Środek dnia, bo i słońce w zenicie; osadzone na samym szczycie błękitnego sklepienia, a to skryte zaledwie punktowo, kilkoma chmurami leniwie po nim sunących. Kłębiły się wysoko, zdawać by się mogło, że z najjaśniejszą gwiazdą na jednym poziomie, swoją wilgocią dotykając skrajów promieni. Plątały się razem, od czasu do czasu, na rozgrzaną ziemię rzucając źródło chwilowej ulgi w postaci niewielkiego cienia, nadziei na to, że słońce w końcu osiądzie za horyzontem, na niebo wpuszczają jaśniejącego inną barwą brata; wtedy ziemia odda ciepło, układając do głębokiego snu, ale jeszcze nie teraz.
Teraz ludzie uciekają z pól, wielobarwnie rosnące nad złotą połacią głowi, polikolorowe zbiorowisko barwionych chust, które czubki głów miały chronić od żaru; ten wpijał się w skórę szponami ostrymi, zostawiał swój rumieniec, a ten palił kark dopiero, gdy twórca jego znikał z pola widzenia. Uciekał i on, krokiem prężnym, prędkim, skocznym wręcz przedzierał się przez złote źdźbła, pozwalając, by końce palców wolnej dłoni muskały ich szczyty, by kłosy łaskotać mogły skórę, składać na niej niewielkie pocałunki. Parzyły skórę jeszcze w czasie tego zbioru nieprzywykłą, rumianą jak świeżo wyjęty z pieca chleb; wpijał się w spojrzenie zmrużone, między gęstwinę rzęs wsuwał się ciepłem, rażąc niemiłosiernie.
Gdy pole opustoszało, narzędzia rzucone były samopas, czekając na powrót właścicieli, czas, jak zatrzymany w jednej chwili. Najmniejsze drgnięcie wiatru nie potrafiło go zburzyć, śpiew przepiórek zamilkł, gdy i te pochowane były w liściach pobliskiego lasu. W jego stronę dążył, krokiem równym stąpając po wypalonej miedzy; wcześniej pokryta jeszcze była zielenią trawy, teraz resztki jej trzeszczały pod stopami, jedyny dźwięk przecinający okolicę, w akompaniamencie leniwie unoszącej się pszczoły.
Dopiero pod rozłożystością drzew czas na powrót ruszył w przód, jakoby cień, chłód jego pozwolił na powrót do życia. Serce zabiło mocniej, gdy stopy natrafiły na resztki porannej rosy poukrywanej gdzieś w ściółce, krok zwolnił, pozwalając, by mógł momentem oddechu napawać się jak najdłużej. By całą tę drogę, od skraju lasu, aż po chowający się w nim strumień, móc przeżyć jak najdokładniej, chłonąc każdy dźwięk, ruch powietrza mknącego między drzewami.
Spomiędzy nich wyrasta perlista powierzchnia wzburzonej wody, i choć płynie prędko, tak dźwięk jej jak głos matki, uspokaja swą rytmicznością, gładkość nurtu opływa umysł, obmywając go z wszelkich myśli. Te męczące spływają w dół rzeki, pozwalają, by oddech był lżejszy. Lniana koszula zwisa już z gałęzi, spodnie podwinięte, gdy po kostki stoi na brzegu, kuca do niej, by ręce i twarz obmyć lodowatą tonią; krople wody zbierają się na czole, suną niżej po rozgrzanej skórze, by skapnąć mogły z końca brody.
Rytuał ten przerywa kolejny skrzek ptaka, skrytego gdzieś w koronach, zaraz to wplątującego się w harmoniczną symfonię natury. Na ustach chłopca formuje się wreszcie uśmiech, niewielki, zaledwie taki, by kąciki ust leniwie mogły drgnąć ku górze, gdy przechodzi wyżej, na wyścieloną miękką trawą ściółkę. Spomiędzy liści muska go kilka słonecznych promieni, ku pamięci czekających na niego obowiązków; nie myśli o nich. Sięga po koszulę, a ułożywszy ją pod głową, układa się na ziemi, ramię układa pod karkiem, gdy ciało obejmuje nadzieja odpoczynku. Chwilowego zaledwie, tyle o ile, by powieki nakryć mogły zmęczone spojrzenie, a mięśnie objąć sen, rozłożyć ich sploty w rozluźnionym geście, by ciało połączyć mogło się w ziemią, wsiąknąć w nią tak, jak w umysł jego ptasi śpiew i rytm wody.
@Apis
Teraz ludzie uciekają z pól, wielobarwnie rosnące nad złotą połacią głowi, polikolorowe zbiorowisko barwionych chust, które czubki głów miały chronić od żaru; ten wpijał się w skórę szponami ostrymi, zostawiał swój rumieniec, a ten palił kark dopiero, gdy twórca jego znikał z pola widzenia. Uciekał i on, krokiem prężnym, prędkim, skocznym wręcz przedzierał się przez złote źdźbła, pozwalając, by końce palców wolnej dłoni muskały ich szczyty, by kłosy łaskotać mogły skórę, składać na niej niewielkie pocałunki. Parzyły skórę jeszcze w czasie tego zbioru nieprzywykłą, rumianą jak świeżo wyjęty z pieca chleb; wpijał się w spojrzenie zmrużone, między gęstwinę rzęs wsuwał się ciepłem, rażąc niemiłosiernie.
Gdy pole opustoszało, narzędzia rzucone były samopas, czekając na powrót właścicieli, czas, jak zatrzymany w jednej chwili. Najmniejsze drgnięcie wiatru nie potrafiło go zburzyć, śpiew przepiórek zamilkł, gdy i te pochowane były w liściach pobliskiego lasu. W jego stronę dążył, krokiem równym stąpając po wypalonej miedzy; wcześniej pokryta jeszcze była zielenią trawy, teraz resztki jej trzeszczały pod stopami, jedyny dźwięk przecinający okolicę, w akompaniamencie leniwie unoszącej się pszczoły.
Dopiero pod rozłożystością drzew czas na powrót ruszył w przód, jakoby cień, chłód jego pozwolił na powrót do życia. Serce zabiło mocniej, gdy stopy natrafiły na resztki porannej rosy poukrywanej gdzieś w ściółce, krok zwolnił, pozwalając, by mógł momentem oddechu napawać się jak najdłużej. By całą tę drogę, od skraju lasu, aż po chowający się w nim strumień, móc przeżyć jak najdokładniej, chłonąc każdy dźwięk, ruch powietrza mknącego między drzewami.
Spomiędzy nich wyrasta perlista powierzchnia wzburzonej wody, i choć płynie prędko, tak dźwięk jej jak głos matki, uspokaja swą rytmicznością, gładkość nurtu opływa umysł, obmywając go z wszelkich myśli. Te męczące spływają w dół rzeki, pozwalają, by oddech był lżejszy. Lniana koszula zwisa już z gałęzi, spodnie podwinięte, gdy po kostki stoi na brzegu, kuca do niej, by ręce i twarz obmyć lodowatą tonią; krople wody zbierają się na czole, suną niżej po rozgrzanej skórze, by skapnąć mogły z końca brody.
Rytuał ten przerywa kolejny skrzek ptaka, skrytego gdzieś w koronach, zaraz to wplątującego się w harmoniczną symfonię natury. Na ustach chłopca formuje się wreszcie uśmiech, niewielki, zaledwie taki, by kąciki ust leniwie mogły drgnąć ku górze, gdy przechodzi wyżej, na wyścieloną miękką trawą ściółkę. Spomiędzy liści muska go kilka słonecznych promieni, ku pamięci czekających na niego obowiązków; nie myśli o nich. Sięga po koszulę, a ułożywszy ją pod głową, układa się na ziemi, ramię układa pod karkiem, gdy ciało obejmuje nadzieja odpoczynku. Chwilowego zaledwie, tyle o ile, by powieki nakryć mogły zmęczone spojrzenie, a mięśnie objąć sen, rozłożyć ich sploty w rozluźnionym geście, by ciało połączyć mogło się w ziemią, wsiąknąć w nią tak, jak w umysł jego ptasi śpiew i rytm wody.
@Apis
Isayama Shūsei and Bakr. Apis szaleją za tym postem.
Różniły się piaski pustynne od tych tutaj, które w dłoniach zdawały się być lżejszymi, jakby pod sobą nie trzymały historii. Ale jest inaczej. Bo ukraińskie ziemie znaczone nie tylko krwawą przeszłością, ale tuż za rogiem, już za chwilę – wie to, czuje w upadających za szybko deszczach i słońcu leniwie pnącym się na nieboskłon – nadejdą kolejne tragedie. Jest lipiec trzydziestego czwartego. Na parę lat przed jedną z najbardziej wyniszczających ludzkość wojen. Ale to jeszcze nie teraz. Nie te zdarzenia zapisują się na kartach pamięci, ale porównywalnie tragiczne. Ukraina, Україна. Do zeszłego roku z pokłosiem na czasy dzisiejsze pochłonięta przez głód tak potężny, że ze szkieletów wysysający i szpik, który, o ironio, z natury bogaty w tłuszcze.
Nie pamięta, ile jego dusza markotna pełznie po obcych ziemiach. Tak miłych, tak przyjemnych dla oka, ale ku temu i obcych, nie jego. Już nie tęsknota grywa pod sercem, bo tejże wyzbył się wraz z innym, mocniejszymi emocjami. Obserwować. Jedyne co pozostaje pośmiertnie człowiekowi, gdy ten niesiony nurtem świata. Brodzi na ziemi i przemierza jej kontynenty oraz wody, wtapia się jak chmura w krajobrazy i jak ta chmura też rozpływa za jednym podmuchem wiatru. U niego podobnie. Czuje się pogodą i zdaje się, że nią jest. Bo niestraszne mu zimy i śniegi, palące latem, jak dzisiaj, słońce.
Widzi je wysoko na niebie pełne gorących barw z palety impresjonistycznych malarzy. Swoimi promieniami pada na lokalne czarnoziemy, na gorejące lasy i chowające się weń łanie. Zdaje się być dotykalnym, bo ludzie, którzy wcześniej na polach, opasani chroniącymi przed upałem materiałami. Czasami tylko dłonie zmęczone, przybrudzone ziemią, w której zakopane tegoroczne plony, tak ich mało, sięgają spoconych czół, by przysłonięte miałkim cieniem oczy skierować ku słońcu. Jakby w nim kryło się piękno czasu, jakby nie tykanie zegarów wyznaczało starzenie się świata a ono. Gorejąca na niebie kula w przerażających żółciach a w niej, głęboko w epicentrum palącego obrazu, serce ziemi. Spoglądające ku błękitowi źrenice mają różne odcienie, choć królują współgrające niebieskości. Nie kontrastem rządzi się Hrybenynka a monochromami. Ludzie wiedzą o tym, bo by wybić się z tej monotonii, z tego nieszczęścia jednego koloru, na głowach ich chusty o radosnych kolorach. Zabawne. Przecież nie uratują umierających ciał nakrapiane potem materiały. Parska pod nosem, gdy myśl ta jak wiosenne deszcze przychodzi, by zaraz umknąć i rozpłynąć się w spiekocie.
W wysokich trawach grają świerszcze a dalej, przy rzece, gniazdo uwiła para nurogęsi. Nie widzi zwierząt chłopiec, który o nogach skocznych, ale zmęczonych, pędzi ku leśnej gęstwinie; tej, która w krótkich oddechach buczyny daje ludzkim ciałom potrzebne wilgoć i cień. Nieskrępowany melancholią uśmiech wspina się na usta mężczyzny, gdy wolnym krokiem idzie za nim, ale pod jego fakturą, pod duszą wolno kroczącą, nie uginają się prężne jak skoczni młodzieńce przedleśne gęstwiny. Przenikają przez zmarłych wzbijające się do nieba kłosy, choć widział – ale było to dawno, bo rok temu – jak dziecko jedno, zmarłe przedwcześnie a i z powodu głodu, małymi niczym bułeczki dłońmi zamierzało sięgnąć pałek wodnych. Nieświadomie jeszcze swojej śmierci, naiwne, bo i z naiwnością umarłe, wciąż z nadzieją sięgało świata. On już nie sięga, ale w dziwnej, nieprzystającej mężczyźnie upartości, obserwuje.
Podobną dziecku naiwność widzi i w nim. Na imię mu Zhiva, z tego co mówi ojciec, choć matka zwraca się innymi słowami. Określa go Słońcem bądź Słoneczkiem, czemu można jedynie przytaknąć. Bo z ciała chłopca jak promienie dłonie sięgające wszystkiego wokół. Niestraszne mu upały, głupi, bo z nimi przecież zespolon jak koło do drewnianego wozu. Apis uśmiecha się i kręci głową, gdy siada przy tym samym brzegu. W podobnym geście stopy wkłada do nurtu, ale tam zamiast zimna płynącej rzeki, to jedynie fantomowe jego wspomnienie. Ale, jak już spisano, nie tęskni. Żyje życiem okolicznych tak, jak przed śmiercią spoglądał ku wydarzeniom ze świata – bezczynnie i poddańczo.
Siedział już z nim nie raz i nie dwa. Liczyłby spotkania w dziesiątkach, gdyby liczenie to do czegoś prowadziło. Chłopiec zawsze zasypiał szybko, ale zdaje się, że tak robili wszyscy wokół. Znużeni pracą i z obolałymi mięśniami padali jak muchy na lep. Z miejsca bez najmniejszych ruchów, by tylko dłonią, witką nieświadomie umościć zarys poduszki pod głową i paść nieżywymi. Kto by się spodziewał, że słońce, tak przecież przyjazne i życiodajne, czasami musi pochłonąć jedno, proste istnienie, by móc dawać dalej. Bezlitosne, ale w bezlitości tej i, paradoksalnie, łaskawe. Przekonany jest, że Zhiva zginął, by czas głodu w Ukrainie dobiegł końca.
Kiedy dech ma już spokojny, pozwala nurtowi wody zwolnić. Ten jedynie szemrze w tle jak nocny szept, który z miejsca ku rzece sprowadza okoliczne zwierzęta. Decyduje się, że tym razem będą to bobry zbyt przyjacielskie, by były prawdziwymi. Wraz z wypełznięciem gryzoni zmienia się i jego sylwetka. Skóra nabiera oliwkowego koloru a spod oczu znikają czarne linie. Tęczówki pozostają te same – jak za życia, czarne – bo mówi się tutaj, w okolicach Hrybenynki, że oczy to zwierciadło duszy. Uważa, że to zabawne. Delikatny żart ku samemu sobie, gdy wnet odziany w upuszczone ku ziemi materiały, wstaje z miejsca. Sny są mu milsze, kiedy pod władaniem ma każdy ich element. Nachyla się nad chłopcem przy przechwyconych ze świata akompaniamencie świerszczy. Ciepły, niski głos upada ku ziemi wraz z dłonią delikatnie, skromnie naruszającą chłopięce ramię.
— Zhiva. Przespałeś pracę. — Słońce wnet, na moment przed rozwarciem się chłopięcych powiek, pędzi po nieboskłonie ku godzinie wskazującej porę późnego obiadu. Wraz z nim oszalałe cienie zmieniają położenie i Hrybenynka nagle, w paru godzinach zamkniętych w niecałą sekundę, posuwa się do przodu. Wciąż jednak ciepło obija się o końcówki wysokich traw a wraz z nim w nastoletnią skórę Zhivy wpływa fantomowy gorąc.
Nie pamięta, ile jego dusza markotna pełznie po obcych ziemiach. Tak miłych, tak przyjemnych dla oka, ale ku temu i obcych, nie jego. Już nie tęsknota grywa pod sercem, bo tejże wyzbył się wraz z innym, mocniejszymi emocjami. Obserwować. Jedyne co pozostaje pośmiertnie człowiekowi, gdy ten niesiony nurtem świata. Brodzi na ziemi i przemierza jej kontynenty oraz wody, wtapia się jak chmura w krajobrazy i jak ta chmura też rozpływa za jednym podmuchem wiatru. U niego podobnie. Czuje się pogodą i zdaje się, że nią jest. Bo niestraszne mu zimy i śniegi, palące latem, jak dzisiaj, słońce.
Widzi je wysoko na niebie pełne gorących barw z palety impresjonistycznych malarzy. Swoimi promieniami pada na lokalne czarnoziemy, na gorejące lasy i chowające się weń łanie. Zdaje się być dotykalnym, bo ludzie, którzy wcześniej na polach, opasani chroniącymi przed upałem materiałami. Czasami tylko dłonie zmęczone, przybrudzone ziemią, w której zakopane tegoroczne plony, tak ich mało, sięgają spoconych czół, by przysłonięte miałkim cieniem oczy skierować ku słońcu. Jakby w nim kryło się piękno czasu, jakby nie tykanie zegarów wyznaczało starzenie się świata a ono. Gorejąca na niebie kula w przerażających żółciach a w niej, głęboko w epicentrum palącego obrazu, serce ziemi. Spoglądające ku błękitowi źrenice mają różne odcienie, choć królują współgrające niebieskości. Nie kontrastem rządzi się Hrybenynka a monochromami. Ludzie wiedzą o tym, bo by wybić się z tej monotonii, z tego nieszczęścia jednego koloru, na głowach ich chusty o radosnych kolorach. Zabawne. Przecież nie uratują umierających ciał nakrapiane potem materiały. Parska pod nosem, gdy myśl ta jak wiosenne deszcze przychodzi, by zaraz umknąć i rozpłynąć się w spiekocie.
W wysokich trawach grają świerszcze a dalej, przy rzece, gniazdo uwiła para nurogęsi. Nie widzi zwierząt chłopiec, który o nogach skocznych, ale zmęczonych, pędzi ku leśnej gęstwinie; tej, która w krótkich oddechach buczyny daje ludzkim ciałom potrzebne wilgoć i cień. Nieskrępowany melancholią uśmiech wspina się na usta mężczyzny, gdy wolnym krokiem idzie za nim, ale pod jego fakturą, pod duszą wolno kroczącą, nie uginają się prężne jak skoczni młodzieńce przedleśne gęstwiny. Przenikają przez zmarłych wzbijające się do nieba kłosy, choć widział – ale było to dawno, bo rok temu – jak dziecko jedno, zmarłe przedwcześnie a i z powodu głodu, małymi niczym bułeczki dłońmi zamierzało sięgnąć pałek wodnych. Nieświadomie jeszcze swojej śmierci, naiwne, bo i z naiwnością umarłe, wciąż z nadzieją sięgało świata. On już nie sięga, ale w dziwnej, nieprzystającej mężczyźnie upartości, obserwuje.
Podobną dziecku naiwność widzi i w nim. Na imię mu Zhiva, z tego co mówi ojciec, choć matka zwraca się innymi słowami. Określa go Słońcem bądź Słoneczkiem, czemu można jedynie przytaknąć. Bo z ciała chłopca jak promienie dłonie sięgające wszystkiego wokół. Niestraszne mu upały, głupi, bo z nimi przecież zespolon jak koło do drewnianego wozu. Apis uśmiecha się i kręci głową, gdy siada przy tym samym brzegu. W podobnym geście stopy wkłada do nurtu, ale tam zamiast zimna płynącej rzeki, to jedynie fantomowe jego wspomnienie. Ale, jak już spisano, nie tęskni. Żyje życiem okolicznych tak, jak przed śmiercią spoglądał ku wydarzeniom ze świata – bezczynnie i poddańczo.
Siedział już z nim nie raz i nie dwa. Liczyłby spotkania w dziesiątkach, gdyby liczenie to do czegoś prowadziło. Chłopiec zawsze zasypiał szybko, ale zdaje się, że tak robili wszyscy wokół. Znużeni pracą i z obolałymi mięśniami padali jak muchy na lep. Z miejsca bez najmniejszych ruchów, by tylko dłonią, witką nieświadomie umościć zarys poduszki pod głową i paść nieżywymi. Kto by się spodziewał, że słońce, tak przecież przyjazne i życiodajne, czasami musi pochłonąć jedno, proste istnienie, by móc dawać dalej. Bezlitosne, ale w bezlitości tej i, paradoksalnie, łaskawe. Przekonany jest, że Zhiva zginął, by czas głodu w Ukrainie dobiegł końca.
Kiedy dech ma już spokojny, pozwala nurtowi wody zwolnić. Ten jedynie szemrze w tle jak nocny szept, który z miejsca ku rzece sprowadza okoliczne zwierzęta. Decyduje się, że tym razem będą to bobry zbyt przyjacielskie, by były prawdziwymi. Wraz z wypełznięciem gryzoni zmienia się i jego sylwetka. Skóra nabiera oliwkowego koloru a spod oczu znikają czarne linie. Tęczówki pozostają te same – jak za życia, czarne – bo mówi się tutaj, w okolicach Hrybenynki, że oczy to zwierciadło duszy. Uważa, że to zabawne. Delikatny żart ku samemu sobie, gdy wnet odziany w upuszczone ku ziemi materiały, wstaje z miejsca. Sny są mu milsze, kiedy pod władaniem ma każdy ich element. Nachyla się nad chłopcem przy przechwyconych ze świata akompaniamencie świerszczy. Ciepły, niski głos upada ku ziemi wraz z dłonią delikatnie, skromnie naruszającą chłopięce ramię.
— Zhiva. Przespałeś pracę. — Słońce wnet, na moment przed rozwarciem się chłopięcych powiek, pędzi po nieboskłonie ku godzinie wskazującej porę późnego obiadu. Wraz z nim oszalałe cienie zmieniają położenie i Hrybenynka nagle, w paru godzinach zamkniętych w niecałą sekundę, posuwa się do przodu. Wciąż jednak ciepło obija się o końcówki wysokich traw a wraz z nim w nastoletnią skórę Zhivy wpływa fantomowy gorąc.
Isayama Shūsei and Zhiva Elin szaleją za tym postem.
Każdy sen jego, niezależnie od tego, kiedy go nawiedzał, głęboki był i niezmącony niczym, co istniało poza nim. Ciało upadłe było w zmęczeniu, resztki sił zamknięte w obowiązkach, potrzeba wykonania których nadawała chłopcu sens. I tak jak każdy morderczy dzień pracy, tak chwile odpoczynku, jak ta teraz, były jego nagrodą, nadawaną przez niego samego, powodem ku temu, by nie zwariować dostatecznie, a balans między przyjemnością i obowiązkiem odnaleźć. Tak jak tańce wokół strzelającego w góry iskrami ogniska, gdy języki płomieni próbowały lizać ciemniejące sklepienie, jak słuchanie opowieści matki o tym, co było i co przyjść musi, o bogach ich otaczających, o życiu chowającym się w ziemi, które kochać należy; wszystko to było przywilejem jego, cechą, która naznaczała już od dziecka kim stanie się w przyszłości. Bo, o dziwo, od czasów tych niewiele się zmieniło, nadal był tym samym, słodkim naiwnie stworzeniem, który w pędzie gołą stopą po leśnej ściółce znajdywać szczęścia więcej niż w czymkolwiek, co nowy świat, ten na zachodzie, mógł mu zaproponować. Gdy tam nowoczesność zaprzepaszczała pamięć o starym, tak po drugiej stronie ta ludzka, najczystsza nienawiść wyciągała ręce po spokój, który Hrybenynkę otaczał. Bo w oczach jego, miejsce to właśnie, usadowione między jedną granicą, a drugą, nie dając się sięgnąć jeszcze żadnemu, było wyrazem perfekcyjnej harmonii. Między ludzkością, a naturą.
I ta porwała go, choć nie spodziewał się, dalej w czas, gdy ten umknął, wyślizgnął się pomiędzy palców świadomości i na powrót rozbudził później, niż planował. Z początku nie zareagował, na usta zaledwie wstąpił uśmiech; przekonany był, że minęła zaledwie chwila, moment od tego, gdy wpierw powieki nakryły spojrzenie, gdy ciało rozluźniło się w źdźbłach wilgotnej trawy. Przecież jeszcze dopiero co twarz jego głaskały słoneczne promienie, wtapiały się między rzęsy, łaskotały skórę.
— Przecież dopiero zacząłem przerwę — zdawało mu się, z początku, że rozpoznał głos.
Musiałby należeć do kogoś z wioski, tego był pewien, skoro zwrócił się do niego z imienia. Zanim ciemne spojrzenie spoczęło na obcej twarzy, ciało wyciągnęło się, a z ust umknęło ostatnie ziewnięcie. Choć nurt wody ucichł, i tak jego serce, podobnie spokojne, płynęło z jej rytmem. Tors uniósł do pionu, twarz na kilka chwil chowając w dłoniach, by paliczki rozmasować mogły kąciki oczu i pozwolić im dojrzeć tego, który śmiał wybudzić go ze słodkiego letargu. Dopiero wtedy, i tylko wtedy, ciemna gęstwina brwi posunęła się wyżej, drgnęła zaledwie.
Dziwnym jest to, że choć rozbudzony, tak ciało nadal zachowujące się tak, jakby umysł śnił. Ruchy jego są ospałe, niekonkretne, jakoby nie do końca mógł przejąć nad nimi kontrolę; matka lubiła mu opowiadać, że za dziecka, gdy spał, faktycznie zachowywał się tak, jakby umysł jego już był na jawie. Sennowłóctwo, tak to nazywała, słowo to przywlekło się do niego właśnie teraz.
Może i było w tym trochę faktu, bo i niebo pokryło się fioletem, gdzieś na samych skrajach, słońce drogą swoją dawno minęło zenit, ciągnąc za sobą wizję wieczoru tak, jak za koniem ciągnie się wóz. Powieki kilka jeszcze razy zamknęły się, leniwie, jak zlepione miodem, w celu jednym, by nadać wyrazu ostrości; nie zdało się to na zbyt wiele. Palce wszczepiły się w ziemię, przebadały jej strukturę tak, jakoby sprawdzić chciał, czy nadal przy niej jest. Był, tak mu się zdało.
— A ty.. ty jesteś... ? — niepewność barwi to pytanie, gęsta, oblepia słowa i ciągnie je ku dołowi, bo pytanie to zadane prawie szeptem; głosem, który jak próbujący nie zmącić ogarniającego ich spokoju. Nie przejmuje się się tym kos, schowany w wielobarwności wypalonych słońcem liści, gdy śpiew jego przecina przestrzeń między dwoma postaciami.
I ta porwała go, choć nie spodziewał się, dalej w czas, gdy ten umknął, wyślizgnął się pomiędzy palców świadomości i na powrót rozbudził później, niż planował. Z początku nie zareagował, na usta zaledwie wstąpił uśmiech; przekonany był, że minęła zaledwie chwila, moment od tego, gdy wpierw powieki nakryły spojrzenie, gdy ciało rozluźniło się w źdźbłach wilgotnej trawy. Przecież jeszcze dopiero co twarz jego głaskały słoneczne promienie, wtapiały się między rzęsy, łaskotały skórę.
— Przecież dopiero zacząłem przerwę — zdawało mu się, z początku, że rozpoznał głos.
Musiałby należeć do kogoś z wioski, tego był pewien, skoro zwrócił się do niego z imienia. Zanim ciemne spojrzenie spoczęło na obcej twarzy, ciało wyciągnęło się, a z ust umknęło ostatnie ziewnięcie. Choć nurt wody ucichł, i tak jego serce, podobnie spokojne, płynęło z jej rytmem. Tors uniósł do pionu, twarz na kilka chwil chowając w dłoniach, by paliczki rozmasować mogły kąciki oczu i pozwolić im dojrzeć tego, który śmiał wybudzić go ze słodkiego letargu. Dopiero wtedy, i tylko wtedy, ciemna gęstwina brwi posunęła się wyżej, drgnęła zaledwie.
Dziwnym jest to, że choć rozbudzony, tak ciało nadal zachowujące się tak, jakby umysł śnił. Ruchy jego są ospałe, niekonkretne, jakoby nie do końca mógł przejąć nad nimi kontrolę; matka lubiła mu opowiadać, że za dziecka, gdy spał, faktycznie zachowywał się tak, jakby umysł jego już był na jawie. Sennowłóctwo, tak to nazywała, słowo to przywlekło się do niego właśnie teraz.
Może i było w tym trochę faktu, bo i niebo pokryło się fioletem, gdzieś na samych skrajach, słońce drogą swoją dawno minęło zenit, ciągnąc za sobą wizję wieczoru tak, jak za koniem ciągnie się wóz. Powieki kilka jeszcze razy zamknęły się, leniwie, jak zlepione miodem, w celu jednym, by nadać wyrazu ostrości; nie zdało się to na zbyt wiele. Palce wszczepiły się w ziemię, przebadały jej strukturę tak, jakoby sprawdzić chciał, czy nadal przy niej jest. Był, tak mu się zdało.
— A ty.. ty jesteś... ? — niepewność barwi to pytanie, gęsta, oblepia słowa i ciągnie je ku dołowi, bo pytanie to zadane prawie szeptem; głosem, który jak próbujący nie zmącić ogarniającego ich spokoju. Nie przejmuje się się tym kos, schowany w wielobarwności wypalonych słońcem liści, gdy śpiew jego przecina przestrzeń między dwoma postaciami.
Isayama Shūsei and Bakr. Apis szaleją za tym postem.
Miękki jak ciepłe mleko uśmiech maluje się pod spiczastym, delikatnie zadartym ku niebu nosie. Oczy przesiąka lekkie, plumkające tuż za źrenicami rozbawienie, gdy dłoń dotyka karku. Zapomniał. Więc z miejsca, gdy palce wsuwają się na potylicę, znaczy je ciemną ziemią osiadłą w bruzdach. Tak, jakby sam przed momentem zapracowany, ale wytrwały uniżał kark ku życiodajnemu polu. Zapomniał, że winien jak i oni pracować, wtopić się w tłum. Uśmiech utrzymuje się. Jest jak przecinek w zdaniu, jak wydech po długo trzymanym w płucach powietrzu. Przerywnik w zabawie. Kręci pobłażliwie głową, kiedy wciąż nachylony spogląda w górę, na nieboskłon i sprawdza, czy aby na pewno nie zapomniał ni krztyny chmury. Czy liście powiewają zgodnie z kierunkiem wiatru a w końcu, czy odgłos sunącego w tle potoku, wciąż jest odpowiednio słyszalny; czy nie zapada się jak nietrafione na pięciolinii nuty. Ale zdaje mu się – chociaż pewność siebie ma płochliwą – że wszystko gra. Dosłownie, bo i pomiędzy gałęziami utknął delikatny, letni szelest i woda ocierająca się o zanurzone w potoku kamienie popiskuje w odpowiednim rytmie. Ty jesteś? Pytanie wyrywa go z zamyślania a tęczówki jak wrzucone na dno studni monety błyszczą odległym światłem. Wraz z rozespanymi słowami gną się ku chłopcu a za nimi, w powolnym, zauważalnym tylko dla samego Apisa geście, do ziemii ciągną i gałęzie drzew. Powielają ruchy ich malarza, stwórcy, dyktatora. W zależności od sytuacji. Ty jesteś? Niewinna, za niewinna, nieświadomość rozbudza pod sercem zawiązkę ciepła, ale ta niczym przy wspomnieniu gorących piasków, więc na pożarcie rzuca ją zapomnieniu. Zbyt słabe uczucie, by warto byłoby temu poświęcić chociażby chwilę. Ty jesteś? Zabawne, że nie pamięta. Przyzwyczaił się, że sny wraz z nadejściem poranka rozpływały się w pierwszych słonecznych oparach. Znikały jak rosa wraz ze wznoszącymi się ku zenitowi promieniami. Przecież widzieli się wielokrotnie. Czasami i sytuacje bywały podobnymi, gdzie trawy chwiały się w rytmie zapożyczonym; tym samym, który miał miejsce dwie noce temu. Mimo to zawsze wprowadzał element nowy, niecodzienny. Ale dzisiaj, jako że dusza chłopca wydaje się inną – jeszcze nie wie dlaczego – postanowił jedynie przedłużyć dzień. Tak, aby w jedno skropliło się zaśnięcie wraz z snem. Ze świata ludzi wyciągnął więc najdrobniejszy detal. Nie zapomniał o świerszczu, który niepostrzeżenie wkradł się na ramię chłopca; o żuku leniwie wylegującym się na wilgotnym kamieniu. Bo co mu pozostało? Obserwować.
— Och, nie pamiętasz? — Zdziwienie jak doskonały aktor ciągnie brwi mężczyzny do góry, z ust wypuszcza powiew rozbawionego powietrza, ale i drobinę małą niczym ziarno piasku smutku. Kłamstwo, bo jakże miałby pamiętać, gdy tylko on wszelkie sny kolekcjonował na poziomach wszelkich detali. Poznaliśmy się już wiele razy, chciałby powiedzieć, ale na tak zagraną nieprawdę nie ma ochoty. Nie zamierza, nie dzisiaj, igrać z emocjami Zhivy. W swych kreacyjnych dłoniach pozostawia jedynie spójność Hrybenynki. O tę więc walczy z każdą kolejną sekundą, chociaż świat kreuje podświadomie. Już tyle razy zamieszkiwał w obcych snach, że nauczył się je rozpisywać na kilka chwil do przodu. Nie wiele, by wielkość planów nie przytrzasnęły prozaiczne decyzje śniącego. Mimo to brylował w podświadomościach sprawnie. Zbyt sprawnie, napomknęli by ci, których poddano seriom koszmarów. Och, nie pamiętasz — Wydaje mi się, że poznaliśmy się podczas Jarych Godów. Nakładałeś korale na kukłę Marzanny i nie wiedzieć kiedy te rozsypały się w dłoniach? Zbieraliśmy je wspólnie. Korale. W każdym razie nic nie stoi na przeszkodzie, by przedstawić się raz jeszcze. Jestem Adam. Z ojcem mieszkamy wioskę obok, w Rawie. Wizytuję na lato u ciotki.
Z westchnięciem siada na ziemi, krzyżuje nogi, by dłońmi poprawić zwinięte w długi, czarny warkocz włosy. Na policzkach jego gra wieczorne już światło i zdaje się, że pomiędzy oczyma na moment rośnie kilka piegów.
— Szukają cię już kilka godzin. Całkiem dobrze się schowałeś. Myślisz, że przypadnie mi jakaś w tym wszystkim nagroda? Wiesz, za znalezienie nie truchła a ciebie żywego. — Śmieje się cicho, bardzo cicho, ale rozbawienie – prawdziwe.
— Och, nie pamiętasz? — Zdziwienie jak doskonały aktor ciągnie brwi mężczyzny do góry, z ust wypuszcza powiew rozbawionego powietrza, ale i drobinę małą niczym ziarno piasku smutku. Kłamstwo, bo jakże miałby pamiętać, gdy tylko on wszelkie sny kolekcjonował na poziomach wszelkich detali. Poznaliśmy się już wiele razy, chciałby powiedzieć, ale na tak zagraną nieprawdę nie ma ochoty. Nie zamierza, nie dzisiaj, igrać z emocjami Zhivy. W swych kreacyjnych dłoniach pozostawia jedynie spójność Hrybenynki. O tę więc walczy z każdą kolejną sekundą, chociaż świat kreuje podświadomie. Już tyle razy zamieszkiwał w obcych snach, że nauczył się je rozpisywać na kilka chwil do przodu. Nie wiele, by wielkość planów nie przytrzasnęły prozaiczne decyzje śniącego. Mimo to brylował w podświadomościach sprawnie. Zbyt sprawnie, napomknęli by ci, których poddano seriom koszmarów. Och, nie pamiętasz — Wydaje mi się, że poznaliśmy się podczas Jarych Godów. Nakładałeś korale na kukłę Marzanny i nie wiedzieć kiedy te rozsypały się w dłoniach? Zbieraliśmy je wspólnie. Korale. W każdym razie nic nie stoi na przeszkodzie, by przedstawić się raz jeszcze. Jestem Adam. Z ojcem mieszkamy wioskę obok, w Rawie. Wizytuję na lato u ciotki.
Z westchnięciem siada na ziemi, krzyżuje nogi, by dłońmi poprawić zwinięte w długi, czarny warkocz włosy. Na policzkach jego gra wieczorne już światło i zdaje się, że pomiędzy oczyma na moment rośnie kilka piegów.
— Szukają cię już kilka godzin. Całkiem dobrze się schowałeś. Myślisz, że przypadnie mi jakaś w tym wszystkim nagroda? Wiesz, za znalezienie nie truchła a ciebie żywego. — Śmieje się cicho, bardzo cicho, ale rozbawienie – prawdziwe.
Twarz jego jest jak lustro, głębokie złoto, polerowane z pieczołowitością, bo jak i w takim właśnie zwierciadle, uśmiech rozmówcy odbija się na jego twarzy. Choć nie rozumie, widać to w zagubionym spojrzeniu, powłóczystym jeszcze z rozespania, tak ciało, nad którym kontroli ma jeszcze niewiele, reaguje samo. I uśmiech ten właśnie sięga spojrzenia, rozchodzi się labiryntem drobnych zmarszczek tuż w kącikach; skóra wieloletnie męczona słońcem starzeje się szybciej. A mimo to, mimo ich obecności, mimo słonecznych znamion, twarz promienieje, bo kąciki unoszą się ku górze w szczerości. Tułów wspiera na ręce, wbija drobną, choć znaczoną pracą dłoń w źdźbła trawy, końce placów zanurzone są w ziemi, mokrej, zimnej, tak niepodobnej temperaturze, która objęła ciało. A ciepło to, gorąc wręcz, zalewa mięśnie, płynie od punktu zbioru całego krwiobiegu, pompowane wraz z krwią sięga twarzy i ją oblewając rumieńcem. Szczerym, dziecięcym, radosnym.
Nie pamięta, prawda to, choć słowa mężczyzny, chłopca, kogoś, kto z dziecięcej naiwności wkrada się w dorosłość, zdają się rozwiewać wszelakie wątpliwości. Wspomnienie to formuje się jak na zawołanie pod powiekami, gdy te tylko nakryją spojrzenie; przysiąc by mógł, że dłońmi wyczuwa teksturę drewnianych korali, z pamięci wysnuć mógłby ich kolor, tak jak i zapach siana, z którego Marzanna była wypleciona. Uśmiech, który twarzy nie opuszczał nabiera innego wyrazu, szczerszego, niż z początku, bo i do tego wspomnienia cieszy się jego twarz. Pamięć jego, wydawało mu się, działała inaczej niż tych, których zwykł spotykać na swej drodze. Bo nie rejestrowała twarzy czy imion, a całość jej złożona była z emocji, z uczuć, które porywały serce. Dokładniej niż cokolwiek mógł opisać beztroskę świętowań, rozbawienie, które dusiło w piersi, gdy drobne korale co rusz uciekały dalej i dalej, wskakiwały w trawę i złapać nie dały się przez dłuższy czas, niczym niesforne dzieci, które uciekać wolały przez starszymi, gdy śmiech ich, perlisty i czysty w swej naturze ciął duszne powietrze. Bo pamiętał, gdy to rosą osiadało na liściach, gdy na niebie słońce kończyło swój bieg, ciągnąc ostatkiem promieni rozespanego ciepłotą dnia ukochanego. Rozbudzała się jego biała twarz dopiero, gdy wygrzać mógł ją w końcach płomieni strzelających ku górze z serca ogniska.
— Pamiętam — twarz jego unosi się do góry, ku purpurze nieba, gdy światło miękkim krokiem odbija się od krągłości policzków. Dłoń zaś jego, ostrożnie, sięga ku ramieniu, by na palcu unieść rozsiadłego tam owada; przygląda mu się przez chwil kilka, ze szczerym zainteresowaniem wpatruje w oczka, dwa czarne ziarnka piasku, zanim z porównywalną pieczołowitością nie puści go wolno, by z pobliskiego liścia zrobić nowe swe królestwo. Wtedy też i jego oczy, równie ciemne, choć spoglądające nadal z czułością, przenosi na swego rozmówcę.
— Nie sądziłem, że sen porwie mnie tak mocno. Najwyraźniej potok ululał mnie niczym dziecko — głos jego jest miękki, jakoby nieprzejęty kompletnie niczym. Bo wie, że to nie pierwszy raz; wie też, że jest w zdrowiu i nie grozi mu żadna krzywa. Odbija się to w jego twarzy, w wyrazie kompletnego zaufania do człowieka, którego pamięci nadal nie mógł ująć. Wiedział, że schowana jest gdzieś w pokładach świadomości, choć ta nie dawała się złapać.
— Cóż, masz moją wdzięczność, jak i mojej matki i ojca. A Ci z pewnością nie pożałują ci porcji obiadu, jeśli zechciałbyś nas kiedyś odwiedzić — nogi splata przed sobą, przenosząc na nie ciężar ciała tak, by delikatnie pochylić się ku chłopcu, a kąciki ust pną się jeszcze wyżej. Drga i niewielka blizna, zdobiąca skórę tuż nad górną wargą, pamiątka po potyczce ze wspinaczką na okoliczną sosnę, którą przegrał sromotnie — Chyba, że wolałbyś coś innego. To twoja nagroda, ty więc winien ją sobie wybrać.
Nie pamięta, prawda to, choć słowa mężczyzny, chłopca, kogoś, kto z dziecięcej naiwności wkrada się w dorosłość, zdają się rozwiewać wszelakie wątpliwości. Wspomnienie to formuje się jak na zawołanie pod powiekami, gdy te tylko nakryją spojrzenie; przysiąc by mógł, że dłońmi wyczuwa teksturę drewnianych korali, z pamięci wysnuć mógłby ich kolor, tak jak i zapach siana, z którego Marzanna była wypleciona. Uśmiech, który twarzy nie opuszczał nabiera innego wyrazu, szczerszego, niż z początku, bo i do tego wspomnienia cieszy się jego twarz. Pamięć jego, wydawało mu się, działała inaczej niż tych, których zwykł spotykać na swej drodze. Bo nie rejestrowała twarzy czy imion, a całość jej złożona była z emocji, z uczuć, które porywały serce. Dokładniej niż cokolwiek mógł opisać beztroskę świętowań, rozbawienie, które dusiło w piersi, gdy drobne korale co rusz uciekały dalej i dalej, wskakiwały w trawę i złapać nie dały się przez dłuższy czas, niczym niesforne dzieci, które uciekać wolały przez starszymi, gdy śmiech ich, perlisty i czysty w swej naturze ciął duszne powietrze. Bo pamiętał, gdy to rosą osiadało na liściach, gdy na niebie słońce kończyło swój bieg, ciągnąc ostatkiem promieni rozespanego ciepłotą dnia ukochanego. Rozbudzała się jego biała twarz dopiero, gdy wygrzać mógł ją w końcach płomieni strzelających ku górze z serca ogniska.
— Pamiętam — twarz jego unosi się do góry, ku purpurze nieba, gdy światło miękkim krokiem odbija się od krągłości policzków. Dłoń zaś jego, ostrożnie, sięga ku ramieniu, by na palcu unieść rozsiadłego tam owada; przygląda mu się przez chwil kilka, ze szczerym zainteresowaniem wpatruje w oczka, dwa czarne ziarnka piasku, zanim z porównywalną pieczołowitością nie puści go wolno, by z pobliskiego liścia zrobić nowe swe królestwo. Wtedy też i jego oczy, równie ciemne, choć spoglądające nadal z czułością, przenosi na swego rozmówcę.
— Nie sądziłem, że sen porwie mnie tak mocno. Najwyraźniej potok ululał mnie niczym dziecko — głos jego jest miękki, jakoby nieprzejęty kompletnie niczym. Bo wie, że to nie pierwszy raz; wie też, że jest w zdrowiu i nie grozi mu żadna krzywa. Odbija się to w jego twarzy, w wyrazie kompletnego zaufania do człowieka, którego pamięci nadal nie mógł ująć. Wiedział, że schowana jest gdzieś w pokładach świadomości, choć ta nie dawała się złapać.
— Cóż, masz moją wdzięczność, jak i mojej matki i ojca. A Ci z pewnością nie pożałują ci porcji obiadu, jeśli zechciałbyś nas kiedyś odwiedzić — nogi splata przed sobą, przenosząc na nie ciężar ciała tak, by delikatnie pochylić się ku chłopcu, a kąciki ust pną się jeszcze wyżej. Drga i niewielka blizna, zdobiąca skórę tuż nad górną wargą, pamiątka po potyczce ze wspinaczką na okoliczną sosnę, którą przegrał sromotnie — Chyba, że wolałbyś coś innego. To twoja nagroda, ty więc winien ją sobie wybrać.
Na linii wodnej pląsają zaczątki świateł wczesnego wieczoru, które posłusznie, pieszczotliwie niemal, kładą się na pędzących ku niebu kłosach zboża, ale i zieleniejącej trawie. Apis uśmiecha się delikatnie. Na twarzy więc nic więcej a przyjemne rozczulenie drgające i w opuszkach. Te machinalnie pędzą ku poruszających się na wietrze źdźbłach, które zapłata wokół paliczka palca wskazującego. Tak, aby dłonie zająć czymś więcej niż wystukiwaniem rytmu wolno uderzającego serca. Koniuszek języka robi trzy kroki po podniebieniu – raz, dwa trzy – po czym mężczyzna podnosi się z siadu i pozwala słońcu opaść trochę niżej. Niezauważalne centymetry, gdy już nie tak gorejąca, ale wciąż ciepława kula pragnie musnąć horyzontu. Ale jeszcze nie teraz. Wie przecież, że najmniejsze zawahanie w wykreowanym świecie podrzuci chłopcu poszlaki. Zhiva wydaje się być uważny. Może nie teraz, gdy na białkach wciąż mgła rozespania, ale generalnie. Skrupulatny w zadaniach, ale i detaliczny, gdy przychodziło do spraw bardziej emocjonalnych. Ale może się myli. Może, bo chłopiec pomimo wyraźnych konturów, nawet tych, które ciut rozmyte na tle jaśniejącego nieba, wciąż jest tajemnicą. Nie wie, kiedy tę zdecydował się odkryć. Możliwe, że decyzję podjął tydzień, miesiąc, rok temu. Ale, wracając, od tamtego czasu zdaje się, że ciemnobrązowe tęczówki stały się jeszcze bardziej enigmatyczne. Daje sobie czas, bo nie tak łatwo dotrzeć do człowieka, gdy obserwuje się go za dnia z cienia i w nocy zaś przez senne zasłony.
Sylwetka prostuje się a on wzdycha cicho i na krótką chwilę odwraca wzrok od słońca. Daleko hen za pnące się kłosy, bo wie, że tuż za nimi czeka większe wyzwanie. Już teraz jak pająk tka pajęczynę rodzinnej wsi chłopca, wizerunki matki i ojca, tak przez niego dobrze rozrysowanych. Ojciec ma duże dłonie i policzki znaczone głębokimi, ciemnymi bruzdami. Oczy jednak świecą nieprzeżytą młodością, która zanim wyrosła zdążyła zemrzeć w glebie. Mimo to wydaje się względnie szczęśliwym, gdy siwawe już włosy matki, przeplatane gdzieniegdzie dawną rudością, w skromnym uścisku opadają na męskie ramiona. Ona spojrzenie ma inne, tak myśli, dużo głębsze i przestraszone, ale kobiety z reguły żyją obawami. Ich świat jest światem niebezpieczeństw a martwić się muszą nie tylko o siebie, ale i pozostałych członków rodziny. Będzie musiało minąć jeszcze wiele lat, zanim człowiek zrozumie, że i oczy matki są oczyma pragnącymi.
Mężczyzna przytakuje, gdy na słowa chłopca potok zaczyna rwać mocniej. Ostrzegawczo. Pora się zbierać, szepta. Ale w snach nie ma czasu na nic konkretnego a światem rządzą zachcianki. Raz jeszcze więc ku swojej zachciance Apis kieruje uważne spojrzenie. Tym razem patrzy na niego z pozycji stojącej, z rękoma luźno splecionymi na klatce piersiowej. Na twarzy rysuje się niepewność, ale i dziwne poczucie obowiązku. Nie stara skryć się targających sercem – dziurą po sercu – emocji. Wyciąga ku niemu dłoń, by mocnym uściskiem chwycić chłopięce palce.
— Wstawaj — poleca przy kosmykach opadających na policzki, gdy ciało nachyla się ku rozmówcy. — Następnym razem nie zasypiaj koło potoku, bo dopadną cię topielce.
Luźny ton sugeruje żart, ale gdzieś i pod nim kręci się prawda, bo sam przecież nawiedził go tutaj, bez zgody, ratując duszę przed prawdopodobnym rozmyciem w zaświatach. Mocny chwyt. Chłód późnego popołudnia zaczyna kłaść się ma rozgrzanych dniem barkach. Robi pierwsze parę kroków ku odbiciu Hrybenynki.
— Nagroda za obudzenie cię? — pyta zdziwiony, gdy sens słów przedziera się przez potrzebę dalszego malowania sennej rzeczywistości. Parska cicho niezaplanowanym rozbawieniem. — Nie trzeba. Twój ojciec i tak rozdał już nalewki każdemu szukającemu. Nic dziwnego, że do tej pory cię nie znaleźli.
Sylwetka prostuje się a on wzdycha cicho i na krótką chwilę odwraca wzrok od słońca. Daleko hen za pnące się kłosy, bo wie, że tuż za nimi czeka większe wyzwanie. Już teraz jak pająk tka pajęczynę rodzinnej wsi chłopca, wizerunki matki i ojca, tak przez niego dobrze rozrysowanych. Ojciec ma duże dłonie i policzki znaczone głębokimi, ciemnymi bruzdami. Oczy jednak świecą nieprzeżytą młodością, która zanim wyrosła zdążyła zemrzeć w glebie. Mimo to wydaje się względnie szczęśliwym, gdy siwawe już włosy matki, przeplatane gdzieniegdzie dawną rudością, w skromnym uścisku opadają na męskie ramiona. Ona spojrzenie ma inne, tak myśli, dużo głębsze i przestraszone, ale kobiety z reguły żyją obawami. Ich świat jest światem niebezpieczeństw a martwić się muszą nie tylko o siebie, ale i pozostałych członków rodziny. Będzie musiało minąć jeszcze wiele lat, zanim człowiek zrozumie, że i oczy matki są oczyma pragnącymi.
Mężczyzna przytakuje, gdy na słowa chłopca potok zaczyna rwać mocniej. Ostrzegawczo. Pora się zbierać, szepta. Ale w snach nie ma czasu na nic konkretnego a światem rządzą zachcianki. Raz jeszcze więc ku swojej zachciance Apis kieruje uważne spojrzenie. Tym razem patrzy na niego z pozycji stojącej, z rękoma luźno splecionymi na klatce piersiowej. Na twarzy rysuje się niepewność, ale i dziwne poczucie obowiązku. Nie stara skryć się targających sercem – dziurą po sercu – emocji. Wyciąga ku niemu dłoń, by mocnym uściskiem chwycić chłopięce palce.
— Wstawaj — poleca przy kosmykach opadających na policzki, gdy ciało nachyla się ku rozmówcy. — Następnym razem nie zasypiaj koło potoku, bo dopadną cię topielce.
Luźny ton sugeruje żart, ale gdzieś i pod nim kręci się prawda, bo sam przecież nawiedził go tutaj, bez zgody, ratując duszę przed prawdopodobnym rozmyciem w zaświatach. Mocny chwyt. Chłód późnego popołudnia zaczyna kłaść się ma rozgrzanych dniem barkach. Robi pierwsze parę kroków ku odbiciu Hrybenynki.
— Nagroda za obudzenie cię? — pyta zdziwiony, gdy sens słów przedziera się przez potrzebę dalszego malowania sennej rzeczywistości. Parska cicho niezaplanowanym rozbawieniem. — Nie trzeba. Twój ojciec i tak rozdał już nalewki każdemu szukającemu. Nic dziwnego, że do tej pory cię nie znaleźli.
— Brzmisz jak moja matka — na słowach układa się miękko rozbawienie, tam gdzieś na końcu słów, gdy obcego mu prawie całkowicie człowieka przyrównuje swojej rodzicielce. Tej, która i w jego świadomości zakorzeniła szacunek ku temu, czego mimo prób nie będzie w stanie pojąć, wobec tego, co choć nieznane, zasługujące jest na niego w pełni. I tym też szacunkiem obdarowywać starał się każde istnienie, nawinie wręcz jak dziecko ramiona wyciągając ku temu, co nie dane było mu jeszcze obejrzeć, ku ludziom, których imiona były jedyną cechą, jaką przywołać był w stanie. I robił to wszystko, robił namiętnie i z czułością, słuchał i oglądał, siąkł emocję tych, którzy pragnęli mu je podarować, pielęgnował je w sercu i oglądał jak świeżo rozwinięty pąk polnego maku, każdy z filigranowych płatków nakierowując tak, by jak najwięcej słońca w stanie były pochłonąć swą powierzchnią. Tak traktował otaczających go ludzi, ogród, o którego to zadbanie miało być najważniejszą jego życiową rolą. By spod korzeni wijącego się jeszcze jasną zielenią bluszczem, młodego, z liśćmi miękkimi jak marcowy puch, wyrwać wplatające się pod roślinę chwasty; by ze starego dębu wyplenić zasiadające nań kozirogi, czułym gestem dłoni zebrać i dać żyć tam, gdzie niszczyć nie będą tego, który daje cień w upalne południa. Bo choć wielowiekowe drzewo paść mogło ich ofiarą, tak i one, niewielkie czarne stworzenia, też na życie zasługiwały. Jak każdy i wszystko.
Tym właśnie był. Pielęgnował, kochał, dbał i bronił zaciekle, na tyle młody jeszcze, by ambicja ta nie wyżarła mięśni i znużeniem przysłoniła powieki. Przyjmował do serca wszystko to, co chciało mu być dane, nie zważając na to, co mogło stać się z nim samym. Ktoś powiedziałby, głupota. Ale co ma odrzec, gdy żyć chciał wszystkim innym, poza sobą samym? Nic nie napawało go euforią większą, niż dziecięcy śmiech, gdy malucha ujmował w ramiona i biegał z nim za domem, nic bardziej, niż ulga matki, gdy bez słowa i kropli zgrzytu, przejmował od niej kosz pełen jabłek, bo wiedział przecież, jak bolesne jest to dla niej. Zapominał się.
Jak i teraz, gdy w chwil zaledwie parę uwierzył w słowa tego, który przedstawił mu się jako Adam, o którym pamięć to, choć próbowała, nie była w stanie wykiełkować. Bo była gdzieś; jak malowana ręką dziecka, a nie pędzlem świadomości, tak widział obraz zbieranych razem korali, czerwonych jak te maki właśnie, gdy palce ich stykały się co rusz, przypadkiem, bawiąc serce nieporadnością. Może i chciał mieć takie wspomnienie, uwierzył nie ze swej głupoty, a w zwykłej potrzebie by to, co gorsze w życiu zastąpić chwilową przyjemnością. By wspomnienia zeszłoroczne, jak te więdnące malwy, ożywić ciepłym deszczem, który, choć obłudą, tak działającą.
Znów, myśli, dotykają się ich dłonie, gdy w pionie staje naprzeciw, policzki od uśmiechu zbite w dwa rumiane kłębki na szczytach twarzy.
— Wiesz, mówi się, że utopce mogą być przyjazne. Trzeba tylko trochę chęci — spojrzenia ich na chwilę przecinają się, dwie ciemne tonie. Jedna z nich jednak odbija przebłyski słońca, a druga, choć stara się inaczej, podobna jest odbiciu szarego nieba w przydrożnej kałuży. Pusta. Zhiva widzi to, ale nie reaguje. Nie jemu to oceniać, co i jak pozbawiło ją życia. Wtedy dopiero, po tej krótkiej myśli, puszcza dłoń, twarz odwracając ku temu, co z resztek ciepła na niebie jeszcze zostało.
— Przejdź się ze mną, skoro nie chcesz nagrody. Pokaże ci gdzie dziko rosną poziomki — na myśli ich smaku zapomina o tym, co głowę jego zaprzątało jeszcze chwilę wcześniej. Bo, może i z nadzieją, że prosta ta uciecha na twarzy chłopca wymaluje coś więcej, niż pogłos tego, co kiedyś może naprawdę było uśmiechem.
Tym właśnie był. Pielęgnował, kochał, dbał i bronił zaciekle, na tyle młody jeszcze, by ambicja ta nie wyżarła mięśni i znużeniem przysłoniła powieki. Przyjmował do serca wszystko to, co chciało mu być dane, nie zważając na to, co mogło stać się z nim samym. Ktoś powiedziałby, głupota. Ale co ma odrzec, gdy żyć chciał wszystkim innym, poza sobą samym? Nic nie napawało go euforią większą, niż dziecięcy śmiech, gdy malucha ujmował w ramiona i biegał z nim za domem, nic bardziej, niż ulga matki, gdy bez słowa i kropli zgrzytu, przejmował od niej kosz pełen jabłek, bo wiedział przecież, jak bolesne jest to dla niej. Zapominał się.
Jak i teraz, gdy w chwil zaledwie parę uwierzył w słowa tego, który przedstawił mu się jako Adam, o którym pamięć to, choć próbowała, nie była w stanie wykiełkować. Bo była gdzieś; jak malowana ręką dziecka, a nie pędzlem świadomości, tak widział obraz zbieranych razem korali, czerwonych jak te maki właśnie, gdy palce ich stykały się co rusz, przypadkiem, bawiąc serce nieporadnością. Może i chciał mieć takie wspomnienie, uwierzył nie ze swej głupoty, a w zwykłej potrzebie by to, co gorsze w życiu zastąpić chwilową przyjemnością. By wspomnienia zeszłoroczne, jak te więdnące malwy, ożywić ciepłym deszczem, który, choć obłudą, tak działającą.
Znów, myśli, dotykają się ich dłonie, gdy w pionie staje naprzeciw, policzki od uśmiechu zbite w dwa rumiane kłębki na szczytach twarzy.
— Wiesz, mówi się, że utopce mogą być przyjazne. Trzeba tylko trochę chęci — spojrzenia ich na chwilę przecinają się, dwie ciemne tonie. Jedna z nich jednak odbija przebłyski słońca, a druga, choć stara się inaczej, podobna jest odbiciu szarego nieba w przydrożnej kałuży. Pusta. Zhiva widzi to, ale nie reaguje. Nie jemu to oceniać, co i jak pozbawiło ją życia. Wtedy dopiero, po tej krótkiej myśli, puszcza dłoń, twarz odwracając ku temu, co z resztek ciepła na niebie jeszcze zostało.
— Przejdź się ze mną, skoro nie chcesz nagrody. Pokaże ci gdzie dziko rosną poziomki — na myśli ich smaku zapomina o tym, co głowę jego zaprzątało jeszcze chwilę wcześniej. Bo, może i z nadzieją, że prosta ta uciecha na twarzy chłopca wymaluje coś więcej, niż pogłos tego, co kiedyś może naprawdę było uśmiechem.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
maj 2038 roku