Maseczka nie pozwalała na aż tak wybitne sprawdzenie teorii o tym, czy nie kopnął w kalendarz, ale ciche jęknięcie już owszem. Zacisnęły się zresztą sine powieki, głowa nieco poruszyła, kiedy opadał na plecy. Ręka ważyła chyba ze trzy tony, ale podniósł ją i przytknął do czoła. To znaczy - chciał przytknąć do czoła, ale po drodze wplątał w coś palce, pociągnął za jakieś nitki i dopiero po tym, jak udało mu się otworzyć ślepia, zorientował się, że przypadkiem zahaczył o czyjeś włosy. Długie, opadające mu częściowo na klatkę piersiową, ciągnęły się (wiele cholernych kilometrów) w górę, aż ściągały się w węższy splot i niknęły gdzieś za uchem. Zatrzymał rękę, jakby nie do końca wiedział, co powinien z nią zrobić.
Bo w sumie rzeczywiście tak było. Ledwo kontaktował; mrugał jak oślepiony, chociaż ciężko o oślepienie, gdy wokół panował tak gęsty półmrok. Pochylająca się nad nim twarz była rozmazana - trochę jasnych, trochę ciemnych plam, nic konkretnego, abstrakcyjny obraz trzylatka, który dorwał się do farbek. Nawet głos zdawał się jakiś zniekształcony; teoretycznie udało mu się określić, że należy do jakiejś dziewczyny, ale jednocześnie nie potrafił oprzeć się wrażeniu, jakby czas spowolnił i każdą sylabę wydłużał i wykręcał nadając brzmieniu czegoś komicznego. I w sumie dość przerażającego.
- Tu Rudy - wyrzęził wreszcie w jakiś stłumiony sposób. Bardziej mamrotał, a materiał maseczki, przylegający do warg, tylko to bardziej deformował. - Zgłaszam się.
Nie był pewien co tutaj robił i przez jakiś czas nie kojarzył nawet tego, gdzie dokładnie był. Jakby wraz z upadkiem wybił ze łba wszystkie szczegóły dzisiejszego dnia. Opustoszała czaszka bolała; pulsowała równym, ciepłym rytmem w skroni, którą pewnie rąbnął o podłogę. Kiedy tak starał się skoncentrować, uprzytomnił sobie chociaż tyle, że zamierzał się za ten czerep złapać, ale coś go powstrzymało. I tym czymś było szarpnięcie za kosmyk długiej kitki, na którą opuścił mało rozgarnięte spojrzenie.
Potrzebował chyba całych lat świetlnych, aby wesprzeć się na łokciu (tylko jednym, bo ten drugi łączył się z ręką wplątaną w pasma, a Shin uważał, aby nie narobić więcej szkody, niż już to się zadziało). Nie należał do wybitne delikatnych osób, a zamroczony w ogóle miał problem, by kontrolować swoje ruchy. Wyglądało jednak na to, że wybitnie wręcz uważał, aby nie powyrywać ciemnych nitek i po prostu wyciągnąć palce z jakiegoś kołtuna.
- Miałem... - co właściwie? Dudnienie nabrało mocy. Już nie przypominało natarczywego postukiwania opuszką. Teraz przerodziło się w nawalanie młotkiem, a zakładał, że to jedynie półdroga do mety jego cierpienia. Za moment minie oszołomienie i zwali się na niego kaskada naprzemiennego ciepła i zimna. Jakaś wilgoć spłynęła mu już po policzku i domyślił się, że niegroźnie, ale jednak wystarczająco, rozbił tkankę i pociekła krew. Było to na tyle otrzeźwiające, że rzucił nagle: Miałem się z tobą spotkać. - Pewność jaką włożył w to stwierdzenie prawie ulokowała się w jego mętnym, bo oszołomionym spojrzeniu, które przekierował na twarz dziewczyny. Przymrużył mocniej powieki, próbując wyostrzyć kadr i przebić się przez te nieszczęsne ciemności. - Myślałem... - zatrzymał się, ściągając brwi i przecząc tym, że kiedykolwiek w ogóle myślał. Odetchnął jednak głośniej, najwidoczniej pozbywając się tego, co tak go przyhamowało. - Że będziesz starsza. I chyba mniej różowa? - Przytknął wreszcie palce do nasady nosa, ściskając mocno to miejsce. - I w pojedynkę. Zaraz mi rozsadzi łeb, czy możecie przestać tańczyć? Przyszedłem tu po zadanie...
Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.
Zmacana po kitce, pomogła ostrożnie wyplątać się palcom z włosów, odrzucając je wreszcie do tyłu. Zaraz i tak zaczęły zjeżdżać po ramieniu, mając jej wolę dokładnie w tym samym miejscu, co ona miała zakazy ojca. Zdecydowanie daleko poza jakimkolwiek poważaniem. Tudzież, jak kto wolał, właśnie bardzo głęboko w nim. Uniosła głowę na tyle, żeby już mu nie przeszkadzać w przestrzeni osobistej i dać mu trochę pooddychać. Okulary zaczepiła jednym zausznikiem o brzeg dekoltu bluzy, mrużąc nieznacznie oczy i przyglądając mu się. Nie była pewna czy już go kiedyś widziała czy nie. Pan Anonimowy zdawał się być dość charakterystyczny, ale jednocześnie jakiś taki kompletnie przypadkowy.
– Ze mną? A na cholerę – zdziwiła się ściągając brwi. Nikt jej jak zwykle nie ostrzegł, że będzie miała kogoś na głowie, no ale to żadna nowość i chyba już się powinna do tego przyzwyczaić. Przepływ informacji? A na co to komu. Wystarczyło, że im całe Nanashi przepływało, a niektóre domy pozalewało do wysokości piętra. W niektórych budynkach o co mocniejszych oknach dało się przez nie spojrzeć na przepływające rzeczne stwory. Bo w Nanashi to ryby robią z ciebie okaz akwariowy. Pewnie ościste wędrowały sobie tymi podwodnymi korytarzami i spoglądając swoimi rybimi ślypiami na głupie człowieki myślały sobie „ha, jak się teraz czujecie dwunożni? Fajnie to tak być oglądanym w zamknięciu? Może wieczorkiem wrzucimy was na patelnię!”.
– Masz szczęście, że mentalnie mam osiemdziesiątkę – mruknęła po ciężkim westchnieniu. Fizycznie dobijała do osiemnastki, chociaż w tym tempie zalewania dzielnicy, jak nikt niczego nie zrobi, żeby zatkać te deszczowe chmury, to albo nie dożyje urodzin, albo wyglądem będzie przypominała wysuszoną śliwkę za sprawą rozmoknięcia do reszty. Więc i wizualnie zacznie tę osiemdziesięciolatkę przypominać. Całe szczęście, że włosy miała po matce, a nie po ojcu, bo jakby też biegała z takimi siwuchami to by ją ktoś już na cmentarz próbował odstawić, żeby sobie dokonała żywota albo przynajmniej przyzwyczaiła się do grobowej atmosfery.
– O rany, ciężki przypadek. Piłeś coś i się nie podzieliłeś? – Różowa, tańcząca, w liczbie mnogiej. Tu mogło być nie tylko pite. Albo to halucynacje z niedożywienia, jedno z dwojga lub dwa naraz. W Nanashi można było się spodziewać zarówno wygłodniałych dzieci, jak i takich pijących na pusty żołądek. Okazywało się, że gorzałę było momentami łatwiej zdobyć niż jedzenie. Uszkodzenie głowy w związku z wyrżnięciem nią o coś? Nah. To na pewno używki, które chytrze zachował tylko dla siebie. – Wnusiu, mam dla ciebie bardzo bojowe zadanie w tej chwili. Pomóż się przetransportować na kanapę, bo babuszka musi zobaczyć jaki z ciebie przymsojny kawaler. – Stanęła tak, żeby w razie czego pomóc mu się podnieść, dać mu oparcie niczym rasowa ściana i odholować w kierunku jakiejś wygodniejszej powierzchni. Najwyżej skończy się tym, że jeszcze i ona się wywali, ale chciała jakoś ocenić jego stan i sprawdzić, czy gdzieś jeszcze były jakiekolwiek piguły, które by mu mogły pomóc. Aczkolwiek jak na razie obstawiała jedynie konieczność odpoczynku i może wytrzeźwienia.
@Warui Shin'ya
Rzut: medycyna - porażka (46)
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Natrętne myśli bombardowały z każdej strony, wkomponowując się w melodię uporczywego dudnienia bólu. W skroni cały czas go cisnęło, jakby wsunął łeb między krańce imadła, pozwalając, by rozłupało mu czaszkę jak zmiażdżoną porzeczkę. Mrugał jednak zawzięcie, marszczył brwi. Widać było, że za wszelką cenę próbuje skalibrować sobie obraz; ciągle rozmazany, ale jakby mniej, bo z każdym łyknięciem tlenu kilka kolejnych detali się wyostrzało, rozdzielały się barwy i zamiast gradientowych plam, stawały się osobnymi elementami: (w mroku) czarnym kucykiem, niebieskawymi oczami, ustami ułożonymi w zdziwienie. Szybko został zresztą zweryfikowany. Naprawdę się pomylił? Te nieszczęsne tunele mogły się ciągnąć kilometrami; może, tak jak plotkowano, wydrążono pod sierocińcem cholernie skomplikowany labirynt i gdzieś w meandrach korytarzy czekał na niego typ z zadaniem. Jak NPC w dungeonach.
- Nawet pijany nie dałbym ci osiemdziesiątki - burknął pod nosem, bardziej chyba na odczepnego. Wymagał od niej z jakiegoś powodu, że doskonale wiedziała, po co się tutaj znalazł, ale była na tyle nieuprzejma, że nie chciała tej informacji wyjaśnić.
Zachowywał się, jakby wszystko kręciło się wokół niego.
Chociaż w pewien sposób tak było. Z jej pomocą podniósł się na rozedrgane nogi, ale nim zrobił krok, sufit ostro zawirował. Stopy dały wtedy na wstrzymanie, płuca zaczerpnęły tchu; raz i drugi, na uspokojenie się psychiczne i fizyczne. Pocierając rozwalone czoło palcami tylko niepotrzebnie rozmazywał krew; ale miał wrażenie, że to jakaś niezbyt wyrafinowana walka pomiędzy jednym bólem a drugim. Jeżeli wystarczająco mocno dotykał skóry, przekierowywał uwagę na nowy rodzaj impulsu i chociaż na sekundę zapominał o tym poprzednim.
Ostatnio mniej więcej tak to działało. Kiedy nie mógł już znieść parzenia, jakie wyczuwał w miejscu napisu po kontrakcie, pojawiły się koszmary. Nigdy ich nie pamiętał; budził się praktycznie na bezdechu, czasami załzawiony, zwykle po prostu blady jak wapienna ściana, rozedrgany z lęku lub wściekłości. Nigdy tych znów nie pamiętał; kończyły się jedynie wyraźnie spłoszonym sercem i zaciskiem żołądka, w który nie potrafił wpakować żadnego śniadania, a ostatnio też obiadów i kolacji. Schudł przynajmniej na tyle, aby dziewczyna była w stanie przy minimalnej asekuracji zaprowadzić go do kanapy. Opadł na nią jak rzucony na mebel wór klamotów; w mdłym świetle lampy zawirowały drobinki kurzu.
- Sądziłem... - zaczął, tocząc bitwę z klejącym się do podniebienia językiem. - Że jesteś kimś, z kim miałem się spotkać. Chyba chodzi o remont... - Przeczesał nerwowo włosy, odgarniając je z czoła. Krążył wzrokiem po podłodze, wciąż ruchomej, jakby znajdowali się na kołyszącej łajbie. Postanowił jednak spojrzeć rozmówczyni w twarz, chociażby dlatego, że była ładniejsza niż goła gleba. - Sierocińca. - Dokończył, odsuwając rękę od rudych pasem i próbując poprawić swoją pożalsięboże pozycję, wystawiając oblicze do dziewczyny jak jakiś wyjątkowo mało atrakcyjny kwiat do słońca. - Nie tego tutaj. Jakiegoś w Karafurunie. - Przymrużył mocniej powieki, odrobinę przechylając czerep, choć ewidentnie nawet ten minimalny ruch sprawił dyskomfort. - Znamy się?
Nie był w Kyouken długo, ale mogła mu mignąć gdzieś na piętrze tutejszego bidula albo w jego okolicy, w najdalszych zakątkach Nanashi, w grupie lub jako samotny cień przemykający podtopionymi ulicami slumsów. Słowem: szansa, że spotkał ją przypadkiem, była kolosalna.
Prawie tak kolosalna jak świadomość, że nie znał jej imienia. A ona nie poznała jego.
- Warui Shin'ya. - Palcami obwiązanymi przez bandaż poprawił dekolt swojej koszulki, jakby nagle mu się przypomniało, że powinien się przed nią jakoś prezentować. Na nic się to zdało. Wciąż wyglądał, jakby wytarzał się w ziemi (co w sumie nie mijało się z prawdą) i jakby nie spał od tygodnia (co też było prawdą).
Może źle, że go cuciła.
Gdyby stracił przytomność, chociaż by się kimnął.
Seiwa-Genji Enma and Akiyama Toshiko szaleją za tym postem.
Przynajmniej kwestię wieku mieli tu wyjaśnioną. Nic jednak nie mogła poradzić na nagłe pojawienie się jej tajemniczej siostry bliźniaczki i bycie różową. Co najwyżej jakby znowu rozjaśniła sobie włosy to mogłaby i zdobyć farbę w barwie płomiennej magenty, jednak to wywoływałoby efekt raczej odwrotny do zamierzonego. Chyba, że kolesia tak pokręciło, że widział kolory na odwrót i dzięki temu byłaby dla niego jak kameleon – nagle stając się bardziej zieloną, żółtą czy jakkolwiek mu te patrzały poskręcało. Siostry, z tego co się orientowała, nie miała. I była tutaj sama. Więc najeżany albo niespełna rozumu.
Po krótkiej walce z tym, żeby grawitacja nie przyciągnęła znowu rudego w objęcia nierównej podłogi, usadziła go w końcu na wysłużonej kanapie mającej już od dawna za sobą jakiekolwiek dobre czasy. Przykucnęła przed nim, kładąc dłonie na jego kolanach, żeby samej nie polecieć w tył. Mrużyła nieznacznie oczy, starając się mu jakoś bardziej przyjrzeć w kiepskim świetle. Przede wszystkim, warto było się zająć tym rozcięciem na czole. Podniosła się, prostując i tym razem patrząc na niego z góry. Raz w życiu, bo jeszcze przed chwilą, zanim go usadziła, miała wrażenie jakby jego klata była zbyt niebezpiecznie blisko poziomu jej nosa. I gdzie to wyrosło takie zmutowane…
— Znamy się?
– Nie wydaje mi się. – Nie kojarzyła go, a był na tyle charakterystyczny, że raczej powinna go zapamiętać. Te ogniste kłaki rzucały się w oczy z daleka na tle depresyjnej szarości Nanashi, fabrycznej czerni japońskich głów, ogólnego syfu, jaki ich aktualnie dotykał. Nie przyglądała się jednak każdemu, a chodząc ze wzrokiem wbitym w ziemię najzwyczajniej w świecie mogła go przeoczyć. Wydawało jej się, że kiedyś widziała kogoś rudawego, ale… Ale wtedy widziała wiele rzeczy.
Rzuciła krótkie zaczekaj chwilę, zawracając do pomieszczenia, w którym dopiero co spisywała zapasy. Zgarnęła kilka rzeczy, które – jak sądziła – mogły jej się przydać w doprowadzaniu gościa do stanu jakiejkolwiek użyteczności. Po powrocie zdeponowała to na siedzisko obok niego, zostawiając w garści jedynie butelkę wody i jakąś wyglądającą na w miarę czystą szmatkę.
– Hasegawa Toshiko. – Przedstawianie się nazwiskiem ojca weszło jej już w nawyk. Jeszcze parę miesięcy dzieliło ją od złożenia w urzędzie wniosku o oficjalną zmianę. Nie miała jakoś odwagi poprosić Jiro o zrobienie tego już teraz – bała się, że przypomni mu o matce, która zostawiła ich oboje i zniknęła bez śladu, że zaboli go to, jak bardzo Toshiko nią gardziła i wręcz brzydzi się noszenia jej nazwiska. Zresztą, ojciec znowu skoczył po mleko i zniknął. Tym razem już nawet nie miała siły się martwić. W końcu pewnie wróci, jak zawsze. Albo też ją porzucił, tak jak matka. Znalazł sobie lepsze życie, jakąś pracę, może dom. Po tym, jak rok temu zawalił się ich blok, było to całkiem możliwe.
– Szczerze to nawet nie wiedziałam, że w Karafurunie jest jakiś sierociniec. Znaczy, taki do wyremontowania. Jakiś kyokeński oddział w innej dzielnicy czy pustostan, który planujemy zająć. – Zwilżyła ściereczkę, od razu przemywając mu czoło i rozcięcie. Starała się to robić w miarę delikatnie. Nie potrafiła określić czy rana była na tyle głęboka, że bez problemu zagoi się bez szycia. I tak nie umiałaby tego zrobić, nie mieli na stanie odpowiedniego sprzętu, a zacerowanie człowieka zwykłą igłą i krawiecką nicią brzmiało jak tworzenie potwora Frankensteina. Albo skarpetkowej pacynki. – Ale to całkiem rozsądne, jeśli Ryujin planuje nas przenieść. Tylko patrzeć aż to wszystko pierdolnie. Nie będzie ci łatwiej oddychać jak zdejmiesz maseczkę?
Podała mu butelkę z wodą, żeby się napił. Ironicznie, w zalanym Nanashi wciąż można było być odwodnionym. Teraz nawet bardziej, bo ufać można było tylko „paczkowanej” wodzie ściąganej z innych miejsc miasta – Akiyama na pewno wolała nie ruszać kranówki, jeśli chodziło o spożycie. Była jakaś szansa, że ta dopływająca do sierocińca nie została zanieczyszczona, ale równie dobrze mogło być zupełnie na odwrót i bezpieczniejsze już było zbieranie deszczówki do beczek.
Bez większego ostrzeżenia, polała mu ranę wodą utlenioną, przykładając zwilżoną wcześniej ściereczkę nieco poniżej rozcięcia, żeby spływający środek odkażający nie spłynął mu do oczu. Zostało jeszcze przyklejenie plasterka. A miała takie fajne, różowe w pokemony. Będzie przez jakiś czas wyglądał jak ofiara bandy przedszkolaków, które dorwały się do naklejek z gazetki dla dzieci, ale Tosia niespecjalnie się tym przejmowała. Na dzielni połowa dzieciaków i tak będzie miała zazdro o ten opatrunek.
– Może zanim się weźmiesz za remont czegokolwiek to byś się doprowadził do jakiegoś stanu użyteczności, co? Wyglądasz jak rozjechana żaba na rozgrzanym asfalcie.
Znowu przed nim przykucnęła, patrząc z dołu na pobladłą twarz. Jak będzie trzeba to go zmusi do siedzenia i odpoczynku – nie wydawał się jednak być w stanie stąd uciec, co poniekąd wychodziło na plus.
@Warui Shin'ya
Rzut: medycyna — porażka (4)