10 października 2036
Przez wczesny poranek na myśli mam godzinę siódmą rano. Jest więc wczesny poranek a na zewnątrz wilgotno. Jak to jesienią, kiedy wszystko przesiąknięte wodą — opadłe na ziemię liście, wciąż letnie buty, włosy przyklejone do czoła. Nawet w marzeniach błękitne połacie oceanów i mórz tyle że w scenerii cieplejszej, parzącej nawet. Nigdy nie był poza granicami Fukkatsu, więc reszta świata jak fikcja majaczy w wyobrażeniach. Nawet spajające się w cudowne opowieści słowa jego brata, Yukidy czy zdawkowe wiadomości od Ivara, nie dawały mu dobrych ram ku rozrysowaniu egzotycznych pejzaży. Majaki o wakacjach podsuwały mu jedynie te same kamienice, te same sklepy monopolowe tyle że w otoczeniu palm, plaż całkiem do nich niepasujących i ludzi bez twarzy a z jedynie ciałami wyrzeźbionymi wolnym czasem i pieniędzmi.
W jego ustach wypalona już dawno fajka, więc w zasadzie to pet. Zapomniał, że ustnik pozostał na wargach, choć ostatniego bucha wziął przeszło kilka minut temu. Kuca więc przy motocyklu, którego wcześniejszym jeszcze porankiem wytargał na środek szerokiego placu. Takiego, który niegdyś postawiono dzieciom. Do dzisiaj jak szkielety stoją nań zjeżdżalnia, powykrzywiane brutalnością mieszkańców huśtawki, piaskownica jesienią zawsze przypominająca bajoro. Czasami nędzny plac zabaw nawiedza dusza. Widzi jak w formie czarnej plamy stoi przy niskiej, zardzewiałej furtce i patrzy ku zabawkom. Zdaje się uśmiechać, choć uśmiech ten niewidoczny, ale wyczuwalny w ciepłej atmosferze płynącej ku przechodniom, gdy jedna z bujaczek poruszona zostanie wiatrem. Dusza jest niewinna, mała i gromadzi w sobie całą przeszłość tego miejsca. Wchłania ją jak świat jesienną wilgoć.
Jest to jedna z niewielu dusz, do których zdążył się przyzwyczaić. Może dlatego, że nie zwraca na niego uwagi. Patrzy jedynie ku młodszym i biega między nimi, gdy ci jeszcze bardziej demolują metalowe szkielety. Powiedziała mu kiedyś Abuela, ciotka wszystkich osieroconych kotów i dzieci z Dystryktu Kobayashi, że nie sposób wymagać od sierot poszanowania rzeczy, kiedy nikt ich samych nie szanuje. I miała rację. Ślęcząc więc przy motorze, na którego metalu zdążyła osiąść wilgoć poranka, patrzy ku pierwszej dwójce nastolatków kopiącej dół w brudnych górach piachu. Krzyczą ku sobie przekleństwa, wierszyki przekazywane z ojców na matki, z matek na dzieci. Nie zwraca na nich uwagi. Mruczy pod nosem własne problemy. Pod ręką elektryczny podnośnik, na dłoniach robocze rękawice. Ciało obleczone w cieplejszą bluzę z kapturem. Ten zarzucony na głowę, spod którego materiału wystaje daszek jego ukochanej czapki o poszarpanym logo.
Klnie cicho, bo zapomniał przytargać szmaty i płyn do usuwania oleju. Mógłby wrócić po całość do warsztatu, ten przecież za rogiem, albo w ogóle bawić się w naprawy na podwórku przed, ale przyjemniej było pracować na tymże placu.
To w tym momencie słyszy za sobą stukot nierówno maszerujących stópek. Dosłownie, bo i te, co potwierdzi się po odwróceniu ciała ku ulicy Zachodniej, przynależą do Toriakiego Murakamiego, jego dwójki bliźniaczego rodzeństwa. Wszyscy zresztą podobni, odlani jak z jednej formy. Tylko nosy mają inne, jak po różnych ojcach. Sąsiedztwo nigdy jednak nie wnikało a te czarne jak smoła czupryny, bojowe siniaki i wiecznie pozdzierane kolana przyjęło jak swoje. Cała trójka zmierza ku niemu jak mali rycerze a pośród tych niezgrabnych figurek maluje się czwarta, wyższa i Keicie nieznana.
— Mhm — mruczy mężczyzna pod nosem, bo wyczuwa sunący się ku niemu interes.
Mierzy ten interes już z daleka, z dłoni ściąga rękawice i w końcu wyjmuje z ust dopalonego papierosa. Tego w mało kulturalnym przyzwyczajeniu zgniata podeszwą buta.
— Rodzeństwo Murakami — zaczyna, gdy odległość między nim a dzieciakami skrapla się do dwóch metrów. — Czego znowu chcecie?
Z kieszeni ciemnych dżinsów sięga zdezelowanej papierośnicy, pamiątki po ojcu, i wyjmuje kolejną fajkę. Z jej odpaleniem patrzy ku czwartej osobie w wyuczonej przez lata powściągliwości.
— Braciszku Gotō. — Na czole mężczyzny pojawia się widoczna bruzda. — Bo myśmy śledzili go od kilku dni a wyszło na to, że on to wiedział a później powiedział, że szuka kogoś, kto… Kto Nanashi zna lepiej, tak było.
Toriaki ciągnie nosem, bo chłód na dobre wpił się w dziecięce ciałko i nie puści do kolejnej wiosny. Dzieciak jest przekonany o dobroduszności nowego znajomego, którego stara się chwycić za rękę, ale finalnie ciągnie materiał jego spodni. Keita bierze bucha. Dzieciaki nieszczególnie go interesują, raczej bujda wpisana w tę historię. Milczy wzrokiem błądząc po piwnych — a może złotych? — tęczówkach.
— Ta maska to ma dodać łotrzykowego uroku, czy jak? — Palnie przy kolejnym buchu i z nikłym uśmiechem odwróci się do dzieciaków: — Idźcie do Ryuka z centrum i spytajcie o nowe głowice. Jak wrócicie z konkretami to odpalę wam parę jenów.
Gdy rodzeństwo Murakamich ginie za najbliższym zakrętem, ponownie schyla się do motocykla i pyta:
— No dobra, to czego ty chcesz?
@Warui Shin'ya
poprawię post później, bo teraz muszę lecieć SZYBKO
Poranne przechadzki nie zajęły podium w topliście jego ulubionych czynności, ale tu nawet nie chodziło o poświęcenie czy poczucie obowiązku, dla których miałby zrobić coś, za czym nie przepadał. Sprawa była mniej złożona, bardziej ironiczna. To nie tak, że wstał rychło skoro świt i punkt piąta zero-zero postawił pierwszy krok w dzielnicy Nanashi, przetrząsając śmietniki i zaglądając we wszystkie zaułki po kolei. Wtedy można jeszcze mówić o wyrzeczeniach. Ale było gorzej. Problemem okazało się nie to, że nie potrafiłby się zdobyć na taki gest; problem pojawił się tam, gdzie wybiła siódma rano, a on zdał sobie dopiero sprawę, że nie tylko nie rozpoczął poszukiwań dzisiejszego poranka, ale w ogóle dzisiaj. Miał ochotę zakląć. Minęło prawie szesnaście godzin od kiedy podjął się reanimacji misji, którą zostawił na ostatnie trzy dni nietkniętą. Starał się nie koncentrować na jednym zadaniu nie dlatego, że jego uwaga zbyt łatwo traciła ostrość. Wręcz przeciwnie: gdy zbyt długo w czymś siedział, przepadał całkowicie. Nie mógł sobie na to pozwolić.
Aby więc tak się nie stało, był już skory zrezygnować; ugasić nieco rosnący wewnątrz płomień, by nie przerodził się w niemożliwy do powstrzymania pożar. Ale wtedy natrafił na grupkę dzieciaków i zanim zdążył się zorientować, szedł między trójką z nich jak król w obstawie.
Całkiem mu to odpowiadało.
Wbrew wszystkiemu lubił światła reflektorów; cały ten niemożliwy klimat nerwowości, wymagań i oczekiwań. Oczy zwrócone prosto na niego działały jak smar na zardzewiałe części maszyny; nagle wydawało mu się, że działa sprawniej i lepiej. Że nawet kroki, których echo niosło się po opuszczonych ulicach Nanashi, były teraz stawiane miękko i płynnie jak u polującego wilka. W takich okolicznościach zupełnie wypadło mu z głowy, że miał odpuścić. Dla dobra. Własnego.
Zamroczony wizją upolowania celu dał się prowadzić energicznym, ufnym dzieciakom. Nie wyglądało na to, ale czujnie sondował teren; bardziej uważni być może dostrzegliby jego świdrujące spojrzenie, raz po raz badające plener jak bada się obrazki w "znajdź 10 różnic", ale sposób, w jaki szedł, jego uniesiona głowa i wyzywający wzrok całą resztę zmyliłby bez problemu. Zdawał sobie zresztą sprawę z tego, jakie wrażenie mógł przez to robić; niepoprawna pewność siebie i ubrania, które raczej maskowały niż ściągały na siebie uwagę to słabe połączenie. Był jak bogaty bezdomny, jak ranny wódz - nie taki, jak powinien, aby wpisać się w ramy przyjętych norm.
Jednocześnie nie wypadał jak ktoś, kto się tym przejmuje. Znad linii maski kryjącej twarz płonęły przymrużone ślepia; źrenice zatrzymały się ostatecznie na czarnowłosym nieznajomym; dokładnie w sekundzie, w której zatrzymały się i nogi. Warui przystanął w niewielkiej odległości, wpierw przypatrzył się restaurowanemu motorowi, a potem całą uwagę skupił na mężczyźnie, do którego go przyprowadzono. Krążył wzrokiem po jego twarzy; oceniając go, chłonąc detale, starając się odczytać to, co mogły powiedzieć lekko ściągnięte ku sobie brwi, zaciśnięte wargi, zmarszczony nos.
- Ta maska to ma dodać łotrzykowego uroku czy jak?
Warui poczekał aż trzymające się go dzieciaki wreszcie znikną; stukot ich butów zdążył ucichnąć i nic nie wskazywało na to, że rudowłosy ma zamiar odpowiedzieć na pytanie, ale gdy nadzieja ulotniła się wraz z rodzeństwem Murakami, wzruszył lekko barkami i uniósł dłonie jak ktoś, kto nie zna odpowiedzi.
- Wszyscy nosimy maski - rzucił rozbawiony. W jasnych oczach odbił się blask jednego z porannych promieni słońca. - Braciszku Goto.
Życie bywało sarkastyczne, ale choć kusiło, aby pociągnąć ten temat, ostatecznie Shin'ya szybko przeszedł do rzeczy. Lubił zabawę, lubił ryzyko. Nie bał się żadnej reakcji ze strony obcego... ale był przy tym zmęczony. Mówiły o tym lekko opuszczone ramiona i cienie pod skrzącymi się, rozweselonymi oczami. Mógł udawać, że świetnie się bawi i humor mu dopisuje, ale oznak wyczerpania nie był w stanie zatuszować.
Nawet nie próbował.
- Ale jak na łotrzyka przystało sporo się o tobie dowiedziałem. Masz prawdziwą lożę wiernych fanów. Powinieneś im płacić więcej niż parę jenów, skurczybyki są nieźli w żonglowaniu informacjami. Mówili, na przykład, że wiesz, gdzie mogę znaleźć Kiyamoto Ryujina.
@Keita Gotō
Aby więc tak się nie stało, był już skory zrezygnować; ugasić nieco rosnący wewnątrz płomień, by nie przerodził się w niemożliwy do powstrzymania pożar. Ale wtedy natrafił na grupkę dzieciaków i zanim zdążył się zorientować, szedł między trójką z nich jak król w obstawie.
Całkiem mu to odpowiadało.
Wbrew wszystkiemu lubił światła reflektorów; cały ten niemożliwy klimat nerwowości, wymagań i oczekiwań. Oczy zwrócone prosto na niego działały jak smar na zardzewiałe części maszyny; nagle wydawało mu się, że działa sprawniej i lepiej. Że nawet kroki, których echo niosło się po opuszczonych ulicach Nanashi, były teraz stawiane miękko i płynnie jak u polującego wilka. W takich okolicznościach zupełnie wypadło mu z głowy, że miał odpuścić. Dla dobra. Własnego.
Zamroczony wizją upolowania celu dał się prowadzić energicznym, ufnym dzieciakom. Nie wyglądało na to, ale czujnie sondował teren; bardziej uważni być może dostrzegliby jego świdrujące spojrzenie, raz po raz badające plener jak bada się obrazki w "znajdź 10 różnic", ale sposób, w jaki szedł, jego uniesiona głowa i wyzywający wzrok całą resztę zmyliłby bez problemu. Zdawał sobie zresztą sprawę z tego, jakie wrażenie mógł przez to robić; niepoprawna pewność siebie i ubrania, które raczej maskowały niż ściągały na siebie uwagę to słabe połączenie. Był jak bogaty bezdomny, jak ranny wódz - nie taki, jak powinien, aby wpisać się w ramy przyjętych norm.
Jednocześnie nie wypadał jak ktoś, kto się tym przejmuje. Znad linii maski kryjącej twarz płonęły przymrużone ślepia; źrenice zatrzymały się ostatecznie na czarnowłosym nieznajomym; dokładnie w sekundzie, w której zatrzymały się i nogi. Warui przystanął w niewielkiej odległości, wpierw przypatrzył się restaurowanemu motorowi, a potem całą uwagę skupił na mężczyźnie, do którego go przyprowadzono. Krążył wzrokiem po jego twarzy; oceniając go, chłonąc detale, starając się odczytać to, co mogły powiedzieć lekko ściągnięte ku sobie brwi, zaciśnięte wargi, zmarszczony nos.
- Ta maska to ma dodać łotrzykowego uroku czy jak?
Warui poczekał aż trzymające się go dzieciaki wreszcie znikną; stukot ich butów zdążył ucichnąć i nic nie wskazywało na to, że rudowłosy ma zamiar odpowiedzieć na pytanie, ale gdy nadzieja ulotniła się wraz z rodzeństwem Murakami, wzruszył lekko barkami i uniósł dłonie jak ktoś, kto nie zna odpowiedzi.
- Wszyscy nosimy maski - rzucił rozbawiony. W jasnych oczach odbił się blask jednego z porannych promieni słońca. - Braciszku Goto.
Życie bywało sarkastyczne, ale choć kusiło, aby pociągnąć ten temat, ostatecznie Shin'ya szybko przeszedł do rzeczy. Lubił zabawę, lubił ryzyko. Nie bał się żadnej reakcji ze strony obcego... ale był przy tym zmęczony. Mówiły o tym lekko opuszczone ramiona i cienie pod skrzącymi się, rozweselonymi oczami. Mógł udawać, że świetnie się bawi i humor mu dopisuje, ale oznak wyczerpania nie był w stanie zatuszować.
Nawet nie próbował.
- Ale jak na łotrzyka przystało sporo się o tobie dowiedziałem. Masz prawdziwą lożę wiernych fanów. Powinieneś im płacić więcej niż parę jenów, skurczybyki są nieźli w żonglowaniu informacjami. Mówili, na przykład, że wiesz, gdzie mogę znaleźć Kiyamoto Ryujina.
@Keita Gotō
Uśmiecha się. Docenia zuchwałość o poranku. Ten pnie się wyżej. Na nieboskłonie za słońcem jak poszarpana wata cukrowa ciągną się skromne chmurki. Spada na świat chłód zimy, pierwszy tego roku, ale już teraz zapowiadający mrozy. I przy tej surowej dla ciał pogodzie patrzy ku niemu wzrokiem ni to wyzywającym, ni rozbawionym. Od rana wciąż ma energię na ludzi, szczególnie tych obcych. Haczy wzrokiem o kosmyki kontrastujące z chłodem otaczających je barw — obdrapanymi w tle brązami budynków, kłującej oczy niebieskości nad nimi, szarościami wyboistych chodników. Obcokrajowiec? Jeśli tak, to z perfekcyjnym japońskim, który urozmaicony jest przyjemnym, przynajmniej w porównaniu do dziecięcych skrzeków, głosem. W tym zastanowieniu sięga paczki papierosów wciśniętych w kieszeń czarnej bluzy i przy harmonijnym geście dłoni wyciąga jedną fajkę.
— W takim razie nie palisz? — pyta przy własnych ustach wolną dłonią zakreślając kółko; wskazuje na zakrycie twarzy chłopaka przez maskę. — Wiesz, jak pewnie większość i ja ulegam chęci doglądania tego, co zakryte.
Rozbawienie skacze pod słowami, ale nie ciągnie tematu. Papierosy na nowo chowa do kieszeni bluzy i schyla się przy Sawie. Zanim przejdzie do dalszej części rozmowy, która teraz zarysowana zostaje nad jego sylwetką, musi skończyć robotę. Tę finiszuje z niezapaloną fajką wciśnięta za ucho, bo debilem nie jest, by ogniem szastać przy chemii.
— Kurwa — szepnie gdzieś w międzyczasie, pomiędzy jednym a drugim słowem tamtego.
Łańcuch chwilę temu nawilżony smarem wpada w jego dłonie, z których nie wiedzieć kiedy zdjął rękawice. Czarne smugi powstają na palcach, wsiąkają w linie papilarne a on w machinalnym odruchu sięga karku. Nerwowość gestów prowadzi do kolejnej skazy na ciele, która ciągnie się przez szyję po prawy obojczyk. Keita kręci głową w niezadowoleniu. Małe zaaferowanie wybija go z trybu rozmowy, słowa docierają później, ale jak już zagarną jego uwagę, nieruchomieje. Po sekundzie parska rozbawiony i ponownie unosi ciało. W beznadziejnej próbie zmazania smaru pociera o siebie dłonie. Cmoka w zirytowaniu a przy tym siada na motorze, siedzisku błyszczącym nową skórą. Dopiero wtedy poświęca rozmówcy większą uwagę. Oczy już nie tak rozhulane unoszą się do góry. Drga w nich powaga, ale i niepasujące rozmowie rozluźnienie*.
— Podsumowując przesłuchujesz dzieciaki z dzielnicy, zwiedzasz Nanashi w poszukiwaniu jakiegoś typa, trafiasz na mnie i liczysz, że po pierwsze, jestem kimś znaczącym a po drugie, że jeśli tak to przy nagłym zaćmieniu umysłu rozrysuję ci drogę wprost do tej osoby — milknie sięgając odłożonej wcześniej fajki, która bielą kontrastuje z pociągniętymi czarnymi smugami dłońmi. — Urocze.
Ponownie uśmiecha się ku zamaskowanej postaci. Teraz słońce tuż za rozmówcą. Wokół włosów tworzy jasną łunę dającą kosmykom wygląd jeszcze bardziej ognisty. Podobny płomień znaczy teraz końcówkę papierosa a on zaciąga się nikotyną w chwilowym zastanowieniu. Nie ukrywa, że z jest powiązany z Kyōken. Nawet jeśli i by chciał to i o przynależności świadczy skromny tatuaż pod lewym okiem — mała litera “k” zamknięta w okręgu. W ostatnich latach odsunął się od grupy. Nie jest ich zuchwałym poplecznikiem jak kiedyś, za czasów pierwszych lat w stowarzyszeniu. Ironia, że osoby takie jak zamaskowany przed nim chłopak zawsze wiedzą, gdzie szukać. W jednostkach szukają jak na murach pęknięć, pod którymi świeci zachwiana człowieka lojalność.
— Po co ci Kiyamoto Ryujin? — pyta z tęczówkami na wpół schowanymi pod powiekami; mówi ciszej, bo plac otoczony przez przybrudzone okna, za którymi jak duchy pochowane ciekawskie mordy mieszkańców.
Ach, jest i ona. Znowu tam stoi przy placu zabaw. Znowu wpatrzona w niedomknięta furtkę. Duszka mała i zdaje się, że zagubiona. Mimo to wie, że nie. Że jej postać celowo niemal każdego ranka w tym samym miejscu stoi i czeka, ale z tego czekania nic nie zostaje. Jedynie rdzewiejącą na jej oczach zjeżdżalnia.
— Poza tym znasz moje imię. Jak mam się zwracać do ciebie? — Odwraca od niej wzrok, od tej przeźroczystej na horyzoncie plamki i z kolejnym buchem patrzy ku rozmówcy.
* Realizacja Psikusa — pech
@Warui Shin'ya
— W takim razie nie palisz? — pyta przy własnych ustach wolną dłonią zakreślając kółko; wskazuje na zakrycie twarzy chłopaka przez maskę. — Wiesz, jak pewnie większość i ja ulegam chęci doglądania tego, co zakryte.
Rozbawienie skacze pod słowami, ale nie ciągnie tematu. Papierosy na nowo chowa do kieszeni bluzy i schyla się przy Sawie. Zanim przejdzie do dalszej części rozmowy, która teraz zarysowana zostaje nad jego sylwetką, musi skończyć robotę. Tę finiszuje z niezapaloną fajką wciśnięta za ucho, bo debilem nie jest, by ogniem szastać przy chemii.
— Kurwa — szepnie gdzieś w międzyczasie, pomiędzy jednym a drugim słowem tamtego.
Łańcuch chwilę temu nawilżony smarem wpada w jego dłonie, z których nie wiedzieć kiedy zdjął rękawice. Czarne smugi powstają na palcach, wsiąkają w linie papilarne a on w machinalnym odruchu sięga karku. Nerwowość gestów prowadzi do kolejnej skazy na ciele, która ciągnie się przez szyję po prawy obojczyk. Keita kręci głową w niezadowoleniu. Małe zaaferowanie wybija go z trybu rozmowy, słowa docierają później, ale jak już zagarną jego uwagę, nieruchomieje. Po sekundzie parska rozbawiony i ponownie unosi ciało. W beznadziejnej próbie zmazania smaru pociera o siebie dłonie. Cmoka w zirytowaniu a przy tym siada na motorze, siedzisku błyszczącym nową skórą. Dopiero wtedy poświęca rozmówcy większą uwagę. Oczy już nie tak rozhulane unoszą się do góry. Drga w nich powaga, ale i niepasujące rozmowie rozluźnienie*.
— Podsumowując przesłuchujesz dzieciaki z dzielnicy, zwiedzasz Nanashi w poszukiwaniu jakiegoś typa, trafiasz na mnie i liczysz, że po pierwsze, jestem kimś znaczącym a po drugie, że jeśli tak to przy nagłym zaćmieniu umysłu rozrysuję ci drogę wprost do tej osoby — milknie sięgając odłożonej wcześniej fajki, która bielą kontrastuje z pociągniętymi czarnymi smugami dłońmi. — Urocze.
Ponownie uśmiecha się ku zamaskowanej postaci. Teraz słońce tuż za rozmówcą. Wokół włosów tworzy jasną łunę dającą kosmykom wygląd jeszcze bardziej ognisty. Podobny płomień znaczy teraz końcówkę papierosa a on zaciąga się nikotyną w chwilowym zastanowieniu. Nie ukrywa, że z jest powiązany z Kyōken. Nawet jeśli i by chciał to i o przynależności świadczy skromny tatuaż pod lewym okiem — mała litera “k” zamknięta w okręgu. W ostatnich latach odsunął się od grupy. Nie jest ich zuchwałym poplecznikiem jak kiedyś, za czasów pierwszych lat w stowarzyszeniu. Ironia, że osoby takie jak zamaskowany przed nim chłopak zawsze wiedzą, gdzie szukać. W jednostkach szukają jak na murach pęknięć, pod którymi świeci zachwiana człowieka lojalność.
— Po co ci Kiyamoto Ryujin? — pyta z tęczówkami na wpół schowanymi pod powiekami; mówi ciszej, bo plac otoczony przez przybrudzone okna, za którymi jak duchy pochowane ciekawskie mordy mieszkańców.
Ach, jest i ona. Znowu tam stoi przy placu zabaw. Znowu wpatrzona w niedomknięta furtkę. Duszka mała i zdaje się, że zagubiona. Mimo to wie, że nie. Że jej postać celowo niemal każdego ranka w tym samym miejscu stoi i czeka, ale z tego czekania nic nie zostaje. Jedynie rdzewiejącą na jej oczach zjeżdżalnia.
— Poza tym znasz moje imię. Jak mam się zwracać do ciebie? — Odwraca od niej wzrok, od tej przeźroczystej na horyzoncie plamki i z kolejnym buchem patrzy ku rozmówcy.
* Realizacja Psikusa — pech
@Warui Shin'ya
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Oczywiście, że palił. Palił, gdy tego wymagała sytuacja, gdy chciał zwrócić uwagę zapracowanej ciotki, ściągnąć na siebie wzrok zaskoczonych jego postawą nauczycieli. Palił, gdy otoczenie uważało, że trzeba - proste. Charakter reakcji nie był nawet taki istotny; nie potrzebował pozytywnej odpowiedzi, starczyła jakakolwiek, bo byle wrzask potrafił ujarzmić łaknące atencji ego. Tym jednak razem poruszył głową w zaprzeczeniu, potwierdzając tym samym przypuszczenia Gotou. Dziś nie palił, nie było takiej konieczności.
Dziś był szczególnie też cierpliwy; nie przeszkadzał swojemu towarzyszowi, stojąc tam, gdzie zostawiły go dzieciaki, z rękoma wsuniętymi w kieszenie bluzy, wzrokiem wbitym w dobrze zbudowane plecy, w kark, w heban włosów, które zdawały się nie odbijać żadnego światła, jakby same w sobie wchłaniały wschodzące dopiero słońce. Czekał jak nigdy, po prostu przenosząc ciężar ciała z pięt na palce i z powrotem, układając w czaszce nadchodzące słowa, choć nie miał żadnej pewności, czy gówniarze nie wpakowały go w jakieś bagno.
Nanashi rządziło się własnymi prawami.
Braciszek mógł być każdym. Faktycznym członkiem Kyoken, rzeźnikiem, mógł sprzedawać nielegalny towar albo okazać się policjantem w cywilu. Mógł stanowić zagrożenie lub wręcz przeciwnie - utorować drogę do celu, wytyczając najkrótszą i najbezpieczniejszą trasę. Rosyjska ruletka mu jednak nie przeszkadzała; zaciskała tnący sznur na wysokości żołądka, ale wprawiała też mięśnie w przyjemne drżenie, w nadchodzący skok adrenaliny, gdyby nagle pojawiła się potrzeba ucieczki...
Tylko jak miałby uciekać krztusząc się od śmiechu?
Brwi Waruiego uniosły się na widok czarnej plamy; plamy, która stopniowo zaczynała się rozrastać, wynurzając się spod dłoni przeciąganej po nagiej skórze, jak jakaś abstrakcyjnie fantastyczna magiczna sztuczka. Shin odchrząknął taktycznie, prostując plecy; chciał zwrócić uwagę
(być dobrym, dobrym, cholernie dobrym chłopcem)
ale Gotou się odezwał, a on nie był w stanie jednocześnie śmiać się i wtrącać, więc tylko słuchał wywodu, tego, że nagabywał dzieciaki, zwiedzał slumsy; że szukał jakiegoś typa, ale natrafił na innego. Historia naiwności, zakończona czymś, co wzdrygnęło rudowłosym.
Urocze.
Znów poczuł, jak coś gniecie mu gardło; że musi odchrząknąć, żeby w ogóle mieć szansę podjąć dialog.
- *To chyba ja powinienem to powiedzieć - przyznał, przekrzywiając nieco głowę, unosząc jednocześnie ramię i przesuwając nim kilka razy po policzku, jakby zapomniał, że ma na sobie maskę, że nie widać jego emocji, ani faktu, że ciepło wpłynęło na twarz po głupim określeniu, że jest inny niż
Po co mu Kiyamoto Ryujin?
Rozchylił usta; ale żaden dźwięk nie zabrzmiał, jakby chłopak nie był przygotowany nawet na tak podstawowe pytanie. Kiyamoto Ryujin był mu potrzebny pod wieloma względami, ale znaczną część powodów musiał zachować dla siebie. Wepchnąć je w głębiny podświadomości, gdzieś w najmniej uczęszczane zakamarki umysłu, by nawet przypadkiem nie wydostały się do świata, bo to zburzyłoby kruche fundamenty, jakie kładł przez wszystkie lata ciężkiej pracy. Zastanawiając się jak najszybciej, obrócił w palcach złożony scyzoryk, czując jak metalowa obudowa, zwykle lodowata niczym powierzchnia sopla, staje się równie ciepła co dłoń, jaka się na niej zakleszcza.
- Chcę się wymienić informacjami - przyznał wreszcie; po chwili namysłu i ciszy, jaka nie pasowała w zestawieniu z wcześniejszym rozbawieniem i swawolą. - I, jeżeli się dogadamy, wstąpić w wasze szeregi.
Patrzył na ciemnowłosego uważnie, spod fal niesfornych, rudych włosów; badał jego odruchy, mięśnie twarzy, to, jak powolnie wsunął między wargi papierosa i odpalił kraniec, którego wściekły pomarańcz przysłonił zaraz mętny, blady dym.
- O, racja. Skoro mamy być kolegami po fachu - znów to przymrużenie powiek; ten jeden znak, że się uśmiecha - to chyba rzeczywiście czas się wreszcie przedstawić. Niemożliwie charyzmatyczny łotrzyk z eks-obstawą groźnych sierot, Warui Shin'ya. Miło mi. - Wyciągnął dłoń z kieszeni; prawą, obleczoną skórzaną rękawiczką bez palców i przyłożył opuszki do serca, gnąc kark w parodii ukłonu. Zbyt niedbale by mówić tu o respekcie, ale też nie na tyle obojętnie, aby podpiąć pod brak szacunku.
- To jedna z was? - Prostując się, nie spojrzał w stronę zjawy; aż do teraz nie wyglądało, jakby choć na ułamek chwili zerknął w jej kierunku, choć - zważywszy na fakt, że Keita część czasu spędził odwrócony - pewności nie było.
Ramiona chłopaka uniosły się nieco, gdy krzyżował ręce na piersi.
- Nie, żebym nie przepadał za widownią, ale kiedy cię już znalazłem, wolałbym, żeby żadne nieletnie nam nie przeszkadzały.
Dziś był szczególnie też cierpliwy; nie przeszkadzał swojemu towarzyszowi, stojąc tam, gdzie zostawiły go dzieciaki, z rękoma wsuniętymi w kieszenie bluzy, wzrokiem wbitym w dobrze zbudowane plecy, w kark, w heban włosów, które zdawały się nie odbijać żadnego światła, jakby same w sobie wchłaniały wschodzące dopiero słońce. Czekał jak nigdy, po prostu przenosząc ciężar ciała z pięt na palce i z powrotem, układając w czaszce nadchodzące słowa, choć nie miał żadnej pewności, czy gówniarze nie wpakowały go w jakieś bagno.
Nanashi rządziło się własnymi prawami.
Braciszek mógł być każdym. Faktycznym członkiem Kyoken, rzeźnikiem, mógł sprzedawać nielegalny towar albo okazać się policjantem w cywilu. Mógł stanowić zagrożenie lub wręcz przeciwnie - utorować drogę do celu, wytyczając najkrótszą i najbezpieczniejszą trasę. Rosyjska ruletka mu jednak nie przeszkadzała; zaciskała tnący sznur na wysokości żołądka, ale wprawiała też mięśnie w przyjemne drżenie, w nadchodzący skok adrenaliny, gdyby nagle pojawiła się potrzeba ucieczki...
Tylko jak miałby uciekać krztusząc się od śmiechu?
Brwi Waruiego uniosły się na widok czarnej plamy; plamy, która stopniowo zaczynała się rozrastać, wynurzając się spod dłoni przeciąganej po nagiej skórze, jak jakaś abstrakcyjnie fantastyczna magiczna sztuczka. Shin odchrząknął taktycznie, prostując plecy; chciał zwrócić uwagę
(być dobrym, dobrym, cholernie dobrym chłopcem)
ale Gotou się odezwał, a on nie był w stanie jednocześnie śmiać się i wtrącać, więc tylko słuchał wywodu, tego, że nagabywał dzieciaki, zwiedzał slumsy; że szukał jakiegoś typa, ale natrafił na innego. Historia naiwności, zakończona czymś, co wzdrygnęło rudowłosym.
Urocze.
Znów poczuł, jak coś gniecie mu gardło; że musi odchrząknąć, żeby w ogóle mieć szansę podjąć dialog.
- *To chyba ja powinienem to powiedzieć - przyznał, przekrzywiając nieco głowę, unosząc jednocześnie ramię i przesuwając nim kilka razy po policzku, jakby zapomniał, że ma na sobie maskę, że nie widać jego emocji, ani faktu, że ciepło wpłynęło na twarz po głupim określeniu, że jest inny niż
wkurwiający
nachalnyszczeniak
Nie dane mu było jednak zbyt długo nacieszyć się ani widokiem drugiego mężczyzny, ani tym, co powiedział. Brutalna rzeczywistość przypomniała o sobie, jak zawsze, w najmniej odpowiednim momencie.Po co mu Kiyamoto Ryujin?
Rozchylił usta; ale żaden dźwięk nie zabrzmiał, jakby chłopak nie był przygotowany nawet na tak podstawowe pytanie. Kiyamoto Ryujin był mu potrzebny pod wieloma względami, ale znaczną część powodów musiał zachować dla siebie. Wepchnąć je w głębiny podświadomości, gdzieś w najmniej uczęszczane zakamarki umysłu, by nawet przypadkiem nie wydostały się do świata, bo to zburzyłoby kruche fundamenty, jakie kładł przez wszystkie lata ciężkiej pracy. Zastanawiając się jak najszybciej, obrócił w palcach złożony scyzoryk, czując jak metalowa obudowa, zwykle lodowata niczym powierzchnia sopla, staje się równie ciepła co dłoń, jaka się na niej zakleszcza.
- Chcę się wymienić informacjami - przyznał wreszcie; po chwili namysłu i ciszy, jaka nie pasowała w zestawieniu z wcześniejszym rozbawieniem i swawolą. - I, jeżeli się dogadamy, wstąpić w wasze szeregi.
Patrzył na ciemnowłosego uważnie, spod fal niesfornych, rudych włosów; badał jego odruchy, mięśnie twarzy, to, jak powolnie wsunął między wargi papierosa i odpalił kraniec, którego wściekły pomarańcz przysłonił zaraz mętny, blady dym.
- O, racja. Skoro mamy być kolegami po fachu - znów to przymrużenie powiek; ten jeden znak, że się uśmiecha - to chyba rzeczywiście czas się wreszcie przedstawić. Niemożliwie charyzmatyczny łotrzyk z eks-obstawą groźnych sierot, Warui Shin'ya. Miło mi. - Wyciągnął dłoń z kieszeni; prawą, obleczoną skórzaną rękawiczką bez palców i przyłożył opuszki do serca, gnąc kark w parodii ukłonu. Zbyt niedbale by mówić tu o respekcie, ale też nie na tyle obojętnie, aby podpiąć pod brak szacunku.
- To jedna z was? - Prostując się, nie spojrzał w stronę zjawy; aż do teraz nie wyglądało, jakby choć na ułamek chwili zerknął w jej kierunku, choć - zważywszy na fakt, że Keita część czasu spędził odwrócony - pewności nie było.
Ramiona chłopaka uniosły się nieco, gdy krzyżował ręce na piersi.
- Nie, żebym nie przepadał za widownią, ale kiedy cię już znalazłem, wolałbym, żeby żadne nieletnie nam nie przeszkadzały.
Ilu ich takich przywleczono? Z oczyma w nadziei na lepsze jutro, na skryte w grupie informacje, na znalezienie siostry, brata, kolegi z dzieciństwa? Kyōken kumulowano wiedzę, bo z niej się żyje. Z przemielonych na miał spostrzeżeń, uwag, opinii, zasłyszanych historii, prawdy i półprawdy. Jak szczury w mieście rozpraszali się kyōkenowcy i zdawali się być wszędzie, i nigdzie, więc czasami, ale tylko czasami, gdy pragnięto zniknąć, uderzano we wrota. Wejść do grupy było tyle, ile ich członków. Każdego podchodzono inaczej, ku każdemu posyłano inny uśmiech, gest ręki, czy zwyczajowo i tradycyjnie — hajs. Keita uśmiecha się do tej myśli, bo ten tutaj, poważny głos, twarz skryta za maską, jest kolejnym, który w ciągu ostatniego tygodnia przetoczył się przez jego dłonie. Wszyscy słyszeli to samo. Pytania. Widzieli uniesienie brwi i zderzali się z rozbawionym śmiechem, który odprawiał ich z powrotem, ku ciemnym krańcom Nanashi, by za dzień, dwa, spróbowali raz jeszcze. Tym razem z kimś innym.
W ostatnim czasie odczuwa gromadzącą się pod czaszką irytację. Ludzie doszukują się w Kyōken pobożnych celów, pięknych ideałów, ale te roztrzaskują się w kontakcie z brutalną rzeczywistością ulic dzielnicy. Naiwni głupcy. Ale ta złość, nagła i bezpodstawna, bo niezwiązana z aktualną sytuacją, skrapla się wraz ze smarem i on sam uśmiecha się na wpół wkurwiony, na wpół rozbawiony, że go ta wrogość jeszcze trapi.
Może dlatego filuterność tamtego odbiera jako przyjemną odskocznię, która urozmaica poranek w sposób ciekawszy, niźli zrobili to jego poprzednicy. Może to było jego, Keity, kartą przetargową? Ni to nonszalancja, ni swobodne rozbawienie. Ale gdzieś i tlącą się nuta ciekawości, bo gdy tak opiera się o siedzisko Sawy, dłoń o dłoń pocierając, zapominając o przekleństwach, które winny być następstwem rozlanego smaru, oczy w połowie przykryte powiekami. Spod nich zerka wiele pytań, jeszcze niewerbalnych, ale widocznych, bo wpuszczonych w zrodzoną pomiędzy nimi ciszę. No dobrze. Kim on jest, by decydować o wstępowaniu w szeregi Kyōken? Jedynie podlotkiem opiekującym się zgrają bachorów, pieczę trzymający nad ich potencjalnym dobrem, które zasięgiem kończy się na granicach dzielnicy. Czy miał ochotę więc brać kolejnego? Niekoniecznie. Czy był zobligowany, by chociażby z nim porozmawiać? Tak. Przed oczyma pojawia się postać Ito, tego, który ostatnimi czasy ramię w ramię towarzyszy Ryujinowi, i nagła niechęć rozlewa się w myślach. Tę niszczy nieznacznym pokręceniem głowy.
Warui Shin’ya.
— Keita Gotō.
Jakiś naturalny, przyjazny uśmiech wykwita na rześkiej twarzy mężczyzny. I przyznałby, że i zaprezentowaną teatralność w całości kupił. Ma w sobie chłopak ten poziom wiarygodności, że i przesada mu pasuje, a wręcz urzeka. Urocze, powtórzyłby, ale niewypada mroźnych poranków spajać z trywialnym flirtem. Daruje sobie, tym razem, i przejdzie do konkretów. A że i konkrety winny być omawiane w przyjaźniejszych warunkach, niech będzie. Ma proponować przeniesienie się, przecież warsztat niedaleko, ale zamiera i patrzy na niego przy głowie przekrzywionej, źrenicach wnet małych jak ziarno grochu. Czy to strach? Nie całkiem. Po karku pnie się niewygoda, która jak za sprawą zimowego wiatru mrozi mięśnie.
— Ty też-
Chciałby spytać, ale w gardle grzęzną słowa. Spogląda za chłopięce ramię ku postaci wciąż tam stojącej, jak rzeźba wpatrzonej przed siebie. I nagle, znikąd, jej oko ku niemu zerka a on zaciska szczękę i dłoń jedną; tę która w pośpiechu zaraz chwyci porozstawiane wkoło sprzęty.
— Chodź ze mną.
Jak za chęcią spełnienia jego zachcianki odchodzi od tego dziewczęcia, na placu pozostawia duszę samą sobie i nie spostrzeże już, ani on, ani jego towarzysz — Shin’ya, tak? — jak jej ciałko rozpływa się w uldze, w cieple spełnionego celu. Bo w pewnym momencie każdy z nas chce być zauważonym.
Do warsztatu wchodzą od strony szerokich, garażowych drzwi, które za dotknięciem przycisku unoszą się do góry. Keita włącza światło, które oranżową poświatą zakreśla pozostawione wewnątrz fragmenty mechaniki, rozstawia zebrane sprzęty, Sawę podsuwając pod wolną ścianę.
— A pijesz? — Nawiązuje do dialogu sprzed kwadransu, dla pewności, choć wodę na kawę wstawia, przygotowuje dwa kubki i w zadziwiającym pośpiechu, bo ten utkany z ostrożności, acz dla kontrastu i stanowczych ruchów, zabiera graty z małej sofy. — Siadaj.
I tak, jest to tak łatwe. Brak skomplikowanych kodów, poziomów wejścia, oni nie kurwa Minamoto, że hierarchią obudowują się jak chińskim murem.
— Po co ci dołączać do Kyōken? — Wzdycha w pewnym momencie, a westchnienie to jest już całkiem prywatne. — Zderzysz się z murem. Wbrew pozorom działanie na własną rękę może przynieść ci dużo więcej korzyści. Chyba, że zależy ci na, nie wiem, rozpoznawalności, własnym łóżku? Chociaż nie wyglądasz na wałęsającego się bezpańskiego psa, więc jak jest?
Nieświadomie sięga palcem niewielkiego tatuażu skrytego pod lewym okiem.
— Czasami niepotrzebnie dajemy się oznakować.
@Warui Shin'ya
W ostatnim czasie odczuwa gromadzącą się pod czaszką irytację. Ludzie doszukują się w Kyōken pobożnych celów, pięknych ideałów, ale te roztrzaskują się w kontakcie z brutalną rzeczywistością ulic dzielnicy. Naiwni głupcy. Ale ta złość, nagła i bezpodstawna, bo niezwiązana z aktualną sytuacją, skrapla się wraz ze smarem i on sam uśmiecha się na wpół wkurwiony, na wpół rozbawiony, że go ta wrogość jeszcze trapi.
Może dlatego filuterność tamtego odbiera jako przyjemną odskocznię, która urozmaica poranek w sposób ciekawszy, niźli zrobili to jego poprzednicy. Może to było jego, Keity, kartą przetargową? Ni to nonszalancja, ni swobodne rozbawienie. Ale gdzieś i tlącą się nuta ciekawości, bo gdy tak opiera się o siedzisko Sawy, dłoń o dłoń pocierając, zapominając o przekleństwach, które winny być następstwem rozlanego smaru, oczy w połowie przykryte powiekami. Spod nich zerka wiele pytań, jeszcze niewerbalnych, ale widocznych, bo wpuszczonych w zrodzoną pomiędzy nimi ciszę. No dobrze. Kim on jest, by decydować o wstępowaniu w szeregi Kyōken? Jedynie podlotkiem opiekującym się zgrają bachorów, pieczę trzymający nad ich potencjalnym dobrem, które zasięgiem kończy się na granicach dzielnicy. Czy miał ochotę więc brać kolejnego? Niekoniecznie. Czy był zobligowany, by chociażby z nim porozmawiać? Tak. Przed oczyma pojawia się postać Ito, tego, który ostatnimi czasy ramię w ramię towarzyszy Ryujinowi, i nagła niechęć rozlewa się w myślach. Tę niszczy nieznacznym pokręceniem głowy.
Warui Shin’ya.
— Keita Gotō.
Jakiś naturalny, przyjazny uśmiech wykwita na rześkiej twarzy mężczyzny. I przyznałby, że i zaprezentowaną teatralność w całości kupił. Ma w sobie chłopak ten poziom wiarygodności, że i przesada mu pasuje, a wręcz urzeka. Urocze, powtórzyłby, ale niewypada mroźnych poranków spajać z trywialnym flirtem. Daruje sobie, tym razem, i przejdzie do konkretów. A że i konkrety winny być omawiane w przyjaźniejszych warunkach, niech będzie. Ma proponować przeniesienie się, przecież warsztat niedaleko, ale zamiera i patrzy na niego przy głowie przekrzywionej, źrenicach wnet małych jak ziarno grochu. Czy to strach? Nie całkiem. Po karku pnie się niewygoda, która jak za sprawą zimowego wiatru mrozi mięśnie.
— Ty też-
Chciałby spytać, ale w gardle grzęzną słowa. Spogląda za chłopięce ramię ku postaci wciąż tam stojącej, jak rzeźba wpatrzonej przed siebie. I nagle, znikąd, jej oko ku niemu zerka a on zaciska szczękę i dłoń jedną; tę która w pośpiechu zaraz chwyci porozstawiane wkoło sprzęty.
— Chodź ze mną.
Jak za chęcią spełnienia jego zachcianki odchodzi od tego dziewczęcia, na placu pozostawia duszę samą sobie i nie spostrzeże już, ani on, ani jego towarzysz — Shin’ya, tak? — jak jej ciałko rozpływa się w uldze, w cieple spełnionego celu. Bo w pewnym momencie każdy z nas chce być zauważonym.
Do warsztatu wchodzą od strony szerokich, garażowych drzwi, które za dotknięciem przycisku unoszą się do góry. Keita włącza światło, które oranżową poświatą zakreśla pozostawione wewnątrz fragmenty mechaniki, rozstawia zebrane sprzęty, Sawę podsuwając pod wolną ścianę.
— A pijesz? — Nawiązuje do dialogu sprzed kwadransu, dla pewności, choć wodę na kawę wstawia, przygotowuje dwa kubki i w zadziwiającym pośpiechu, bo ten utkany z ostrożności, acz dla kontrastu i stanowczych ruchów, zabiera graty z małej sofy. — Siadaj.
I tak, jest to tak łatwe. Brak skomplikowanych kodów, poziomów wejścia, oni nie kurwa Minamoto, że hierarchią obudowują się jak chińskim murem.
— Po co ci dołączać do Kyōken? — Wzdycha w pewnym momencie, a westchnienie to jest już całkiem prywatne. — Zderzysz się z murem. Wbrew pozorom działanie na własną rękę może przynieść ci dużo więcej korzyści. Chyba, że zależy ci na, nie wiem, rozpoznawalności, własnym łóżku? Chociaż nie wyglądasz na wałęsającego się bezpańskiego psa, więc jak jest?
Nieświadomie sięga palcem niewielkiego tatuażu skrytego pod lewym okiem.
— Czasami niepotrzebnie dajemy się oznakować.
@Warui Shin'ya
- Keita? - powtórzył za nim wiernym echem, robiąc krok do przodu, przekrzywiając głowę w syndromie zaciekawionego komendą szczenięcia. - Pisane znakami na "błogosławieństwo" i "wielkie"? - Jeżeli próbował zatuszować w tonie głosu drżenie śmiechu, to bezskutecznie, choć oceniając jego prowokacyjne nuty, pewnie nawet nie zadał sobie minimalnego trudu, by udawać, że nie jest rozbawiony nazwiskiem mężczyzny. Gdyby się nad tym zastanowić: całkiem do niego pasowało. Dzieciaki za nim szalały, traktując jak starszego braciszka - stał się ich azylem, ostoją, do której lgną, gdy czują się zagrożone. Wzór do naśladowania. Prawdziwa skarbnica wiedzy.
Przesuwając językiem po górnych zębach Shin wyczuł zaostrzone kły; był głodny głupich, podstawowych faktów o tym mężczyźnie, choć w rzeczywistości nie powinien być nim w ogóle zainteresowany. Keita Gotou był dla niego tylko przystankiem na trasie do celu - chwilowym odpoczynkiem, skorygowaniem kierunku, w którym należy podążyć, by dotrzeć do metry jak najszybciej. A jednak coś sprawiało, że umysł spychał na bok pierwotne założenia. Jak w zasyfionym mieszkaniu, w którym odsuwa się meble pod jedną ścianę, by przestały zaburzać obraz całości, tak priorytetowe zadania chłopaka zostały wyrzucone gwałtownie poza margines, dając przestrzeń na coś dodatkowego.
Nagle zdał sobie sprawę, że poza tym, po co przyszedł, ma jeszcze nowe potrzeby.
Może dlatego tak chętnie udał się za brunetem, prędko zrównując z nim krok. Całą trasę w mało subtelny sposób przetrząsał kieszenie - przednie i wewnętrzne, zaglądał w skrytki, klepał się po udzie albo brzuchu, jakby chcąco odnaleźć coś ważnego, ale nim to zlokalizował, byli już w miejscu docelowym.
- A pijesz?
- Tak bardzo chcesz zobaczyć moją twarz? - zapytał bez ogródek, przerywając poszukiwania, by ożywionym wzrokiem przetoczyć po garażu; bywał w takich miejscach niejednokrotnie, ale zawsze wydawało mu się, że to o wiele prywatniejsze lokum niż czyjś salon, kuchnia albo nawet gabinet. Tym razem nie było inaczej; złote spojrzenie jak opiłki ciągnęło się wzdłuż fragmentów wnętrza - wszystko w środku działało jak magnes, próbując skupić na sobie wzrok Shina, choć - koniec końców, po zbyt namolnym sondowaniu terenu - oczy zatrzymały się na Keicie. I właśnie wtedy przymrużyły się powieki - w tym charakterystycznym, lisim wyrazie rozbawienia. Chytrości. I tajemnicy, o której i tak wszyscy wiedzieli. - Możesz poprosić. To nie takie trudne. - Obserwował jak gospodarz krząta się, jak chwyta klamoty z niewielkiej sofy i robi odrobinę miejsca. Proste "siadaj" jakie padło chwilę po tym, wprawiło nogi Waruiego w posłuszny ruch - ale nie dotarł do kanapy. W połowie drogi skręcił, by zbliżyć się do ciemnowłosego, oprzeć o szafkę, na której z szumem w czajniku gotowała się woda. Biodro uderzyło lekko o kant mebla, gdy dłoń Shina wsunęła się pod rękaw kurtki. Skomentował to tylko odruchowym mruknięciem; niczym ponad. Na nadgarstku ciasno zawiązana bandana nagle straciła na mocnym splocie, palce rozplątały supeł; czarny materiał chusty zsunął się z przegubu, a on złapał tkaninę mocniej, uniósł oczy i chwycił Keitę za ramię.
Nie mocno.
Ale też nie na tyle ostrożnie, by dać mu do zrozumienia, że bawi się w delikatności.
- Wychowałem się w Nanashi - uchylenie rąbka tajemnicy o sobie jak raz nie wywołało u niego zawahania; zwykle język zatrzaskiwał się za zwartymi z nerwów zębami. Czuł się, jakby przyznawał się do błędu; do jakiejś plugawej sprawy sprzed lat, której powinien się wstydzić, choć nie zależała od jego inicjatywy. Tym razem było inaczej; może dlatego, że poranek był świeży, że świat nie zdążył się jeszcze do końca wybudzić, więc nic nie naciskało na zmysły, nie sprawiało, że czuć było wszechobecne osaczenie. A może powodem był fakt, że stojący obok mężczyzna również znał szarości slumsów.
- Kyoken jest moim naturalnym pierwszym wyborem, ale nie jedynym. Nie chodzi o założenie obroży, Kei. Nie chcę się stać posłusznym kundlem, bo nie dałbym rady słuchać czternastoletniego gówniarza.
Trzymanie jego barku miało być prostą aluzją do tego, by stał nieruchomo; niewypowiedzianą prośbą, by się nie wiercił, nie ruszał, nie odsuwał. Warui przełożył ciężar ciała z jednej nogi na drugą, by móc się przysunąć, nadszarpnąć zdrowe pojęcie osobistej przestrzeni; ręką sięgnął do jego gardła, jakby zapomniał, że to jedna z tych stref, na których drapieżniki zaciskają imadła szczęk. Ale zamiast ugryzienia, Gotou mógł poczuć szorstki materiał bandany ścierający pierwszą smugę brudu z jego szyi.
- Chodzi o siłę przebicia - podjął z werwą. - O kogoś, kto ochroni plecy. Nie wszystko jesteś przecież w stanie zauważyć. - Jakby na potwierdzenie tych słów sięgnął niżej, do jego obojczyka, trąc odsłonięty fragment, z którego część plamy zaczęła znikać. - Shingetsu rozprzestrzenia się po mieście. Tsunami stale patroluje każdą ulicę. Nic się nie da zrobić w pojedynkę, a Psy... - zatrzymał się na moment; zamilkł równie raptownie, co przerwał usuwanie ostatniego dowodu na to, że Keita Gotou miał w sobie coś z niezdarności. - Psy nie są wyrobione. To dobrze. Można je odpowiednio nagiąć, przewartościować. Nie myślałeś nigdy o tym, by znak na twojej twarzy stał się symbolem dumy i potęgi?
A przestał być śladem bezmyślności? - zdawał się dopowiedzieć, ale w rzeczywistości słowa nigdy nie padły.
Przesuwając językiem po górnych zębach Shin wyczuł zaostrzone kły; był głodny głupich, podstawowych faktów o tym mężczyźnie, choć w rzeczywistości nie powinien być nim w ogóle zainteresowany. Keita Gotou był dla niego tylko przystankiem na trasie do celu - chwilowym odpoczynkiem, skorygowaniem kierunku, w którym należy podążyć, by dotrzeć do metry jak najszybciej. A jednak coś sprawiało, że umysł spychał na bok pierwotne założenia. Jak w zasyfionym mieszkaniu, w którym odsuwa się meble pod jedną ścianę, by przestały zaburzać obraz całości, tak priorytetowe zadania chłopaka zostały wyrzucone gwałtownie poza margines, dając przestrzeń na coś dodatkowego.
Nagle zdał sobie sprawę, że poza tym, po co przyszedł, ma jeszcze nowe potrzeby.
Może dlatego tak chętnie udał się za brunetem, prędko zrównując z nim krok. Całą trasę w mało subtelny sposób przetrząsał kieszenie - przednie i wewnętrzne, zaglądał w skrytki, klepał się po udzie albo brzuchu, jakby chcąco odnaleźć coś ważnego, ale nim to zlokalizował, byli już w miejscu docelowym.
- A pijesz?
- Tak bardzo chcesz zobaczyć moją twarz? - zapytał bez ogródek, przerywając poszukiwania, by ożywionym wzrokiem przetoczyć po garażu; bywał w takich miejscach niejednokrotnie, ale zawsze wydawało mu się, że to o wiele prywatniejsze lokum niż czyjś salon, kuchnia albo nawet gabinet. Tym razem nie było inaczej; złote spojrzenie jak opiłki ciągnęło się wzdłuż fragmentów wnętrza - wszystko w środku działało jak magnes, próbując skupić na sobie wzrok Shina, choć - koniec końców, po zbyt namolnym sondowaniu terenu - oczy zatrzymały się na Keicie. I właśnie wtedy przymrużyły się powieki - w tym charakterystycznym, lisim wyrazie rozbawienia. Chytrości. I tajemnicy, o której i tak wszyscy wiedzieli. - Możesz poprosić. To nie takie trudne. - Obserwował jak gospodarz krząta się, jak chwyta klamoty z niewielkiej sofy i robi odrobinę miejsca. Proste "siadaj" jakie padło chwilę po tym, wprawiło nogi Waruiego w posłuszny ruch - ale nie dotarł do kanapy. W połowie drogi skręcił, by zbliżyć się do ciemnowłosego, oprzeć o szafkę, na której z szumem w czajniku gotowała się woda. Biodro uderzyło lekko o kant mebla, gdy dłoń Shina wsunęła się pod rękaw kurtki. Skomentował to tylko odruchowym mruknięciem; niczym ponad. Na nadgarstku ciasno zawiązana bandana nagle straciła na mocnym splocie, palce rozplątały supeł; czarny materiał chusty zsunął się z przegubu, a on złapał tkaninę mocniej, uniósł oczy i chwycił Keitę za ramię.
Nie mocno.
Ale też nie na tyle ostrożnie, by dać mu do zrozumienia, że bawi się w delikatności.
- Wychowałem się w Nanashi - uchylenie rąbka tajemnicy o sobie jak raz nie wywołało u niego zawahania; zwykle język zatrzaskiwał się za zwartymi z nerwów zębami. Czuł się, jakby przyznawał się do błędu; do jakiejś plugawej sprawy sprzed lat, której powinien się wstydzić, choć nie zależała od jego inicjatywy. Tym razem było inaczej; może dlatego, że poranek był świeży, że świat nie zdążył się jeszcze do końca wybudzić, więc nic nie naciskało na zmysły, nie sprawiało, że czuć było wszechobecne osaczenie. A może powodem był fakt, że stojący obok mężczyzna również znał szarości slumsów.
- Kyoken jest moim naturalnym pierwszym wyborem, ale nie jedynym. Nie chodzi o założenie obroży, Kei. Nie chcę się stać posłusznym kundlem, bo nie dałbym rady słuchać czternastoletniego gówniarza.
Trzymanie jego barku miało być prostą aluzją do tego, by stał nieruchomo; niewypowiedzianą prośbą, by się nie wiercił, nie ruszał, nie odsuwał. Warui przełożył ciężar ciała z jednej nogi na drugą, by móc się przysunąć, nadszarpnąć zdrowe pojęcie osobistej przestrzeni; ręką sięgnął do jego gardła, jakby zapomniał, że to jedna z tych stref, na których drapieżniki zaciskają imadła szczęk. Ale zamiast ugryzienia, Gotou mógł poczuć szorstki materiał bandany ścierający pierwszą smugę brudu z jego szyi.
- Chodzi o siłę przebicia - podjął z werwą. - O kogoś, kto ochroni plecy. Nie wszystko jesteś przecież w stanie zauważyć. - Jakby na potwierdzenie tych słów sięgnął niżej, do jego obojczyka, trąc odsłonięty fragment, z którego część plamy zaczęła znikać. - Shingetsu rozprzestrzenia się po mieście. Tsunami stale patroluje każdą ulicę. Nic się nie da zrobić w pojedynkę, a Psy... - zatrzymał się na moment; zamilkł równie raptownie, co przerwał usuwanie ostatniego dowodu na to, że Keita Gotou miał w sobie coś z niezdarności. - Psy nie są wyrobione. To dobrze. Można je odpowiednio nagiąć, przewartościować. Nie myślałeś nigdy o tym, by znak na twojej twarzy stał się symbolem dumy i potęgi?
A przestał być śladem bezmyślności? - zdawał się dopowiedzieć, ale w rzeczywistości słowa nigdy nie padły.
— Możesz poprosić. To nie takie trudne.
— Nie przywykłem do proszenia — odpowiada przy uśmiechu zadziornym, acz znacznie mniej filuternym niż te wcześniejsze; ot, informacja o własnych upodobaniach. Nachyla się ku rozmówcy delikatnie, ostrożnie, jakby naznaczał przestrzeń, która między nim a tamtym powinna być zachowana. Jak się za chwilę okaże, nieskutecznie. — Poczekam, aż sam ją zdejmiesz.
W pomieszczeniu unosi się woń smaru i innych, mniej drażniących nozdrza chemikaliów. A może on sam tak pachnie, przesiąknięty na wskroś miejscem i pracą, ku której ucieka z nieopisywalną wręcz potrzebą. Przecinają monotonię warsztatu spotkania. Takie jak to. Z początku niewinne i wpisywane w lekko dukane prośby. Uśmiecha się. Rzadko kiedy nieśmiałe błagania przybierają formułę przewrotnych komentarzy, małych szpileczek obleczonych w lisie spojrzenie. Nie był na to przygotowany. Chłodne poranki nie sprzyjają podobnym rozmowom, które na celu mają przygarnięcie kolejnego szczenięcia. Ale ten tutaj wypada spod ram zwykłego kundla. Jest zarozumiały, ma w sobie nutę porywczości acz kłów nie szczerzy, jeszcze nie teraz. Keita parska rozbawiony a jest to śmiech cichy, który język ciągnie na dolną linię warg. Zwilża spierzchnięte chłodem usta i kręci głową w niedowierzaniu. Rozczytanie jego imienia uwiera a etymologia sama w sobie nosi sporą dawkę ironii. Jakby już od początku był dla płodzących go żartem. Chociaż dobrym, bo uśmiech jeszcze chwilę zdobi zwilżone śliną usta. Ponownie zdradziecki błysk miga w oczach Warui’ego a on ku niemu spogląda z ciekawością, jakby wciąż badał chłopięce ciągoty. Z pewnością posiadł więc jego sympatię, o tę nietrudno, ale rozwarcie przed kolejnym ciałem bram Kyōken było absurdem. Szczególnie teraz, gdy w samą ideę ugrupowania nieszczególnie wierzył.
— Wychowałeś? — Słowo klucz, którego łapie się z myślą o tamtego przeszłości. Nanashi wytworzyło wielu, którzy od dzielnicy uciekali potężnymi susami i rzadko ku niemu wracali. Jeśli już to, tak jak teraz, z celem. Czy go to dziwi? Niekoniecznie. Do niedawna sam działał podług większej wizji, ale będąc skazanym na decyzje bez wsparcia większości, szybko zatrzaskiwano przed nim drzwi. — Gdzie teraz mieszkasz?
Pytanie umyka spomiędzy ust, rzucone od tak, gdy spojrzenie ląduje za ramieniem chłopca. Kieruje się ku miejscu, z którego przyszli, gdzie za rogiem majaczyła postać zapomnianej duszy. Marszczy brwi, gdy w głowie powraca jedno zdanie. Nie, żebym nie przepadał za widownią (…). Przy szumie gotującej się wody i materiale sięgającym jego ciała, który kładzie się na fragmentach maźniętego smarem ciała, ku oczom gościa spogląda z widocznym zatrzymaniem. Nie wie, czy powinien. Nie wie, czy nawet wypada zapytać i czy chce. Pozostawia temat niewyjaśnionym, ale ten w tle brzęczeć będzie podczas całości trwającej rozmowy. Wraz z przesuwającą się po ciele bandaną wysłuchuje krótkiego wyjaśnienia chłopaka. Uśmiecha się.
— A jeśli nie jest to czternastoletni gówniarz? — Pyta posłusznie stojąc w miejscu i szyję jak wytresowane zwierzę odsłaniając dla dalszego dotyku. Milczy dłuższą chwilę, by przy pauzie w jego ruchach, ewidentnym zastanowieniu położyć na chłopaku kolejne zaciekawione spojrzenie. — Co jeśli zakleszczenie na szyi obroży jest wymogiem? — Jasne światło poranka wpada głębiej do warsztatu, gdy słońce wychodzi zza zimowej chmury. Przestrzeń, choć i z początku jasna, nabiera cieplejszych odcieni ukrytego za listopadowym niebem słońca. Jeden z promieni pada na tatuaż wybity pod lewym okiem; jasną kreską znaczy nierówne linie odwróconej litery “k”. — Nie mówię, że jest to złe wyjście, ale w pewien sposób uzależniające kolejne twoje ruchy. — Parska rozbawiony i powtarza: — Dumy i potęgi? Wystarczy, że już w moje imię wpisane jest błogosławieństwo.
Nerwowy ruch ciała, przestąpienie z nogi na nogę. Ciężar sylwetki ląduje na prawym udzie, gdy dłoń szuka oparcia w wyższym blacie. Robi krok w tył i patrzy ku tym oczom poważnym, nieco chciwym; mającym z a d a n i e, które jeśli nie zostanie zrealizowane tutaj, to spełnienie znajdzie za rogiem. Kurewskie poczucie odpowiedzialności gnije pod żebrami a on wzdycha ciężko, bo wie, że przed nim kolejny szczeniak w schroniskowej klatce. Gotowy po to, by duszę zaprzedać na korzyść wyimaginowanych celów, wypełznięcia pomiędzy narzucone przez świat ograniczenia. Ma rację, częściowo. Surowe spojrzenie ukrywa się pod opadniętymi powiekami, gdy milczenie staje się wyjątkowo uporczywe.
— Nagiąć i przewartościować. — Gładki śmiech kładzie się pod wypowiadanymi słowami, gdy zbliża się do niego na odległość krótkiego kroku. Opuszcza delikatnie głowę, gdy za oczyma chowa się charakterystyczna dla drapieżników ostrożność; ta, gdy do czynienia mają z przeciwnikiem na tyle cwanym, że w swym manipulatorstwie szaleńczym. Dłoń sięga chłopięcego podbródka, unosi go wyżej, przy spojrzeniu srogim i groźnym łapiąc złoty błysk piwnych tęczówek: — Shin’ya, twoje słowa zapowiadają intrygującą rewoltę. Wciąż jednak osamotnioną i skazaną na niepowodzenie. — Kciuk haczy o materiał maseczki, gdy zrazu opuszek wkrada się pod jej krawędź. — Powodzenia.
@Warui Shin'ya
— Nie przywykłem do proszenia — odpowiada przy uśmiechu zadziornym, acz znacznie mniej filuternym niż te wcześniejsze; ot, informacja o własnych upodobaniach. Nachyla się ku rozmówcy delikatnie, ostrożnie, jakby naznaczał przestrzeń, która między nim a tamtym powinna być zachowana. Jak się za chwilę okaże, nieskutecznie. — Poczekam, aż sam ją zdejmiesz.
W pomieszczeniu unosi się woń smaru i innych, mniej drażniących nozdrza chemikaliów. A może on sam tak pachnie, przesiąknięty na wskroś miejscem i pracą, ku której ucieka z nieopisywalną wręcz potrzebą. Przecinają monotonię warsztatu spotkania. Takie jak to. Z początku niewinne i wpisywane w lekko dukane prośby. Uśmiecha się. Rzadko kiedy nieśmiałe błagania przybierają formułę przewrotnych komentarzy, małych szpileczek obleczonych w lisie spojrzenie. Nie był na to przygotowany. Chłodne poranki nie sprzyjają podobnym rozmowom, które na celu mają przygarnięcie kolejnego szczenięcia. Ale ten tutaj wypada spod ram zwykłego kundla. Jest zarozumiały, ma w sobie nutę porywczości acz kłów nie szczerzy, jeszcze nie teraz. Keita parska rozbawiony a jest to śmiech cichy, który język ciągnie na dolną linię warg. Zwilża spierzchnięte chłodem usta i kręci głową w niedowierzaniu. Rozczytanie jego imienia uwiera a etymologia sama w sobie nosi sporą dawkę ironii. Jakby już od początku był dla płodzących go żartem. Chociaż dobrym, bo uśmiech jeszcze chwilę zdobi zwilżone śliną usta. Ponownie zdradziecki błysk miga w oczach Warui’ego a on ku niemu spogląda z ciekawością, jakby wciąż badał chłopięce ciągoty. Z pewnością posiadł więc jego sympatię, o tę nietrudno, ale rozwarcie przed kolejnym ciałem bram Kyōken było absurdem. Szczególnie teraz, gdy w samą ideę ugrupowania nieszczególnie wierzył.
— Wychowałeś? — Słowo klucz, którego łapie się z myślą o tamtego przeszłości. Nanashi wytworzyło wielu, którzy od dzielnicy uciekali potężnymi susami i rzadko ku niemu wracali. Jeśli już to, tak jak teraz, z celem. Czy go to dziwi? Niekoniecznie. Do niedawna sam działał podług większej wizji, ale będąc skazanym na decyzje bez wsparcia większości, szybko zatrzaskiwano przed nim drzwi. — Gdzie teraz mieszkasz?
Pytanie umyka spomiędzy ust, rzucone od tak, gdy spojrzenie ląduje za ramieniem chłopca. Kieruje się ku miejscu, z którego przyszli, gdzie za rogiem majaczyła postać zapomnianej duszy. Marszczy brwi, gdy w głowie powraca jedno zdanie. Nie, żebym nie przepadał za widownią (…). Przy szumie gotującej się wody i materiale sięgającym jego ciała, który kładzie się na fragmentach maźniętego smarem ciała, ku oczom gościa spogląda z widocznym zatrzymaniem. Nie wie, czy powinien. Nie wie, czy nawet wypada zapytać i czy chce. Pozostawia temat niewyjaśnionym, ale ten w tle brzęczeć będzie podczas całości trwającej rozmowy. Wraz z przesuwającą się po ciele bandaną wysłuchuje krótkiego wyjaśnienia chłopaka. Uśmiecha się.
— A jeśli nie jest to czternastoletni gówniarz? — Pyta posłusznie stojąc w miejscu i szyję jak wytresowane zwierzę odsłaniając dla dalszego dotyku. Milczy dłuższą chwilę, by przy pauzie w jego ruchach, ewidentnym zastanowieniu położyć na chłopaku kolejne zaciekawione spojrzenie. — Co jeśli zakleszczenie na szyi obroży jest wymogiem? — Jasne światło poranka wpada głębiej do warsztatu, gdy słońce wychodzi zza zimowej chmury. Przestrzeń, choć i z początku jasna, nabiera cieplejszych odcieni ukrytego za listopadowym niebem słońca. Jeden z promieni pada na tatuaż wybity pod lewym okiem; jasną kreską znaczy nierówne linie odwróconej litery “k”. — Nie mówię, że jest to złe wyjście, ale w pewien sposób uzależniające kolejne twoje ruchy. — Parska rozbawiony i powtarza: — Dumy i potęgi? Wystarczy, że już w moje imię wpisane jest błogosławieństwo.
Nerwowy ruch ciała, przestąpienie z nogi na nogę. Ciężar sylwetki ląduje na prawym udzie, gdy dłoń szuka oparcia w wyższym blacie. Robi krok w tył i patrzy ku tym oczom poważnym, nieco chciwym; mającym z a d a n i e, które jeśli nie zostanie zrealizowane tutaj, to spełnienie znajdzie za rogiem. Kurewskie poczucie odpowiedzialności gnije pod żebrami a on wzdycha ciężko, bo wie, że przed nim kolejny szczeniak w schroniskowej klatce. Gotowy po to, by duszę zaprzedać na korzyść wyimaginowanych celów, wypełznięcia pomiędzy narzucone przez świat ograniczenia. Ma rację, częściowo. Surowe spojrzenie ukrywa się pod opadniętymi powiekami, gdy milczenie staje się wyjątkowo uporczywe.
— Nagiąć i przewartościować. — Gładki śmiech kładzie się pod wypowiadanymi słowami, gdy zbliża się do niego na odległość krótkiego kroku. Opuszcza delikatnie głowę, gdy za oczyma chowa się charakterystyczna dla drapieżników ostrożność; ta, gdy do czynienia mają z przeciwnikiem na tyle cwanym, że w swym manipulatorstwie szaleńczym. Dłoń sięga chłopięcego podbródka, unosi go wyżej, przy spojrzeniu srogim i groźnym łapiąc złoty błysk piwnych tęczówek: — Shin’ya, twoje słowa zapowiadają intrygującą rewoltę. Wciąż jednak osamotnioną i skazaną na niepowodzenie. — Kciuk haczy o materiał maseczki, gdy zrazu opuszek wkrada się pod jej krawędź. — Powodzenia.
@Warui Shin'ya
- Nie przywykłem do proszenia.
- To źle.
Odwzajemnia uśmiech - choć ukazują to jedynie oczy, ich pełna barw powierzchnia i zmarszczki jak korzenie rozrastające się w kącikach ślepi.
- Prośby potrafią zdziałać cuda, Keita - mówi swobodnie; może zbyt swobodnie, jeżeli wziąć pod uwagę to, jak obcy dla siebie byli. A jednak przypatrywanie się drugiemu mężczyźnie wywołuje u niego naturalne rozbawienie, podobne do tego, gdy w tłumie nieznajomych dostrzega się cień starego przyjaciela.
Czy takie uczucie towarzyszy przyjaciołom, czy to tylko jego wyobrażenie o tym, marna kalka historii, którą od kogoś zasłyszał, utwierdzając się w jakimś chorym błędzie? A może zbyt mocno próbuje dostosować się w jeszcze nie do końca określone ramy narzucone przez Gotou? Jak zawsze przez umysł przemykają zimne odnóża analizy; nieustannie przypominające mu, że nie jest tu dla zabawy. Powinien zwolnić? Zmienić ton głosu? Patrzeć w ziemię, jak grzeczny chłopiec, któremu w naturalny sposób przychodzi proszenie, a nie którego prosi się o cokolwiek?
Jakim w ogóle prawem miałby wymagać, by liczono się z jego zdaniem?
Jak karty rozkłada opcjonalne warianty w swojej talii; którą ze skór narzucić na grzbiet, by zaskarbić uwagę i sympatię napotkanego łącznika? Zastanawia się nad tym, wsparty o mebel, przekładając na szafkę ciężar ciała; obie dłonie kieruje na kant blatu, krzyżuje nogi w kostkach, balansując wagą na granicy równie sprawnie, co śledząc wzrokiem ruch rozmówcy. Chłonie jego uśmiechy, nie tak ukradkowe zerknięcia i moment, jak język przesuwa się wzdłuż spierzchniętych warg. To, z jaką bezczelnością przypatrywał się Keicie kazało sądzić, że słowo "wychowany" nijak nie pasowało do charakterystyki.
A jednak wzrusza jedynie barkami, jakby chciał zbyć nieważny temat, choć odpowiada bez krępacji:
- Na obrzeżach Karafuruny. Chcesz mi złożyć niezapowiedzianą wizytę? Może powinniśmy wymienić się numerami?
Tylko tyle, choć czuje gulę - dziesiątki zdań w formie miękkiego ciasta rozpychającego się w krtani. Doświadcza pęcznienia historii w gardle - historii o rodzinie, w której dwa wychudłe cienie padają co tydzień na parę szarych mogił - takich samych jak setki, tysiące podobnych wokół. Historii o zapadniętych policzkach i białkach nabiegłych krwią od spazmatycznego płaczu. Rozgrywającej się nie w Karafurunie, tylko w centrum - w miejscu, o którym dzieciaki Nanashi nigdy nie śmiały marzyć.
Przełyka jednak tę opowieść - i milczy już do samego końca. Czas łamie się na sekundy, sekundy zmieniają się jednak w minuty - rozwlekają, rozciągają jak spalona słońcem guma. Całe wieki zajmuje mu ponowne spojrzenie w szarość tęczówek, ale wreszcie dociera do jego źrenic i w uszach słyszy prześmiewczą myśl.
Słońce nie bez powodu nigdy nie powinno spotkać się z księżycem.
To zwiastuje kłopoty.
K o n i e c.
Nie odwraca się jednak, nawet mimo tego, co dzieje się po chwili. Bliskość w ich przypadku okazuje się być jak zatrzymanie kogoś, kto chce uciec - jak chwycenie i pociągnięcie do siebie; gwałtowne i brutalne, bezmyślne, na skraju irytującej świadomości, że robi się coś wbrew komuś, nawet nie mając ku temu powodów. Ale przecież aby trzymać kogoś za rękę, trzeba wpierw otworzyć swoją; Warui czuje więc, jak kącik jego ust mimowolnie rozciąga się w uśmiechu; jak skóra pod dotykiem Keity ociera się o jego opuszki, gdy na wargi wstępuje przelotny wyraz satysfakcji.
- Sądzisz? Ibsen twierdził, że najsilniejsi są właśnie tacy - najbardziej samotni. - Nie pamięta skąd zna ten cytat, a prawdę mówiąc aż do teraz nie sądził, że w ogóle kojarzy kogoś o nazwisku Ibsen, nie wspominając o czymkolwiek, co ktoś taki mógłby po sobie zostawić. Lecz słowa padły, zamierając między nimi jak zbyt gęste, parne powietrze, przeplatające się z - kpiarskim? - powodzenia, wciąż dzwoniącym w uszach nieprzerwanym echem. Nie czuje się zrażony; nie dało się zatrzymać rozpędzonego do granic pociągu ledwie jednym wrzuconym na tory kamykiem. - Więc może mam szansę.
Dotyka jego nadgarstka; ręki, którą ten z pełną arogancją przełamał pojęcie przestrzeni osobistej, której ciepło skonfrontowało się z drugim ciepłem, parząc się wzajemnie. Palce odrywają się jednak po chwili nie dłuższej niż uderzenie serca; ich szorstką powierzchnię zastępuje materiał ciemnej bandany; jest sztywny od wielokrotnego prania, widać na nim jaśniejsze przetarcia i szew - świadectwo nieprzywykłych do igły i nici ruchów. Tkanina niczym bandaż owija się wokół przegubu Gotou, zaciskając na nim bezgłośnie, choć gdzieś w tle - w najskrytszych odmętach wyobraźni - do uszu dociera świst jak wietrzne gwizdnięcie. Lub dźwięk wyuczonego do perfekcji ścięcia japońskim mieczem.
Związuje mu bandanę ciasno.
Ciaśniej niż widmo obroży zadzierzgniętej na szyi jak wisielczy sznur.
- Opowiedz mi o Kyoken, Keita - chrypa jak trący piasek oblepia jego głos, nadaje zwykłej prośbie warkliwości niepasującej do rozluźnionych ramion młodego; do postawy świadczącej o pewności prawie graniczącej z ufnością. Przekrzywia zaraz głowę, napierając na jego dłoń, jak napierałoby na nią złaknione rozrywki szczenię. Nie odtrąca go, nie marszczy brwi, nie daje po sobie poznać, że nie chce, by twarda płytka paznokcia jeszcze bardziej podważyła napięty sznurek trzymający maseczkę na swoim miejscu. Jeden ruch palca - drgnięcie - by wystarczyło. Nie porusza się wbrew temu, jak niewiele potrzeba, by runął jeden z odgradzających ich murów; zamiera jak posąg, skąpany w słońcu kamienny gargulec i tylko pod opuszkiem Gotou wyczuwa chropowatość warg i wgłębienie w kąciku ust, gdy Shin przerywał ciszę następnymi żądaniami? Prośbami? - W pewnych kręgach słyszałem plotkę, że dłoń ma szczególne znaczenie. Każda jej część odpowiada innemu żywiołowi. Kciuk odpowiedzialny jest za ziemię. Zmartwienia - jakby dla przypomnienia mruży oczy; tym jednym gestem podkreślając, że dalej znajdują się w dziwnej
chorej
niestosownej sytuacji.
- Jakie są twoje? Powiedz mi, co sądzisz o Kiyamoto Ryujinie i jego rządach. O klatce, w której żyjesz. O wyborach, których musiałeś dokonać, by znaleźć się akurat tutaj.
Bo tu i teraz jesteś ze mną, Keita - żadne błogosławieństwa nie mają tu nic do rzeczy.
@Keita Gotō
Mój mózg doznał erroru i post powstał jako fuzja pięciu narracji, w tym teraźniejszej niedokonanej i przeszłej dokonanej i pewnego dnia to zmienię, ale to nie jest jeszcze ten moment. Proszę się zlitować nad ułomnym, ale TAK TO JEST JAK SIĘ ZACZYTASZ W CUDZYM STYLU I NA CIEBIE AŻ PRZEJDZIE.
- To źle.
Odwzajemnia uśmiech - choć ukazują to jedynie oczy, ich pełna barw powierzchnia i zmarszczki jak korzenie rozrastające się w kącikach ślepi.
- Prośby potrafią zdziałać cuda, Keita - mówi swobodnie; może zbyt swobodnie, jeżeli wziąć pod uwagę to, jak obcy dla siebie byli. A jednak przypatrywanie się drugiemu mężczyźnie wywołuje u niego naturalne rozbawienie, podobne do tego, gdy w tłumie nieznajomych dostrzega się cień starego przyjaciela.
Czy takie uczucie towarzyszy przyjaciołom, czy to tylko jego wyobrażenie o tym, marna kalka historii, którą od kogoś zasłyszał, utwierdzając się w jakimś chorym błędzie? A może zbyt mocno próbuje dostosować się w jeszcze nie do końca określone ramy narzucone przez Gotou? Jak zawsze przez umysł przemykają zimne odnóża analizy; nieustannie przypominające mu, że nie jest tu dla zabawy. Powinien zwolnić? Zmienić ton głosu? Patrzeć w ziemię, jak grzeczny chłopiec, któremu w naturalny sposób przychodzi proszenie, a nie którego prosi się o cokolwiek?
Jakim w ogóle prawem miałby wymagać, by liczono się z jego zdaniem?
Jak karty rozkłada opcjonalne warianty w swojej talii; którą ze skór narzucić na grzbiet, by zaskarbić uwagę i sympatię napotkanego łącznika? Zastanawia się nad tym, wsparty o mebel, przekładając na szafkę ciężar ciała; obie dłonie kieruje na kant blatu, krzyżuje nogi w kostkach, balansując wagą na granicy równie sprawnie, co śledząc wzrokiem ruch rozmówcy. Chłonie jego uśmiechy, nie tak ukradkowe zerknięcia i moment, jak język przesuwa się wzdłuż spierzchniętych warg. To, z jaką bezczelnością przypatrywał się Keicie kazało sądzić, że słowo "wychowany" nijak nie pasowało do charakterystyki.
A jednak wzrusza jedynie barkami, jakby chciał zbyć nieważny temat, choć odpowiada bez krępacji:
- Na obrzeżach Karafuruny. Chcesz mi złożyć niezapowiedzianą wizytę? Może powinniśmy wymienić się numerami?
Tylko tyle, choć czuje gulę - dziesiątki zdań w formie miękkiego ciasta rozpychającego się w krtani. Doświadcza pęcznienia historii w gardle - historii o rodzinie, w której dwa wychudłe cienie padają co tydzień na parę szarych mogił - takich samych jak setki, tysiące podobnych wokół. Historii o zapadniętych policzkach i białkach nabiegłych krwią od spazmatycznego płaczu. Rozgrywającej się nie w Karafurunie, tylko w centrum - w miejscu, o którym dzieciaki Nanashi nigdy nie śmiały marzyć.
Przełyka jednak tę opowieść - i milczy już do samego końca. Czas łamie się na sekundy, sekundy zmieniają się jednak w minuty - rozwlekają, rozciągają jak spalona słońcem guma. Całe wieki zajmuje mu ponowne spojrzenie w szarość tęczówek, ale wreszcie dociera do jego źrenic i w uszach słyszy prześmiewczą myśl.
Słońce nie bez powodu nigdy nie powinno spotkać się z księżycem.
To zwiastuje kłopoty.
K o n i e c.
Nie odwraca się jednak, nawet mimo tego, co dzieje się po chwili. Bliskość w ich przypadku okazuje się być jak zatrzymanie kogoś, kto chce uciec - jak chwycenie i pociągnięcie do siebie; gwałtowne i brutalne, bezmyślne, na skraju irytującej świadomości, że robi się coś wbrew komuś, nawet nie mając ku temu powodów. Ale przecież aby trzymać kogoś za rękę, trzeba wpierw otworzyć swoją; Warui czuje więc, jak kącik jego ust mimowolnie rozciąga się w uśmiechu; jak skóra pod dotykiem Keity ociera się o jego opuszki, gdy na wargi wstępuje przelotny wyraz satysfakcji.
- Sądzisz? Ibsen twierdził, że najsilniejsi są właśnie tacy - najbardziej samotni. - Nie pamięta skąd zna ten cytat, a prawdę mówiąc aż do teraz nie sądził, że w ogóle kojarzy kogoś o nazwisku Ibsen, nie wspominając o czymkolwiek, co ktoś taki mógłby po sobie zostawić. Lecz słowa padły, zamierając między nimi jak zbyt gęste, parne powietrze, przeplatające się z - kpiarskim? - powodzenia, wciąż dzwoniącym w uszach nieprzerwanym echem. Nie czuje się zrażony; nie dało się zatrzymać rozpędzonego do granic pociągu ledwie jednym wrzuconym na tory kamykiem. - Więc może mam szansę.
Dotyka jego nadgarstka; ręki, którą ten z pełną arogancją przełamał pojęcie przestrzeni osobistej, której ciepło skonfrontowało się z drugim ciepłem, parząc się wzajemnie. Palce odrywają się jednak po chwili nie dłuższej niż uderzenie serca; ich szorstką powierzchnię zastępuje materiał ciemnej bandany; jest sztywny od wielokrotnego prania, widać na nim jaśniejsze przetarcia i szew - świadectwo nieprzywykłych do igły i nici ruchów. Tkanina niczym bandaż owija się wokół przegubu Gotou, zaciskając na nim bezgłośnie, choć gdzieś w tle - w najskrytszych odmętach wyobraźni - do uszu dociera świst jak wietrzne gwizdnięcie. Lub dźwięk wyuczonego do perfekcji ścięcia japońskim mieczem.
Związuje mu bandanę ciasno.
Ciaśniej niż widmo obroży zadzierzgniętej na szyi jak wisielczy sznur.
- Opowiedz mi o Kyoken, Keita - chrypa jak trący piasek oblepia jego głos, nadaje zwykłej prośbie warkliwości niepasującej do rozluźnionych ramion młodego; do postawy świadczącej o pewności prawie graniczącej z ufnością. Przekrzywia zaraz głowę, napierając na jego dłoń, jak napierałoby na nią złaknione rozrywki szczenię. Nie odtrąca go, nie marszczy brwi, nie daje po sobie poznać, że nie chce, by twarda płytka paznokcia jeszcze bardziej podważyła napięty sznurek trzymający maseczkę na swoim miejscu. Jeden ruch palca - drgnięcie - by wystarczyło. Nie porusza się wbrew temu, jak niewiele potrzeba, by runął jeden z odgradzających ich murów; zamiera jak posąg, skąpany w słońcu kamienny gargulec i tylko pod opuszkiem Gotou wyczuwa chropowatość warg i wgłębienie w kąciku ust, gdy Shin przerywał ciszę następnymi żądaniami? Prośbami? - W pewnych kręgach słyszałem plotkę, że dłoń ma szczególne znaczenie. Każda jej część odpowiada innemu żywiołowi. Kciuk odpowiedzialny jest za ziemię. Zmartwienia - jakby dla przypomnienia mruży oczy; tym jednym gestem podkreślając, że dalej znajdują się w dziwnej
chorej
niestosownej sytuacji.
- Jakie są twoje? Powiedz mi, co sądzisz o Kiyamoto Ryujinie i jego rządach. O klatce, w której żyjesz. O wyborach, których musiałeś dokonać, by znaleźć się akurat tutaj.
Bo tu i teraz jesteś ze mną, Keita - żadne błogosławieństwa nie mają tu nic do rzeczy.
Mój mózg doznał erroru i post powstał jako fuzja pięciu narracji, w tym teraźniejszej niedokonanej i przeszłej dokonanej i pewnego dnia to zmienię, ale to nie jest jeszcze ten moment. Proszę się zlitować nad ułomnym, ale TAK TO JEST JAK SIĘ ZACZYTASZ W CUDZYM STYLU I NA CIEBIE AŻ PRZEJDZIE.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Karafuruna. Nikłe wspomnienie. Neony, które w powidoku przypominają rozpuszczone w wodzie akwarele. Podniesione głosy i sylwetki poruszające się do drgającej w tle muzyki. Krótkie, rozrysowane pod nosem potwierdzenie, niby to westchnięcie, choć ubrane w zaczątek słowa, daje znać, że przyjął do wiadomości. Sam fakt, jak i nonszalancko rzuconą zaczepkę, na którą zareagować może niczym innym jak miałkim uśmiechem. Ten przyozdabiają rozbawione oczy, w których tli się chłopięca buńczuczność. Jego rozmówca balansuje na granicy licealnego flirtu a rozmemłanej jednym szotem zaczepki, co zabawne, bo podobnej tym rozgrywającym się w barach w Karafurunie. Przebija się przez głowę, że być może powinien za nią podążyć. Zaprowadzić chłopaka pod stopy samego Kiyamoto Ryujina w ukłonie za prowadzoną rozmowę. A może to jemu, Keicie, już wszystko jedno przed kim i w jakim celu odsłoni przejście ku Kyōken. Grupa słynie z etykiety bycia niedostępną, gdzie drzwi ku niej na szczycie wysokich, z każdym krokiem coraz bardziej męczących schodów. W jednym jednak przodowali i tutaj kłamie każdy, kto przeczy ich lojalności. I choćby Keita zapierał się idei grupy, tak nie upuści złego słowa na poszczególnych ich członków. Przynajmniej tych, którzy w niepisanej hierarchii stali u jego ramienia. W tle bulgocząca woda. Wrzątek zalewa zmielone ziarna czarnej, taniej kawy z pobliskiego monopolowego. Na tafli wody tworzy się breja o czarnym jak miał kolorze. Tylko zapach ma ładny, bo nic nie posiada woni bogatszej niż obietnica wzmożonego bicia serca. Kofeina rozlewa się na zębach chwilę później, na dolnej wardze osiadają dla większości nieznośne fusy. Niczym piasek pod językiem, gdy twoja twarz siłą zostaje przytwierdzona do ziemi. W okolicy drugiego ciała Keita pozostawia drugi kubek. Nie mówi nic więcej, nie zachęca, bo choć za moment świadomie sięgnie tamtego maseczki, tak w rzeczywistości nie czai się na lepsze poznanie tożsamości rudowłosego. To gra. Ukryta w rozmowie chęć wyciągnięcia przez chłopaka informacji, gdzie on korzystający z okazji świetnie bawiąc się w roli, o ironio, łącznika. Jego japoński rytuał parzenia kończy się na gwałtownym odstawieniu kawy na blat, który od dawna znaczony podobnymi odbiciami namokniętych czernią spodków. Sięga po jeden z pozostawionych na metalowych regałach pudełek. Zeń wyciąga małą kartkę. Na bieli krzywe pismo śledzące kształt numeru telefonu. Całość ewidentnie kopiowana kilkadziesiąt razy. Kwazi-wizytówkę pozostawia przy podsuniętym wcześniej naczyniu.
— Trzymaj.
Krótkie słowo wyprzedza milczenie Shina. Oczy śledzą ciszę, jakby ta nie była milczeniem a widzialnym spektaklem. Coś kryje się w spojrzeniu Waruiego, powolnie cofającym się ku przeszłości, gdzie ukryte pod maseczką usta ukrywają pozostałość rozgrywanych u chłopaka emocji. W słonecznych tęczówkach rzeczywiste, płynne złoto niczym odlewy rzeźb, zatrzymuje pod czaszką zastygłe w bezruchu wspomnienia. Jest ich ciekawy, ale nie zapyta. Pozwoli im pławić się w milczeniu, w tej chwilowej niewygodzie, bo być może, co bardzo prawdopodobne, niezręczność rozgrywanej ciszy w całości sobie ubzdurał. I choć wścibskość wpełza pod materiał maseczki, to jest to nieśmiałe naruszenie, delikatne wtargnięcie na drugie ciało, które wykluło się z chwilowej przecież zachcianki. Ale w opuszkach zastygły i wcześniejsze podjudzenia. Wyzwoliły w mężczyźnie nierozwagę i przez mięśnie pognały ku pochopnym dłoniom. Nie powinien. Nie powinien, ale nieświadomie a być może przez wyczuwalnie napinający się pod opuszkami policzek, i sam pozwala kącikom ust powędrować do góry.
— Ibsen był w takim razie idiotą. — Słowa są nieprzystające, zbyt luźne, zbyt rozbawione, ale nie może odeprzeć wrażenia, że podobną zuchwałość i bojowość już gdzieś widział. Być może w sobie samym… Chociaż nie, kopia tychże zachowań widzialna była w charakterze Yukidy. Oczy ich, Shina i jego brata, świeciły się podobną zawziętością, która dla celu rozdeptałaby wszystkich i wszystko na drodze. Czy stąd bierze się jego słabość? Rozbawione parsknięcie rozkleja obleczony w bandanę nadgarstek z tamtego policzkiem.
— Nie wiem, w jakich kręgach się obracasz, ale w moich dłoń to albo narzędzie pracy, albo broń. Po cholerę przypisywać jej znaczenia. To ta Karafuna? Chociaż skłaniałbym się ku Asakurze, bo ich ezoteryzm czy nawet okultyzm, ubrane w skostniałą tradycję, potrafią wpierdolić dosłownie wszędzie. — Kręci głową w nagłym podirytowaniu i na moment wraca ku Sawie, by tę podprowadzić bliżej roboczego stołu. Chwilę później na jego blat wyjmuje dwa pojemniki, każdy z innymi elementami. — I masz. Jak już tu jesteś to łącz te z tymi, o tak.
Sam skłania się ku motorowi i zaczyna na tym, na czym skończył; ponownym ujebaniu dłoni w czarnej mazi. Klnie, ale pozostawia ślady, gdy te zajęły jedynie część paliczków. Niezadowolone cmoknięcie zapowiada odpowiedź na kolejne pytanie.
— Ile wiesz o Kyōken. Zapewne to samo, co większość. Niehierarchiczność, altruizm, neutralność? — Cichy śmiech rzęzi pomiędzy słowami. — Całość działa jak dobra korporacja. Jasne, masz jednostki, które trwają dla idei, ale za każdą wielką ideą kryje się jeszcze większe pieniądze. Wiadomo, pomagają dzieciakom i dzielnicy na tyle, na ile pozwoli im chwilowa zachcianka. A wybory, Shin, jeśli już o nich wspomniałeś, nie do końca wyborami są. Trafiłem w ramiona Kyōken z głodu i kurwa zimna. Było to w 2031 roku, gdzie w grudniu zamarzała woda w kranach… Nie do końca, ale wiesz, mówią o tamtym czasie jak o czymś dramatycznym. Od tamtej pory za sprawą grupy udało mi się zdobyć ten warsztat i dach nad głową. Jasne, mam jedno okno w mieszkaniu, sięga ludzkich stóp, ale przynajmniej za hajs nie obciągam typom na ulicy. — Klnie wespół z brzdękiem metalowej części upadającej na zimną podłogę warsztatu. Zaraz potem prostuje sylwetkę i z westchnięciem, pewną poddańczą nutą dodaje: — Jestem pierwszym szczeblem w tej pojebanej drabinie, ale jeśli tak bardzo ci zależy to jasne, mogę podrzucić cię komuś wyżej. — To powiedziawszy sięga pierwszej lepszej szmaty, która w kolorze przypomina kyōkenowską żółć i z bliskiej odległości rzuca ją na blat z wcześniej wskazanymi pojemnikami. — Masz, wejściówka za bandanę. Jak skończysz to jesteś wolny. Możesz wrócić tutaj o siedemnastej to przekażę cię w konkretniejsze ramiona. Przed spotkaniem przemyśl, jak możesz się im sprzedać. Konkrety a najlepiej informacje. Nie bez powodu mówi się, że psy mają dobre zmysły. Daj im wywęszyć potencjał, ale i posłuszeństwo. Aktorstwo. Jesteś w nim całkiem niezły.
— Trzymaj.
Krótkie słowo wyprzedza milczenie Shina. Oczy śledzą ciszę, jakby ta nie była milczeniem a widzialnym spektaklem. Coś kryje się w spojrzeniu Waruiego, powolnie cofającym się ku przeszłości, gdzie ukryte pod maseczką usta ukrywają pozostałość rozgrywanych u chłopaka emocji. W słonecznych tęczówkach rzeczywiste, płynne złoto niczym odlewy rzeźb, zatrzymuje pod czaszką zastygłe w bezruchu wspomnienia. Jest ich ciekawy, ale nie zapyta. Pozwoli im pławić się w milczeniu, w tej chwilowej niewygodzie, bo być może, co bardzo prawdopodobne, niezręczność rozgrywanej ciszy w całości sobie ubzdurał. I choć wścibskość wpełza pod materiał maseczki, to jest to nieśmiałe naruszenie, delikatne wtargnięcie na drugie ciało, które wykluło się z chwilowej przecież zachcianki. Ale w opuszkach zastygły i wcześniejsze podjudzenia. Wyzwoliły w mężczyźnie nierozwagę i przez mięśnie pognały ku pochopnym dłoniom. Nie powinien. Nie powinien, ale nieświadomie a być może przez wyczuwalnie napinający się pod opuszkami policzek, i sam pozwala kącikom ust powędrować do góry.
— Ibsen był w takim razie idiotą. — Słowa są nieprzystające, zbyt luźne, zbyt rozbawione, ale nie może odeprzeć wrażenia, że podobną zuchwałość i bojowość już gdzieś widział. Być może w sobie samym… Chociaż nie, kopia tychże zachowań widzialna była w charakterze Yukidy. Oczy ich, Shina i jego brata, świeciły się podobną zawziętością, która dla celu rozdeptałaby wszystkich i wszystko na drodze. Czy stąd bierze się jego słabość? Rozbawione parsknięcie rozkleja obleczony w bandanę nadgarstek z tamtego policzkiem.
— Nie wiem, w jakich kręgach się obracasz, ale w moich dłoń to albo narzędzie pracy, albo broń. Po cholerę przypisywać jej znaczenia. To ta Karafuna? Chociaż skłaniałbym się ku Asakurze, bo ich ezoteryzm czy nawet okultyzm, ubrane w skostniałą tradycję, potrafią wpierdolić dosłownie wszędzie. — Kręci głową w nagłym podirytowaniu i na moment wraca ku Sawie, by tę podprowadzić bliżej roboczego stołu. Chwilę później na jego blat wyjmuje dwa pojemniki, każdy z innymi elementami. — I masz. Jak już tu jesteś to łącz te z tymi, o tak.
Sam skłania się ku motorowi i zaczyna na tym, na czym skończył; ponownym ujebaniu dłoni w czarnej mazi. Klnie, ale pozostawia ślady, gdy te zajęły jedynie część paliczków. Niezadowolone cmoknięcie zapowiada odpowiedź na kolejne pytanie.
— Ile wiesz o Kyōken. Zapewne to samo, co większość. Niehierarchiczność, altruizm, neutralność? — Cichy śmiech rzęzi pomiędzy słowami. — Całość działa jak dobra korporacja. Jasne, masz jednostki, które trwają dla idei, ale za każdą wielką ideą kryje się jeszcze większe pieniądze. Wiadomo, pomagają dzieciakom i dzielnicy na tyle, na ile pozwoli im chwilowa zachcianka. A wybory, Shin, jeśli już o nich wspomniałeś, nie do końca wyborami są. Trafiłem w ramiona Kyōken z głodu i kurwa zimna. Było to w 2031 roku, gdzie w grudniu zamarzała woda w kranach… Nie do końca, ale wiesz, mówią o tamtym czasie jak o czymś dramatycznym. Od tamtej pory za sprawą grupy udało mi się zdobyć ten warsztat i dach nad głową. Jasne, mam jedno okno w mieszkaniu, sięga ludzkich stóp, ale przynajmniej za hajs nie obciągam typom na ulicy. — Klnie wespół z brzdękiem metalowej części upadającej na zimną podłogę warsztatu. Zaraz potem prostuje sylwetkę i z westchnięciem, pewną poddańczą nutą dodaje: — Jestem pierwszym szczeblem w tej pojebanej drabinie, ale jeśli tak bardzo ci zależy to jasne, mogę podrzucić cię komuś wyżej. — To powiedziawszy sięga pierwszej lepszej szmaty, która w kolorze przypomina kyōkenowską żółć i z bliskiej odległości rzuca ją na blat z wcześniej wskazanymi pojemnikami. — Masz, wejściówka za bandanę. Jak skończysz to jesteś wolny. Możesz wrócić tutaj o siedemnastej to przekażę cię w konkretniejsze ramiona. Przed spotkaniem przemyśl, jak możesz się im sprzedać. Konkrety a najlepiej informacje. Nie bez powodu mówi się, że psy mają dobre zmysły. Daj im wywęszyć potencjał, ale i posłuszeństwo. Aktorstwo. Jesteś w nim całkiem niezły.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Ibsen był w takim razie idiotą.
Czyżby?
W palcach mały tekturowy kawałek zapisanego papieru obracał się zaskakująco zręcznie; nie tak zjawiskowo jak w dłoniach wyspecjalizowanych iluzjonistów, ale wystarczająco, by założyć, że to nie pierwszy raz. Że to natrętny nawyk, forma rozluźnienia się, rozładowania emocji buzujących w gorącej krwi, aby ta krew nie zadziałała jak energia dostarczona niebezpiecznej maszynie. Warui nie miał wprawdzie żadnych powodów, aby bronić Ibsena samego w sobie - prawdę mówiąc, nawet nie wiedział, co to dokładnie za postać, a już tym bardziej jakim cudem potrafił przypisać do niej jakiekolwiek słowa. Zgadzał się jednak z nimi w stu procentach.
Jako informator znał za dobrze siłę samotności.
Tocząc spojrzeniem za członkiem Kyoken zastanawiał się, czy powiedzieć mu o swojej wizji; o podłożu, dla którego sądził, że krótki cytat zmarłego faceta jest tak istotny. Oczy śledziły łącznika, nieustannie korygując trasę, gdy tylko mężczyzna postanowił się poruszyć. Shin nie toczył już wzrokiem po ścianach, nie oglądał się na sufit, ani Sawę. W łowczym skupieniu oglądał, jak tamten zalewa wrzątkiem jeden z kubków; jak fusy podnoszą się wraz z powierzchnią tafli. To, jak palce obejmują naczynie, a potem przestawiają je z całą swoją gościnnością bliżej.
Kiwnął tylko głową; krótki, wymowny gest podziękowania.
Napoju nie tknął.
Może chciał; może przez krótką chwilę tknął go jakiś impuls, jak moment przed kichnięciem, gdzie jest się o sekundę od nieuniknionego - rzeczy, na której i tak nie ma się wpływu. Już nawet rozluźnił napięte mięśnie rąk, które nie wiadomo kiedy skrzyżował na piersi. Chciał sięgnąć po kubek, a przynajmniej oprzeć na nim palce, poczuć na skórze gorące opary taniej kawy.
Zamarł jednak na dźwięk Asakury. Gdyby nie maska, zdradziłyby go usta - nagle lekko wykrzywione, z rozdrażnieniem, bo się zapomniał, a nie dalej jak pół minuty wstecz chciał bronić Ibsena, jego cholernego stwierdzenia, że samotność to siła, bo samotność to nie to samo, co bycie samemu. Samotność to posiadanie ludzi wokół siebie - znajomych, pracowników, poddanych, kontrahentów i rodziny - i nie zrzucanie na nich prywatnych problemów. To świat, w którym te osoby - choćby najbliższe - w rzeczywistości nie wiedzą nic.
A informacja to broń cięższa niż ręka.
Jak mógł się więc zdradzić w tak szczeniacki sposób? Kiedy w ogóle stracił gardę przy tym...
... jak na zawołanie uprzytomnił sobie, że spuścił wzrok; przestał koncentrować się na Gotou, a zaczął zaglądać w głąb siebie. Poruszył nieco głową, strzepując z umysłu nadmiar wizji. Nieważne kiedy. Zaraz się rozejdą. I może nigdy więcej nie spotkają w sytuacji jak obecna. Może nie przyjdzie im więcej porozmawiać o żadnym Ibsenie, częstując się parzoną kawą.
Może nie było sensu się przejmować wpadką, której - być może - tamten nawet nie zarejestrował. Powinien grać więc dalej; udawać, że to faktycznie tylko głupie porównanie. Kogo obchodzi symbolika ręki? Ale zamiast obrócić to w żart, jedynie wzruszył barkami, zbywając temat.
Na policzku dalej czuł chłód dotyku drugiego mężczyzny; i może właśnie to był powód, dla którego nie spłycił wszystkiego byle jaką odzywką. Pozwolił za to, aby dyskusja przepłynęła w nurt innej kwestii - tej, która właściwie najbardziej go interesowała. Na dźwięk nazwy grupy uniósł odrobinę brodę; syndrom psa, który wyłapał ciekawy dźwięk i choć nie miał ochoty pomagać w łączeniu tego z tym to, aby nie rozpraszać mężczyzny i nie zwracać na siebie uwagi nieposłusznością, sięgnął niedbale dłonią do pierwszego z pojemników, nie do końca wiedząc, co robić. W międzyczasie po prostu słuchał; o braku hierarchii w Kyoken, ich altruizmie i neutralności. Nudzie, gdyby określić ich jednym wyrazem, ale tym się akurat nie przejmował; Psy nie były mu potrzebne w konkretnej formie. Mógł zastać je sponiewierane i zdezorganizowane. Może nawet tak byłoby lepiej dla całego planu, skoro miał dla niego kilka opcji.
Masz - głos Keity idealnie zsynchronizował się z przemyśleniami. Waru wyciągnął dłoń i złapał lecącą w jego kierunku bandanę. W pojemniku niektóre elementy zostały połączone; większość jednak zostawił, jak znużone zbyt monotonną zabawą dziecko. Potarł za to żółtą, brudną szmatę między palcami, jakby sprawdzał poziom materiału.
- Będę o siedemnastej - chusta zniknęła w kieszeni kurtki - ja i mój zestaw ciekawostek dla Kyoken. - Spojrzał ostatni raz na Keitę. - Byłem przygotowany zanim cię znalazłem, Kei.
WĄTEK ZAKOŃCZONY
@Gotō Keita
Czyżby?
W palcach mały tekturowy kawałek zapisanego papieru obracał się zaskakująco zręcznie; nie tak zjawiskowo jak w dłoniach wyspecjalizowanych iluzjonistów, ale wystarczająco, by założyć, że to nie pierwszy raz. Że to natrętny nawyk, forma rozluźnienia się, rozładowania emocji buzujących w gorącej krwi, aby ta krew nie zadziałała jak energia dostarczona niebezpiecznej maszynie. Warui nie miał wprawdzie żadnych powodów, aby bronić Ibsena samego w sobie - prawdę mówiąc, nawet nie wiedział, co to dokładnie za postać, a już tym bardziej jakim cudem potrafił przypisać do niej jakiekolwiek słowa. Zgadzał się jednak z nimi w stu procentach.
Jako informator znał za dobrze siłę samotności.
Tocząc spojrzeniem za członkiem Kyoken zastanawiał się, czy powiedzieć mu o swojej wizji; o podłożu, dla którego sądził, że krótki cytat zmarłego faceta jest tak istotny. Oczy śledziły łącznika, nieustannie korygując trasę, gdy tylko mężczyzna postanowił się poruszyć. Shin nie toczył już wzrokiem po ścianach, nie oglądał się na sufit, ani Sawę. W łowczym skupieniu oglądał, jak tamten zalewa wrzątkiem jeden z kubków; jak fusy podnoszą się wraz z powierzchnią tafli. To, jak palce obejmują naczynie, a potem przestawiają je z całą swoją gościnnością bliżej.
Kiwnął tylko głową; krótki, wymowny gest podziękowania.
Napoju nie tknął.
Może chciał; może przez krótką chwilę tknął go jakiś impuls, jak moment przed kichnięciem, gdzie jest się o sekundę od nieuniknionego - rzeczy, na której i tak nie ma się wpływu. Już nawet rozluźnił napięte mięśnie rąk, które nie wiadomo kiedy skrzyżował na piersi. Chciał sięgnąć po kubek, a przynajmniej oprzeć na nim palce, poczuć na skórze gorące opary taniej kawy.
Zamarł jednak na dźwięk Asakury. Gdyby nie maska, zdradziłyby go usta - nagle lekko wykrzywione, z rozdrażnieniem, bo się zapomniał, a nie dalej jak pół minuty wstecz chciał bronić Ibsena, jego cholernego stwierdzenia, że samotność to siła, bo samotność to nie to samo, co bycie samemu. Samotność to posiadanie ludzi wokół siebie - znajomych, pracowników, poddanych, kontrahentów i rodziny - i nie zrzucanie na nich prywatnych problemów. To świat, w którym te osoby - choćby najbliższe - w rzeczywistości nie wiedzą nic.
A informacja to broń cięższa niż ręka.
Jak mógł się więc zdradzić w tak szczeniacki sposób? Kiedy w ogóle stracił gardę przy tym...
... jak na zawołanie uprzytomnił sobie, że spuścił wzrok; przestał koncentrować się na Gotou, a zaczął zaglądać w głąb siebie. Poruszył nieco głową, strzepując z umysłu nadmiar wizji. Nieważne kiedy. Zaraz się rozejdą. I może nigdy więcej nie spotkają w sytuacji jak obecna. Może nie przyjdzie im więcej porozmawiać o żadnym Ibsenie, częstując się parzoną kawą.
Może nie było sensu się przejmować wpadką, której - być może - tamten nawet nie zarejestrował. Powinien grać więc dalej; udawać, że to faktycznie tylko głupie porównanie. Kogo obchodzi symbolika ręki? Ale zamiast obrócić to w żart, jedynie wzruszył barkami, zbywając temat.
Na policzku dalej czuł chłód dotyku drugiego mężczyzny; i może właśnie to był powód, dla którego nie spłycił wszystkiego byle jaką odzywką. Pozwolił za to, aby dyskusja przepłynęła w nurt innej kwestii - tej, która właściwie najbardziej go interesowała. Na dźwięk nazwy grupy uniósł odrobinę brodę; syndrom psa, który wyłapał ciekawy dźwięk i choć nie miał ochoty pomagać w łączeniu tego z tym to, aby nie rozpraszać mężczyzny i nie zwracać na siebie uwagi nieposłusznością, sięgnął niedbale dłonią do pierwszego z pojemników, nie do końca wiedząc, co robić. W międzyczasie po prostu słuchał; o braku hierarchii w Kyoken, ich altruizmie i neutralności. Nudzie, gdyby określić ich jednym wyrazem, ale tym się akurat nie przejmował; Psy nie były mu potrzebne w konkretnej formie. Mógł zastać je sponiewierane i zdezorganizowane. Może nawet tak byłoby lepiej dla całego planu, skoro miał dla niego kilka opcji.
Masz - głos Keity idealnie zsynchronizował się z przemyśleniami. Waru wyciągnął dłoń i złapał lecącą w jego kierunku bandanę. W pojemniku niektóre elementy zostały połączone; większość jednak zostawił, jak znużone zbyt monotonną zabawą dziecko. Potarł za to żółtą, brudną szmatę między palcami, jakby sprawdzał poziom materiału.
- Będę o siedemnastej - chusta zniknęła w kieszeni kurtki - ja i mój zestaw ciekawostek dla Kyoken. - Spojrzał ostatni raz na Keitę. - Byłem przygotowany zanim cię znalazłem, Kei.
@Gotō Keita
maj 2038 roku