Zaszłe zmęczeniem, przeokropnym, uporczywym zmęczeniem oczy spoglądają za samochodową szybę. Auto sunie po ulicach Nanashi w tempie odpowiadającym ucieczce. Ale on płynie. Dziwne, porównywalne do umierania uczucie, gdy z odłożonej na bok sylwetki ulatuje lekka jak powietrze dusza. I choć wciąż złączona ze zmaltretowanym, upodlonym ciałem to w niezrozumiały sposób osobna. Lekkie, przyjemne fale podmywają świadomość, gdy dzielnica pnie się ku niebu. Skąpana w niesamowitych żółciach, jak akwarela rozmytych karmazynach i modrym kolorze, powidokiem nieprzeniknionej ciemności nocy, jest przepiękna. W okolicach serca, bo te najwidoczniej upływa wraz z duszą, mości się nieprzenikniony spokój. A uczucie, tak delikatne, tak teraz potrzebne, ciągnie kącik ust ku górze.
Sylwetka skulona na tylnym siedzeniu. Uszu nie dochodzą żadne inne dźwięki a jedynie warkot samochodu, który z czasem zwalnia. Ile to już trwa? Ucieczka? Spojrzenie maźnięte mgłą, która pozyskała kolor porannego nieba i słońca. Słońca, które leniwie wnika w każdy kąt dzielnicy, gładzi niewykończone bądź zniszczone czasem kolory budynków. Daje nadzieję osobom, które szukają jej w kolejnych dniach oraz kończy życie tych, którzy tej nocy zdecydowali się skoczyć ku śmierci. Tam, gdzie nie sięgał jego ani innego sankenshy wzrok. Rzęsy sięgają linii wodnej, oddech uspokaja się. Zabawne, jak niewiele potrzeba, by sen przyniósł choć nutę ulgi. Mimo to świadomość wciąż broczy w jawie, bo pod czaszkę przebijają się rozmowy z przednich foteli. Nieważne. Dałby się wywieźć choćby na granicę Fukkatsu i dalej, ku Azji Południowo-Wschodniej, na tereny Indonezji. Dlaczego akurat teraz? Powidok Jawy o górach, na które upadają rwane jak wata chmurki a zarazem słowo-klucz. Gardłowy, cichy niczym mysi szelest śmiech drga na strunach głosowych. Gładkość snu kładzie się na mięśniach, które rwane bólem. Ale nie jest to jego udręka. Zdaje się przecież lewitować nad cielesną powłoką, nie zauważać powiek maźniętych sinizną skrytych pod skórą żył, niezdrowym karminem schowanym w powiekach. Czy jest to to same, uwalniające uczucie jak wtedy? Tak myśli. Ale wspomnienie nie jest świadomym powrotem do przeszłości a jedynie unoszącą się nad ziemią senną chmurą jak te oplatające Wielkie Wyspy Sundajskie.
Mija może minuta, kwadrans, pół godziny, gdy przerywane brodzenie na granicy świadomości wpaja w niego kolejne krople energii. Warkot auta ustaje a on jak wyrwany do biegu pies gończy budzi się i podnosi do pionu. W ciało na nowo wbijany zostaje ciężar czucia, które upada wpierw na gardło. Dopiero teraz czuje jego podrażnienie. Pierwszą fazę kaszlu zamyka w zaciśniętej ręce. Na języku metaliczny posmak. Krew? Możliwe. Później ból dopada karku, skroni, które podrażnione wcześniejszym uciskiem na włosach, wrażliwsze. Palce automatycznie sięgają pulsujących miejsc, agresywnie wbijają się w skórę, jakby gest ten miał siłą wyrwać z czaszki chroniczne migreny. A więc to nie koniec. Cicha nadzieja, wykwitła niespełna godzinę temu, roztrzaskana zostaje przy dźwięku zatrzaskiwanych drzwi. Są na miejscu.
O dziwo, wychodzi o własnych siłach. Przynajmniej tak mówi ciało, wciąż oddzielone od duszy, które witkami wyssanymi z siły sięga ziemi. Do kończyn wwiercone sznurki. Jak u teatralnych lalek drgające niezauważalnie i nadające Keicie wygląd żyjącego. Z ust nie upada żadne słowo, ni jeden jęk czy westchnięcie, gdy wyprostowany już poza przyjemnym wnętrzem auta zerka ku kierowcy. Kto pociąga za sznurki? Spogląda na uwieszone przy kierownicy dłonie. Nie poznaje ich. I profil przerażająco obcy. Wzdryga się. To zimno podsyca niewygodę ciała, które zdaje się za duszą tęsknić. Czy sznurki owinięte są wokół paliczków Isayamy? Bardziej prawdopodobne. Wzrokiem wędruje ku mężczyźnie z na nowo rodzącą się nadzieją, ale niestety. Nie jego opuszki gładzą delikatny materiał strun. Plecy opadają na fasadę budynku tuż za nim. Przed sylwetką szelest rozmowy, ale on wysoko ponad sytuacją. Oklejony blednącymi kolorami poranka sięga niebu. Trwa to krótką chwilę, bo zaraz przygwożdżony zostanie do ziemi jej nagłą brutalnością. Jeszcze nie pora, zdają się mówić piaski tego świata, całego Fukkatsu. Przekonanie, że nie opuści miasta do końca swojego życia jest jeszcze większe.
— Oszalałem — przyznaje w końcu, by pełną spójność świadomości i ciała odzyskać już w mieszkaniu.
I tutaj szerzy się zapach spalenizny a może to on sam się spalił i jak truchło Mirai dogorywa. Minie jeszcze kilka dni zanim zorientuje się w tym, co tak naprawdę wydarzyło się tego dnia. Absurd urzeczywistniony zostanie w podaniach radiowych, gazetach i telewizji, której program podejrzy u Abueli. Jeszcze kilka miesięcy temu spodziewałby się, że poczuje wyrzuty sumienia. Ale, ku samemu zaskoczeniu Gotō, wyżre go inne uczucie — tęsknoty. Wgryzione już na zawsze w autodestrukcyjne myśli i kości będzie musiało być dokarmianym wydarzeniami skrajnymi. Dążącymi do stanu, w którym dusza skłania się nad ciałem i na skórze zostawia ostatni, pożegnalny pocałunek.
Zanim usiądzie nieświadome oczy jak objęciem sięgną całego mieszkania. Porwane niczym kartka papieru spojrzenie osiądzie na pojedynczych przedmiotach, by zaraz uciec dalej, ku innej krzywiźnie mebla. Coś nie pasuje, coś jest nie tak. Zapach niby to kładziony równo, ale z obcą, nietutejszą nutą. Keita uśmiecha się. No tak, złudne nadzieje, by był jedynym. Przyjemny zawód mości się w klatce piersiowej i to uczucie pielęgnuje, bo bycie dodatkiem, źle wygraną nutą w czyjejś historii zdaje się być idealną dla mężczyzny opcją. Przez ramię spogląda ku domownikowi i pyta:
— Dlaczego akurat Mirai?
Sylwetka skulona na tylnym siedzeniu. Uszu nie dochodzą żadne inne dźwięki a jedynie warkot samochodu, który z czasem zwalnia. Ile to już trwa? Ucieczka? Spojrzenie maźnięte mgłą, która pozyskała kolor porannego nieba i słońca. Słońca, które leniwie wnika w każdy kąt dzielnicy, gładzi niewykończone bądź zniszczone czasem kolory budynków. Daje nadzieję osobom, które szukają jej w kolejnych dniach oraz kończy życie tych, którzy tej nocy zdecydowali się skoczyć ku śmierci. Tam, gdzie nie sięgał jego ani innego sankenshy wzrok. Rzęsy sięgają linii wodnej, oddech uspokaja się. Zabawne, jak niewiele potrzeba, by sen przyniósł choć nutę ulgi. Mimo to świadomość wciąż broczy w jawie, bo pod czaszkę przebijają się rozmowy z przednich foteli. Nieważne. Dałby się wywieźć choćby na granicę Fukkatsu i dalej, ku Azji Południowo-Wschodniej, na tereny Indonezji. Dlaczego akurat teraz? Powidok Jawy o górach, na które upadają rwane jak wata chmurki a zarazem słowo-klucz. Gardłowy, cichy niczym mysi szelest śmiech drga na strunach głosowych. Gładkość snu kładzie się na mięśniach, które rwane bólem. Ale nie jest to jego udręka. Zdaje się przecież lewitować nad cielesną powłoką, nie zauważać powiek maźniętych sinizną skrytych pod skórą żył, niezdrowym karminem schowanym w powiekach. Czy jest to to same, uwalniające uczucie jak wtedy? Tak myśli. Ale wspomnienie nie jest świadomym powrotem do przeszłości a jedynie unoszącą się nad ziemią senną chmurą jak te oplatające Wielkie Wyspy Sundajskie.
Mija może minuta, kwadrans, pół godziny, gdy przerywane brodzenie na granicy świadomości wpaja w niego kolejne krople energii. Warkot auta ustaje a on jak wyrwany do biegu pies gończy budzi się i podnosi do pionu. W ciało na nowo wbijany zostaje ciężar czucia, które upada wpierw na gardło. Dopiero teraz czuje jego podrażnienie. Pierwszą fazę kaszlu zamyka w zaciśniętej ręce. Na języku metaliczny posmak. Krew? Możliwe. Później ból dopada karku, skroni, które podrażnione wcześniejszym uciskiem na włosach, wrażliwsze. Palce automatycznie sięgają pulsujących miejsc, agresywnie wbijają się w skórę, jakby gest ten miał siłą wyrwać z czaszki chroniczne migreny. A więc to nie koniec. Cicha nadzieja, wykwitła niespełna godzinę temu, roztrzaskana zostaje przy dźwięku zatrzaskiwanych drzwi. Są na miejscu.
O dziwo, wychodzi o własnych siłach. Przynajmniej tak mówi ciało, wciąż oddzielone od duszy, które witkami wyssanymi z siły sięga ziemi. Do kończyn wwiercone sznurki. Jak u teatralnych lalek drgające niezauważalnie i nadające Keicie wygląd żyjącego. Z ust nie upada żadne słowo, ni jeden jęk czy westchnięcie, gdy wyprostowany już poza przyjemnym wnętrzem auta zerka ku kierowcy. Kto pociąga za sznurki? Spogląda na uwieszone przy kierownicy dłonie. Nie poznaje ich. I profil przerażająco obcy. Wzdryga się. To zimno podsyca niewygodę ciała, które zdaje się za duszą tęsknić. Czy sznurki owinięte są wokół paliczków Isayamy? Bardziej prawdopodobne. Wzrokiem wędruje ku mężczyźnie z na nowo rodzącą się nadzieją, ale niestety. Nie jego opuszki gładzą delikatny materiał strun. Plecy opadają na fasadę budynku tuż za nim. Przed sylwetką szelest rozmowy, ale on wysoko ponad sytuacją. Oklejony blednącymi kolorami poranka sięga niebu. Trwa to krótką chwilę, bo zaraz przygwożdżony zostanie do ziemi jej nagłą brutalnością. Jeszcze nie pora, zdają się mówić piaski tego świata, całego Fukkatsu. Przekonanie, że nie opuści miasta do końca swojego życia jest jeszcze większe.
— Oszalałem — przyznaje w końcu, by pełną spójność świadomości i ciała odzyskać już w mieszkaniu.
I tutaj szerzy się zapach spalenizny a może to on sam się spalił i jak truchło Mirai dogorywa. Minie jeszcze kilka dni zanim zorientuje się w tym, co tak naprawdę wydarzyło się tego dnia. Absurd urzeczywistniony zostanie w podaniach radiowych, gazetach i telewizji, której program podejrzy u Abueli. Jeszcze kilka miesięcy temu spodziewałby się, że poczuje wyrzuty sumienia. Ale, ku samemu zaskoczeniu Gotō, wyżre go inne uczucie — tęsknoty. Wgryzione już na zawsze w autodestrukcyjne myśli i kości będzie musiało być dokarmianym wydarzeniami skrajnymi. Dążącymi do stanu, w którym dusza skłania się nad ciałem i na skórze zostawia ostatni, pożegnalny pocałunek.
Zanim usiądzie nieświadome oczy jak objęciem sięgną całego mieszkania. Porwane niczym kartka papieru spojrzenie osiądzie na pojedynczych przedmiotach, by zaraz uciec dalej, ku innej krzywiźnie mebla. Coś nie pasuje, coś jest nie tak. Zapach niby to kładziony równo, ale z obcą, nietutejszą nutą. Keita uśmiecha się. No tak, złudne nadzieje, by był jedynym. Przyjemny zawód mości się w klatce piersiowej i to uczucie pielęgnuje, bo bycie dodatkiem, źle wygraną nutą w czyjejś historii zdaje się być idealną dla mężczyzny opcją. Przez ramię spogląda ku domownikowi i pyta:
— Dlaczego akurat Mirai?
Munehira Aoi and Hime Hayami szaleją za tym postem.
Źrenice zaparły się na wstecznym lusterku, chłonąc widok umęczonego ciała na tylnym siedzeniu, przesuwając się po nim bezdźwięcznie; chociaż gdzieś z tyłu głowy mężczyzna jakby wyczuwał namacalnie zgrzyt szkła pod ostrzem obłego obsydianu osadzonego głęboko w piwną tęczówkę. Słaby, zmęczony, zmarnowany... nie taki obraz zapamiętał. Przez ostatni rok zmieniło się wiele — dla samego Hinote praktycznie wszystko. Cicha nadzieja, że największy koszmar jego życia się zakończył, okazała się upiornie błędna; ów koszmar jedynie nabrał nowych tonów, uderzając w świadomość i splot chromosomów ciosem o sile tysiąca rozgniewanych w swojej gazowej kulistości słońc, rozbudzając na nowo kołtuniącą się paranoję.
Palce ułożyły się na samochodowym radiu, przyciszając muzykę.
Przez długi czas nie czuł nic, skupiony jedynie na wykonywaniu powierzonych mu zadań. Tłukąc się między nocą a dniem, powoli nie rozpoznając, kiedy po gęstej ciemności następowała ta subtelna, nieśmiało mozoląca się jasność. Błysk. Fluorescencyjna, oślepiająca łuna. Gwałtowne światło uderzające o sklepienie nieba, wcinając się boleśnie we wrażliwe spojrzenie, nieprzywykłe do brzasku. Tym był dla niego kolejny początek. Żałosne.
Chociaż głowa zapiera się na zagłówku fotela, nie potrafi odnaleźć w sobie wygody i poczucia komfortu. Te utracone przed laty, jawił się zawsze spięciem w ramionach, które odpuszczało dopiero pod naciskiem wrzątku lejącego się przez ciało lub dłoni; innych, tak bardzo różnych od tych, które gładziły jego ciało we wspomnieniach. Na żołądku zalegało jednak nadal wisielcze otępienie, smuga prażącego się drewna i przejęty jęk utraconego życia, nie pozwalając o sobie zapomnieć, napierając nadal podnieceniem na umysł, miażdżąc go, ugniatając pod potężną siłą pierwotnego pojednania z czymś, co kochał, a czego nie potrafił kontrolować; choć w zapalczywości swojej starał się ugłaskać i sprawić, aby było jego i wyłącznie jego. Jak w miłości; zazdrosny i agresywny.
Szum światła latarni, które dogasały za ogonem ryku silnika, smagał karoserię pojazdu, ocierając się o szyby, wplatając swoje istnienie między przezroczysty krzem oddzielający ich od Fukkatsu.
Przypatrywał się przez moment twarzy kierowcy, zastanawiając się jakim cudem znaleźli w aktualnym położeniu. Wojskowi, przyjaciele od lat; teraz jeden z nich był członkiem Shingetsu, a drugi yurei. Jedyna osoba, której mógł w pełni zaufać, była martwa. Znowu. Z tą różnicą, że ten, który jako jedyny go rozumiał - nigdy niepowrócił, natomiast Shogo, pomimo swojej śmierci, właśnie pomagał mu uciec. Jemu i Gotō. Keita. Skulony i niknący w przeciążeniu kabiny, które osiadała ciśnieniem w bębenkach, dogniatając je do wnętrza czaszki.
Oczy ponownie zaparły się we wstecznym lusterku, kiedy palce już nie mogą oprzeć się na obudowie samochodowego radia, bo muzyka grać już ciszej nie potrafi. Już i tak tylko szepcze i mamrocze kojąco. Tak jak skupienie mężczyzny za kierownicą i radosna rozmowa, która tkana jest między nim a Isayamą. Chociaż on wcale nie czuje teraz szczęścia. Ono odeszło, umknęło razem z ustami, które oderwały się od jego warg kilkanaście minut wcześniej.
Czy zasłużył? Na ułamek rozpusty, którą zagarniał w dłoń i dusił między palcami. Czy powinien podziękować za spolegliwość Keity sprzed chwili i reakcję Shogo na zaśpiew telefonu tuż nad ranem, który zmusił go do rozpędzenia się ku przyjacielowi? Nie. Odpalił papierosa, rozszczelniając szybę, aby dym szarą smugą wymknął się i rozwiał między światłami mijanych lokali, neonów, które nie znały pojęcia snu.
Kaszel. Znów lawa ociera się o lusterko, mknąc najpierw przez plastik, grzęznąć w odbiciu. Aktywny niczym nocny łowca, drapieżnik buszujący między krzewami w otulinie ciemności, gotowy doskoczyć w ułamku sekundy do swojej ofiary. Jednak nie po to, aby ją rozszarpać i zagryźć, a ułożyć w swoje ciało i ogrzać bijącym nerwowo sercem. Ślina przesuwa się po chropowatości gardła, poruszając grdyką, która jak spust pistoletu szybko wraca na swoje miejsce. Jeszcze chwila. Krągły filtr obejmują wargi, wciągając nikotynę w każdą komórkę zmęczonej egzystencji.
Schody wydają się zbyt rozciągnięte w swoim zimnie. Klatka, gardziel budynku, jakby ciasna, zaciskająca się bardziej na korpusie. I drzwi cięższe niż zazwyczaj. Pchnięte z chrzęstem przekręconego zamka. Zapach Akiry, dziwnie współgrający z wonią perfum Hinote. Nie był sam. Nigdy nie był sam. Odrzucał znaczenie samotności, rozrywając je w kłach i wypluwając na bruk. Nie przez strach, a ciągłą niewygodę. Tak często przewijającą się między płatami ścięgien.
Kurtka zawisła na wieszaku z ociężałym szumem, podążając przez ułamek chwili za ramionami, które zniknęły w korytarzu, sunąc ku sypialni Akiry. Kilka stuknięć knykciami w drzwi. Bez odpowiedzi. Wyszła lub jeszcze nie wróciła. Tak bardzo obojętna pustka, a jednak znacząca.
„Dlaczego Mirai?”; zawija się kłębkiem na środku czoła, przebijając się przez czaszkę, spływając drgnięciem kącika ust ku górze w uśmiechu.
Nie pytał. Nigdy. Wypełniał rozkazy; a jeżeli te wiązały się z przyjemną gratyfikacją, nie musiał wiedzieć nic poza własnym spełnieniem, które miało nastąpić. Zawsze następowało. Jedno za drugim. Wyciszało na krótki moment. Łagodziło. Jakby obraz płomieni jednoczył się z tymi, które nosił w sobie, pozwalając mu w ten sposób przez chwilę poczuć się jednością ze światem, który tak usilnie starał się go pozbyć; odrzucić i sprawić, aby nienawidził każdą namiastkę własnego człowieczeństwa.
Wzruszył ramieniem delikatnie; nie pytał, więc nie odczuwał wyrzutów sumienia. Był lżejszy o poczucie winy, o niewłasne problemy, choć nawet i te, które należały do niego, nie były już tak istotne w zderzeniu z jedynym celem, jaki wydawał się na wskroś słuszny.
Ramie, na które opadają hebanowe włosy, sięga ku wezgłowiu sofy, zapierając się rozpostartą dłonią przy barku Keity. — To tylko praca. — I wie, że Gotō zdaje sobie sprawę, że to jedynie zadanie do odhaczenia; kiedy usta na moment układają się na czole mężczyzny, zatapiając się w jego chorobliwej bladości. — Nie pytam dlaczego, to nie moja sprawa. — Chociaż dodaje z lekkością, jest w jego słowach kamienna, skostniała prawda; rozkazy są rozkazami, a przyzwyczajenie wojskowe zmusza do działania, nawet jeżeli byłoby ono daleko poza jego własną moralnością, której i tak nie posiada, bo wyrzekł się jej dawno temu, poświęcając ją na rzecz powrotu do domu i odnalezienia wybrakowanego ciała kochanka, kiedy w umyśle jeszcze skwierczał barak garnizonowy, który stał się przepustką ku wolności.
— Co się dzieje, Kei? Wyglądasz jak trup — czułość przesunęła się pod opuszką kciuka, ułożonego na dolnej wardze, która jeszcze chwilę temu poruszała się w zapytaniu. Ciało nie pozostało w zawieszeniu nad korpusem mężczyzny, odsuwając się w szarpnięciu posuwistym, znów się prostując, wejrzeniem spod zsuniętych powiek badając linię szyi. — Jeżeli szykujesz się na drugą stronę, daj mi wcześniej znać. Przygarnę Cię. — Dlaczego go to bawiło? Dlaczego myśl, że Keita mógłby stać się dla Akiry konkurencją, wtopiła się w płuca, uwalniając krótki śmiech, choć bezgłośny, a jedynie ścielący się pod językiem. Nigdy nie krył się z tym, jak ważne w jego życiu były yurei, jak silnie związany był ze śmiercią; nie tylko tą, którą sam ściągał na ludzi, ale też tą, która zjawiała się na ich grzbietach nagle, pchnięta inną dłonią.
Wsłuchując się w dźwięki mieszkania, na moment Isyama zniknął w ciemności kuchni, zjawiając się ponownie z posuwistością liżącego ziemię żaru, ciągnąc za sobą nadal popiół Mirai, który zdążył opaść na czerń ubrań. Przysiadając przy mężczyźnie, ułożył w jego dłoni wysoką szklankę z lodowatą wodą, palcami okalając jego paliczki, zatapiając źrenicę głęboko w szarości jego oczu. Niech mówi; wysłucha go, postara się pomóc na swój sposób, jeszcze mocniej rozrywając jego życie.
@Keita Gotō
Palce ułożyły się na samochodowym radiu, przyciszając muzykę.
Przez długi czas nie czuł nic, skupiony jedynie na wykonywaniu powierzonych mu zadań. Tłukąc się między nocą a dniem, powoli nie rozpoznając, kiedy po gęstej ciemności następowała ta subtelna, nieśmiało mozoląca się jasność. Błysk. Fluorescencyjna, oślepiająca łuna. Gwałtowne światło uderzające o sklepienie nieba, wcinając się boleśnie we wrażliwe spojrzenie, nieprzywykłe do brzasku. Tym był dla niego kolejny początek. Żałosne.
Chociaż głowa zapiera się na zagłówku fotela, nie potrafi odnaleźć w sobie wygody i poczucia komfortu. Te utracone przed laty, jawił się zawsze spięciem w ramionach, które odpuszczało dopiero pod naciskiem wrzątku lejącego się przez ciało lub dłoni; innych, tak bardzo różnych od tych, które gładziły jego ciało we wspomnieniach. Na żołądku zalegało jednak nadal wisielcze otępienie, smuga prażącego się drewna i przejęty jęk utraconego życia, nie pozwalając o sobie zapomnieć, napierając nadal podnieceniem na umysł, miażdżąc go, ugniatając pod potężną siłą pierwotnego pojednania z czymś, co kochał, a czego nie potrafił kontrolować; choć w zapalczywości swojej starał się ugłaskać i sprawić, aby było jego i wyłącznie jego. Jak w miłości; zazdrosny i agresywny.
Szum światła latarni, które dogasały za ogonem ryku silnika, smagał karoserię pojazdu, ocierając się o szyby, wplatając swoje istnienie między przezroczysty krzem oddzielający ich od Fukkatsu.
Przypatrywał się przez moment twarzy kierowcy, zastanawiając się jakim cudem znaleźli w aktualnym położeniu. Wojskowi, przyjaciele od lat; teraz jeden z nich był członkiem Shingetsu, a drugi yurei. Jedyna osoba, której mógł w pełni zaufać, była martwa. Znowu. Z tą różnicą, że ten, który jako jedyny go rozumiał - nigdy niepowrócił, natomiast Shogo, pomimo swojej śmierci, właśnie pomagał mu uciec. Jemu i Gotō. Keita. Skulony i niknący w przeciążeniu kabiny, które osiadała ciśnieniem w bębenkach, dogniatając je do wnętrza czaszki.
Oczy ponownie zaparły się we wstecznym lusterku, kiedy palce już nie mogą oprzeć się na obudowie samochodowego radia, bo muzyka grać już ciszej nie potrafi. Już i tak tylko szepcze i mamrocze kojąco. Tak jak skupienie mężczyzny za kierownicą i radosna rozmowa, która tkana jest między nim a Isayamą. Chociaż on wcale nie czuje teraz szczęścia. Ono odeszło, umknęło razem z ustami, które oderwały się od jego warg kilkanaście minut wcześniej.
Czy zasłużył? Na ułamek rozpusty, którą zagarniał w dłoń i dusił między palcami. Czy powinien podziękować za spolegliwość Keity sprzed chwili i reakcję Shogo na zaśpiew telefonu tuż nad ranem, który zmusił go do rozpędzenia się ku przyjacielowi? Nie. Odpalił papierosa, rozszczelniając szybę, aby dym szarą smugą wymknął się i rozwiał między światłami mijanych lokali, neonów, które nie znały pojęcia snu.
Kaszel. Znów lawa ociera się o lusterko, mknąc najpierw przez plastik, grzęznąć w odbiciu. Aktywny niczym nocny łowca, drapieżnik buszujący między krzewami w otulinie ciemności, gotowy doskoczyć w ułamku sekundy do swojej ofiary. Jednak nie po to, aby ją rozszarpać i zagryźć, a ułożyć w swoje ciało i ogrzać bijącym nerwowo sercem. Ślina przesuwa się po chropowatości gardła, poruszając grdyką, która jak spust pistoletu szybko wraca na swoje miejsce. Jeszcze chwila. Krągły filtr obejmują wargi, wciągając nikotynę w każdą komórkę zmęczonej egzystencji.
Schody wydają się zbyt rozciągnięte w swoim zimnie. Klatka, gardziel budynku, jakby ciasna, zaciskająca się bardziej na korpusie. I drzwi cięższe niż zazwyczaj. Pchnięte z chrzęstem przekręconego zamka. Zapach Akiry, dziwnie współgrający z wonią perfum Hinote. Nie był sam. Nigdy nie był sam. Odrzucał znaczenie samotności, rozrywając je w kłach i wypluwając na bruk. Nie przez strach, a ciągłą niewygodę. Tak często przewijającą się między płatami ścięgien.
Kurtka zawisła na wieszaku z ociężałym szumem, podążając przez ułamek chwili za ramionami, które zniknęły w korytarzu, sunąc ku sypialni Akiry. Kilka stuknięć knykciami w drzwi. Bez odpowiedzi. Wyszła lub jeszcze nie wróciła. Tak bardzo obojętna pustka, a jednak znacząca.
„Dlaczego Mirai?”; zawija się kłębkiem na środku czoła, przebijając się przez czaszkę, spływając drgnięciem kącika ust ku górze w uśmiechu.
Nie pytał. Nigdy. Wypełniał rozkazy; a jeżeli te wiązały się z przyjemną gratyfikacją, nie musiał wiedzieć nic poza własnym spełnieniem, które miało nastąpić. Zawsze następowało. Jedno za drugim. Wyciszało na krótki moment. Łagodziło. Jakby obraz płomieni jednoczył się z tymi, które nosił w sobie, pozwalając mu w ten sposób przez chwilę poczuć się jednością ze światem, który tak usilnie starał się go pozbyć; odrzucić i sprawić, aby nienawidził każdą namiastkę własnego człowieczeństwa.
Wzruszył ramieniem delikatnie; nie pytał, więc nie odczuwał wyrzutów sumienia. Był lżejszy o poczucie winy, o niewłasne problemy, choć nawet i te, które należały do niego, nie były już tak istotne w zderzeniu z jedynym celem, jaki wydawał się na wskroś słuszny.
Ramie, na które opadają hebanowe włosy, sięga ku wezgłowiu sofy, zapierając się rozpostartą dłonią przy barku Keity. — To tylko praca. — I wie, że Gotō zdaje sobie sprawę, że to jedynie zadanie do odhaczenia; kiedy usta na moment układają się na czole mężczyzny, zatapiając się w jego chorobliwej bladości. — Nie pytam dlaczego, to nie moja sprawa. — Chociaż dodaje z lekkością, jest w jego słowach kamienna, skostniała prawda; rozkazy są rozkazami, a przyzwyczajenie wojskowe zmusza do działania, nawet jeżeli byłoby ono daleko poza jego własną moralnością, której i tak nie posiada, bo wyrzekł się jej dawno temu, poświęcając ją na rzecz powrotu do domu i odnalezienia wybrakowanego ciała kochanka, kiedy w umyśle jeszcze skwierczał barak garnizonowy, który stał się przepustką ku wolności.
— Co się dzieje, Kei? Wyglądasz jak trup — czułość przesunęła się pod opuszką kciuka, ułożonego na dolnej wardze, która jeszcze chwilę temu poruszała się w zapytaniu. Ciało nie pozostało w zawieszeniu nad korpusem mężczyzny, odsuwając się w szarpnięciu posuwistym, znów się prostując, wejrzeniem spod zsuniętych powiek badając linię szyi. — Jeżeli szykujesz się na drugą stronę, daj mi wcześniej znać. Przygarnę Cię. — Dlaczego go to bawiło? Dlaczego myśl, że Keita mógłby stać się dla Akiry konkurencją, wtopiła się w płuca, uwalniając krótki śmiech, choć bezgłośny, a jedynie ścielący się pod językiem. Nigdy nie krył się z tym, jak ważne w jego życiu były yurei, jak silnie związany był ze śmiercią; nie tylko tą, którą sam ściągał na ludzi, ale też tą, która zjawiała się na ich grzbietach nagle, pchnięta inną dłonią.
Wsłuchując się w dźwięki mieszkania, na moment Isyama zniknął w ciemności kuchni, zjawiając się ponownie z posuwistością liżącego ziemię żaru, ciągnąc za sobą nadal popiół Mirai, który zdążył opaść na czerń ubrań. Przysiadając przy mężczyźnie, ułożył w jego dłoni wysoką szklankę z lodowatą wodą, palcami okalając jego paliczki, zatapiając źrenicę głęboko w szarości jego oczu. Niech mówi; wysłucha go, postara się pomóc na swój sposób, jeszcze mocniej rozrywając jego życie.
@Keita Gotō
Seiwa-Genji Rainer and Himura Akira szaleją za tym postem.
W mieszkaniu mości się słodkawy zapach, z którym ciało mężczyzny spaja się jak spadająca deszczu kropla z obszernym morzem. Przy stłumionych myślach, które wciąż lawirują na poziomie płynących we krwi opioidów, świat zdaje się wyraźniejszym. Absurdalne, zdaje sobie z tego sprawę, ale w swej absurdalności dziwnie prawdziwe. Bo choć oczy nie pojmujące całości, świadomość z trudem zarysowująca wszystkie aspekty rozgrywającej się w danym momencie sytuacji, to jednak czuje się i jest wrażliwszy. Opuszki jakby mocniej wbijają się w materiał kanapy, pod nozdrzami jak najsłodsza melodia rozgrywają się wonie przeszłych w mieszkaniu sytuacji. Ciało dygocze. Przeszywają je na zmianę to zimne, to gorące jak lawa dreszcze. Byleby tylko nie pozwolić mu usnąć, duszę na granicy szaleństwa przetrzymać a gdy trzeba będzie, bo kiedyś wykiełkuje ku temu wyczekiwana minuta, dobić wraz z ostatnim drgnieniem serca. To już teraz jest słabe, ale w swej słabości wciąż gnające do przodu. Popędzane wcześniejszą adrenaliną i podnieceniem, a może czymś, co nienazwane jest spoiwem obu, teraz dogorywa przy bólu układającym się w okolicach splotu słonecznego. Keita upuszcza jeden, głębszy oddech. Dopiero teraz w ciele rośnie ciepło, jakby ostatnie godziny, dni, tygodnie nawet, spędził bez dachu nad głową. Czy tak było? Czy jeszcze dzisiejszej nocy opuścił własne mieszkanie i dał się ponieść skrajnemu wręcz wycieńczeniu w płomienie Mirai? Być może. Drugą opcją jest, że już na dawno zdechł jak bezpański pies pod monopolowym i go stamtąd, jego truchełko poruszające empatię najgorszych z ludzi, zabrał Shūsei.
Keita spogląda ku niemu. Obserwuje, jak mężczyzna bezszelestnie porusza po mieszkaniu; swoim małym, kruchym królestwie ubranym w fikuśnie wywinięte meble. Pasowałby tu kominek. Delikatnie żarzący się w tle ogień, który rozpaliłby każdego i każdą. Uśmiecha się ku tej myśli, bo może nie płomień winien dogorywać w tejże przestrzeni a ludzie doń przychodzący. Powinien i on oddać tutaj ostatni oddech, i na nowo zatopić się w przyjemnym poczuciu unoszenia ponad cielesną powłokę. Potrzebuje oderwania. Spokoju, który nie tylko fizyczność, ale za duchem pozostawi też wachlarz nieszczęść. Od kiedy jest tak depresyjny? Nie pamięta. Głowa mimowolnie opiera się na przedramieniu, paliczki chwytają kant szerokiej, zdobionej poduszki, gdy powieki ponownie gną się ku linii wodnej. Jeszcze jeden wdech, głęboki i obiecujący sen, ale to tyle. Zaraz po nim nachodzi fala dreszczy. I kolejna. Nerwowy kaszel ucieka spomiędzy rozchylonych warg, gdy podrażnione gardło klnie ku chropowatości powietrza. Bo to nieprzyjemne, ciężkie, ululane w słodkim zapachu jak mdły, lepki cukier rozpuszczany na ciasto. Gotō unosi powieki, by naprzeciwko dojrzeć Isayamę. Ścięgna drgają jak u ofiary, która znalazła się w potrzasku, ale jest to miły, pomiędzy płatami mięśni przyjemnie płynący ciężar. Jak obietnica końca, najczulsze przyzwolenie na odpuszczenie, na słowo pożegnania. Lewy kącik ust drga w poddańczym uśmiechu, ale zaraz znika wraz z przełykaną śliną. Już nawet te czynności, wszystko co powiązane z oddechem i krążeniem, uniesieniem paliczka czy drgnięciem warg, przynosi trud. Ale czy nie jest tak, że gdy zbyt długo trwa się w stanie unicestwienia, to staje się on twoją nową rzeczywistością? Czymś, co w żarliwej boleści przynosi i pełne spełnienie. Fetyszyzowane, jasne, ale wciąż spełnienie.
Uśmiech Isayamy w odpowiedzi na zadane pytanie maluje jedynie więcej niepewności, ale tę odrzuca jak dziecko, które dopiero za chwilę sparzy się rozgrzanym metalem. Nie kontynuuje. W nieświadomym, chwilowym jak na złość złączeniu powtarza tamtego myśl. Rozkazy są rozkazami. Jak dobrze, zbyt dobrze to znał. Podążanie za czyimś słowem, wypełnianie drugiego najskrytszych pragnień, przy których i tobie serce drżało w wyczekującym podnieceniu. Przecież widział te oczy. Szalone jak ogień pożerający Minari, pragnące więcej i chciwiej, zatapiające się w jego ustach niczym płomienie w unicestwiane przez ciepłe języki kości. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz ma do czynienia z Hinote, którego oczy zaszły karminem obłąkania, tak pięknej do obserwacji fiksacji. Przyjmuje więc pocałunek na czole, jakby rzeczywiście otrzymywał najrzadszy z prezentów — czyjąś uwagę. Perfekcyjnie odgrywa tę rolę. Opiekuna nad opiekunami, który prócz ciepła w ciele, rozleje je i pomiędzy plątającymi się myślami, omami i zwiedzie na przysłowiowe manowce, by posiąść a przecież lubisz posiadać, prawda, Isayama? Kąśliwy śmiech grzęźnie w gardle a jego kwaśność ponownie pali przełyk, bo zaraz kaszle w zwiniętą w pięść dłoń.
— Co się dzieje, Kei? Wyglądasz jak trup.
— Podobno ze śmiercią mi do twarzy. — Parska. — Masz coś przeciwbólowego? — Odpowiada szybko, byleby zagłuszyć sens wyciosanego w czułości zdania. Co się dzieje? A co może, gdy on ledwo już zipie i nie tylko wygląda, ale i trupem ścieli się jego wnętrze. Milczy chwilę, by zaraz dopowiedzieć fakt istotniejszy: — Tylko nie wyskocz mi z ketanolem, miejmy do siebie szacunek. — Spojrzenie jak igła tatuatora wbija się pod skórę, delikatnie i zachęcająco, ale wciąż ostrożnie, jakby po skórze rozrysowywał zarys zaplanowanych na przyszłość konturów. Co się dzieje? Rozbawienie kładzie się pod językiem, by zaraz rozweseleniem zabarwić kolejne słowa. — Nie wybieram się jeszcze na drugą stronę. Może moczę w niej nogi, ale coś mnie tutaj trzyma, na siłę. — Parska przy zirytowanym śmiechu i raz jeszcze ucieka wzrokiem poza sylwetkę rozmówcy. Ku miejscu, w którym przed momentem zniknął; ku miejscu, z którego dosłyszał skromne pukanie. Uśmiecha się na to opóźnione — bo zmysły wciąż przytłumione, jak za mgłą — potwierdzenie własnych podejrzeń. Wzrokiem wraca ku mężczyźnie. Daje się ponieść rozbawionemu niedowierzaniu. — Kto to? Zakładam, że nikt przypadkowy, skoro przygarnięty. Albo się mylę i bierzesz wszystkich z narwanych łapanek. — Wzrusza ramionami dla strzepnięcia zeń kolejnego zimna ścielącego się na obojczykach. Nie czuje nic więcej ponad opadniętą na dno świadomości ciekawość, która zaraz pobudzona zostaje inną, niebezpieczniejszą myślą. Zmęczony, acz na moment rozgrzany nagłością wzrok zakleszcza się na twarzy Isayamy; wpija jak zębami w jego żuchwę, krzywiznę nosa. I nawet jego zadziwia przyjemność, z jaką myśl o śmierci liże czaszkę. Niczym oswojone zwierzę ciągnie za sobą słowa. — Czy część tych twoich rozkazów… nie chcesz pomocy? Potrzebuję zajęcia. Czegokolwiek, co pozwoli mi nie myśleć. Najlepiej intensywnego i czasochłonnego zadania.
Keita spogląda ku niemu. Obserwuje, jak mężczyzna bezszelestnie porusza po mieszkaniu; swoim małym, kruchym królestwie ubranym w fikuśnie wywinięte meble. Pasowałby tu kominek. Delikatnie żarzący się w tle ogień, który rozpaliłby każdego i każdą. Uśmiecha się ku tej myśli, bo może nie płomień winien dogorywać w tejże przestrzeni a ludzie doń przychodzący. Powinien i on oddać tutaj ostatni oddech, i na nowo zatopić się w przyjemnym poczuciu unoszenia ponad cielesną powłokę. Potrzebuje oderwania. Spokoju, który nie tylko fizyczność, ale za duchem pozostawi też wachlarz nieszczęść. Od kiedy jest tak depresyjny? Nie pamięta. Głowa mimowolnie opiera się na przedramieniu, paliczki chwytają kant szerokiej, zdobionej poduszki, gdy powieki ponownie gną się ku linii wodnej. Jeszcze jeden wdech, głęboki i obiecujący sen, ale to tyle. Zaraz po nim nachodzi fala dreszczy. I kolejna. Nerwowy kaszel ucieka spomiędzy rozchylonych warg, gdy podrażnione gardło klnie ku chropowatości powietrza. Bo to nieprzyjemne, ciężkie, ululane w słodkim zapachu jak mdły, lepki cukier rozpuszczany na ciasto. Gotō unosi powieki, by naprzeciwko dojrzeć Isayamę. Ścięgna drgają jak u ofiary, która znalazła się w potrzasku, ale jest to miły, pomiędzy płatami mięśni przyjemnie płynący ciężar. Jak obietnica końca, najczulsze przyzwolenie na odpuszczenie, na słowo pożegnania. Lewy kącik ust drga w poddańczym uśmiechu, ale zaraz znika wraz z przełykaną śliną. Już nawet te czynności, wszystko co powiązane z oddechem i krążeniem, uniesieniem paliczka czy drgnięciem warg, przynosi trud. Ale czy nie jest tak, że gdy zbyt długo trwa się w stanie unicestwienia, to staje się on twoją nową rzeczywistością? Czymś, co w żarliwej boleści przynosi i pełne spełnienie. Fetyszyzowane, jasne, ale wciąż spełnienie.
Uśmiech Isayamy w odpowiedzi na zadane pytanie maluje jedynie więcej niepewności, ale tę odrzuca jak dziecko, które dopiero za chwilę sparzy się rozgrzanym metalem. Nie kontynuuje. W nieświadomym, chwilowym jak na złość złączeniu powtarza tamtego myśl. Rozkazy są rozkazami. Jak dobrze, zbyt dobrze to znał. Podążanie za czyimś słowem, wypełnianie drugiego najskrytszych pragnień, przy których i tobie serce drżało w wyczekującym podnieceniu. Przecież widział te oczy. Szalone jak ogień pożerający Minari, pragnące więcej i chciwiej, zatapiające się w jego ustach niczym płomienie w unicestwiane przez ciepłe języki kości. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz ma do czynienia z Hinote, którego oczy zaszły karminem obłąkania, tak pięknej do obserwacji fiksacji. Przyjmuje więc pocałunek na czole, jakby rzeczywiście otrzymywał najrzadszy z prezentów — czyjąś uwagę. Perfekcyjnie odgrywa tę rolę. Opiekuna nad opiekunami, który prócz ciepła w ciele, rozleje je i pomiędzy plątającymi się myślami, omami i zwiedzie na przysłowiowe manowce, by posiąść a przecież lubisz posiadać, prawda, Isayama? Kąśliwy śmiech grzęźnie w gardle a jego kwaśność ponownie pali przełyk, bo zaraz kaszle w zwiniętą w pięść dłoń.
— Co się dzieje, Kei? Wyglądasz jak trup.
— Podobno ze śmiercią mi do twarzy. — Parska. — Masz coś przeciwbólowego? — Odpowiada szybko, byleby zagłuszyć sens wyciosanego w czułości zdania. Co się dzieje? A co może, gdy on ledwo już zipie i nie tylko wygląda, ale i trupem ścieli się jego wnętrze. Milczy chwilę, by zaraz dopowiedzieć fakt istotniejszy: — Tylko nie wyskocz mi z ketanolem, miejmy do siebie szacunek. — Spojrzenie jak igła tatuatora wbija się pod skórę, delikatnie i zachęcająco, ale wciąż ostrożnie, jakby po skórze rozrysowywał zarys zaplanowanych na przyszłość konturów. Co się dzieje? Rozbawienie kładzie się pod językiem, by zaraz rozweseleniem zabarwić kolejne słowa. — Nie wybieram się jeszcze na drugą stronę. Może moczę w niej nogi, ale coś mnie tutaj trzyma, na siłę. — Parska przy zirytowanym śmiechu i raz jeszcze ucieka wzrokiem poza sylwetkę rozmówcy. Ku miejscu, w którym przed momentem zniknął; ku miejscu, z którego dosłyszał skromne pukanie. Uśmiecha się na to opóźnione — bo zmysły wciąż przytłumione, jak za mgłą — potwierdzenie własnych podejrzeń. Wzrokiem wraca ku mężczyźnie. Daje się ponieść rozbawionemu niedowierzaniu. — Kto to? Zakładam, że nikt przypadkowy, skoro przygarnięty. Albo się mylę i bierzesz wszystkich z narwanych łapanek. — Wzrusza ramionami dla strzepnięcia zeń kolejnego zimna ścielącego się na obojczykach. Nie czuje nic więcej ponad opadniętą na dno świadomości ciekawość, która zaraz pobudzona zostaje inną, niebezpieczniejszą myślą. Zmęczony, acz na moment rozgrzany nagłością wzrok zakleszcza się na twarzy Isayamy; wpija jak zębami w jego żuchwę, krzywiznę nosa. I nawet jego zadziwia przyjemność, z jaką myśl o śmierci liże czaszkę. Niczym oswojone zwierzę ciągnie za sobą słowa. — Czy część tych twoich rozkazów… nie chcesz pomocy? Potrzebuję zajęcia. Czegokolwiek, co pozwoli mi nie myśleć. Najlepiej intensywnego i czasochłonnego zadania.
Isayama Shūsei ubóstwia ten post.
Brew uniosła się powoli ku górze, kiedy wargi zacisnęły się na moment w wąskiej linii ni to obojętności, ni to zdegustowania. — Gówno prawda, a nie do twarzy. — Głęboki oddech oparł się w płucach, napełniając słowa powietrzem, zanim do uszu wpełzło prędkie pytanie. — Nie dostaniesz ode mnie nawet panadolu. Co brałeś? — To już nie kwestia dbania o bezpieczeństwo Goto, a świadomość, że to, co buzowało w jego krwioobiegu, mogło szybko zareagować z tym, co wpełzłoby w sieć żył teraz. Mógł go naszprycować morfiną i patrzeć, jak sztywnieje na kanapie, powoli zapada się w sobie i całkowicie zatraca kontakt z rzeczywistością. To z reguły nie był problem; z reguły. Tę regułę teraz przełamywał fakt, że Isayama starał się trzymać zasad — marnych, bo marnych, ale jednak zasad. W tym mieszkaniu śmierć mogła przesuwać się w postaci yurei, ale nie ulatywać spomiędzy sinych warg. Śmierć była obecna w każdym kącie, wspomnieniem, litanią, pogłosem dawnej agonii — ale nie nowej, nie tej, która utkałaby się w żałosności rzężącego oddechu Keity, tej krwawej zawiesiny, która ląduje na jego dłoni. Głowa sama chce poruszyć się w zrezygnowanym ruchu, ale powstrzymuje ją wbity w nędzne ciało wzrok. Bo sam przecież doskonale wiedział, jak wiele może udźwignąć człowiek, nie sprowadzając się do takiego stanu, powoli zabijając się każdego dnia, skazując na wyniszczenie milimetry skóry, która przylegała do mięśni, jakby musiała podtrzymywać sypiący się szkielet z marnego obowiązku. Żałosne, a jednak urocze. Bo tak bardzo słabe, tak potrzebujące silnej dłoni, która wsuwając się między żebra, na nowo rozbudzi serce — nie uczuciem, a gwałtowną brutalnością, boleśnie stymulując do życia rozkazem, nie łagodnym szeptem i prośbą. Nasycić się emocjami, do których sam nigdy nie był zdolny i które zdawały się odległe, niczym ten jeden statek falujący na linii horyzontu, na płaskiej kresce między oceanem a niebem, które przenikały się, jakby rozrysowywały kraniec świata jednym cięciem ostrza noża; złudny jedynie, bo za nim, na napięciu wody, pod nią i nad nią, czekały kolejne doznania. Odległe. Zbyt odległe. Prowadzące donikąd, w którym istnieć mogło wszystko, a zarazem nic.
Uśmiech spłynął z oczu, z żarzących się tęczówek, do których, gdyby tylko ktoś zbliżył pergamin, ten zająłby się płomieniem; lgnąc ospale w kąciki ust, przeciskając się między wargami, siąknąc w głąb gardła, w którym rozniósł się cichy śmiech. — Tym lepiej. To znaczy, że masz szansę zostać tutaj na całą wieczność. Poczekam. — Niech Cię trzyma. Niech się Ciebie uczepi. Wgryzie się w ciało i więzi przy brudnej ziemi łańcuchami. Może tak byłoby dla Ciebie lepiej, Kei. Może tak byłoby Ci łatwiej, jeżeli zaczniesz od nowa.
"(...) Albo się mylę i bierzesz wszystkich z narwanych łapanek." Huk rozbił się w czaszce, bo Keita powiedział coś, co poniekąd jawi się prawdą. Nieprzemyślany krok; jeden z wielu, a jednak będący bardziej znamiennym. Bo czy kontrakt z Akirą dawał mu to, czego zazwyczaj oczekiwał od swoich yurei? Nie. Kobieta jawiła się nowością, stęchłą świeżością, która rozpoczynała coś nieznanego, czego sam nie potrafił jeszcze ubrać w słowa ani w skojarzenia, pozwalając temu przelewać się przez palce i utykać między kłami. Akira była słabością, potrzebą niewiadomego, spojrzeniem w lustro, zatopieniem źrenic w istnienie kogoś, kto tak samo, jak i on, walczył z żądzami, które dla innych były paskudne, a dla nich, jawiły się topniejącą na języku słodyczą, niczym ułożona na nim kostka cukru otulana lepką, rozgrzaną śliną. Akira była prądem, który zasilał umysł, chociaż biorąc się znikąd. Wiedział, że byłby w stanie dać jej wszystko i ów wszystko zabrałaby łapczywie. Omen. Przy niej gniew narastał, zaciskając dłonie w pięści, naciągając na knykcie naprężoną bladość. — Akira. — Głos pojawia się w monotonii, sięgając dłonią ku kieszeni spodni, wyjmując z niej paczkę papierosów i zapalniczkę, kiedy spojrzenie tnie przez linię zranienia na lewym policzku Keity. Przy tym cholernym znaku Kyoken, który wystarczyłoby podważyć ostrzem, zostawiając krótką bliznę. Pamiątka po dawnej decyzji, która jawi się śmieszną i dziecinną, skrajnie infantylną, acz zrozumiałą, bo jakże ciężko było „nie przynależeć", istniejąc w poczuciu, że nikt nikogo nie posiada i samemu nie jest się posiadanym. Bezpańskość uwierała jak drzazga, na którą narósł naskórek, obce ciało goszcząc w sobie niechętnym cierpieniem i dyskomfortem. A jednak fizyczność nie potrafiła powiedzieć nie. Bo fizyczność lubiła od zawsze poczucie bólu. Od zawsze ceniła jakiekolwiek odczuwanie, nawet jeżeli te było karcące; w swojej karze jednak dedykowane i stosowne umęczonej duszy. Tej konkretnej, tej jedynej, tej intymnej. Tej Twojej, na moment stającą się naszą. — Potrzebowałem kogoś na kontrakt po moim ostatnim yurei. — Jak bardzo puste są te słowa i zimne, oblane lodowatą wodą, która bliska jest zastygnięcia szronem na literach, wibrującej fali głosu zatrzymując ją soplem w powietrzu. Opuszki układają się na filtrze papierosa, wsuwając go między wargi, które zaciskają się na nim w pożądliwej czułości pustych płuc. — Ma duży potencjał, ale potrzebuje jeszcze nieco... nazwijmy to "pracy nad sobą." — Jest jak nałóg, powoli niszcząc. Lecz przecież w inny sposób nie da się być blisko... Zabić się nawzajem, zanim nastąpi ostateczna przemiana; moment, w którym można poczuć płomień. — Wolę, kiedy mieszkają razem ze mną, łatwiej jest mi wszystko kontrolować. — Bo przecież zawsze chodzi o kontrolę. O manipulowanie, o utrzymywanie w dłoni smyczy, na końcu której znajduje się wysadzana diamentami obroża, zaciskająca się na tchawicy, wpijająca się w skórę zajadle; chociaż nie kolczatka, a skórzany pręgierz wyznaczający granice między posiadanym, a posiadającym. — Też tutaj zostaniesz, dopóki do siebie nie dojdziesz. — Nie było to ani pytanie, ani prośba, bo obie te formy spaliły się w trzasku płomienia, który liznął tytoń, rozniecając szary kłąb dymu przesuwający się długą smugą w domowym cieple. I razem za wijącą się niestabilnością rozpływającego się poszarzałego kłębu, podążył dotyk, ścielący się na lewym policzku Keity. Układając się długimi palcami na kości jarzmowej, opuszkami lgnąc ku pulsującej skroni, jakby w niej skrywała się pieszczota i całe cierpienie, które mógłby odjąć od jego egzystencji. Na jedną prośbę. Jedną, prostą, krótką prośbę.
— Zajęcia? — Popiół wylądował w kryształowej popielniczce na blacie stolika, kiedy ciało Isayamy wychyliło się w kierunku korpusu mężczyzny, sięgając ramieniem ku skrzącemu się szkliście naczyniu. Osaczał go. Ponownie. — W tym stanie do niczego mi się nie przydasz, Kei... ale mogę pomóc Ci nie myśleć, jeżeli tak bardzo Ci na tym zależy. — Mieć go blisko siebie; nie przez fakt, że tego chciał, ale dlatego, że byłby na to skazany. Uroczo. Źrenica skurczyła się niczym uderzona słonecznym promieniem, zatapiając się w rozmytym bolesnością wzroku Goto, lgnąc ku jego słabości, niczym drapieżnik znęcony zmęczeniem swojej zdobyczy. Głos opadł o oktawę, razem z powiekami, które odkrywały gotujący się w tęczówkach miód jedynie połowicznie. Opuszki ze skroni, nie zrywając kontaktu ze skórą, zakręciły się przy uchu, brnąc za małżowinę, wodząc przez szyję, opierając się na obojczyku w punktujący sposób. — Nie potrzebuję pomocy, ale Ty tak. — I kiedy ton głosu zmienia się w półszept, palce wracają ku górze, obejmując z czułością podbródek, mając w swoim dotyku jednak coś z szorstkości, z jaką traktuje się nieposłuszne zwierze. — Witam w Shingetsu. — Niczym pieczęć, krwawy podpis na cyrografie, pojawił się pocałunek, naznaczony jeszcze wspomnieniem dymu, nie tylko tego papierosowego, który jeszcze sekundę temu wysuszał krtań, ale tego, który w swojej żarłoczności przykrywał stapiające się z podłogą ciała w Mirai. Pocałunek, który w ruchu języka zachował syczący oddech przyjemności uciekającej przez paznokcie wbite w skórę, zamknięty w nieregularnym kształcie źrenicy kochanka, jego ułamanym kle, pulsującej na szyi aorcie, wszystkich jego żyłach nabrzmiewających i puchnących od gorąca ciała.
@Gotō Keita
Uśmiech spłynął z oczu, z żarzących się tęczówek, do których, gdyby tylko ktoś zbliżył pergamin, ten zająłby się płomieniem; lgnąc ospale w kąciki ust, przeciskając się między wargami, siąknąc w głąb gardła, w którym rozniósł się cichy śmiech. — Tym lepiej. To znaczy, że masz szansę zostać tutaj na całą wieczność. Poczekam. — Niech Cię trzyma. Niech się Ciebie uczepi. Wgryzie się w ciało i więzi przy brudnej ziemi łańcuchami. Może tak byłoby dla Ciebie lepiej, Kei. Może tak byłoby Ci łatwiej, jeżeli zaczniesz od nowa.
"(...) Albo się mylę i bierzesz wszystkich z narwanych łapanek." Huk rozbił się w czaszce, bo Keita powiedział coś, co poniekąd jawi się prawdą. Nieprzemyślany krok; jeden z wielu, a jednak będący bardziej znamiennym. Bo czy kontrakt z Akirą dawał mu to, czego zazwyczaj oczekiwał od swoich yurei? Nie. Kobieta jawiła się nowością, stęchłą świeżością, która rozpoczynała coś nieznanego, czego sam nie potrafił jeszcze ubrać w słowa ani w skojarzenia, pozwalając temu przelewać się przez palce i utykać między kłami. Akira była słabością, potrzebą niewiadomego, spojrzeniem w lustro, zatopieniem źrenic w istnienie kogoś, kto tak samo, jak i on, walczył z żądzami, które dla innych były paskudne, a dla nich, jawiły się topniejącą na języku słodyczą, niczym ułożona na nim kostka cukru otulana lepką, rozgrzaną śliną. Akira była prądem, który zasilał umysł, chociaż biorąc się znikąd. Wiedział, że byłby w stanie dać jej wszystko i ów wszystko zabrałaby łapczywie. Omen. Przy niej gniew narastał, zaciskając dłonie w pięści, naciągając na knykcie naprężoną bladość. — Akira. — Głos pojawia się w monotonii, sięgając dłonią ku kieszeni spodni, wyjmując z niej paczkę papierosów i zapalniczkę, kiedy spojrzenie tnie przez linię zranienia na lewym policzku Keity. Przy tym cholernym znaku Kyoken, który wystarczyłoby podważyć ostrzem, zostawiając krótką bliznę. Pamiątka po dawnej decyzji, która jawi się śmieszną i dziecinną, skrajnie infantylną, acz zrozumiałą, bo jakże ciężko było „nie przynależeć", istniejąc w poczuciu, że nikt nikogo nie posiada i samemu nie jest się posiadanym. Bezpańskość uwierała jak drzazga, na którą narósł naskórek, obce ciało goszcząc w sobie niechętnym cierpieniem i dyskomfortem. A jednak fizyczność nie potrafiła powiedzieć nie. Bo fizyczność lubiła od zawsze poczucie bólu. Od zawsze ceniła jakiekolwiek odczuwanie, nawet jeżeli te było karcące; w swojej karze jednak dedykowane i stosowne umęczonej duszy. Tej konkretnej, tej jedynej, tej intymnej. Tej Twojej, na moment stającą się naszą. — Potrzebowałem kogoś na kontrakt po moim ostatnim yurei. — Jak bardzo puste są te słowa i zimne, oblane lodowatą wodą, która bliska jest zastygnięcia szronem na literach, wibrującej fali głosu zatrzymując ją soplem w powietrzu. Opuszki układają się na filtrze papierosa, wsuwając go między wargi, które zaciskają się na nim w pożądliwej czułości pustych płuc. — Ma duży potencjał, ale potrzebuje jeszcze nieco... nazwijmy to "pracy nad sobą." — Jest jak nałóg, powoli niszcząc. Lecz przecież w inny sposób nie da się być blisko... Zabić się nawzajem, zanim nastąpi ostateczna przemiana; moment, w którym można poczuć płomień. — Wolę, kiedy mieszkają razem ze mną, łatwiej jest mi wszystko kontrolować. — Bo przecież zawsze chodzi o kontrolę. O manipulowanie, o utrzymywanie w dłoni smyczy, na końcu której znajduje się wysadzana diamentami obroża, zaciskająca się na tchawicy, wpijająca się w skórę zajadle; chociaż nie kolczatka, a skórzany pręgierz wyznaczający granice między posiadanym, a posiadającym. — Też tutaj zostaniesz, dopóki do siebie nie dojdziesz. — Nie było to ani pytanie, ani prośba, bo obie te formy spaliły się w trzasku płomienia, który liznął tytoń, rozniecając szary kłąb dymu przesuwający się długą smugą w domowym cieple. I razem za wijącą się niestabilnością rozpływającego się poszarzałego kłębu, podążył dotyk, ścielący się na lewym policzku Keity. Układając się długimi palcami na kości jarzmowej, opuszkami lgnąc ku pulsującej skroni, jakby w niej skrywała się pieszczota i całe cierpienie, które mógłby odjąć od jego egzystencji. Na jedną prośbę. Jedną, prostą, krótką prośbę.
— Zajęcia? — Popiół wylądował w kryształowej popielniczce na blacie stolika, kiedy ciało Isayamy wychyliło się w kierunku korpusu mężczyzny, sięgając ramieniem ku skrzącemu się szkliście naczyniu. Osaczał go. Ponownie. — W tym stanie do niczego mi się nie przydasz, Kei... ale mogę pomóc Ci nie myśleć, jeżeli tak bardzo Ci na tym zależy. — Mieć go blisko siebie; nie przez fakt, że tego chciał, ale dlatego, że byłby na to skazany. Uroczo. Źrenica skurczyła się niczym uderzona słonecznym promieniem, zatapiając się w rozmytym bolesnością wzroku Goto, lgnąc ku jego słabości, niczym drapieżnik znęcony zmęczeniem swojej zdobyczy. Głos opadł o oktawę, razem z powiekami, które odkrywały gotujący się w tęczówkach miód jedynie połowicznie. Opuszki ze skroni, nie zrywając kontaktu ze skórą, zakręciły się przy uchu, brnąc za małżowinę, wodząc przez szyję, opierając się na obojczyku w punktujący sposób. — Nie potrzebuję pomocy, ale Ty tak. — I kiedy ton głosu zmienia się w półszept, palce wracają ku górze, obejmując z czułością podbródek, mając w swoim dotyku jednak coś z szorstkości, z jaką traktuje się nieposłuszne zwierze. — Witam w Shingetsu. — Niczym pieczęć, krwawy podpis na cyrografie, pojawił się pocałunek, naznaczony jeszcze wspomnieniem dymu, nie tylko tego papierosowego, który jeszcze sekundę temu wysuszał krtań, ale tego, który w swojej żarłoczności przykrywał stapiające się z podłogą ciała w Mirai. Pocałunek, który w ruchu języka zachował syczący oddech przyjemności uciekającej przez paznokcie wbite w skórę, zamknięty w nieregularnym kształcie źrenicy kochanka, jego ułamanym kle, pulsującej na szyi aorcie, wszystkich jego żyłach nabrzmiewających i puchnących od gorąca ciała.
@Gotō Keita
Gotō Keita and Seiwa-Genji Rainer szaleją za tym postem.
Ciężki oddech podirytowania przedziera się przez zaciśnięte zęby i przysiągłby, że dłonie same spinają się w pięści. Kolejna odmowa na przestrzeni niepełnych tygodni jak ostrze miecza przecina myśli. Kurwa. Nawet wiedząc, że czułość mężczyzny jest czułością sztuczną, majstersztykiem aktorskim, który na scenie teatru, teraz deskach jego własnego mieszkania, tak potrzebnym, denerwuje się. Przez mięśnie pełzną węże zdenerwowania, które zamiast ciało ugładzać, spinają je w niewykonanym skoku. Wkurwiony, bo po raz kolejny odmawia mu się chwili ukojenia; zbitego w biel tabletki, skroplonego w płyn schowany pod niklowanym drutem igły spokoju. I zdaje się, że wszyscy wkoło — począwszy od Ivara, przez Okamoto, na samym końcu w kręgu znajdując Isayamę — podpisali antyćpuński pakt. Biorąc władzę nad jego życiem, nad jego decyzyjnością jak pani drugiego człowieka losu. Wkurwia się, bo nie powinni mieć nad nim ni grama władzy, ni naparstka sprawczości. W białkach podlanych karminem zmęczenia jak iskry skacze zdenerwowanie. Przytłumione one, o dziwo, rozważnością i celowością. Jak u na wpół pochwyconego zbrodniarza, któremu sprawiedliwość kroczy po śladach. Ale on jeszcze niepojmany, rozważa wszelkie za i przeciw, wszelkie kąty bada, by w czas odnaleźć obietnicę ucieczki. Co brałeś?, słyszy a jeden z węży kręci się przy nadgarstku i niczym włosy greckiej Meduzy rozwarstwia się i delikatnie płynie ku paliczkom. Tam długim językiem liże kości śródręcza, drga pod więzadłami. Na granicy życia i śmierci czuje się więcej. I dopiero teraz Keita niemal fizycznie doznaje gniewu, który gęsty jak płyn i gorący niczym lawa. Przyjemne uczucie. Pieszczące wewnętrzne jak najdelikatniejszy kochanek, którego ruchy pewne i mocne a zarazem prowadzące drugie ciało ku spełnieniu. Uśmiecha się. Jest to rozbawienie równie wężowate jak ślizgające się po trawionym zmęczeniem ciele gady.
— Nie pamiętam — odpowiada wolno, kłamliwie i sam nie wie, czy raczy rozmówcę fałszem, czy prawdą. Nie pamięta, bo dragi już nie jak odskocznia a realny posiłek, przyjmowane do ciała niczym powietrze. Dwa głębsze wdechy, by dać się nerwowości oddalić, choć pewien jest, że wkurwienie ćpuna jest nie do pominięcia przez czujne oczy. Nie przez te, które same drgają szaleńczą potrzebą konsumowania. Źrenice Shu, pożądające zapewne innych wrażeń, to i wciąż ich szukające, z maźnięciami chorobliwej fascynacji błądzące za niezaspokajalnym. Keita kręci głową i spojrzenie, dużo bardziej świadome, kieruje ku długiemu korytarzowi. Przećpane tęczówki rozmazują rzeczywistość, ale on przecież przyzwyczajony do świata naginającego struktury, przelewającego się przez palce jak lepka woda. Chciałby się w końcu od fizyczności odseparować, wraz z krwioobiegiem odciąć od dudniącego miasta. Nikt jednak nie życzy sobie trupa w mieszkaniu. Nawet Isayama, który teraz jak to zwierzę drapieżne w jego ciało wpatrzony z ponurą łapczywością. Złość u Keity miesza się z pobłażliwym uśmiechem, albo nie… Rozbawienie jest następstwem nagle wykwitłego wkurwienia. Bo na nowo wraca świadomość, że ktoś jemu wyznacza zasady, ze ktoś jemu nakreśla linię życia. Ścieżkę, która już dawno powinna zostać zamknięta ślepym zaułkiem. Może dlatego właśnie ucieka w bezpieczniejsze tory rozmowy. Te, które nie oscylują wokół niego samego a kogoś, kogo nie zna. Kogoś, kto o imieniu tak mu obcym, o zapachu zbyt teraz obecnym, świadczy, że nie on, nie Keita jest tutaj najważniejszy. Oddycha z ulgą, bo bycie jedynie skrawkiem życia drugiego człowieka bywa jest łatwiejsze. Akira. Podbródek w wolnym geście potwierdza, że słowo dotarło. Dotarło, ale nie wniosło w głowę nic więcej, prócz trzech sylab bez emocji, bez powiązania tychże z realną istotą. Istnienie jej cienkie jak papier ryżowy; jak dusza, która z ciała nie zdążyła jeszcze ulecieć, ale siłą ku niemu wróciła. W końcu — jak on sam, gdy z przymusem przytrzymywany przy życiu, na ludzkim podole, gdzie tęskno mu do spokoju umierania. A co dalej? Jebać dalej.
Stara się w oczach Isayamy dostrzec coś, przebłysk większego ku Akirze uczucia, ale świadomość jego zderza się ze ścianą źrenic. Te czarne i nieprzeniknione, jakby nie tylko ciekawość, ale całego siebie weń upuszczał. Monotonia głosu nie pomaga. Nie zarysowuje. Jedynie spaja z imieniem więcej niepewności, więcej niewypowiedzianych pytań, których nie ma ochoty zadawać. Bo te niczego nie przyniosą. Jedynie słowa. Zawoalowane w cwaniactwo Shu słowa bez najistotniejszego w rozmowie elementu — prawdy. Przykrywa więc białka maźniętymi sinizną powiekami i ponownie upuszcza powietrze. Z delikatnie rozchylonych warg upływa fragment duszy, który zmieszany został z oddechem w płucach. Te podziurawione nikotyną szeleszczą przy głębszych zaciągnięciach, ale tego nie czuje. Nie przyjmuje do świadomości kwestii rozpadającego się ciała. To niczym silnik starej maszyny wciąż na chodzie, na moment przed ostatnim zakrętem.
Ma rację Isayama, do którego myśli Keita nie ma dostępu, że większość ludzi ta “bezpańskość” boli. Ale on już od dawna do większości nie przynależy. Zapomniany jak pies przy rozpadającej się budzie, przyzwyczaił się do ciężkiej, ale w niej i wyswobadzającej samotności. Przynależenie do Kyōken jest uciążliwe. Bynajmniej chodzi w tej kwestii o lojalność. Ta była przydatna. Najtrudniejszym elementem stawała się odpowiedzialność. Ciężka jak ołów współzależność od osób, w którego skład wchodziły głównie dzieci. W zmęczonym wyrazie Keita przejeżdża językiem po górnej linii zębów i rezygnuje z tematu duchów. Nie dlatego, że ten go przeraża, już nie, ale zwyczajnie stracił drugim ze światów zainteresowanie. Do nozdrzy dociera zapach nikotyny, który wyżera resztki świadomości a nałóg odzywa się niczym lew na sawannie. Źrenice ożywają i pędzą ku rozpalonej świeżym ogniem fajce, by zarysować szybko ulatujący z filtra dym. Niespodziewane uniesienie ręki, gest szybszy niż jego wszystkie wcześniejsze. Sięga papierosa.
— Daj — mówi zdając sobie sprawę z ironii sytuacji, gdy przed momentem odcięto go od potrzebniejszych używek. — Po co ci oni? — A jednak. Ciąży na nim ciekawość, której nie jest w stanie wyplenić. Próba zrozumienia, co kieruje Isayamą wsunięta zostaje w rozmowę jak niepoprawny splot. — Yūrei. To, że masz do nich dziwne… przywiązanie, obaj wiemy. Ale tak na dłuższą, praktyczną metę, po chuj? — Sam przecież mógłby, gdyby chciał, przygarnąć ich dziesiątki. Mimo to wolał samotność, brak zobowiązań, brak wspomnianej obroży. Chyba. Absurdalny, rozbawiony uśmiech wspina się na zwilżone językiem usta. Chwilę później zabawne parsknięcie wyślizguje się z pomiędzy warg.
— Zostanę? — powtarza po mężczyźnie a tym samym przekręca jego neutralny, acz zarówno autorytarny ton na ten pobłażliwy. — Może i zostanę — dopowiada śmielej zakleszczając na rozmówcy rozbawiony wzrok. — Ale nie przyzwyczajaj się.
Wraz z ciałem nachyla się ku niemu zagubiony kłębek papierosowego dymu. Zachwiana narkotykami logika podpowiada, by się odsunął, ale chciwe nozdrza podążają za posmakiem nikotyny. Parsknięcie. Krótkie, szczeniackie parsknięcie wysyczane zostaje z głębi gardła, gdy słyszy o zaoferowanej pomocy. Niech mu będzie. Niech stanie się jego samarytaninem, zbawcą, opiekunem. Niech stanie się czymkolwiek, co przyzwoli mu otworzyć drzwi ku rzeczywistości ciekawszej, brutalniejszej, tak teraz potrzebnej.
Kiedy wargi spajają się z jego ustami, kiedy paznokcie jak szpony znaczą wygiętą szyję, on uśmiecha się zamykając pocałunek zadowolonym warkotem. Chrobotanie w gardle nie ustaje, kiedy niesiony chwilą wtapia się w przyjemnie ciepłe uczucia dotarcia do celu. I może rzeczywiście ten chory w fiksację mężczyzna jest jego najprawdziwszym aniołem, któremu z wdzięcznością wręczy sznurki kierujące ciałem. Ale jeszcze nie. Jeszcze nimi kontroluje, gdy dłonie wpierw delikatnie muskają męską żuchwę, z czasem niesione elektryzującym porywem wpełzają paliczkami na potylicę, wplątują się między czarne kosmyki. Druga z dłoni pędzi tam, gdzie najpotrzebniejszy narkotyk. Spomiędzy zakleszczających się na papierze paliczków wyłuskuje dopalającą się fajkę.
— Rozdajecie karty członkowskie? — pyta, ale pytanie to niczym więcej jak słowną zaczepką, gdy niezapowiedzianie odrywa się od drugiej twarzy i przy dłoni równie energicznie przeniesionej z karku na tamtego klatkę piersiową, wędruje kącikiem wilgotnych ust w górę. Krótki przerywnik, gdy język sięga po pozostałości nikotyny przelane na wargi. Jak zwycięzca dzierżąc papierosa, mocniej naciska na klatkę piersiową, samemu przenosząc ciężar własnego ciała na to drugie. Ręce niczym struny, gdy napiera na nie narkotyk skryty w pędzących w krwioobiegu krwinkach. Siła, której nie kontroluje przewraca Isayamę na plecy, by samemu nachylić się nań ze spokojnym acz dziecięco rozbawionym wzrokiem. Ostatni buch przelany na język, gdy oddaje fajkę pomiędzy tamtego wargi.
— Prysznic — informuje tylko, gdy nie wiedzieć kiedy zawisając nad mężczyzną w rozkroku, stopy na nowo kładzie na ziemi. Wyciąga się i już bez słowa ginie w korytarzu prowadzącym do łazienki. Zabawne. Ostatnim razem obiecywał sobie, że tu nie wróci. Po moim trupie, parsknął. Keita kręci głową ni to w rozbawieniu, ni irytacji.
— Nie pamiętam — odpowiada wolno, kłamliwie i sam nie wie, czy raczy rozmówcę fałszem, czy prawdą. Nie pamięta, bo dragi już nie jak odskocznia a realny posiłek, przyjmowane do ciała niczym powietrze. Dwa głębsze wdechy, by dać się nerwowości oddalić, choć pewien jest, że wkurwienie ćpuna jest nie do pominięcia przez czujne oczy. Nie przez te, które same drgają szaleńczą potrzebą konsumowania. Źrenice Shu, pożądające zapewne innych wrażeń, to i wciąż ich szukające, z maźnięciami chorobliwej fascynacji błądzące za niezaspokajalnym. Keita kręci głową i spojrzenie, dużo bardziej świadome, kieruje ku długiemu korytarzowi. Przećpane tęczówki rozmazują rzeczywistość, ale on przecież przyzwyczajony do świata naginającego struktury, przelewającego się przez palce jak lepka woda. Chciałby się w końcu od fizyczności odseparować, wraz z krwioobiegiem odciąć od dudniącego miasta. Nikt jednak nie życzy sobie trupa w mieszkaniu. Nawet Isayama, który teraz jak to zwierzę drapieżne w jego ciało wpatrzony z ponurą łapczywością. Złość u Keity miesza się z pobłażliwym uśmiechem, albo nie… Rozbawienie jest następstwem nagle wykwitłego wkurwienia. Bo na nowo wraca świadomość, że ktoś jemu wyznacza zasady, ze ktoś jemu nakreśla linię życia. Ścieżkę, która już dawno powinna zostać zamknięta ślepym zaułkiem. Może dlatego właśnie ucieka w bezpieczniejsze tory rozmowy. Te, które nie oscylują wokół niego samego a kogoś, kogo nie zna. Kogoś, kto o imieniu tak mu obcym, o zapachu zbyt teraz obecnym, świadczy, że nie on, nie Keita jest tutaj najważniejszy. Oddycha z ulgą, bo bycie jedynie skrawkiem życia drugiego człowieka bywa jest łatwiejsze. Akira. Podbródek w wolnym geście potwierdza, że słowo dotarło. Dotarło, ale nie wniosło w głowę nic więcej, prócz trzech sylab bez emocji, bez powiązania tychże z realną istotą. Istnienie jej cienkie jak papier ryżowy; jak dusza, która z ciała nie zdążyła jeszcze ulecieć, ale siłą ku niemu wróciła. W końcu — jak on sam, gdy z przymusem przytrzymywany przy życiu, na ludzkim podole, gdzie tęskno mu do spokoju umierania. A co dalej? Jebać dalej.
Stara się w oczach Isayamy dostrzec coś, przebłysk większego ku Akirze uczucia, ale świadomość jego zderza się ze ścianą źrenic. Te czarne i nieprzeniknione, jakby nie tylko ciekawość, ale całego siebie weń upuszczał. Monotonia głosu nie pomaga. Nie zarysowuje. Jedynie spaja z imieniem więcej niepewności, więcej niewypowiedzianych pytań, których nie ma ochoty zadawać. Bo te niczego nie przyniosą. Jedynie słowa. Zawoalowane w cwaniactwo Shu słowa bez najistotniejszego w rozmowie elementu — prawdy. Przykrywa więc białka maźniętymi sinizną powiekami i ponownie upuszcza powietrze. Z delikatnie rozchylonych warg upływa fragment duszy, który zmieszany został z oddechem w płucach. Te podziurawione nikotyną szeleszczą przy głębszych zaciągnięciach, ale tego nie czuje. Nie przyjmuje do świadomości kwestii rozpadającego się ciała. To niczym silnik starej maszyny wciąż na chodzie, na moment przed ostatnim zakrętem.
Ma rację Isayama, do którego myśli Keita nie ma dostępu, że większość ludzi ta “bezpańskość” boli. Ale on już od dawna do większości nie przynależy. Zapomniany jak pies przy rozpadającej się budzie, przyzwyczaił się do ciężkiej, ale w niej i wyswobadzającej samotności. Przynależenie do Kyōken jest uciążliwe. Bynajmniej chodzi w tej kwestii o lojalność. Ta była przydatna. Najtrudniejszym elementem stawała się odpowiedzialność. Ciężka jak ołów współzależność od osób, w którego skład wchodziły głównie dzieci. W zmęczonym wyrazie Keita przejeżdża językiem po górnej linii zębów i rezygnuje z tematu duchów. Nie dlatego, że ten go przeraża, już nie, ale zwyczajnie stracił drugim ze światów zainteresowanie. Do nozdrzy dociera zapach nikotyny, który wyżera resztki świadomości a nałóg odzywa się niczym lew na sawannie. Źrenice ożywają i pędzą ku rozpalonej świeżym ogniem fajce, by zarysować szybko ulatujący z filtra dym. Niespodziewane uniesienie ręki, gest szybszy niż jego wszystkie wcześniejsze. Sięga papierosa.
— Daj — mówi zdając sobie sprawę z ironii sytuacji, gdy przed momentem odcięto go od potrzebniejszych używek. — Po co ci oni? — A jednak. Ciąży na nim ciekawość, której nie jest w stanie wyplenić. Próba zrozumienia, co kieruje Isayamą wsunięta zostaje w rozmowę jak niepoprawny splot. — Yūrei. To, że masz do nich dziwne… przywiązanie, obaj wiemy. Ale tak na dłuższą, praktyczną metę, po chuj? — Sam przecież mógłby, gdyby chciał, przygarnąć ich dziesiątki. Mimo to wolał samotność, brak zobowiązań, brak wspomnianej obroży. Chyba. Absurdalny, rozbawiony uśmiech wspina się na zwilżone językiem usta. Chwilę później zabawne parsknięcie wyślizguje się z pomiędzy warg.
— Zostanę? — powtarza po mężczyźnie a tym samym przekręca jego neutralny, acz zarówno autorytarny ton na ten pobłażliwy. — Może i zostanę — dopowiada śmielej zakleszczając na rozmówcy rozbawiony wzrok. — Ale nie przyzwyczajaj się.
Wraz z ciałem nachyla się ku niemu zagubiony kłębek papierosowego dymu. Zachwiana narkotykami logika podpowiada, by się odsunął, ale chciwe nozdrza podążają za posmakiem nikotyny. Parsknięcie. Krótkie, szczeniackie parsknięcie wysyczane zostaje z głębi gardła, gdy słyszy o zaoferowanej pomocy. Niech mu będzie. Niech stanie się jego samarytaninem, zbawcą, opiekunem. Niech stanie się czymkolwiek, co przyzwoli mu otworzyć drzwi ku rzeczywistości ciekawszej, brutalniejszej, tak teraz potrzebnej.
Kiedy wargi spajają się z jego ustami, kiedy paznokcie jak szpony znaczą wygiętą szyję, on uśmiecha się zamykając pocałunek zadowolonym warkotem. Chrobotanie w gardle nie ustaje, kiedy niesiony chwilą wtapia się w przyjemnie ciepłe uczucia dotarcia do celu. I może rzeczywiście ten chory w fiksację mężczyzna jest jego najprawdziwszym aniołem, któremu z wdzięcznością wręczy sznurki kierujące ciałem. Ale jeszcze nie. Jeszcze nimi kontroluje, gdy dłonie wpierw delikatnie muskają męską żuchwę, z czasem niesione elektryzującym porywem wpełzają paliczkami na potylicę, wplątują się między czarne kosmyki. Druga z dłoni pędzi tam, gdzie najpotrzebniejszy narkotyk. Spomiędzy zakleszczających się na papierze paliczków wyłuskuje dopalającą się fajkę.
— Rozdajecie karty członkowskie? — pyta, ale pytanie to niczym więcej jak słowną zaczepką, gdy niezapowiedzianie odrywa się od drugiej twarzy i przy dłoni równie energicznie przeniesionej z karku na tamtego klatkę piersiową, wędruje kącikiem wilgotnych ust w górę. Krótki przerywnik, gdy język sięga po pozostałości nikotyny przelane na wargi. Jak zwycięzca dzierżąc papierosa, mocniej naciska na klatkę piersiową, samemu przenosząc ciężar własnego ciała na to drugie. Ręce niczym struny, gdy napiera na nie narkotyk skryty w pędzących w krwioobiegu krwinkach. Siła, której nie kontroluje przewraca Isayamę na plecy, by samemu nachylić się nań ze spokojnym acz dziecięco rozbawionym wzrokiem. Ostatni buch przelany na język, gdy oddaje fajkę pomiędzy tamtego wargi.
— Prysznic — informuje tylko, gdy nie wiedzieć kiedy zawisając nad mężczyzną w rozkroku, stopy na nowo kładzie na ziemi. Wyciąga się i już bez słowa ginie w korytarzu prowadzącym do łazienki. Zabawne. Ostatnim razem obiecywał sobie, że tu nie wróci. Po moim trupie, parsknął. Keita kręci głową ni to w rozbawieniu, ni irytacji.
Yōzei-Genji Madhuvathi, Himura Akira, Isayama Shūsei, Yakushimaru Seiga and Zhiva Elin szaleją za tym postem.
"Po co ci oni?" zabrzęczało niczym owad na linii słuchu, musnęło małżowinę i wsuwało się głębiej, wprost w smolistą masę myśli, kiedy na źrenicy zacisnął się miodny pierścień, iskrą przecinając spojrzenie. Wspomnienie niczym falujące nad rozgrzanym asfaltem powietrze pozostawiło na wargach uśmiech, niebezpiecznie zawieszający się, jak wisielcza pętla, w kąciku ust Hinote. Doskonale pamiętał pierwszy jęk i astmatyczny oddech tuż nad swoim uchem. Rozszarpaną przerażeniem noc, kiedy wrażenie czyjejś obecności ścieliło się w swądzie medykamentów i środków do dezynfekcji, które przegryzały się przez sztywność szpitalnej pościeli, do której skóra lepiła się zroszona potem nie tylko wywołanym lękiem, ale i pochłaniającą umysł gorączką, zdającą się trawić również i ciało, siekąc je żywym ogniem, który miał już przy nim pozostać.
Yurei. Tak bardzo mu podobne. Targane głodem przeżywania, który odczłowieczał i owijał się ciasno niczym rzemienie wokół spiętych mięśni, przebijając skórę i gojąc się razem z nią, wrastając w śliskie ścięgna, zgrubiałymi wężami znacząc ciało. Ciało, które błagało o kolejny splot, o kolejne zniewolenie w uścisku.
— No właśnie z racji na tę praktyczną kwestię. — Westchnienie w głębokim tonie ścieli się łagodnie, niosąc głos ku białym kłom w leniwej niechęci, podtykając pod ostre szpice słowa niczym ofiarę. Chociaż zgłoski są kłamstwem, przeżartym nim niczym kości objęte nowotworem ziejąc swoim podziurawionym obrazem, wibracja dźwięku muska i rozbija się w eterze statycznie. Niewzruszony. Jak zawsze, kiedy musi przemawiać. Tak dziwnie, tak silnie zaciskając w sobie liżącą organy pożogę; odcinając się nagle od wewnętrznego żaru, przybierając chłodną intonację, która mogła świadczyć albo o zbliżającym się niebezpiecznym wybuchu, albo o próbie kontrolowania ruchów wężowatego ciała, które korpusem owija język. Niczym ksiądz ważący każdą frazę boską, jaka uderzała wpierw o chłodną taflę alabastrowego marmuru ołtarza, zanim jego własna plugawość złączyła się ze złotem kielicha, spijając krwistość wina. — Tam, gdzie nie mogę iść ja, zawsze pójdzie yurei, które nie ma już nic do stracenia. Żyjemy w słodkiej symbiozie. Ja zapewniam im dostatnie „życie”, a one ofiarowują mi swoją przydatność. — Spleśniała duchota oddechu topielców, rzężenie spopielonej krtani zwęglonych ciał oraz zalane krwią strony głosowe wszystkich tych, którzy swoje drugie życie poświęcili Isayamie, spłynęła w kącik ust, kierując go ku nieodgadnionemu spojrzeniu, pobłyskując rozbawionym uśmiechem. Bo Hinoto doskonale wie, że wykorzystuje każdy żywot i tłamsi go w swojej dłoni, pod własnym naporem zdusza i niszczy, karmiąc się nawet najmniejszym przejawem gniewu, jaki otula martwe serca. Zlizuje popiół, jaki pozostaje po każdym istnieniu, jakie nie wytrzymuje naporu jego destrukcyjnej siły. Bo JEGO życie jest zbyt cenne. Tylko i wyłącznie jego jest warte czegokolwiek. Pochylenia czoła, ukłonu, kwiecistego ołtarza.
I choćby chciał mu zdradzić prawdę, wie, że nie będzie to miało sensu, bo Keita go nie zrozumie. Nawet jeżeli bardzo tego pragnął, różnił się od Isayamy jego skostniałej wrażliwości, która jedynie przy tych słabych i bardziej zagubionych niż on sam potrafiła odtajać; roztopić zlodowaciałą warstwę nakładającą się szronem na duszę i tchnąć poczucie, że jeszcze żyje. Że jeszcze dycha, że jeszcze między wargami drga gorący oddech, zbierając kropelki lepkiej śliny na wybrzuszone napięcie języka. Wszystko jednak kosztem tych, którzy własne życie, to pierwsze, zdążyli już utracić. Przez tę pechowość ponownego narodzenia się, spragnieni ciała własnego i swojej dawnej formy, wpadali między palce Hinote, które początkowo zdawały się czułe i delikatne, aby kilka nanosekund później brnąć boleśnie w nową ich historię, zaciskając się wokół nadgarstków czy to na krtani, wymagając posłuszeństwa i tresując swoje yurei jak nieposłuszne szczenięta, skomlące pod ciężkim, nieugiętym spojrzeniem. Chciałby może i opowiedzieć Keicie o tym, jak rozczulająca potrafi być ludzka żałosność, jak grymas smutku potrafi rozbudzać jego niespokojną duszę; przyozdabiając twarz, nadając jej wyrazu zmysłowo rozkosznego, tego, którego źrenice łakną, w który chcą się wbijać pożądliwym impulsem — ale powstrzymuje się, bo wie, że mężczyzna przyklei to skojarzenie do samego siebie. Prawda jest taka, że zrobiłby to słusznie. Bo nie tylko udręczone przeszłością yurei rozbudzały fascynację Hinote, ale też ludzie, bardziej jeszcze słabi i nieprzydatni, opłakujący własne kruche życie, jakby te miało być jakkolwiek wyjątkowe. Jakby te miało mieć jakikolwiek sens, poza gniciem w swojej przydługiej męczarni na ziemi i końcowo wylądowaniem pod stopami innych, między wijącymi się śliskimi odłowami robaków, w ich małych paszczach, tląc się w ich mikro egzystencji.
Stalowe spojrzenie, w którym tli się w rozedrganiu rozbawienie, siąkło w rozgoniony splot włókien tęczówki Hinote. Nakarm mnie, podszeptuje myśl, kiedy kolejne tony głosu Goto rozpierają słodkie perfumy Akiry unoszące się swoją nienachalną nutą między ich ciałami. — Może się nie przyzwyczaję. — Słowa nikną w ślinie, jaką dzieli z Keitą i jaka ich jednoczy nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. W ruchu włosów, zagarniętych między bladość paliczków mężczyzny, Shu traci swój chłód, czując, jak skóra napina się na mięśniach, okalając ciasno, niczym lateksowy kostium. I kruche paznokcie niby to rozdzierają tę powłokę, smolistą masę, naleciałość, która opadła na niego dawien dawno, jeszcze przed Mirai, jeszcze przed pierwszym budynkiem, jaki lizał sadzą swoich działań, zanim jeszcze się narodził. Zanim jeszcze nitki przeznaczenia zawiązały się ciasnym supłem w jego imię.
To nie on miał być jego nepenthe; dzbanecznikiem, który pożarłby wspomnienia, przemienionym później na soczystą miazgę i podanym pod usta drżącą dłonią jako napój zapomnienia. Chociaż może i chciał, aby to w Keicie zamykały się wszystkie potrzeby i ziszczały się pragnienia. Między jego mięśniami ścielił się spokój. Jednak teraz Hinote spoglądał w te szare oczy nabiegłe krzywdą i trudem jak opite krwią kleszcze. Chciał go mieć na własność nie przez jakąkolwiek ludzką żądzę, a dla jego wygody; nie swojej, a Keity. — Plus darmowe miejsce parkingowe i bardziej ludzkie lokum. Nie musiałbyś zdychać jak pies w Nanashi. — Pół żart, żałosny. Zatęchłe, paskudne, obdarte z godności Nanashi. To którego Shusei tak bardzo nienawidził, ale do którego wracał, bo wszystkie ckliwe wspomnienia sprowadzały się do cienia dawnej i jedynej miłości, która zakorzeniła się na stałe w tym plugawym zakątku Fukkatsu. Nie krył się ze swoją niechęcią, z kroplą jadu, która zawisła gęsto na czubku języka, kiedy ten układał się w nazwę dzielnicy, znacząc każdą literę trupim swądem rysującym się w kształt liter.
Może to już tylko kalopsia, urojenie, jedynie pomyłka umysłu, że to, co widzi i to, kim jest Keita, jest pięknem. Chociaż może w zarysie ścięgien na szyi, wypukłości aorty, która odcina się na pobladłej od narkotycznego szału cienkiej skórze, jest zaklęta urokliwość większa od tej, którą mogą dojrzeć inni, wszyscy Ci poza Isayamą. I to może właśnie on widzi w Goto jego prawdziwość, która ujmuje najmocniej i najsilniej trzyma go przy nim. Ten zapach wycieńczenia, który tylko jemu jest znany i tylko on może zwietrzyć w powietrzu, rozkładając go na sklepieniu podniebienia w przesunięciu się spragnionego miękkości rozgrzanego ciała języka. W krótkim zrywie serce zapiera się nieco dłużej na klatce żeber; zatrzymuje się, przepuszczając przez żyły lawę, niby to gęstą smołę, rozgrzaną posokę, która buzuje pod skórą w paranoicznym pędzie zaślepienia. I chociaż plecy opadają ciężko na niewygodę kształtu sofy, będąc pod dłońmi i napiętym w zmęczeniu ciałem Keity; wie, że to nadal on ma kontrolę i to nadal on dyktuje ilość oddechów, jakie napełniają płuca cienistej egzystencji Goto. Smagane iskrami rozgrzanych metalicznych opiłków tęczówki, brną przez dym papierosa, wbijając się w zasinione wargi mężczyzny, śledząc ruch papierosowego filtra odciąganego od ich zarysu. Sekundy płyną, mijają ich nieubłaganie, chociaż znaczenie ich już dawno zatraciło się i rozmazało, niczym smuga rysowana węglem na chropowatym płótnie, pod opuszkami palców; bo mógłby Hinote narysować Keitę na nowo, na swój sposób, swoim dotykiem, swoim pożądaniem i głodem. Pokazać mu, dlaczego zęby chcą tak namiętnie zagłębić się w jego skórę, w słodycz jej oporu, dlaczego palcom tak tęskno jest za krągłymi wypukłościami szkieletu, który ukrywa się pod bladością skóry napinającej się na kręgach, kiedy szyja wyciąga się za pochyloną twarzą. Paliczki najchętniej objęłyby zarys karku, ściągając go w uniżającej pozycji niżej, ale słowa, które płyną razem ze śliną w labiryntach czułego języka, który odbija się od podniebienia Keity, są ważne, chociaż tak cholernie niepotrzebne i niechciane. Zaciska więc Isayama wargi na okręgu miękkiej, gąbczastej tkanki, zaciągając się zamaszyście, pozwalając gęstemu dymowi powrócić do macierzy. Bo tylko tego dymu mu brakuje, kiedy już i tak organy pożera ogień. Niech ten jeszcze wyniszczy mocniej, niech całkowicie zastąpi tlen, wyprze go, wymarzę z pamięci. Niech w zawiłości swoich kłębów zdusi człowieczeństwo.
Palce zacisnęły się na resztce pergaminu wokół tytoniu, miażdżąc go w kryształowej popielnicy. Bo prysznic zdaje się ważniejszy i bardziej słuszny. Prysznic, którego i Shu potrzebuje, żeby zmyć z siebie wrzaski Mirai ciągnące się jak mysie ogony. Nie jest mu śpieszno, kiedy palce układają się na bawełnianym materialnie dresu, który przerzuca przez ramię. Bo nie tylko dla siebie zbiera komplet czarnego odzienia, ale też dla Keity, którego obecność już znaczy się w tle srebrzystym szumem kropli. I zanim jeszcze stopy przemierzą korytarz, w głowie Isayamy już nakreśla się zarys ramion smaganych wodą, która jednostajnym ciągiem przecina plecy, brnąc dalej, uspokajając nerwowość drgań mięśni kochanka. Tkanina wydaje się niepotrzebna. Znów, kolejny element, który powinien zniknąć. Nie istnieć; a jednak na przekór wszystkiemu trwa i drażni zmysły.
Barczysta postura wsuwa się do łazienki za Keitą, układając dwa identyczne komplety ubrań na płaszczyznę pralki, tak samo smoliście czarne, tak samo złożone w żołnierską kostkę, tak samo przynależne do Hinote i pachnące nim, nawet jeżeli ledwo ściągnięte z żyłkowatych linek na balkonie, ale pamiętające zarys jego ciała. I nie trzeba mu nic więcej, bo dłoń już sięgnęła strumieniowi wodu, ku gorącu w kabinie, palcami badając jej temperaturę, wzrokiem błądząc ku twarzy mężczyzny. Czy myślał, że będzie teraz sam, bez niego, samotny, w jego własnym mieszkaniu? Dał mu jednak czas, kilka sekund, kiedy wilgotna dłoń i jej zmoczone w cieple wilgotności opuszki sięgnęły ku własnej koszulce, odrywając ją od ciała i odrzucając na kosz, ukazując lśniące blizny znaczące korpus, napiętość mięśni, która nie odpuszczała od momentu, w którym śliskość języka przebrnęła przez podbrzusze wplatając się w żar skąpanego w jękliwej destrukcji pubu Nanashi. Nie, nie oderwał od niego obsydianowej źrenicy, która zapierała się w szarości spojrzenia, spełzając raz po raz na naznaczenie tatuażu na twarzy. Nie lubił go. Nie potrafił go zaakceptować. Chciał, żeby zniknął. Chrzęst srebrnej klamry paska zagryzł się z szumem, pozwalając spodniom opaść znów poniżej linii bioder, tam, gdzie wcześniej palce Goto drążyły namiętne tunele, w grudniowym poranku odznaczając się swoją zapalczywością. Głodem. Pożądaniem. Znienawidzeniem własnego życia, które Shu chciał przyjąć jako własne.
Yurei. Tak bardzo mu podobne. Targane głodem przeżywania, który odczłowieczał i owijał się ciasno niczym rzemienie wokół spiętych mięśni, przebijając skórę i gojąc się razem z nią, wrastając w śliskie ścięgna, zgrubiałymi wężami znacząc ciało. Ciało, które błagało o kolejny splot, o kolejne zniewolenie w uścisku.
— No właśnie z racji na tę praktyczną kwestię. — Westchnienie w głębokim tonie ścieli się łagodnie, niosąc głos ku białym kłom w leniwej niechęci, podtykając pod ostre szpice słowa niczym ofiarę. Chociaż zgłoski są kłamstwem, przeżartym nim niczym kości objęte nowotworem ziejąc swoim podziurawionym obrazem, wibracja dźwięku muska i rozbija się w eterze statycznie. Niewzruszony. Jak zawsze, kiedy musi przemawiać. Tak dziwnie, tak silnie zaciskając w sobie liżącą organy pożogę; odcinając się nagle od wewnętrznego żaru, przybierając chłodną intonację, która mogła świadczyć albo o zbliżającym się niebezpiecznym wybuchu, albo o próbie kontrolowania ruchów wężowatego ciała, które korpusem owija język. Niczym ksiądz ważący każdą frazę boską, jaka uderzała wpierw o chłodną taflę alabastrowego marmuru ołtarza, zanim jego własna plugawość złączyła się ze złotem kielicha, spijając krwistość wina. — Tam, gdzie nie mogę iść ja, zawsze pójdzie yurei, które nie ma już nic do stracenia. Żyjemy w słodkiej symbiozie. Ja zapewniam im dostatnie „życie”, a one ofiarowują mi swoją przydatność. — Spleśniała duchota oddechu topielców, rzężenie spopielonej krtani zwęglonych ciał oraz zalane krwią strony głosowe wszystkich tych, którzy swoje drugie życie poświęcili Isayamie, spłynęła w kącik ust, kierując go ku nieodgadnionemu spojrzeniu, pobłyskując rozbawionym uśmiechem. Bo Hinoto doskonale wie, że wykorzystuje każdy żywot i tłamsi go w swojej dłoni, pod własnym naporem zdusza i niszczy, karmiąc się nawet najmniejszym przejawem gniewu, jaki otula martwe serca. Zlizuje popiół, jaki pozostaje po każdym istnieniu, jakie nie wytrzymuje naporu jego destrukcyjnej siły. Bo JEGO życie jest zbyt cenne. Tylko i wyłącznie jego jest warte czegokolwiek. Pochylenia czoła, ukłonu, kwiecistego ołtarza.
I choćby chciał mu zdradzić prawdę, wie, że nie będzie to miało sensu, bo Keita go nie zrozumie. Nawet jeżeli bardzo tego pragnął, różnił się od Isayamy jego skostniałej wrażliwości, która jedynie przy tych słabych i bardziej zagubionych niż on sam potrafiła odtajać; roztopić zlodowaciałą warstwę nakładającą się szronem na duszę i tchnąć poczucie, że jeszcze żyje. Że jeszcze dycha, że jeszcze między wargami drga gorący oddech, zbierając kropelki lepkiej śliny na wybrzuszone napięcie języka. Wszystko jednak kosztem tych, którzy własne życie, to pierwsze, zdążyli już utracić. Przez tę pechowość ponownego narodzenia się, spragnieni ciała własnego i swojej dawnej formy, wpadali między palce Hinote, które początkowo zdawały się czułe i delikatne, aby kilka nanosekund później brnąć boleśnie w nową ich historię, zaciskając się wokół nadgarstków czy to na krtani, wymagając posłuszeństwa i tresując swoje yurei jak nieposłuszne szczenięta, skomlące pod ciężkim, nieugiętym spojrzeniem. Chciałby może i opowiedzieć Keicie o tym, jak rozczulająca potrafi być ludzka żałosność, jak grymas smutku potrafi rozbudzać jego niespokojną duszę; przyozdabiając twarz, nadając jej wyrazu zmysłowo rozkosznego, tego, którego źrenice łakną, w który chcą się wbijać pożądliwym impulsem — ale powstrzymuje się, bo wie, że mężczyzna przyklei to skojarzenie do samego siebie. Prawda jest taka, że zrobiłby to słusznie. Bo nie tylko udręczone przeszłością yurei rozbudzały fascynację Hinote, ale też ludzie, bardziej jeszcze słabi i nieprzydatni, opłakujący własne kruche życie, jakby te miało być jakkolwiek wyjątkowe. Jakby te miało mieć jakikolwiek sens, poza gniciem w swojej przydługiej męczarni na ziemi i końcowo wylądowaniem pod stopami innych, między wijącymi się śliskimi odłowami robaków, w ich małych paszczach, tląc się w ich mikro egzystencji.
Stalowe spojrzenie, w którym tli się w rozedrganiu rozbawienie, siąkło w rozgoniony splot włókien tęczówki Hinote. Nakarm mnie, podszeptuje myśl, kiedy kolejne tony głosu Goto rozpierają słodkie perfumy Akiry unoszące się swoją nienachalną nutą między ich ciałami. — Może się nie przyzwyczaję. — Słowa nikną w ślinie, jaką dzieli z Keitą i jaka ich jednoczy nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. W ruchu włosów, zagarniętych między bladość paliczków mężczyzny, Shu traci swój chłód, czując, jak skóra napina się na mięśniach, okalając ciasno, niczym lateksowy kostium. I kruche paznokcie niby to rozdzierają tę powłokę, smolistą masę, naleciałość, która opadła na niego dawien dawno, jeszcze przed Mirai, jeszcze przed pierwszym budynkiem, jaki lizał sadzą swoich działań, zanim jeszcze się narodził. Zanim jeszcze nitki przeznaczenia zawiązały się ciasnym supłem w jego imię.
To nie on miał być jego nepenthe; dzbanecznikiem, który pożarłby wspomnienia, przemienionym później na soczystą miazgę i podanym pod usta drżącą dłonią jako napój zapomnienia. Chociaż może i chciał, aby to w Keicie zamykały się wszystkie potrzeby i ziszczały się pragnienia. Między jego mięśniami ścielił się spokój. Jednak teraz Hinote spoglądał w te szare oczy nabiegłe krzywdą i trudem jak opite krwią kleszcze. Chciał go mieć na własność nie przez jakąkolwiek ludzką żądzę, a dla jego wygody; nie swojej, a Keity. — Plus darmowe miejsce parkingowe i bardziej ludzkie lokum. Nie musiałbyś zdychać jak pies w Nanashi. — Pół żart, żałosny. Zatęchłe, paskudne, obdarte z godności Nanashi. To którego Shusei tak bardzo nienawidził, ale do którego wracał, bo wszystkie ckliwe wspomnienia sprowadzały się do cienia dawnej i jedynej miłości, która zakorzeniła się na stałe w tym plugawym zakątku Fukkatsu. Nie krył się ze swoją niechęcią, z kroplą jadu, która zawisła gęsto na czubku języka, kiedy ten układał się w nazwę dzielnicy, znacząc każdą literę trupim swądem rysującym się w kształt liter.
Może to już tylko kalopsia, urojenie, jedynie pomyłka umysłu, że to, co widzi i to, kim jest Keita, jest pięknem. Chociaż może w zarysie ścięgien na szyi, wypukłości aorty, która odcina się na pobladłej od narkotycznego szału cienkiej skórze, jest zaklęta urokliwość większa od tej, którą mogą dojrzeć inni, wszyscy Ci poza Isayamą. I to może właśnie on widzi w Goto jego prawdziwość, która ujmuje najmocniej i najsilniej trzyma go przy nim. Ten zapach wycieńczenia, który tylko jemu jest znany i tylko on może zwietrzyć w powietrzu, rozkładając go na sklepieniu podniebienia w przesunięciu się spragnionego miękkości rozgrzanego ciała języka. W krótkim zrywie serce zapiera się nieco dłużej na klatce żeber; zatrzymuje się, przepuszczając przez żyły lawę, niby to gęstą smołę, rozgrzaną posokę, która buzuje pod skórą w paranoicznym pędzie zaślepienia. I chociaż plecy opadają ciężko na niewygodę kształtu sofy, będąc pod dłońmi i napiętym w zmęczeniu ciałem Keity; wie, że to nadal on ma kontrolę i to nadal on dyktuje ilość oddechów, jakie napełniają płuca cienistej egzystencji Goto. Smagane iskrami rozgrzanych metalicznych opiłków tęczówki, brną przez dym papierosa, wbijając się w zasinione wargi mężczyzny, śledząc ruch papierosowego filtra odciąganego od ich zarysu. Sekundy płyną, mijają ich nieubłaganie, chociaż znaczenie ich już dawno zatraciło się i rozmazało, niczym smuga rysowana węglem na chropowatym płótnie, pod opuszkami palców; bo mógłby Hinote narysować Keitę na nowo, na swój sposób, swoim dotykiem, swoim pożądaniem i głodem. Pokazać mu, dlaczego zęby chcą tak namiętnie zagłębić się w jego skórę, w słodycz jej oporu, dlaczego palcom tak tęskno jest za krągłymi wypukłościami szkieletu, który ukrywa się pod bladością skóry napinającej się na kręgach, kiedy szyja wyciąga się za pochyloną twarzą. Paliczki najchętniej objęłyby zarys karku, ściągając go w uniżającej pozycji niżej, ale słowa, które płyną razem ze śliną w labiryntach czułego języka, który odbija się od podniebienia Keity, są ważne, chociaż tak cholernie niepotrzebne i niechciane. Zaciska więc Isayama wargi na okręgu miękkiej, gąbczastej tkanki, zaciągając się zamaszyście, pozwalając gęstemu dymowi powrócić do macierzy. Bo tylko tego dymu mu brakuje, kiedy już i tak organy pożera ogień. Niech ten jeszcze wyniszczy mocniej, niech całkowicie zastąpi tlen, wyprze go, wymarzę z pamięci. Niech w zawiłości swoich kłębów zdusi człowieczeństwo.
Palce zacisnęły się na resztce pergaminu wokół tytoniu, miażdżąc go w kryształowej popielnicy. Bo prysznic zdaje się ważniejszy i bardziej słuszny. Prysznic, którego i Shu potrzebuje, żeby zmyć z siebie wrzaski Mirai ciągnące się jak mysie ogony. Nie jest mu śpieszno, kiedy palce układają się na bawełnianym materialnie dresu, który przerzuca przez ramię. Bo nie tylko dla siebie zbiera komplet czarnego odzienia, ale też dla Keity, którego obecność już znaczy się w tle srebrzystym szumem kropli. I zanim jeszcze stopy przemierzą korytarz, w głowie Isayamy już nakreśla się zarys ramion smaganych wodą, która jednostajnym ciągiem przecina plecy, brnąc dalej, uspokajając nerwowość drgań mięśni kochanka. Tkanina wydaje się niepotrzebna. Znów, kolejny element, który powinien zniknąć. Nie istnieć; a jednak na przekór wszystkiemu trwa i drażni zmysły.
Barczysta postura wsuwa się do łazienki za Keitą, układając dwa identyczne komplety ubrań na płaszczyznę pralki, tak samo smoliście czarne, tak samo złożone w żołnierską kostkę, tak samo przynależne do Hinote i pachnące nim, nawet jeżeli ledwo ściągnięte z żyłkowatych linek na balkonie, ale pamiętające zarys jego ciała. I nie trzeba mu nic więcej, bo dłoń już sięgnęła strumieniowi wodu, ku gorącu w kabinie, palcami badając jej temperaturę, wzrokiem błądząc ku twarzy mężczyzny. Czy myślał, że będzie teraz sam, bez niego, samotny, w jego własnym mieszkaniu? Dał mu jednak czas, kilka sekund, kiedy wilgotna dłoń i jej zmoczone w cieple wilgotności opuszki sięgnęły ku własnej koszulce, odrywając ją od ciała i odrzucając na kosz, ukazując lśniące blizny znaczące korpus, napiętość mięśni, która nie odpuszczała od momentu, w którym śliskość języka przebrnęła przez podbrzusze wplatając się w żar skąpanego w jękliwej destrukcji pubu Nanashi. Nie, nie oderwał od niego obsydianowej źrenicy, która zapierała się w szarości spojrzenia, spełzając raz po raz na naznaczenie tatuażu na twarzy. Nie lubił go. Nie potrafił go zaakceptować. Chciał, żeby zniknął. Chrzęst srebrnej klamry paska zagryzł się z szumem, pozwalając spodniom opaść znów poniżej linii bioder, tam, gdzie wcześniej palce Goto drążyły namiętne tunele, w grudniowym poranku odznaczając się swoją zapalczywością. Głodem. Pożądaniem. Znienawidzeniem własnego życia, które Shu chciał przyjąć jako własne.
Nigdy tego nie robił. Nigdy nie zastanawiał się, jak to jest być duszą, w której to formie nie czuje nic prócz pragnienia. Pożądania. Spełnienia jedynie celu, który niczym więcej a chorobliwą obsesją mającą zakończyć żywot wśród pół-martwych. Jakie to uczucie, gdy ciało – bo to już dawno pozostawione wśród ludzkiego mięsa, zapomniane gdzieś, rozrzucone, zakopane – nie czuje. Czy chodzą na własne groby? Czy oczyma pustymi jak dno rozkopanego dołu szukają resztek dawnych siebie? Czy on by tak robił? Myśli, że nie. Myśli, że gdyby życie dogasło jak zapałka, rozpalone szybko i przy skwierczeniu ognia gasnące, duszę ogarnąłby jedynie spokój. Bezcielesność musi być przyjemna. Kojarzy się dobrowolnym dryfowaniem po pustym, szerokim oceanie, gdzie nic innego a szelest wody i spokojny oddech. A on by raz jeszcze, raz jedyny, chciał zaciągnąć się powietrzem tak głęboko, prawdziwie. Do samego dna rozjebanych nikotyną płuc wpuścić zawiązki tlenu. Orzeźwiającego podmuchu znad bezkresnej wody, do której nigdy nie dotarł i nigdy nie dotrze. Wciąż wśród smrodu miasta, Nanashi, jak pozbawiona wolnej woli psina. I on rzeczywiście jak to truchło bez rozumu, ale tak jest lepiej, gdy życiem targa przypadek losu. Zrządzenie losu, tak mówią. I on temu zrządzeniu ufa jak najwierniejszy z wyznawców, bo do tej pory, a wcale się nie stara, przecież żyje. Brak tylko tego, co wcześniej podawano mu dłoniach innych — emocji. Wyłupane one z wnętrzności jak ryby naprędce wybebeszone.
Czuje, jak na szyi niczym pętla zawija się obwódka piwnych oczu. One jak kwas żołądkowy zapychają gardziel, więc kaszle jakby wykaszleć miał samego siebie. To podrażnione podniebienie woła o wodę, o złagodzenie każdego wdechu, który siłą wepchnięty był dalej, za migdałki. Ale jest mu przecież wszystko jedno. Pozwoli z siebie szpik wyssać i oddać w łapska gorszych. Dlatego może Shingetsu. Wspomnienie ognia trawiącego Mirai, prawie jego samego, jest jak obietnica lepszego jutra. Ułudna i zawistna, zapewne nieprawdziwa, ale rodząca pod sercem — ostatnio przeraźliwie wygaszonym — nadzieję. Już mu się odechciało walczyć o przysłowiowe “lepiej”. Bo po co mu lepiej, skoro i tak jest chujowo. Wybić się ze złego w mniej złe jest więc tym samym gównem, więc lepiej pozostać na dnie i pozwalać się tamże targać na różne sposoby.
Twarz Keity zdobi uśmiech. Gdy skromny wdech nikotyny rozwala płuca raz jeszcze, on poddaje się krótkiej fali rozbawienia. Niewielkiej. Jak ten ocean w letni dzień dobijający brzegu. Dziwne, bo i ślina jakaś słona, ale być może wciąż mająca w sobie posmak tamtego potu. Brudna cielesność. Tę zapewne lubił najbardziej. Bo jak już poddawać się życiu to w całej jego obrzydliwości. Może dlatego ta myśl o prysznicu, zamiast pomocna, wydaje się tak absurdalną. Lubi pozostawiony na ciele zapach. Palonych desek, śmierci zapewne, zgarniętej z zaułka erotyczności. Patrzy na swoje dłonie, gdzie w jednej z nich żarząca się fajka. Skóra na palcach pociachana pracą, ale też o pracy marząca. Nie pamięta, kiedy ostatnio był w warsztacie. Nie pamięta, kiedy ostatnio zajął się sobą jako człowiekiem. Zjadł, wyspał się, wziął ten pierdolony prysznic. Myśli więc, że pora wracać. Do egzystencji jako takiej. Wykluć się z fałszywego kokonu umierania, bo to jeszcze nie pora. Wie to. Jest za dużym tchórzem, by porwać się na własne życie, gdzie przez jego połowę narzekał, że go zostawiono. Bo skoro czuje żal, smutek, pustkę, gdzie pomiędzy tym drga nieopisywalne wkurwienie, to chyba wciąż mu zależy. Chyba, nie jest pewny. Bo jeśli opisać miałby to, na czym kładzie teraz swoją uwagę, nie byłby w stanie. Nie w perspektywie dłuższej niż dzisiejszy wieczór.
Spojrzenie na nowo spływa ku mężczyźnie pod nim leżącym. Jest jak ta właśnie zapluta obietnica, która wyszeptuje piękną przyszłość. Mieszkanie, hajs, zajęcie. Wszystko to, by nie zdychał w Nanashi rok kolejny, by dał się wynieść życiu wyżej niż pieprzona granica człowieczeństwa. Dlatego właśnie uśmiecha się a jest to rozbawienie lisie, już nie tak poddańcze, jakby znowu udało mu się zbiec przed pędzącym pociągiem. Całe życie na przekór, bo grozi śmierci jak samobójczy hochsztapler. Zrobię to, ha, zobaczysz, że zrobię. Ale nie zrobi. Wie to i śmierć, i on sam. Wiedzą to błyskające w świetle nowego dnia tęczówki Hinote. Pieprzonego wybawiciela, którego los zesłał jako kartę przetargową. Pociągniesz chwilę dłużej to dostaniesz nagrodę. I dostanie. Nagroda ścieli się pod nim jak najdroższy z dywanów. Dziwnie pasujący do otaczających ich kształtów. Brawura Isayamy ma podobnie bogaty wydźwięk. Jest przywilejem, bo nie każdy może pozwolić sobie na podobnie wyniosłe zachowania. Innym urwano by łby w połowie zdania, ale nie temu tutaj. Nie temu, który to właśnie te głowy ukręca. Piekielna bestia. Keita śmieje się cicho, gdy struny głosowe przeżarte nikotyną. Ile ich wypalił w ostatnim czasie? Nie pamięta.
Ciałem opada głębiej w drugie, zaciska uda na jego biodrach i osiada całym sobą, by raz jeszcze ugruntować się w sytuacji. Na początku cieleśnie. Nie wie, czy robi dobrze, ale rozcięcie na policzku już dużo wcześniej zdecydowało za niego. Pora na kolejny etap, w którym upodli się jeszcze bardziej. Przecież wie do czego zdolni są tamci. Przerysowani w miejskich legendach mordercy o twarzach poprzecinanych bruzdami. Brudne mordy, naciągnięte ścięgna, krew już nie czerwona a czarna za sprawą ciężkich narkotyków. Smoła ciężarem ciągnąca się przez żyły. Pulsująca chorobliwą chęcią posiadania — władzy, seksu, pieniędzy. Proste rzeczy, które w ludzkość wessane zostały z mlekiem matek. Matki te przewracają się w grobach, albo w snach jeśli żywe. To nie szkodzi. Dzieci to dzieci, wszystkie spaczone, a że niektórym spaczenie przeciągnięto dalej, w wiek nastoletni i później, to co poradzić. Nie dziwi się temu. Porzucone szczenięta zawsze lgną do ludzkiego, miękkiego dotyku. Tak jak on teraz. Za tę namiastkę czułości oddaje właśnie całego siebie. Od ścięgien począwszy na głowie skończywszy. Będzie grał w tę grę tak długo, jak mu na to śmierć pozwoli. Bo już nie życie. Od tego odcina się grubą linią. Granicą pomiędzy tym, co było a tym, co za moment będzie. Poza tym śmierć i jej darczyńcy — jak Hinote właśnie — zdają się altruistami. Idiotyczne, tak, ale z pozoru. Bo czy przebicie kołkiem serca zapijaczonej duszy nie jest jej uwolnieniem? Keita nachyla się nad nim po raz kolejny. Mięśnie nóg napinają się i chwytają ciężar ciała raz jeszcze. Na nowo. Przejmują wagę nie tylko sylwetki, ale nowych, podniecających decyzji. Nowej obietnicy śmierci, która zdaje się być ciekawszą niż spalenie wśród alkoholu, niż zaćpanie w zatęchłej piwnicy zwanej mieszkaniem. Mężczyzna oddaje w obce dłonie pojmaną wcześniej fajkę, by chwytem silniejszym, pewnym, złapać podbródek Shuseia w drugi uścisk i raz jeszcze wpić się w niego niby to dziękczynnie, ale zachłannie. Językiem sięga podniebienia, myślą nowego jutra. I śmieje się cicho, choć w samym pocałunku nie ma nic przecież zabawnego. Nie ma? Na odchodne przygryza dolną jego wargę, by już na zawsze spisać się na straty, a spijaną kroplą krwi powziąć decyzję o postawieniu parafki na ichniejszym cyrografie.
— Niech będzie.
Niech będzie. Woda sączy się rwanym strumieniem albo to już zmęczenie wyłącza neurony. Ciało uderza co druga kropla, kiedy on jak ta lalka rzucona lata temu w kąt topi się w narzuconej atmosferze. Jest mu dobrze. O dziwo, dobrze. Bo przez cienkie szyby okna w łazience sunie jasna poświata zimowego poranka. Jest dziesiąty grudnia. Data, o której zapomni miesiąc później, gdy już posłuszniej wpije się w strukturę nowego ugrupowania. Myśli o jednym. Albo o jednej. Głowę przeszywa wspomnienie spłoszonych jak u sarny oczu i nosa złamanego w zabawny, ale tak ładny przecież sposób. Musi jej powiedzieć. Ale to za chwilę. Za dzień, dwa, miesiące. Powie, ale najpierw upora się z decyzją jako taką. Palce zaczesują mokre włosy na potylicę a on spluwa słonawą śliną pod nogi. Przepłukuje gardło i raz jeszcze spomiędzy ust wypływa haust ciepławej wody. Od decyzji do decyzji a ta dzisiejsza wpaja w skórę coś, czego nie czuł dość dawno. Ekscytację. Młodzieńczą, nastoletnią ciekawość. Głupie rozbawienie nie uchodzi spod języka, ale pełznie dalej, ku spojrzeniu. To zapiera się na drugim, tym tlenionym złotem, kiedy wpuszcza go do wnętrza kabiny.
Przecież wiedział, że przyjdzie.
Jak to drapieżnik za ranną zwierzyną, za zapachem krwi, tak Shusei za dogorywającym człowiekiem. Półczłowiekiem, niemalże duchem. Bo to go pociągało najbardziej, tak? Tak myśli, a myśl, choć te bywają zgubne, zdaje się trafioną. Nie zdąży jednak zapytać, czy woli pieprzyć się z duchami, z człowiekiem, czy ze śmiercią w ogóle, bo niesiony nową dawką energii — Skąd? Sam nie wie. Zapewne prosto z grobu — zapiera się kłami na szyi Isayamy, gdy palce jak u drapieżnego ptaka chwycą linię męskiej talii. Czuje je. Pokaźną mapę blizn pod nie tyle opuszkami, a już w całości wygłodniałymi dłońmi, gdy rękoma ciągnie go bliżej. Ku sobie, żeby swoje wilgotne ciało osadzić na drugim, ale mniej spolegliwie a bardziej zachłannie. Jak ten pies, którego dźgnięto za wiele razy, ale wciąż gryzie z przywiązaniem. Dlatego ślad po kłach zaraz ugładza językiem, kolejną wilgocią niesioną przez sytuację, a i podbija pruderyjność gestu tym samym, suchym śmiechem. Wyżartym przez ogień — ten realny, ale i powstały z alkoholu, z dragów, ze wszystkich innych decyzji sprzed dwudziestu czterech godzin. Jak feniks z popiołów. I na tę myśl, tak głupią, tak sztampową, śmieje się głośniej, by z tym rozbawieniem wygiąć tamtego plecy dalej, ku zimym kafelkom. Raz jeszcze opada ku drugiemu ciału przy agresji prawej dłoni zapierającej się na wilgoci glazury; przy lewym udzie unoszonym wyżej, ku biodrom Hinote, by w te wbić się finalnie własnym podbrzuszem.
Czuje, jak na szyi niczym pętla zawija się obwódka piwnych oczu. One jak kwas żołądkowy zapychają gardziel, więc kaszle jakby wykaszleć miał samego siebie. To podrażnione podniebienie woła o wodę, o złagodzenie każdego wdechu, który siłą wepchnięty był dalej, za migdałki. Ale jest mu przecież wszystko jedno. Pozwoli z siebie szpik wyssać i oddać w łapska gorszych. Dlatego może Shingetsu. Wspomnienie ognia trawiącego Mirai, prawie jego samego, jest jak obietnica lepszego jutra. Ułudna i zawistna, zapewne nieprawdziwa, ale rodząca pod sercem — ostatnio przeraźliwie wygaszonym — nadzieję. Już mu się odechciało walczyć o przysłowiowe “lepiej”. Bo po co mu lepiej, skoro i tak jest chujowo. Wybić się ze złego w mniej złe jest więc tym samym gównem, więc lepiej pozostać na dnie i pozwalać się tamże targać na różne sposoby.
Twarz Keity zdobi uśmiech. Gdy skromny wdech nikotyny rozwala płuca raz jeszcze, on poddaje się krótkiej fali rozbawienia. Niewielkiej. Jak ten ocean w letni dzień dobijający brzegu. Dziwne, bo i ślina jakaś słona, ale być może wciąż mająca w sobie posmak tamtego potu. Brudna cielesność. Tę zapewne lubił najbardziej. Bo jak już poddawać się życiu to w całej jego obrzydliwości. Może dlatego ta myśl o prysznicu, zamiast pomocna, wydaje się tak absurdalną. Lubi pozostawiony na ciele zapach. Palonych desek, śmierci zapewne, zgarniętej z zaułka erotyczności. Patrzy na swoje dłonie, gdzie w jednej z nich żarząca się fajka. Skóra na palcach pociachana pracą, ale też o pracy marząca. Nie pamięta, kiedy ostatnio był w warsztacie. Nie pamięta, kiedy ostatnio zajął się sobą jako człowiekiem. Zjadł, wyspał się, wziął ten pierdolony prysznic. Myśli więc, że pora wracać. Do egzystencji jako takiej. Wykluć się z fałszywego kokonu umierania, bo to jeszcze nie pora. Wie to. Jest za dużym tchórzem, by porwać się na własne życie, gdzie przez jego połowę narzekał, że go zostawiono. Bo skoro czuje żal, smutek, pustkę, gdzie pomiędzy tym drga nieopisywalne wkurwienie, to chyba wciąż mu zależy. Chyba, nie jest pewny. Bo jeśli opisać miałby to, na czym kładzie teraz swoją uwagę, nie byłby w stanie. Nie w perspektywie dłuższej niż dzisiejszy wieczór.
Spojrzenie na nowo spływa ku mężczyźnie pod nim leżącym. Jest jak ta właśnie zapluta obietnica, która wyszeptuje piękną przyszłość. Mieszkanie, hajs, zajęcie. Wszystko to, by nie zdychał w Nanashi rok kolejny, by dał się wynieść życiu wyżej niż pieprzona granica człowieczeństwa. Dlatego właśnie uśmiecha się a jest to rozbawienie lisie, już nie tak poddańcze, jakby znowu udało mu się zbiec przed pędzącym pociągiem. Całe życie na przekór, bo grozi śmierci jak samobójczy hochsztapler. Zrobię to, ha, zobaczysz, że zrobię. Ale nie zrobi. Wie to i śmierć, i on sam. Wiedzą to błyskające w świetle nowego dnia tęczówki Hinote. Pieprzonego wybawiciela, którego los zesłał jako kartę przetargową. Pociągniesz chwilę dłużej to dostaniesz nagrodę. I dostanie. Nagroda ścieli się pod nim jak najdroższy z dywanów. Dziwnie pasujący do otaczających ich kształtów. Brawura Isayamy ma podobnie bogaty wydźwięk. Jest przywilejem, bo nie każdy może pozwolić sobie na podobnie wyniosłe zachowania. Innym urwano by łby w połowie zdania, ale nie temu tutaj. Nie temu, który to właśnie te głowy ukręca. Piekielna bestia. Keita śmieje się cicho, gdy struny głosowe przeżarte nikotyną. Ile ich wypalił w ostatnim czasie? Nie pamięta.
Ciałem opada głębiej w drugie, zaciska uda na jego biodrach i osiada całym sobą, by raz jeszcze ugruntować się w sytuacji. Na początku cieleśnie. Nie wie, czy robi dobrze, ale rozcięcie na policzku już dużo wcześniej zdecydowało za niego. Pora na kolejny etap, w którym upodli się jeszcze bardziej. Przecież wie do czego zdolni są tamci. Przerysowani w miejskich legendach mordercy o twarzach poprzecinanych bruzdami. Brudne mordy, naciągnięte ścięgna, krew już nie czerwona a czarna za sprawą ciężkich narkotyków. Smoła ciężarem ciągnąca się przez żyły. Pulsująca chorobliwą chęcią posiadania — władzy, seksu, pieniędzy. Proste rzeczy, które w ludzkość wessane zostały z mlekiem matek. Matki te przewracają się w grobach, albo w snach jeśli żywe. To nie szkodzi. Dzieci to dzieci, wszystkie spaczone, a że niektórym spaczenie przeciągnięto dalej, w wiek nastoletni i później, to co poradzić. Nie dziwi się temu. Porzucone szczenięta zawsze lgną do ludzkiego, miękkiego dotyku. Tak jak on teraz. Za tę namiastkę czułości oddaje właśnie całego siebie. Od ścięgien począwszy na głowie skończywszy. Będzie grał w tę grę tak długo, jak mu na to śmierć pozwoli. Bo już nie życie. Od tego odcina się grubą linią. Granicą pomiędzy tym, co było a tym, co za moment będzie. Poza tym śmierć i jej darczyńcy — jak Hinote właśnie — zdają się altruistami. Idiotyczne, tak, ale z pozoru. Bo czy przebicie kołkiem serca zapijaczonej duszy nie jest jej uwolnieniem? Keita nachyla się nad nim po raz kolejny. Mięśnie nóg napinają się i chwytają ciężar ciała raz jeszcze. Na nowo. Przejmują wagę nie tylko sylwetki, ale nowych, podniecających decyzji. Nowej obietnicy śmierci, która zdaje się być ciekawszą niż spalenie wśród alkoholu, niż zaćpanie w zatęchłej piwnicy zwanej mieszkaniem. Mężczyzna oddaje w obce dłonie pojmaną wcześniej fajkę, by chwytem silniejszym, pewnym, złapać podbródek Shuseia w drugi uścisk i raz jeszcze wpić się w niego niby to dziękczynnie, ale zachłannie. Językiem sięga podniebienia, myślą nowego jutra. I śmieje się cicho, choć w samym pocałunku nie ma nic przecież zabawnego. Nie ma? Na odchodne przygryza dolną jego wargę, by już na zawsze spisać się na straty, a spijaną kroplą krwi powziąć decyzję o postawieniu parafki na ichniejszym cyrografie.
— Niech będzie.
Niech będzie. Woda sączy się rwanym strumieniem albo to już zmęczenie wyłącza neurony. Ciało uderza co druga kropla, kiedy on jak ta lalka rzucona lata temu w kąt topi się w narzuconej atmosferze. Jest mu dobrze. O dziwo, dobrze. Bo przez cienkie szyby okna w łazience sunie jasna poświata zimowego poranka. Jest dziesiąty grudnia. Data, o której zapomni miesiąc później, gdy już posłuszniej wpije się w strukturę nowego ugrupowania. Myśli o jednym. Albo o jednej. Głowę przeszywa wspomnienie spłoszonych jak u sarny oczu i nosa złamanego w zabawny, ale tak ładny przecież sposób. Musi jej powiedzieć. Ale to za chwilę. Za dzień, dwa, miesiące. Powie, ale najpierw upora się z decyzją jako taką. Palce zaczesują mokre włosy na potylicę a on spluwa słonawą śliną pod nogi. Przepłukuje gardło i raz jeszcze spomiędzy ust wypływa haust ciepławej wody. Od decyzji do decyzji a ta dzisiejsza wpaja w skórę coś, czego nie czuł dość dawno. Ekscytację. Młodzieńczą, nastoletnią ciekawość. Głupie rozbawienie nie uchodzi spod języka, ale pełznie dalej, ku spojrzeniu. To zapiera się na drugim, tym tlenionym złotem, kiedy wpuszcza go do wnętrza kabiny.
Przecież wiedział, że przyjdzie.
Jak to drapieżnik za ranną zwierzyną, za zapachem krwi, tak Shusei za dogorywającym człowiekiem. Półczłowiekiem, niemalże duchem. Bo to go pociągało najbardziej, tak? Tak myśli, a myśl, choć te bywają zgubne, zdaje się trafioną. Nie zdąży jednak zapytać, czy woli pieprzyć się z duchami, z człowiekiem, czy ze śmiercią w ogóle, bo niesiony nową dawką energii — Skąd? Sam nie wie. Zapewne prosto z grobu — zapiera się kłami na szyi Isayamy, gdy palce jak u drapieżnego ptaka chwycą linię męskiej talii. Czuje je. Pokaźną mapę blizn pod nie tyle opuszkami, a już w całości wygłodniałymi dłońmi, gdy rękoma ciągnie go bliżej. Ku sobie, żeby swoje wilgotne ciało osadzić na drugim, ale mniej spolegliwie a bardziej zachłannie. Jak ten pies, którego dźgnięto za wiele razy, ale wciąż gryzie z przywiązaniem. Dlatego ślad po kłach zaraz ugładza językiem, kolejną wilgocią niesioną przez sytuację, a i podbija pruderyjność gestu tym samym, suchym śmiechem. Wyżartym przez ogień — ten realny, ale i powstały z alkoholu, z dragów, ze wszystkich innych decyzji sprzed dwudziestu czterech godzin. Jak feniks z popiołów. I na tę myśl, tak głupią, tak sztampową, śmieje się głośniej, by z tym rozbawieniem wygiąć tamtego plecy dalej, ku zimym kafelkom. Raz jeszcze opada ku drugiemu ciału przy agresji prawej dłoni zapierającej się na wilgoci glazury; przy lewym udzie unoszonym wyżej, ku biodrom Hinote, by w te wbić się finalnie własnym podbrzuszem.
Yakushimaru Seiga and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.
„Niech będzie." Brzmi w uszach przepełnione satysfakcją, która liże przeświadczenie mężczyzny, że właśnie dokonał czegoś dobrego. Dobro zapewne rozumie inaczej niż inni. Bo to jego w odmienny sposób smakuje, niż te, którym karmili tych innych rodzice, nauczyciele, przypadkowi przechodni, których ramiona raz za razem trafiały w sztywny korpus. Duchy przeszłości, pozostawiające na ciele drobne meszki, kreśląc ich bieg za uchem. Nieznośnym smyraniem znacząc swój kierunek, wprost ku umysłowi, w miękkość mózgu. Nawet kiedy uda się pod paznokciem zgnieść korpus owada, wrażenie jego istnienia nadal fantomowym odczuciem irytuje, smaga skórę, zostawiając na niej nieprzyjemne odczucie. Jakby już gnił, za życia, raz połowicznie utraconego.
Łaknie kolejnych pocałunków, kiedy życiowa energia formuje się w kropli krwi na brzegu wargi. Powinien go rozszarpać rozkosznie w zamian za każde ukąszenie, każde naruszenie ciała. Mami go to gdy we włosy wpleciony jest jeszcze zapach spalenizny. Na skórze cieniutką warstwą nakłada się potliwość śmierci, która, chociaż wyswobodziła się spod ruchu jego dłoni, na jego wezwanie przybyła między ściany Mirai, nie przykłada ostrza kosy do tchawicy, przez którą świszczy w rozbawieniu powietrze. Tamci już nie są istotni — nigdy nie byli. Numery. Kolejne pociągnięcia paznokciem przez ścianę, aby wyryć na niej słupki, niczym na więziennej celi. Paznokciem, który nosi pod sobą jeszcze krew zmiażdżonego owada.
" Dusząc się dymem z pożaru który wznieciłeś. Dusząc się popiołem z mostów, które spaliłeś."
Kiedy opada ubranie, razem z nimi odrywa się od skóry warstwa tężejącej zmazy. Nie wie teraz, czy ją kocha, czy pragnie nienawidzić. Wszystko to leży zbyt blisko siebie, ociera się o siebie w zwierzęcej chuci. Tak najłatwiej określić mu czym się czuje. Czym jest. Pożera wszystko, co napotka na swojej drodze, zagarnia dla siebie, tylko po to, aby do samych białych kości wylizać ludzkie mięso. Namiętnie; bo to w tym odczuciu osadza swoje istnienie Hinote, uważając, że to jedyna droga ku zapomnieniu. Ciąży na nim przeszłość niczym ciężkie, zmokłe futro.
W śladzie po zębach tkana jest poezja kochanków, którą tylko oni potrafią zrozumieć, a która traci znaczenie tuż po zakończonym uniesieniu. Więc kiedy nieułamany kieł Keity zagłębia się w naprężoną skórę, spomiędzy warg ucieka zgrubiałe westchnienie, niczym szorstki papier mknąc w kroplach uciekających z deszczownicy. Metaliczny szum idealnie komponuje się z metalicznością ich egzystencji. W znojnym padole biedy, gdzie tkwi Keita i w wężowych smugach krwi, które niewidocznie oplatają całe ciało Isayamy zaciskając go w ramionach Shingetsu.
Poddaje mu się, temu ruchowi, który dynamicznie rozrywa nostalgię. Gdyby tylko mógł, zgasiłby światło. Nie dlatego, że nie chce go widzieć, ale pragnie czuć wyłącznie, odcinając się od poczucia rzeczywistości.
- +18:
- Wszystko, co teraz jest w Hinote, jest nabrzmiałe do granic możliwości ludzkiego ciała. Mięśnie pod skórną powłoką, źrenica w wilgotności spojrzenia, rozpościerając się w ognistym pierścieniu i prącie, które układa się na podbrzuszu mężczyzny. Pragnie go. Ale nie tylko cieleśnie. Gdyby mógł, wchłonąłby go w siebie, okazał skruchę, pochylił głowę na zgiętym karku. Ukląkł tak jak wierny przed ołtarzem. Oczekuje przebaczenia, chociaż nie potrafi o nie prosić. Powinien błagać o litość. Nie leży to w jego naturze, bo nauczony jest innych nawyków. Te w rozgrzanych dłoniach od pasm opadającej wody, zakleszczają się na biodrach Gotō, paznokciami wtłaczając historię swojego zgorszenia w linie jego kości. Jest brudny tak jak i on. Powinien się kajać — tak jak i on.
W gładkim ruchu przedramię Hinote, nie zważając na dynamikę drugiego ciała, wędruje przez napięte plecy, w muskającym wargi rozgoryczeniu, które w jęknięciu satysfakcji zawiesza się na czubku języka, palcami zakleszczając się na karku. Tuż pod linią krótko ściętych włosów. Tuż pod szorstkim meszkiem, który za chwilę pozna liniami papilarnymi.
Jest w nim niszczycielska agresja, którą dla Keity chce przeistoczyć w romantyczność. Wyswobadza się z jego uścisku, tors kochanka przyszpilając do chłodu kafelek, które jeszcze nie zdążyły nagrzać się od gorąca opadającej wody. Sam czuje, że paruje, że nad linią ramion kłębi się tuman mlecznej zawiesiny — dłonie wysoko na ścianie — komenda sączy się przy uchu Keity, kiedy zęby zagryzają zza jego pleców małżowinę, a szeroka pierś przywiera do łopatek. Karmić się nim, rozpołowić jestestwo na pół, jedną część spalić w gwałtownym płomieniu, a drugą zbliżyć do serca i wychować na nowo.
Lewa dłoń bada linię kręgosłupa, mocniej wgniatając się w zarys kręgów serdecznym i środkowym palcem, swoją wędrówkę zaczynając przy lędźwiach, kończąc ją u nasady czaszki. Pierwszy pocałunek opada łagodnie na zagłębienie szyi, językiem zlizując gorące krople. Wilgoć osadza się za zębami, tak jak i biodra odnajdują podporę w pośladkach mężczyzny. Impuls.
Chciałby jeszcze wierzyć w to, że to, co ścieli się między splotami włókien tęczówek, jest łagodne. Że iskra, która wulkanicznym osadem kładzie się na dnie źrenicy, świadczy o ludzkich intencjach. Pomruk, na wskroś zwierzęcy, drgający warkotliwie w gardle sunie przez zarys karku, zakleszczając zęby na skórze, którą najchętniej zadławiłby się na śmierć.
Hebanowe kosmyki włosów, niby to pajęcze odnóża, zwilgotniałe, lepkie, opasają korpus, falami wpadając w zagłębienia napiętych mięśni. Jest w ich poczuciu na skórze pewna władczość, która zamyka go w ramach własnego ciała. Nadal „się czuje", nadal jest sobą. Obsydianowy opiłek na środku rzewnego pożaru zawęża się na szerokość pyłu strzelniczego prochu. Oddech, głęboki, rozdzierający płuca.
Koniuszki palców badają krzywiznę czaszki, składając pod naporem odstające szorstkie włosie, zmuszając pobladłe czoło do przylgnięcia w chłód ściany.
Zryw. Bo tym przecież jest. Zerwaną w pół modlitwą. Błaganiem, które zamienia się w rozkoszne łkanie. Palcem dogniatającym język do kościstego dna ust. Wyszarpałby z niego resztki życia, gdyby tylko o to poprosił.
Kolana Hinote zderzają się z bielą brodzika, ich kościstość opływa w wodzie, która nurtem meandrów rwącej rzeki spływa przez plecy Keity. Obie dłonie osiadają ciężko na biodrach, kiedy zęby zderzają się ze skórą pośladków, zagłębiając się kciukami między nimi. Pocałunek tak daleki od tego, co teraz czynią jego usta.
Na kości ogonowej osiada gorąc ust, zwężenie napiętego języka prowadząc niżej, zwodniczo, bo jeszcze nie do celu, ku któremu powinien dążyć. Potrzebuje głębi oddechu, która zalegnie w opłucnej kochanka, klatkę żeber szarpiąc w jękliwości pożądania. Da mu wszystko, jeżeli poprosi. Bo prośba jest wszystkim. Początkiem i końcem, na które czeka z wyrozumiałością drapieżnika.
Gotō Keita and Himura Akira szaleją za tym postem.
maj 2038 roku