Niewielkie pomieszczenie znajdujące się na parterze jednego z bloków mieszkalnych. Osobne wejście prowadzi prosto na boczną uliczkę, gdzie jedyną informacją o tym przybytku jest potykacz reklamowy z nazwą i ostentacyjną strzałką wskazującą na drzwi wejściowe. Wnętrze jest ciasne, nieremontowane najpewniej od kilkunastu dobrych lat, a same pralki sprawiają wrażenie jakby zostały tu przyniesione z kilku różnych miejsc. Ceny nie są wygórowane, istnieje też możliwość zapłaty innym towarem. Mimo samoobsługi całego interesu pilnuje Kaiyo, właścicielka pralni i mieszkanka Nanashi, umożliwiając innym skorzystanie z jej usług krawieckich. W przypadku częstych przerw w dostawach prądu to właśnie jej laczek ląduje na plecach awanturujących się.
Światła samochodu, dwa jarzącę się punkty, przedzierają się przez coraz to ciemniejszy krajobraz miasta. Może, nie tyle co ciemniejący, a o ile zmieniający swój odcień; z jasności LEDów, od których pulsuje centrum, w ciepło ledwo dychających latarni, którymi usłane są wąskie ulice Nanashi, na powierzchni ich pękający beton, a w szparach jego więcej smutku zmieszanego z porannym deszczem, aniżeli nigdzie indziej. Wygląda za okno w czasie tej drogi, gdy wraca na swoje, z obczyzny, której mógł dzisiejszego wieczoru poznać dopiero co wierzch. Zalążek tego, czym na co dzień żywi się klasa wyższa, morską wodą i muzyką klasyczną, które tańczą na języku w akompaniamencie glutowatych ostryg. Nie sądził, że tak zachwalny owoc morza może być niczym więcej, aniżeli obcym organizmem z jego głębin, w smaku taki, jak wynikać by to mogło z opisu. Nie pomogło przepłukanie ust wytrawnym winem; to było jeszcze gorsze. Ale rozumie jednocześnie dlaczego ta, o zgrozo, klasa wyższa torturuje się wyrafinowatością, której w marmurowych ścianach do porzygu. Bo gdy pochwalić się można tym, których na to nie stać, tekstura ostrygi i to, jak zalepia gardło, nie ma najmniejszego znaczenia. Bo nakarmione jest ego, niekoniecznie musi być żołądek. Ile by oddał za miskę ostrej zupy, której wieczorem odmówił babci przed wyjściem, bo przecież idzie na kolacje. W towarzystwie człowieka, z którym łączyć go może co najwyżej to, jak układa się lok na czole, nic więcej. A mimo to, ciągnie go ku niemu, nie wie, czy sympatia prawdziwa w swej naturze, czy coś, co żyje w nim głębiej i to, do czego nie chce się przyznać. Próżność, która nie ma prawa bytu w kimś, który nigdy dobrobytu nie zaznał. A teraz byle i wizja tego, że może nie myśleć o niczym i pławić się w tym, co dostępne dla niewielu, pod rudą czupryną sieje spustoszenie. Morderca zasad, które krwią i potem wbiła mu ulica. Jego własna, gdy mija obdarty budynek, sam schowany w ciepłym aucie, którego wartość przewyższa pewnie i koszt kupna całego bloku. Ściska go przez moment w żołądku, ściska do porzygu, dopóki dłoń nie zsunie się na gładkie obicie i wyrzuty sumienia znikają szybciej, niż się pojawiły.
Ale wracają, wracają, gdy wysiada i pierwszym, co robi, jest wdepnięcie w dziurę pełną wody. Syczy pod nosem, bo nogawka skrojonych na niego spodni przesiąknięta już brudem. Żegna cicho kierowcę, zdziwionego chyba tym, że jego istnienie w ogóle zostało zauważone. Bladą buzię oświetla migający neon, ledwo trzymający się fasady, ruda czupryna jak biel pod światłem UV, mieni się na tle szarości. Jest 1:33, szybko zerka na telefon. Między zębami ląduje papieros, drogie cholerstwo z dobrego tytoniu, jedną z dłoni odpala jego koniec, miętoląc w palcach zapalniczkę, drugą poluzowuje satynowy krawat spinający szyję. Czuje, jak dusi go byle idea wartości, która schowana w splotach materiału, do gardła podchodzi cena posiłku, której na szczęście nie dosłyszał. Drga szczęka, gdy w ustach pływa dym. Nie mógł stwierdzić czego się tak bał. Nie miał czego. Prawda?
Nie miał, bo myślał, gdy publikował zdjęcia, że robi mu na złość. Że spotka się z nim na złość. Że wszystko, co dzisiaj powie będzie na złość, a tak teraz stał, jak dziecko we mgle, nie mogąc zrobić kroku. Sprytny był, gdy nie wisiała nad nim wizja wpatrzenia się w dwukolorowe tęczówki, gdy do imienia nie dopisywał wspomnień, tylko nazbieraną złość. Żal. Chuj wie co jeszcze, wszystko to, co gotowało się w nim tygodniami, gdy nie reagował, nie odzywał się, nie istniał w jego przestrzeni. Wtedy właśnie, gdy go brakło, kreatywniej podchodził do obelg, które obiecał sobie, że kiedyś mu sprezentuje. A gdy tak stał przed niewielką pralnią, w kącie której fioletowa lampka, jedyne o czym myślał to to, jak ten sam fiolet układał się względem jego twarzy, wpływał w poszarpaną bliznę, gdy buzię tę całował bez opamiętania, gdy na języku mieszał się alkohol i szeptane imię.
Seiga.
@Yakushimaru Seiga
Yakushimaru Seiga ubóstwia ten post.
Noc zaciska się na krtani, kiedy dłoń sięga po kurtkę z lśniącego nowością bieli plastiku haczyka na drzwiach, z jej niechętnym szelestem w ciemności pokoju, w którym rozbija się wyłącznie senny oddech Sakui ułożonego na wznak we frotowej pościeli w dinozaury, która wcześniej należała do Seigii. Ten oddycha spokojnie, gdy w sztywności ruchu chłopca utkwiona niechęć, której nie potrafi zataić przed samym sobą ani przed zerkającym na niego światem przez umorusaną różowym pyłem szybę. Zawiść do samego siebie utkwiona w wyszczerbionych wyjałowionym światłem oczach budynków, jakie mija, bo stawia się w sytuacji, przed którą nie może już uciekać. Bo jak inaczej ma to nazwać? Podwinięcie wychudłego ogona pod tułów, zapomnienie siebie i innych, kiedy myśl skupiona tylko na jednej osobie. Jerema. Kołtuni się wszystko i wżera w czaszkę jak rozsiany ziarnisty nowotwór, przerzutem pożerając płuca, w których pęcherzach wije się dym papierosowy. Paznokieć wdziera się pod suchą skórkę, odrywając ją krwawo od mięsistego ciała. Nerwowość zamknięta w otulinie podszewki głębokiej poliestrowej kieszeni. Ta nie jest skierowana ku Ajzelowi, a ku własnej ciężkości. Wiją się przyszłe słowa na języku, wytłumaczenia, rozsądne przemyślenia, które układa w takt stawianych kroków, gdy czubek skórzanych butów zagłębia się z przekleństwem wtulonym w kącik ust w smolistej kałuży, wzburzając jej miękką taflę. Chodnik tak cholernie nierówny i chropowaty. Nanashi nigdy nie było tak odrapane z godności, jak teraz. Czerwień cegły obdartej z fasadowej szarej farby jest wręcz kurewska. Czuje, że zerkają na niego karmazynowe neony Karafuruny.
Światło ekranu telefonu rozświetlało pociągłą twarz przez cały wieczór spod linii sklejkowego stołu. Sucha łuna złożona z multi kolorowych pikseli osadzała się w dołeczkach oczu przy kolacji złożonej z wyrzutów sumienia i zazdrości. Czubki drewnianych pałeczek trafiały bezwolnie w porcelanę talerza w sekwencji zero-jedynkowej, kilka milimetrów od kawałka czegokolwiek. Smak miałki. Plastelina zalepiająca migdałki. To nie pierdolone ostrygi.
Sally była cicha. Zamknięta w plastikowym futerale zalegającym w tylnej kieszeni czarnych jeansowych spodni. Te trzymały się na wypukłych kościach biodrowych pod syntetycznym puchem kurtki, tak jak ostatki silnej woli Seigii trzymały się jego racjonalności. Nisko. Cholernie nisko. Liżąc prawie że krągłe kamienie wystające spomiędzy wybrzuszonych nad chodnikiem korzeni drzew.
Był wcześniej. O wiele za wcześnie — jak ze wszystkim. Ze wszystkimi. A jednak dla nikogo, nawet nie dla samego siebie. Jakby od dnia narodzin wisiał nad jego karkiem zardzewiały topór, rysując na wystających kręgach tężcowe piętno.
Przecięta w pół zielenią w pół szarością źrenica śledziła biały pasek mijającej relacji na Instagramie. Ostatnie zdjęcia. Z kim? Bez skupienia na kształtach a wyłącznie na mijającym czasie, w którym umykało mu zdjęcie.
Ramie zaparło się na betonowym stropie wgryzającym się w ciało sklepienia daszka pralni przy wąskim gardle wejścia. Ciasnota, która zazwyczaj przynosiła sensoryczne ukojenie, teraz klaustrofobicznie zaciskała pazury wokół kręgowego rdzenia i jego płynnej masy. Dwa uderzenia serca mijają, gdy wargi znów zaciskają się na pomarańczy papierosowego filtra.
Szmer żwiru pod kołami samochodu chciałby zignorować, ale ten usadowił się w świadomości wisielczą pętlą. Lampy reflektorów poświatą ciepła zakreślały podjazd w obrzydliwej linii naznaczającej każde skrzywienie, każde pęknięcie żałosnego budynku. Byli tutaj razem. Oderwani od Nanashi w tak śmieszny sposób, a nadal do niej przynależąc. Na wskroś. Na zawsze.
Czekał. Popiół zbierał się w spalanej bibułce, pomarańczem brnąc bliżej smukłym palcom. Nie ruszył się nawet o cal, gdy żywość czupryny rozmąciła szarość nieba w polu widzenia. Nienawidził go w każdy możliwy sposób, tak jak i kochał go i chciał dbać o niego w tej samej sile odczuwania. Kto?
W miękkości kolan zamyka się siła, która umyka z ciała, gdy znów go widzi. Ile minęło, zaledwie kilka tygodni, w trakcie których myślał, myślał intensywniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedy żałował, denerwował, klął i pluł, by potem zaakceptować stan faktyczny; nie ma. Nie ma go. Wydawało mu się nawet przez moment, że tak jest lepiej, bez niego u boku, bez jego oddechu na karku, ciepłego i miarowego, gdy spali obok siebie, Ajzel wtulony w poduszkę na tyle mocno, by ręce nie drgnęły w stronę Seigi, choć chciały. Siedem etapów żałoby, tak nazwałby to ktoś, kto bardziej świadomie podchodził do swoich uczuć. Gdy wpierw z każdym powiadomieniem sprawdzał telefon, przekonany o tym, że jego imię wyświetli się pod nową wiadomością. Rosnące zdenerwowanie, gdy każde kolejne było spamem z Twittera, wmawianie sobie, że pewnie jest zajęty, że przecież nic się nie stało. Później robienie wszystkiego, by zwyczajnie nie mieć czasu na rozmyślanie, coraz to częstsze wyjścia w miejsce, na które definitywnie nie było go stać, zarywanie nocek tylko dlatego, że z momentem ułożenia głowy na poduszkę, wszystkie myśli wracały i zalewały świadomość jak tsunami. A potem, nagle, jak ręką odjął, spokój. Akceptacja stanu rzeczywistego.
I ta jedna wiadomość, krótka prośba o spotkanie, która zaprzeczyła wszystkiemu, gdy jak za smycz pociągnął go w dół, dusząc wszystko w gardle.
Ale rusza. Przed siebie, jeden krok, drugi, nabiera tempa, gdy na wpół spalonego papierosa rzuca na żwir, czerwony jego koniec wiruje w ciemności ulicy, z każdym ruchem szybciej i dopiero, gdy przed nim staje, blisko, bo bliżej niż zazwyczaj, z grymasem wykrzywiającym usta, zdaje sobie sprawę z tego, że nie wie do czego dąży. Bo podejdzie, i cóż dalej? Pocałuje go jak na chujowych filmach romantycznych? W ciemnej uliczce będą się godzić w akompaniamencie słodkich słów? Może tego chciał. Nie może, chciał, marzył o tym, żeby wreszcie sobie jego serce przywłaszczył faktycznie, a nie na tyle, by to ledwo dychało bez niego, ale faktycznie do nikogo nie należało.
Ale Fukkatsu to nie pieprzony film romantyczny, a z pewnością nie Nanashi, wyraz rozpaczy godny co najwyżej Oscarowego filmu dokumentalnego o trudnościach życia w slumsach. Odbija się więc jak od szyby, z ciężkim oddechem zduszonym od impetu.
— Po co chciałeś się spotkać? — pyta, cofa się o krok, zachowuje należyty dystans. Prycha pod nosem na wyrzuconego papierosa, bo tyle dobroci zmarnowane, ale to nieważne, gdy odpala drugiego.
— Ostatnio jakoś Ci zajebiście nie zależało na tym, żeby w ogóle się odezwać — dodaje, gdy zerka nań zza dłoni, która płomień zapalniczki chroni przed delikatnym wiatrem. Zaciąga się, dym wżera się w przepalone gardło i z ust ucieka z kolejnym zdaniem. Drżą na zimnym powietrzu.
— Seiga, szczerze, bo ja już naprawdę nie mam na to wszystko siły. Czego chcesz? — zerka, szybko i na moment — Znikasz, rozmywasz się przestrzeni jakby Cię nigdy, za przeproszeniem, kurwa nie było, a potem wyjeżdżasz, że chcesz się zobaczyć. Żadnego przepraszam, ani pocałuj mnie w dupę — przerywa, by znów się zaciągnąć, każde słowo nasączone coraz to bardziej stężonym procentem złości — Nie wiem, może mam najebane w głowie, ale jakbym ja tak zniknął, to byś mnie zapierdolił, zakładam, jeśli Ci w ogóle zależy, bo co do tego też już powoli tracę nadzieję. Więc wyjaśnij mi najpierw co jaśnie pan robił przez cały ten czas i czego chce, wyciągając mnie na spotkanie w środku nocy, zanim w ogóle przejdziemy do czegoś innego.
W wyniku długiej stagnacji jednego z graczy wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.