Randolph Éric Varmus
27/02/2002
Miejsce urodzenia
Kanada - Port ElginMiejsce zamieszkania
Karafuruna Chiku Grupa
-Stanowisko
-Zawód
Negocjator policyjnyKolor włosów
CzarneKolor oczu
BursztynoweWzrost
188Waga
85Znaki szczególne
✦ Poza przekutym lewym płatkiem ucha, w którym nosi z reguły niewielką, bardzo delikatną srebrną obręcz przylegającą do skóry, na szyi ma zawsze subtelny łańcuszek ze smukłym krzyżem. Na jego prawym nadgarstku znajduje się zegarek z tarczą od wewnętrznej strony nadgarstka; jest leworęczny.✦ Pierwsza woń, jaką można wyczuć przy mijaniu się z nim, to zapach świeżego prania i dopiero co wyprasowanej koszuli, która nadal nosi na sobie ciepło rozgrzanego pod żelazkiem materiału. Kolejno pojawiają się nuty dymu (głównie tytoniowego) i gałki muszkatołowej, które z czasem ustępują miejsca cedrowi, ylang-ylang i malin. Najdłużej jednak utrzymuje się mocna baza zapachowa; ostry, nieco smolisty i zwierzęcy niuans kastoreum, ziemista paczula, kadzidłowy, silnie drzewny oud i słodko żywicza, subtelnie przypominająca zapachem czereśnie, woń styraksu.
✦ Na jego plecach znajdują się liczne, lśniące, bardzo szerokie, rozciągnięte przez czas, stare blizny po chłoście rzemieniem, jakiej był systematycznie poddawany jako dziecko. Między wyblakłymi, prawie równymi ze skórą, gładkimi smugami można dojrzeć i poczuć pod palcami nowsze, grubsze, nieco bardziej wyraźne linie, które powstały dużo później; wykonane już jego ręką.
✦ Z jego oczu, jak i mimiki ciężko jest wyczytać cokolwiek. Na próżno szukać w bursztynowych tęczówkach aprobaty, gniewu lub zadowolenia. Varmus wydaje się nie tyle spokojny, ile wycofany i niejednokrotnie nieobecny.
"No discipline seems pleasant at the time, but painful.
Later on, however, it produces a harvest of righteousness and peace for those who have been trained by it."
Later on, however, it produces a harvest of righteousness and peace for those who have been trained by it."
Hebrews 12:11
- Dwanaście dziewczynek...
- Jak dwunastu apostołów?
- Dziewczynek, Lettie, dziewczynek, nie apostołów...
- Ale nie powiesz, że trochę tak nie jest...
- Nie, nie jest Halette, o czym ty w ogóle bredzisz. Zginęło dwanaście niewinnych dziewczynek... Nie, przepraszam. Jedenaście. Jednej się udało. Tylko dlatego, że była... z jednym z nich.
- W jakim były wieku?
- Od dziesięciu do trzynastu lat.
- Niewiele starsze od Rana...
- No właśnie. Teraz już nie apostołowie, a jednak dzieci? - szelest składanej gazety i długie ojcowskie westchnienie, nagle przypomina o tym, że cienka smuga światła wypadająca spomiędzy uchylonych drzwi, w każdej chwili może się poszerzyć.
- Jak zmarły?
- Zginęły.
- Jak zginęły?
- Trzymali je pod pokładem w jakimś ciasnym pomieszczeniu. Awaria elektryki i wysiadła wentylacja.
- Udusiły się?
- Udusiły.
- Może gdyby nie krzycz... Randolph!
Godzina kucania, w ciszy, wstrzymując prawie że przez cały ten czas oddech. Policzek tak blisko drzwi, z uchem przyklejonym praktycznie do gładkiego drewna. Drgnięcie zmęczonego kolana, obolałego ramienia, które podtrzymywało napięte w przejęciu ciało dziecka. Jeden ruch. Stuknięcie. Zdradzenie, że się podsłuchuje, że się nie śpi, chociaż już powinien. Obie dłonie, drobne i drgające w szoku wywołanym głosem matki, odnajdują stabilność, zapierając się na podłodze. Nie ucieknie. Nie wolno mu. To jego wina, nie jej. Jutro jest przecież niedziela, już dawno miał spać, chociaż leżeć w łóżku i udawać, że śpi. Tak było przecież bezpieczniej... A teraz? Pręga światła, która wcześniej wydawała się ciepła i przyjazna, zmienia się w lodowatą groźbę. Poszerza się w rytm przyśpieszonego oddechu. Jego oddechu — nie jej.
- Jak dwunastu apostołów?
- Dziewczynek, Lettie, dziewczynek, nie apostołów...
- Ale nie powiesz, że trochę tak nie jest...
- Nie, nie jest Halette, o czym ty w ogóle bredzisz. Zginęło dwanaście niewinnych dziewczynek... Nie, przepraszam. Jedenaście. Jednej się udało. Tylko dlatego, że była... z jednym z nich.
- W jakim były wieku?
- Od dziesięciu do trzynastu lat.
- Niewiele starsze od Rana...
- No właśnie. Teraz już nie apostołowie, a jednak dzieci? - szelest składanej gazety i długie ojcowskie westchnienie, nagle przypomina o tym, że cienka smuga światła wypadająca spomiędzy uchylonych drzwi, w każdej chwili może się poszerzyć.
- Jak zmarły?
- Zginęły.
- Jak zginęły?
- Trzymali je pod pokładem w jakimś ciasnym pomieszczeniu. Awaria elektryki i wysiadła wentylacja.
- Udusiły się?
- Udusiły.
- Może gdyby nie krzycz... Randolph!
Godzina kucania, w ciszy, wstrzymując prawie że przez cały ten czas oddech. Policzek tak blisko drzwi, z uchem przyklejonym praktycznie do gładkiego drewna. Drgnięcie zmęczonego kolana, obolałego ramienia, które podtrzymywało napięte w przejęciu ciało dziecka. Jeden ruch. Stuknięcie. Zdradzenie, że się podsłuchuje, że się nie śpi, chociaż już powinien. Obie dłonie, drobne i drgające w szoku wywołanym głosem matki, odnajdują stabilność, zapierając się na podłodze. Nie ucieknie. Nie wolno mu. To jego wina, nie jej. Jutro jest przecież niedziela, już dawno miał spać, chociaż leżeć w łóżku i udawać, że śpi. Tak było przecież bezpieczniej... A teraz? Pręga światła, która wcześniej wydawała się ciepła i przyjazna, zmienia się w lodowatą groźbę. Poszerza się w rytm przyśpieszonego oddechu. Jego oddechu — nie jej.
Słowa modlitwy wypływały z ust samoistnie; wargi układały się w wyuczone, acz łagodne „ojcze nasz” i „zbaw nas ode złego”, jak gdyby dziecięcy grzbiet nie piekł wzdłuż różowych pręg na skórze, spocony pod materiałem białej koszuli. Jak gdyby kościste kolana nie były obolałe od klęczenia na wykafelkowanej posadzce łazienki, a drobne ramiona nie trzęsły się z wycieńczenia, kiedy przez ponad godzinę trzymały nad głową drewniany taboret. Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi.
Hou Siyi, Hu Wanrou, Cao Zexi, Ma Cai, Xuan Jiang, Deng Shu, Tao Qing, Du Tian, Mao Wuying, Chen Bi, Shi Yijun i Mao Xifeng.
Dwanaście dziewczynek. Jedenaście martwych i jedna, której udało się przetrwać; która przechodząc przez piekło, jako jedyna ponownie nabrała w płuca czystego powietrza, w którym nie unosił się swąd starej wentylacji i mokrej, przerdzewiałej blachy. Mogła oprzeć skroń na ramieniu matki, kiedy ta delikatnie gładziła ją po włosach. Która chociaż przetrwała, została zmuszona do życia w poczuciu brudu, budząc się każdej nocy z krzykiem, w obawie, że wszystko nadal trwa, że jej historia się nie skończyła razem z powrotem do Chin. Do domu.
Każdego kolejnego dnia, przez następne lata, młody Randolph Varmus, klęcząc w tym samym zimnym kącie z tym samym drewnianym taboretem nad głową, będzie myślał tylko o niej. O Mao Xifeng, o tej która przetrwała. O tej, której się udało. Z drzazgami wbijającymi się w dłonie i chłodem wdzierającym się wzdłuż ud ku rozgrzanym od rzemienia pleców. Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata – zmiłuj się nad nami.
40 uderzeń.
Gazeta, kilka zdjęć wydrukowanych w szkolnej bibliotece, wycinki zbierane do papierowej teczki schowanej pod materacem, razem z obrazkiem świętego Michała archanioła i pierwsze postanowienie; pierwsze sumienne postanowienie poprawy, tym razem jednak nie własnej, a tych, którzy zawinili. Pierwsza niejasna myśl, nieśmiałe, dziecięce przeczucie, że życie skieruje go w stronę błękitnego munduru, prowadzony złotym napisem "Quis ut Deus" na alabastrowej wstędze pod stopami anioła, przebijającego mieczem ciało szatana w łuskowatej powłoce smoka. Jezu Chryste miej mnie w swojej opiece.
"Submit yourselves, then, to God.
Resist the devil, and he will flee from you."
Resist the devil, and he will flee from you."
James 4:7
Podobno wszystko w takich chwilach zwalnia. Podobno głos ludzi, którzy do Ciebie wtedy mówią, brzmi, jakbyś leżał na dnie basenu. Pojawia się jedynie to nieznośne, stłumione buczenie i rosnący ucisk w okolicy mostka. A więc... powinno być inaczej. Nie tak, jak teraz. A może to tylko na filmach? Tanich amerykańskich produkcjach. Dramatyczne zbliżenie na drgające dłonie głównego bohatera, który odpalił papierosa, ale nie potrafi go nawet zbliżyć do ust.
- Kiedy to się stało?
- Prawdopodobnie dzisiaj rano. Została znaleziona w łazience wczesnym popołudniem.
- Sama zadzwoniła po pogotowie? - to do niej niepodobne. Nie poprosiłaby o pomoc, nawet w takiej sytuacji. Nawet niemo. Nie ona. Prawda? Na równo ułożonym stosie dokumentów leżą kluczyki do samochodu. Kuszą. Nie sięgnie po nie; jeszcze nie teraz.
- Nie, proszę Pana. Po karetkę zadzwoniła sąsiadka, która przyszła do Pańskiej matki.
- Czy...
- Nie, nie. Jest stabilna. To znaczy... Proszę nie zrozumieć mnie źle, ale po zawale móz...
- Spokojnie, rozumiem — pielęgniarka niepotrzebnie się denerwuje. Ten telefon i to połączenie, też są niepotrzebne.
- Czy przyjedzie Pan jeszcze dzisiaj?
- Raczej nie. Proszę przekazać... - słowo "mamie" utyka w gardle — Pani Varmus, że przyjadę jutro.
- Bardziej lekarzom...
- Słucham?
- Pańska matka jest w stanie wegetatywnym.
- Kiedy to się stało?
- Prawdopodobnie dzisiaj rano. Została znaleziona w łazience wczesnym popołudniem.
- Sama zadzwoniła po pogotowie? - to do niej niepodobne. Nie poprosiłaby o pomoc, nawet w takiej sytuacji. Nawet niemo. Nie ona. Prawda? Na równo ułożonym stosie dokumentów leżą kluczyki do samochodu. Kuszą. Nie sięgnie po nie; jeszcze nie teraz.
- Nie, proszę Pana. Po karetkę zadzwoniła sąsiadka, która przyszła do Pańskiej matki.
- Czy...
- Nie, nie. Jest stabilna. To znaczy... Proszę nie zrozumieć mnie źle, ale po zawale móz...
- Spokojnie, rozumiem — pielęgniarka niepotrzebnie się denerwuje. Ten telefon i to połączenie, też są niepotrzebne.
- Czy przyjedzie Pan jeszcze dzisiaj?
- Raczej nie. Proszę przekazać... - słowo "mamie" utyka w gardle — Pani Varmus, że przyjadę jutro.
- Bardziej lekarzom...
- Słucham?
- Pańska matka jest w stanie wegetatywnym.
Sztywne ciała w kruczoczarnych strojach; sztuczne z twarzami niczym woskowe figury, napięte jakby struny, rozmazane w swojej strzelistości w lekkim czerwcowym deszczu. W ostatnie łkanie wiosny, w zapowiedzi ciepłego lata. Na białej kartce, przemokłej, niechronionej przed kroplami, rozmazujący się czarny tusz. Prawa dłoń jednak co chwilę nerwowo obraca się nadgarstkiem ku oczom, które spoglądają na wskazówki.
Z głębokim żalem zawiadamiamy, że w dniu 12.06.2026 roku, odszedł w wieku 51 lat nasz ukochany mąż i ojciec. Świętej Pamięci Aubert Maurice Varmus.
Boże miłosierny, z tronu Twojej chwały wejrzyj na biedne dusze w czyśćcu cierpiące. Wejrzyj na ich karanie i męki, jakie ponoszą, na łzy, które przed Tobą wylewają. Usłysz ich błagania i jęki, którymi wołają do Ciebie o miłosierdzie. Zmiłuj się nad nimi i odpuść im grzechy.
Dotyk dłoni, których nie dotykał od lat. Uśmiechy, które są wymuszone, łzy, które mieszają się z kroplami deszczu, a może są tylko i wyłącznie nimi. Jednak przez cały ten czas w głowie Varmus wiją się myśli o powrocie do domu, do Toronto, do pracy, do skończenia wypisywania napoczętych dokumentów. Pierwsze, samodzielne negocjacje ma już za sobą. Kilka rozżalonych, zanoszących się łkaniem sąsiadek nie robią na nim wrażenia. Są tak bardzo rozżalone... Tak paskudnie nijakie. Otępiałe w swoim aktorstwie, jakby robiły to pierwszy raz, a przecież są na każdym pogrzebie, jaki ma miejsce w Port Elgin. Zaciśnięte, kościste palce matki na ramieniu, wbijające się w miękkość płaszcza ściągają jednak myśli ku żałobnikom. Bursztynowe oczy będą wodziły po korowodzie, który tonąc w coraz bardziej rzęsistym deszczu, zniknie na kolejne kilka miesięcy, aby zebrać się ponownie nad świeżo rozkopaną ziemią.
Hyouga Chujo, Shisugi Shirata, Tadayasu Saito.
Chujo, Shirata, Saito; stają się demonami nie ludźmi. Właśnie im poświęcał każdą noc, próbując podążać przez siatkę chińsko-japońskiej mafijnej grupy, która była winna zabicia między innymi jedenastu dziewczynek, które niczym zmory, wyciągały w stronę Rana swoje drobne dłonie, kiedy sen był łaskaw nadejść. Nie jesteś detektywem, Varmus. Odpuść. Nie odpuścił. Nigdy.
- Pańska matka jest w stanie wegetatywnym.
Zajęło jej to dwa lata. Dwa, rozciągające się w gorzkiej nieskończoności lata. Gdyby jednak Bóg, którego wola rządzi światem, inaczej postanowił, wspomóż o Matko chorą i daj jej siłę, aby przyjęła kielich goryczy i zdała się spokojnie na rozporządzenia Boga Wszechmocnego.
I przyjdzie im trwać w tym zawieszeniu; jej pod zamkniętymi powiekami i jemu, trzymając tę kościstą dłoń między palcami, które rozciągają pergaminową skórę na błękitnych żyłach. Czule i delikatnie. Jakby nigdy nie dzierżyła świszczącego rzemienia. Jakby cały ból i zawiść, nie zaczęły się od niej. Nie rysowały się jej ramionami, nie były podszyte jej szeptem i oddechem, zziajanym od zamaszystych ruchów.
40 uderzeń.
- Ran?
Zapomniał o niej. Tak jak i ona zapomniała o nim.
- Ran, musisz mi wybaczyć... Ran... Proszę.
Lirienne.
16 lat; słodkie, niewinne „będę przy Tobie już zawsze". Jej długie, blond kosmyki wijące się między palcami. Na tylko tyle mogli sobie pozwolić. Niczego ponadto nie pragnął. Tylko tych roześmianych, zielonych oczu. Dających nadzieję, przynoszących ciche ukojenie.
26 lat; obrzydłe „nie możesz mnie zostawić”. Długie, blond kosmyki przeczesywane inną, obcą dłonią. Zielone oczy śmiejące się ku komuś innemu. Pękające serce, które już dawno przestało bić w rytm jej słów.
O własnych cierpieniach będę milczeć. Niech odpocznie miłosierdzie Twoje we mnie, o Panie mój.
O Jezu mój, przemień mnie w siebie, bo Ty wszystko możesz.
Przemień mnie w siebie.
O Jezu mój, przemień mnie w siebie, bo Ty wszystko możesz.
Przemień mnie w siebie.
"Watch and pray so that you will not fall into temptation.
The spirit is willing, but the flesh is weak."
The spirit is willing, but the flesh is weak."
Matthew 26:41
- Rannie...
- Tylko raz, Serg. Tylko dzisiaj — i wierzy w swoje kłamstwo, które chce żeby było prawdą. I wierzy w nie szczerze, całym sobą, jakby od niego miało zależeć jego życie. Jakby udawał gniew, który teraz czuje, albo mylił go z czymś innym. Z czymś, czego nigdy wcześniej nie czuł. Może to przez ten o jeden za dużo gin z tonikiem. Może o godzinę za długo poza zasięgiem jego wzroku. Zbyt długą drogę taksówką. Zbyt wolną windę i zbyt dużo guzików koszuli. Nie jego koszuli.
- Tylko raz, Serg. Tylko dzisiaj — i wierzy w swoje kłamstwo, które chce żeby było prawdą. I wierzy w nie szczerze, całym sobą, jakby od niego miało zależeć jego życie. Jakby udawał gniew, który teraz czuje, albo mylił go z czymś innym. Z czymś, czego nigdy wcześniej nie czuł. Może to przez ten o jeden za dużo gin z tonikiem. Może o godzinę za długo poza zasięgiem jego wzroku. Zbyt długą drogę taksówką. Zbyt wolną windę i zbyt dużo guzików koszuli. Nie jego koszuli.
Zaciśnięty między palcami długopis gładko sunie przez kolejną kartkę. Staranne, kaligraficzne figury przy każdej rubryce. Niezakłócona cisza. Raz po raz przerywana śmiechem, świńskim żartem, na który można jedynie zareagować wywróceniem oczami.
- Varmus?
- Mhm? - zbyt zagrzebany we własnych myślach, zbyt zagubiony, zbyt zniszczony, zbyt rozszarpany przez przeszłość, aby przywiązywać wagę do słów, kogokolwiek.
- Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tym, że będą przenosiny?
- Tak.
- .... co Ty teraz robisz?
- Wypełniam dla Ciebie raport, a co innego mam robić, Eliott? - bursztynowe tęczówki, w których rozciąga się jedynie nicość, tak bardzo niechętnie odrywają się od zawijasów na białym papierze. - To znaczy... Komendancie Beauchemin.
Tak ciężko powstrzymać uszczypliwość, jednak teraz... na krótki moment krtań zawija się w supeł, a długopis uwiera między palcami, jakby nie był zrobiony z taniego chińskiego plastiku a cholernej różanej łodygi.
- To jest właśnie sierżant Randolph Varmus, o którym Ci mówiłem, nasz negocjator. Aktualnie w swoim naturalnym środowisku. Znajdziesz go albo tutaj, albo w kuchni przy ekspresie... Prawda Ran? Na ten moment będzie Twoją alfą i omegą. Tylko polecam poprawnie wymawiać jego nazwisko, bo inaczej będzie Cię cały czas poprawiać, a to jest wkurw... denerwujące czasami dla nowych.
I wolałby, żeby ten moment nigdy nie nadszedł, albo żeby mężczyzna, który stał obok znajomej sylwetki Komendanta, nie górował nad nim i nie sprawiał wrażenia, jakby zagarniał sobą całą przestrzeń, jakby wszystko w ułamku sekundy skupiło się tylko na nim, nawet wirujący w powietrzu kurz, jakby wszystko było jego, włącznie z tlenem w powietrzu. Ten uśmiech, irytujący, jakby kpiący, który najchętniej Randolph starłby z jego warg i uświadomił mu... właściwie co? Że ma przestać, bo sam nierozumie co właśnie poczuł? Bo już go nienawidzi, chociaż jeszcze nie wie nawet, kim tak naprawdę jest i kim dla niego będzie?
„Nie było miejsca na ciele mojego zbawcy, które byłoby bez ran. Omdlały z bólu. Sieczony rzemieniami przez rzymskich żołnierzy. To ciało pokutuje za moje grzechy ciała. Ogołocone i zranione. Ile to już razy zadawałem ciosy zbawicielowi. Rozrywane tkanki i mięśnie, ponieważ niewinny ponosi karę. Każde uderzenie sprawia, że krew mnie obmywa, uświęca, ożywia. Spójrz na mnie Jezu, abym twojego ciała więcej nie biczował.”
40 uderzeń.
Jego szerokie dłonie są wszędzie. Na gładkiej tafli biurka, między alabastrowymi kartkami gnąc je bezlitośnie, palce sięgają na wskroś, opierając się niby przypadkiem na udzie; sięgając ku talii. Jakby to wszystko, to ciało, należało do niego od samego początku. Na ten moment będzie Twoją alfą i omegą. Czy tylko na ten moment?
Te wszystkie męczące, rozkoszne, cierpiętnicze miesiące. W ukryciu, we wstydzie, w grzechu. Snujące się lata, spływające przez kark, rozchodzące się elektryzującym nienawidzeniem i miłością przez całe ciało. Zabijające wrażliwość nerwów i wybudzające ją na nowo. Spojrzenia łapane ukradkiem, między jadowitymi słowami wywracającymi wnętrzności. Wierzę, że umarłeś za moje grzechy i zmartwychwstałeś. Ty stałeś się przeklęty każdym przekleństwem, które powinno spaść na mnie za moje grzechy.
Jak długo można trwać w rozedrganiu, nim chwiejna podstawa zacznie pękać. Nim zdrowy rozsądek nakaże ucieczkę. Ile dni, tygodni, miesięcy i lat trzeba przeżyć, aby podjąć ostateczną decyzję, nawet jeżeli ta będzie miażdżyła serce — ale będzie słuszna? Jedno szepnięcie. Jedno nazwisko. Jedna wiadomość. Nakajima.
Nareszcie można uciec, zacząć żyć na nowo, bez ciepłego oddechu ogara na karku, jakby samemu był ofiarą, łowną zdobyczą. Z oficjalnym listem w dłoniach, spoglądając na pieczęć nazwiska Komendanta Policji w Fukkatsu, pod bardzo zwięzłym zaproszeniem, Varmus nie będzie się cieszył, nie poczuje całkowitej ulgi, a jedynie skurcz mięśni uświadamiający, że tym razem może mu się udać, zniknąć i żyć tak, jak powinien. ” Biorąc pod uwagę Pańskie osiągnięcia oraz wyjątkowe zaangażowanie w negocjacjach w sprawach międzynarodowych, a przede wszystkim godną podziwu skuteczność..." Nieistotne. Chociaż list jest krótki; nie jest wystarczająco krótki. Bursztynowe tęczówki szukają tylko jednego zdania, najważniejszego potwierdzenia. "(...) będziemy wdzięczni za Pańską specjalistyczną wiedzę oraz doświadczenie w tej sprawie. Proszę o zwrotną informację, w jakim terminie możemy się Pana spodziewać."
Jutro.
- Eliott, masz mu nic nie mówić. Nikomu.
- Ale Ran...
- Nikomu ani słowa.
I dopóki się nie spotkamy, Niech Bóg ukryje Cię w swej dłoni i niech Cię strzeże. Niech opiekuje się Tobą i błogosławi.
"For the wages of sin is death,
but the gift of God is eternal life in Christ Jesus our Lord."
but the gift of God is eternal life in Christ Jesus our Lord."
Romans 6:23
- Zabiłbyś dla niego?
- Nie wiem...
- Ran?
- Tak?
- Zabiłbyś?
- Może.
- Randolph.
- Pewnie tak.
- Pewnie?
- Co chcesz usłyszeć? Że tak, zabiłbym każdego, byleby ten skończony kretyn nadal żył? Pewnie tak. Pewnie tak bym zrobił. O to Ci chodzi? To chciałaś usłyszeć?
- Chce, żebyś był po prostu ze mną szczery.
- Coś jeszcze?
- I z samym sobą też.
- Ja jestem bardzo szczery, a już w szczególności z samym sobą, June. Bardzo szczery.
- Nie możesz tutaj palić.
- Ah tak?
- Ran...
- Ile Ci płacą za to wszystko? Wystarczająco dużo, żebyś nie myślała o powrocie do domu? Do rodziny na przykład. Przed czym uciekasz, że siedzisz tutaj, w Japonii, z dala od wszystkich, hmm? - i cisza. Trwająca jedną minutę. Dwie. Dym wijący się leniwą smugą w powietrzu niewielkiego gabinetu. Nikt nie jest pewien, dlaczego eter zamienia się w beton.
- Nadal miewasz koszmary?
- Tak.
- Te same?
- Tak.
- Więc Ran... jeszcze raz zadam to pytanie...
- Zabiłbym. Bez zastanowienia, June.
- Nie wiem...
- Ran?
- Tak?
- Zabiłbyś?
- Może.
- Randolph.
- Pewnie tak.
- Pewnie?
- Co chcesz usłyszeć? Że tak, zabiłbym każdego, byleby ten skończony kretyn nadal żył? Pewnie tak. Pewnie tak bym zrobił. O to Ci chodzi? To chciałaś usłyszeć?
- Chce, żebyś był po prostu ze mną szczery.
- Coś jeszcze?
- I z samym sobą też.
- Ja jestem bardzo szczery, a już w szczególności z samym sobą, June. Bardzo szczery.
- Nie możesz tutaj palić.
- Ah tak?
- Ran...
- Ile Ci płacą za to wszystko? Wystarczająco dużo, żebyś nie myślała o powrocie do domu? Do rodziny na przykład. Przed czym uciekasz, że siedzisz tutaj, w Japonii, z dala od wszystkich, hmm? - i cisza. Trwająca jedną minutę. Dwie. Dym wijący się leniwą smugą w powietrzu niewielkiego gabinetu. Nikt nie jest pewien, dlaczego eter zamienia się w beton.
- Nadal miewasz koszmary?
- Tak.
- Te same?
- Tak.
- Więc Ran... jeszcze raz zadam to pytanie...
- Zabiłbym. Bez zastanowienia, June.
- Rannie...
Zajęło mu to tylko kilka dni. W jego arogancji dało się wyczuć, że zwlekał specjalnie — mógł przylecieć od razu, Ran o tym wiedział. Podskórnie czuł, że ten, przed którym uciekał, o jego ucieczce dowiedział się jako pierwszy. Ponownie, jak lata wcześniej, długopis uwiera między palcami, wbijając się niby kolce róży we wrażliwą skórę, zakorzeniając ból w kościach. Nie jest w stanie postawić kolejnego znaku, wyrysować kolejnej kreski, skupić się nad zaznaczaniem prostym kółkiem budynku, z którego wczoraj ewakuowano ludzi, w trakcie akcji kryzysowej z niestabilnym narkomanem w roli głównej; grożącym zabiciem siebie i siedemnastoletniej dziewczyny, którą przetrzymywał w mieszkaniu. Podobno ją kochał, tak twierdziła — nawet wtedy, kiedy dociskał lufę pistoletu do jej skroni. I oddech nagle staje się cięższy, bo przez świadomość przedziera się jasna myśl, że on również tam był. Odwlekał ich spotkanie w pracy, ale był obecny wszędzie poza nią, nie wychodząc z cienia; przyglądał się uważnie. Czy to prawda, czy może już paranoja, że dostrzegł wtedy jego sylwetkę w tłumie gapiów, kiedy sam kucał na parapecie okna, na szóstym piętrze jednopłytowca ze śliskimi kafelkami przy framugach okiennic. Czy to właśnie przez to krótkie spojrzenie w dół, tnąc bursztynami zbiorowisko na części, aby wydzielić z niego Serga, mężczyzna z głuchym łoskotem bezwładnego ciała i dziurą postrzałową w czaszce wypuścił z ramion swoją zakładniczkę. Nie zabił jej. Może więc faktycznie ją kochał. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci.
Od tamtego dnia wszystko zaczyna toczyć się zbyt szybko. Kalendarz w warsztacie, w którym zostawia samochód na noworoczny przegląd, wisi z pierwszą kartką na rok 2036. Po raz kolejny mocne postanowienie rzucenia palenia, jak co roku rozstawanie się z paczką papierosów na trzy góra cztery dni. Gorliwy rachunek sumienia i świadomość, że większość grzechów nigdy nie zostanie mu przebaczona.
- Nigdzie nie jedziesz.
- Jestem już prawie na miejscu, Serg.
Nie jesteś detektywem, Varmus. Odpuść.
- Hideyo, wiesz ile w środku jest osób?
- Jeden podejrzany i prawdopodobnie trzy zakładniczki.
- Tylko trzy?
- Tylko?
Ty, Panie Jezu, jesteś twórcą wszelkiego porządku w duszy i w świecie. Ty ze świętym gniewem czyniłeś porządek w świątyni Twego Ojca.
Sól wgryzająca się w blachę kutra jest taka sama jak ta, którą poznała Mao Xifeng. Martwa cisza portu, gęsta ciemność i biały śnieg jeszcze nieodbijający błękitu i czerwieni policyjnych świateł. Pierwsze strzały oddawane są w desperacji, na oślep, byleby drasnąć blachę samochodu i odstraszyć. A więc jest bezsilny i nie wie, co robi. Czy na pewno?
- Ran, jeden oddział już jedz...
- Zamknij się, Hideyo i daj mi pracować.
Ty pochwaliłeś tych, którzy są uzbrojeni w wiarę, męstwo i zawsze czuwają.
Ciało działa instynktownie. Umysł, chociaż zachodzi mgłą, nigdy nie podejmował tak szybko decyzji; nigdy z taką precyzją i konsekwencją nie decydował o tym, gdzie ustawi się stopa, jak daleko sięgnie dłoń. Szarpnięcie i ponowny kontakt z betonem wgryza się w świadomość z opóźnieniem. Zapach rozgrzanej skóry i cedru, silne ramię, które go łapie nie są obce. Są czułe, ale gwałtowne. Przez rozszarpaną pamięć przedziera się jedynie dziewczęcy wrzask. Seria wystrzałów z karabinu, gorący podmuch i łzy, które ściekają po policzkach, chociaż oczy jeszcze dokładnie nie wiedzą dlaczego. Nie widzą nic poza pożogą i kłębami ciemnego dymu. Nie widzą nic, poza ciałem pożeranym przez czarną wodę.
- To była podpucha.
- Zasadzka.
- To nie on miał zginąć.
- Słyszałeś już, że Hideyo...
- Szczur, nie Hideyo, szczur.
- Tak, Varmus narobił sobie wrogów, a dodatkowo...
- Cicho, idzie.
Zajęło mu to tylko kilka dni. W jego arogancji dało się wyczuć, że zwlekał specjalnie — mógł przylecieć od razu, Ran o tym wiedział. Podskórnie czuł, że ten, przed którym uciekał, o jego ucieczce dowiedział się jako pierwszy. Ponownie, jak lata wcześniej, długopis uwiera między palcami, wbijając się niby kolce róży we wrażliwą skórę, zakorzeniając ból w kościach. Nie jest w stanie postawić kolejnego znaku, wyrysować kolejnej kreski, skupić się nad zaznaczaniem prostym kółkiem budynku, z którego wczoraj ewakuowano ludzi, w trakcie akcji kryzysowej z niestabilnym narkomanem w roli głównej; grożącym zabiciem siebie i siedemnastoletniej dziewczyny, którą przetrzymywał w mieszkaniu. Podobno ją kochał, tak twierdziła — nawet wtedy, kiedy dociskał lufę pistoletu do jej skroni. I oddech nagle staje się cięższy, bo przez świadomość przedziera się jasna myśl, że on również tam był. Odwlekał ich spotkanie w pracy, ale był obecny wszędzie poza nią, nie wychodząc z cienia; przyglądał się uważnie. Czy to prawda, czy może już paranoja, że dostrzegł wtedy jego sylwetkę w tłumie gapiów, kiedy sam kucał na parapecie okna, na szóstym piętrze jednopłytowca ze śliskimi kafelkami przy framugach okiennic. Czy to właśnie przez to krótkie spojrzenie w dół, tnąc bursztynami zbiorowisko na części, aby wydzielić z niego Serga, mężczyzna z głuchym łoskotem bezwładnego ciała i dziurą postrzałową w czaszce wypuścił z ramion swoją zakładniczkę. Nie zabił jej. Może więc faktycznie ją kochał. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci.
Od tamtego dnia wszystko zaczyna toczyć się zbyt szybko. Kalendarz w warsztacie, w którym zostawia samochód na noworoczny przegląd, wisi z pierwszą kartką na rok 2036. Po raz kolejny mocne postanowienie rzucenia palenia, jak co roku rozstawanie się z paczką papierosów na trzy góra cztery dni. Gorliwy rachunek sumienia i świadomość, że większość grzechów nigdy nie zostanie mu przebaczona.
- Nigdzie nie jedziesz.
- Jestem już prawie na miejscu, Serg.
Nie jesteś detektywem, Varmus. Odpuść.
- Hideyo, wiesz ile w środku jest osób?
- Jeden podejrzany i prawdopodobnie trzy zakładniczki.
- Tylko trzy?
- Tylko?
Ty, Panie Jezu, jesteś twórcą wszelkiego porządku w duszy i w świecie. Ty ze świętym gniewem czyniłeś porządek w świątyni Twego Ojca.
Sól wgryzająca się w blachę kutra jest taka sama jak ta, którą poznała Mao Xifeng. Martwa cisza portu, gęsta ciemność i biały śnieg jeszcze nieodbijający błękitu i czerwieni policyjnych świateł. Pierwsze strzały oddawane są w desperacji, na oślep, byleby drasnąć blachę samochodu i odstraszyć. A więc jest bezsilny i nie wie, co robi. Czy na pewno?
- Ran, jeden oddział już jedz...
- Zamknij się, Hideyo i daj mi pracować.
Ty pochwaliłeś tych, którzy są uzbrojeni w wiarę, męstwo i zawsze czuwają.
Ciało działa instynktownie. Umysł, chociaż zachodzi mgłą, nigdy nie podejmował tak szybko decyzji; nigdy z taką precyzją i konsekwencją nie decydował o tym, gdzie ustawi się stopa, jak daleko sięgnie dłoń. Szarpnięcie i ponowny kontakt z betonem wgryza się w świadomość z opóźnieniem. Zapach rozgrzanej skóry i cedru, silne ramię, które go łapie nie są obce. Są czułe, ale gwałtowne. Przez rozszarpaną pamięć przedziera się jedynie dziewczęcy wrzask. Seria wystrzałów z karabinu, gorący podmuch i łzy, które ściekają po policzkach, chociaż oczy jeszcze dokładnie nie wiedzą dlaczego. Nie widzą nic poza pożogą i kłębami ciemnego dymu. Nie widzą nic, poza ciałem pożeranym przez czarną wodę.
- To była podpucha.
- Zasadzka.
- To nie on miał zginąć.
- Słyszałeś już, że Hideyo...
- Szczur, nie Hideyo, szczur.
- Tak, Varmus narobił sobie wrogów, a dodatkowo...
- Cicho, idzie.
Bądź więc uwielbiony w śmierci naszego ciała i w przyszłym jego zmartwychwstaniu. Wierzę, że śmierć to Twój potężny i piękny anioł, posłuszny Twojej woli, który w odpowiednim dniu i godzinie wyprowadza dusze z ciała i prowadzi ją przed Twoje oblicze. Śmierć jest więc przyjaciółką posłaną przez Miłość. Zadaje jednak ona ból nam pozostającym na ziemi, otwiera w naszym sercu głęboką ranę, gdyż odchodzący mają w naszym sercu swoje – niezastąpione przez nikogo z ludzi – miejsce. Czy sam nie znasz tej rany? Chociaż jesteś Bogiem, a więc pełnią szczęścia, czyż nie cierpiałeś najwięcej ze wszystkich, gdy Twój Syn Jedyny umierał na krzyżu? Dobrze więc rozumiesz mój bój po stracie. Przed krzyż Twego ukochanego Syna zanoszę więc mój ból i gniew.
Kariya Siergiej Rihito ubóstwia ten post.
Człowiek
RANDOLPH ÉRIC VARMUS
Keiyaku Suru
Kariya Siergiej RihitoPoziom kontraktu
0 Keiyaku Suru
Yuri ChiePoziom kontraktu
0 Kondycja
Stan fizyczny
W normie.Stan psychiczny
W normie.Umiejętności
Broń palna — pistolety (200 PF)
podstawowy
Lingwistyka — angielski, japoński, francuski, chiński (300 PF)
średniozaawansowany
Psychologia (200 PF)
podstawowy
Perswazja (200 PF)
podstawowy
Prawo Jazdy — samochody osobowe (100 PF)
podstawowy
Wady
Cykliczne migreny
niewielki
Obsesja - chrześcijaństwo; katolicyzm
znaczący
Obsesja - Kariya Siergiej Rihito
znaczący
Obsesja - pracoholizm
niewielki
Obsesja - sprawa przemytu 12 dziewczynek z 2009 roku / handel ludźmi
znaczący
Uraza - była narzeczona
znaczący
Uraza - matka
ciężki
Uzależnienie - alkohol
niewielki
Uzależnienie - leki nasenne
znaczący
Uzależnienie - papierosy
ciężki
Zaburzenia pamięci - PTSD
znaczący
Zaburzenia snu - bezsenność
znaczący
Historia zmian
[+] 500 PF na start
[+] 500 PF za dodatkowe wady (2 x wada ciężka, 1 x wada niewielka)
[−] 1000 PF - Karta Postaci
[+] 50 PF - osiągnięcie: Pierwszy as z rękawa
[+] 15 PF - kalendarz adwentowy
[+] 10 PF - walentynkowa loteria
OBECNY STAN PF: 75
Postać sprawdzona przez: Warui.
maj 2038 roku