As it was before,
watch the rise and fall.
12/03/2024
godzina 03:14
__________________
watch the rise and fall.
12/03/2024
godzina 03:14
__________________
Zimno betonowej ściany wgryzało się w rozpaloną, spoconą skórę pleców. Nic na tym etapie nie miało już sensu, ale też wszystko zdawało się go mieć, kiedy zakrwawione palce wsuwały się pod wcześniej biały, teraz brunatny od posoki bandaż na dłoni. Opuszki brnęły między kolejne warstwy, zagłębiając się w nie, brodząc w wilgotnej tkaninie. Lepka, nieprzyjemnie klejąca się do wystających kości, do pulsujących od ekscytacji żył.
— Za dziesięć minut znowu wychodzisz, Jay. Weź się ogarnij w miarę szybko... — Zabrzęczało nerwowo w tle, wypływając spomiędzy zaciskających się na filtrze papierosa pożółkłych zębów. Syk, ordynacja, próba kontroli, z którą nigdy sobie nie radził. Z którą nie chciał sobie radzić i nie miał zamiaru tego zmieniać. Więc i palce w nerwowym ruchu, który zduszał w zaciśniętym gardle, gniewnie rozwiązały bandaże, rzucając je na brudną posadzkę zaplecza podrzędnego, piwnicznego lokum, które w Nanashi witało wszystkich pokrzywionych i przegryzionych szaleństwem fanatyków niepohamowanej agresji. Jego szansa — jego jedyna alternatywa, żeby pozbyć się zaciskającej się na gardzieli obroży. Jedyna możliwość, żeby znowu odbić się od dna, spijając gęstą pianę własnych czynów z bliskiej, zbyt bliskiej przeszłości.
" Tragiczny incydent podczas walki Ryuk Hye i Jay'a Ozu, japońskiego boksera wagi ciężkiej, który zmiażdżył swojego oponenta!"
" Ryuk Hye bezwładnie pada na ring, nie dając znaku życia! Walka zostaje przerwana!"
" Klub bokserski i sponsorzy wycofują się ze współpracy i zostawiają Jay'a na lodzie!"
" Młody bokser będzie odpowiadał przed sądem!"
" Czy Ryuk Hye wybudzi się ze śpiączki? Czy jeszcze kiedykolwiek stanie na ringu? Najnowsze doniesienia od lekarzy sportowca!"
Ozu czuł, jak pot biegnie przez linię kręgosłupa, unoszącego się razem z klatką żeber ku górze w szybkich oddechach. Jeden oddech za drugim, rwany w zmęczeniu i zadyszce. Który to już raz dzisiejszej nocy? Trzeci? Czwarta walka? Nieruchoma żarówka pod sufitem ospale rzucała jałowe światło na zarys mięśni, na zmęczone ciało skulone w pochyleniu nad własnym cieniem; Ozu czuł, o wiele za dużo, zbyt intensywnie, pokracznie i tak cholernie niezrozumiale dla własnych myśli i rozumu. Szaleństwo; bo tylko tak mógł określić bieg ostatnich dwóch lat. Cholerne. Pojebane szaleństwo.
— Cztery minuty, Jay!
— Pies Cię jebał, Taro... — Pomruk, trący ostro o struny głosowe wypłynął razem z westchnieniem, kiedy alabastrowa tkanina przesuwała się między paliczkami.
— Co?
— Powiedziałem, że już idę! — Krzyk wypadł spomiędzy warg, podrywając ku górze szeroki korpus. Martwa źrenica, w swoich stalowych splotach objęła naprędce krzywo zawieszone lustro na przeciwległej ścianie, spijając odbijający się obraz. Był w szczycie swojej formy. Młody, pełen wewnętrznego ognia, który szarpał się i próbował się wyzwolić spomiędzy zaciskających się w każdym ruchu ścięgien. Jeszcze tylko kilka lat, a dno rozmaże się we mgle wspomnień. Jeszcze tylko kilka, pieprzonych lat w tej zaszczanej przez szczury dziurze. Palce wsunęły się pod wypukłe wargi, układając na zębach sylikonowy ochraniacz, pozwalając korpusowi przesunąć się przez framugi rozklekotanych drzwi. Oddech. Jeszcze jeden głęboki oddech osadzający się ciężko na dnie płuc, kiedy niskie, piwniczne okno krwistą łuną wpuszczało do środka rozochoconej piwnicy pobłysk czerwonego księżyca. Ten dygot ludzkich ramion, pokrzyk, pochwalne słowa, że to ON, nie ktoś inny, jest w stanie pokonać każdego śmiałka, jaki zdecyduje się wejść w kwadrat ringu. On. Jay. Jihei. Ozu. Sierota. Marny ochłap człowieka z moralnością płynną i równie giętkim kręgosłupem. Zagubione szczenie, jakie wyrosło na wściekłego psa z przekrwionymi od głodu oczami. Źrenica zacisnęła się w spięciu, kiedy chrzęst giętkich desek zawył pod ciężarem ciała. Kolejne kilka minut i przerwa. Kolejne smugi krwi sączące się ze złamanego nosa. Kolejny nieprzytomny bełkot wypluwający zęby. I jak zawsze, ciało zaparło się na gumowych sznurach ringu, pozwalając oczom przeciąć ruch widowni. Na moment. Na ten jeden moment przed wejściem na środek klatki, stalowe spojrzenie swobodnie skanowało przestrzeń, chłonąc istnienia wpatrzone w niego jak w rzymskiego gladiatora. Dwa oddechy, pełne, łagodnie sunące przed nerwy, uderzające do głowy w satysfakcji przyszłego uderzenia. Jeden oddech. Dwa uderzenia serca. Między którymi pod obsydianem źrenicy przesunęła się sylwetka o białych włosach, o której słyszał, o której wiedział, do której chciał dotrzeć. Łokcie przesunęły się na zewnątrz lin, zapierając na nich wytatuowane ramiona. Śmiałe spojrzenie wpiło się w twarz mężczyzny, kiedy ten smugą przesuwał się przez zataczające się korpusy, szerokie barki, roześmiane mordy pomniejszych gangsterów machających przed opuchłymi od alkoholu twarzami pękiem banknotów. Miał czas. Przecież to on, ktoś, kto kończył każdą walkę mokrą plamą przeciwnika na deskach ringu, decydował o tym, kiedy dobierze się do swojej ofiary.
"Are you there, my dear?"
"I am, little buddy."
Are you sad?
I am.
What does it feel like?
A long hunt with no kill."
12/03/2024
godzina 00:22
__________________
"I am, little buddy."
Are you sad?
I am.
What does it feel like?
A long hunt with no kill."
12/03/2024
godzina 00:22
__________________
Zawsze mówiono mu, że koniec swego polowania w jakiś sposób powinien uczcić, by uczucie narastającego apetytu nie rosło w miarę jedzenia. Słowa te zawsze odbijały się od jego myśli, mieląc je za każdy razem, gdy odczuwał silny odrzut z karabinu snajperskiego, a czysty strzał przeszedł przez klatkę piersiową uderzając prosto w serce, uśmiercając w ten sposób swoją kolejną ofiarę. Z miejsca zdarzenia zbierał się równie szybo, co rozkładał, zachowując przy tym zimną krew mimo narastającego głodu, który nie dawał mu spokoju. To wciąż nie było wystarczające i zawsze, ale to kurwa zawsze było za mało.
Mimo odbijający się myśli, nie czuł pragnienia, by swoje małe zwycięstwo nagrodzić w jakikolwiek sposób. Nie chodziło o zwykłą chęć zemsty. Wypalenia swojego nazwiska czynami tak abstrakcyjnymi było dla niego ważne, by samo jego wypowiedzenie budził postrach pośród tych, którzy czuli się winni. To był otwarty konflikt między tymi, którzy odważyli się zabić jedną z ważniejszych osób w jego życiu. Między nim, a gangiem, który z każdym kolejnym tygodniem rozpadał się niczym domino. Jedno życie za życie całego śmieciowiska — prawdopodobnie dopiero teraz uświadamiali sobie, jak chujowym było to posunięciem.
— Powinieneś dać sobie z tym spokój — odgłos cichego splunięcia śliny dostał się do jego uszu, a dźwięk stawianego kieliszka na blacie sprawił, że zmęczone spojrzenie przesunął po sylwetce tego, który zaserwował mu kolejną kolejkę wódki, której nawet nie tknął. Skrzywiony wyraz twarzy wyrażał więcej niż tysiąc słów, a one z jego krtani ulecieć nigdy nie ulecą — a przynajmniej rozerwij się trochę. Mam załatwić Ci jakąś ładną panienkę? Kurwa, wiem! — zaciśnięta dłoń wylądowała na blacie z lekkim hukiem, rozlewając zawartość kieliszka. Daizō w swym wiecznym milczeniu uniósł jedynie brwi do góry w oczekiwaniu na to, co miało nadejść.
— Jak żadna lala Cię nie zainteresuje, to może podziemne walki? Słyszałem, że dzisiaj mają się lać i to kurwa z samym Jay'a Ozu! Mówię Ci, facet jest prawdziwym potworem na ringu. Masakruje doszczętnie każdego, bez jebanego wyjątku. Powinieneś tam pójść i rozerwać się trochę, wiesz, dobrze Ci to zrobi po prostu.
Może miał i rację. Może nie powinien poświęcać w to tyle energii, bo jeszcze myśli zeżrą go od środka. Wraz z tym postanowieniem uchylił pierwszy kieliszek wódki jaki dziś dotknął jego warg. Po tym ruchu zostały już same formalności, by rzeczywiście móc zobaczyć tego, który robi prawdziwy młyn na ringu.
Zmiana lokum nie trwała długo, doskonale znając położenie zapyziałej piwnicy, w której odbywały się wszelakiej maści walki. Tak złożyło się, że swego czasu bywał stałym ich bywalcem, choć przymrożony wspomnieniem śmierci swego mentora w ostatnim czasie niechętnie przebywał pośród ludzi. Powiadają, że każdy na swój sposób obchodzi żałobę tych, którzy w życiu byli ważni. Daizō najwyraźniej nie mógł przetrawić tego w żaden, zdrowy sposób. W zasadzie nie widział innej możliwości poza chęcią zemsty, która zamiast stopniowo znikać, coraz bardziej rozpalała jego niepochamowany płomień od środka. Podświadomie liczył na to, że rosnące uczucie głodu stłumi choć trochę, uważnym wzrokiem obserwując pole walki, gdzie wygrywają tylko najsilniejsi.
Chęci choć głębokie, widok zmasakrowanych ciał nie wystarczał mu do zaspokojenia tego, co od dłuższego czasu tliło się w jego wnętrzu. Mimo że na zewnątrz aura chłodu opanowywała jego ciało, po rozszerzonych źrenicach zdradzał chęć walki, by chociaż na chwilę poczuć grzechot łamanego nosa. Łamanej szczęki zresztą też. Od lat nie czuł dreszczyku, który stopniowo ogarniał jego ciało, gdy tylko patrzył na tego, o którym było tu najgłośniej. Walczył jak dzika bestia, bez pohamowań i zdrowego rozsądku. W przeciwieństwie do swoich przeciwników, on nie myślał, a działał całym swoim ciałem. Tańczył wokół swojej ofiary w szaleńczym układzie, poruszając się chaotycznie i narwanie. I tylko on znał te kroki. Kolejna stróżka potu spłynęła po jego ciele, nie odnosząc żadnych większych obrażeń. W tym tańcu było coś, co przykuwało uwagę; pobudzało od środka, a na zniecierpliwionych dłoniach gromadził się pot. Piwnicę otaczały gromkie okrzyki, a ludzie nie znali umiaru w pozostawianych sumach pieniędzy. Gdyby tylko uczynić tę noc jeszcze ciekawszą — pójść za głosem rozsądku i rozerwać się tak jak najbardziej to lubił.
— Ty pospolita mendo, chcesz tam pójść? Chyba nie myślisz, że pozwolę Ci zdechnąć na tych zbitych krwią deskach, he? — rozsądniejszy głos kumpla starał się przemówić mu do rozumu, lecz ten obecnie nie istniał. Uśmiechnął się jedynie kącikiem ust, od dłuższego czasu czując ciekawskie spojrzenie na swojej sylwetce. Takiego wyzwania nie mógł po prostu odrzucić, dlatego w obliczu całej sytuacji, wyciągnął monetę, która miała przesądzić o całej banalności sytuacji. Układ był prosty.
— Psi kość, niech Cię diabły wszystkie zeżrą. Chodź ze mną — mężczyzna choć wyraźnie wkurzony swoją porażką, zaprowadził go do organizatora walk. Reszta to już czysta formalność, jak to powiadają. W obliczu całego zdarzenia miał tylko nadzieję, że ten, z którego swego spojrzenia nie opuszczał, znajdzie trochę siły na to, by sparingować się razem na ringu dla krwawej zabawy.
@OZU JIHEI
Nie spodziewał się tego. Nie chciał, aby wchodził na ring. Nie tak to miało wyglądać. Czy za każdym razem, każdy plan, jaki ułoży sobie w głowie, musi zostać roztrzaskanym? Najwidoczniej. Odrywając więc ramiona od lin, przeciągnął się nieznacznie, wręcz leniwie, ustawiając się w oczekiwaniu na środku ringu. I dopiero z tego miejsca, kiedy mężczyzna wgramolił się na dechy, uświadomił sobie, że jest od niego wyższy... Znacząco. Cóż, jeżeli zrobi się zbyt gorąco, zawsze może mu wybić zęby czołem. Zaboli, może rozwali sobie łuk brwiowy, ale każde rozwiązanie było dobre, kiedy chodziło o uratowanie godności. Bo ta rwała zawsze najintensywniej i piekła cholernie mocno, kiedy obca pięść lądowała na twarzy.
Więc czekał, spokojnie, nie spuszczając uważnego spojrzenia z sylwetki mężczyzny, pozwalając ostatecznie szarym tęczówkom zaprzeć się na jego twarzy, bez mrugnięcia sunąc przez jej rysy. Spokojnie, co się może niby stać? Czym niby ta walka różni się od innych?
— Wędziemy rarczyć na tfoi poziome — sylikonowy ochraniacz na zębach skutecznie utrudniał mówienie, zmieniając słowa w karykaturalne buczenie, kiedy obie dłonie mężczyzny zaparły się na nadgarstkach przeciwnika. Łagodnie, ale pewnym ruchem wysunął je mocniej ku sobie, spodnią częścią ku dołowi, w stronę skrwawionych dech, nie przywiązując już do nich większej wagi. Przywykł. Widok brunatnych fleków wgryzł się już na stałe w fakturę drewna; tak jak i w jego umysł. Dlatego też stalowe spojrzenie, w dziwnym spokoju, wręcz znudzeniu, osiadło na przegubach białowłosego, kiedy palce odczepiły się od jego ciała. Już w krótkiej sekundzie później, źrenice odnalazły obce wejrzenie, a opuszki palców przesunęły się po miękkim wnętrzu dłoni, pozwalając wargom wykręcić się jednym z kącików ku górze w pełnym kpiny uśmiechu. — Graeś kiedysz w łapky? — Nie mógł się powstrzymać; nigdy nie potrafił, nawet wtedy, kiedy zmęczenie zapierało się boleśnie na ramionach, a odpoczynek zdawał się mitycznym stworzeniem, jednorożcem, którego nikt nigdy nie widział na własne oczy, ale słyszał od kogoś, kto usłyszał od kogoś innego, że kiedyś takowe istniały, bo dawno temu jakiś stary cep opisał to w równie starej książce. Pierwszy raz od dawna, pierwszy raz może w całym swoim życiu, Jihei chciał zostać pokonanym. Chciał paść. Chciał zostać zniesiony i rzucony na chłód bruku jak bezużyteczny ochłap i śmieć. Odpuścić. Raz w życiu odpuścić. I może właśnie w jego zachowaniu na próżno było się doszukiwać nonszalanckiego lekceważenia przeciwnika; może pod maską, prawie że lekkomyślnego błazna ukrywały się godziny i tygodnie przeraźliwego znużenia, bezsilności i dojmującego smutku, że los, w który wdepnął przez przypadek i przez chwilowe utracenie kontroli, skończy się dla niego fatalnie.
— Kurwa, Jay, serio? — Pełen oddechu, westchnienia irytacji głos zamajaczył u podstawy ringu, wijąc się ku górze, uderzając prosto w twarz Ozu, który teraz zamrugawszy kilkukrotnie, pośpiesznie, ponownie uśmiechnął się, jakby cała ta sytuacja, była jedynie przedstawieniem, w którym niechętnie, przymuszony, musiał codziennie brać udział. — Za duszcho razch... Ahh, ni waszne. — Próbował, starał się, co tylko z każdym kolejnym dźwiękiem wypadało jeszcze komiczniej, więc machnąwszy ręką, mężczyzna odpuścił, wywracając oczami jak nastolatka, która przed chwilą wykrzyczała swojej matce, że nikt jej nie rozumie i zaraz trzaśnie drzwiami swojego pokoju. Taro; samozwańczy trener, a bardziej wyłudzacz, hazardzista i organizator tej jakże przedniej zabawy, powodził jedynie wzrokiem przez sylwetkę Jay'a, widocznie rezygnując z dalszego komentarza, dociskając palce na nasadzie nosa. Miał dość, ale wiedział, że tylko w ten sposób, mając dla siebie tę tykającą bombę, jest w stanie w jeden wieczór wyssać z obserwatorów więcej pieniędzy niż przez resztę miesiąca. Musiał go znosić. Musieli znosić się nawzajem, chociaż nikomu nie wychodziło to na dobre w kwestii zdrowia psychicznego. — Dobra panowie, próbujcie walczyć fair play, nie odgryźcie sobie uszu, zero kopania, wciskania palców w oczy... I takie tam, co nie. Jazda — i „jazda" zwieńczona jest brzdękiem metalowego dzwonka, o który obija się drewniany młoteczek. Dźwięk niesie się w uszy, przesuwając się wibracją przez kark, wprowadzając mięśnie w stan przygotowania. Jay niczym pies pawłowa, ze zwężoną źrenicą, nagle wbijając się w głąb siebie i swoich agresywnych przyzwyczajeń. Jeden dźwięk, jeden prosty brzdęk wystarczył, aby szyja przekręciła się kilkukrotnie na boki, z trzaskiem zbolałego kręgosłupa opróżniając umysł z niepotrzebnych myśli. Cisza. Nie tylko w tłumie, ale i pod sklepieniem czaszki. Potrzebował tego, tak jak i nienawidził przez świadomość brutalności, która przestawała już na tym etapie bawić jak na samym początku. Wcześniej forma ucieczki od paskudnego życia, do którego nigdy nie chciał już wracać, a które ponownie stało się jego codziennością. Żałosne. Wszystko zataczało koło.
Wszystkie te plotki i informacje, które udało mu się zebrać o mężczyźnie, który był bardziej nieuchwytny od ducha, a teraz stał przed nim sam, całkowicie z własnej woli; na nowo przemknęły nieprzyjemnym dreszczem. Morderca, który bez skrupułów odstrzeliwał cel za celem. Pytanie jednak brzmiało, czy będzie w stanie zrobić coś ponad pociągnięcie spustu snajperki — czy jego ramiona będą dostatecznie szybkie, jak kule które wypluwał z taką łatwością, aby go sięgnąć. Wątpił. Szczerze chciał w to wątpić, kiedy prostując się z uniesionym wysoko podbródkiem, puścił mu oczko, zaraz to wyrzucając słowa w rozgrzany, nieprzyjemnie zagęszczający się eter dusznej piwnicy. — Zaczynasz.
Więc czekał, spokojnie, nie spuszczając uważnego spojrzenia z sylwetki mężczyzny, pozwalając ostatecznie szarym tęczówkom zaprzeć się na jego twarzy, bez mrugnięcia sunąc przez jej rysy. Spokojnie, co się może niby stać? Czym niby ta walka różni się od innych?
— Wędziemy rarczyć na tfoi poziome — sylikonowy ochraniacz na zębach skutecznie utrudniał mówienie, zmieniając słowa w karykaturalne buczenie, kiedy obie dłonie mężczyzny zaparły się na nadgarstkach przeciwnika. Łagodnie, ale pewnym ruchem wysunął je mocniej ku sobie, spodnią częścią ku dołowi, w stronę skrwawionych dech, nie przywiązując już do nich większej wagi. Przywykł. Widok brunatnych fleków wgryzł się już na stałe w fakturę drewna; tak jak i w jego umysł. Dlatego też stalowe spojrzenie, w dziwnym spokoju, wręcz znudzeniu, osiadło na przegubach białowłosego, kiedy palce odczepiły się od jego ciała. Już w krótkiej sekundzie później, źrenice odnalazły obce wejrzenie, a opuszki palców przesunęły się po miękkim wnętrzu dłoni, pozwalając wargom wykręcić się jednym z kącików ku górze w pełnym kpiny uśmiechu. — Graeś kiedysz w łapky? — Nie mógł się powstrzymać; nigdy nie potrafił, nawet wtedy, kiedy zmęczenie zapierało się boleśnie na ramionach, a odpoczynek zdawał się mitycznym stworzeniem, jednorożcem, którego nikt nigdy nie widział na własne oczy, ale słyszał od kogoś, kto usłyszał od kogoś innego, że kiedyś takowe istniały, bo dawno temu jakiś stary cep opisał to w równie starej książce. Pierwszy raz od dawna, pierwszy raz może w całym swoim życiu, Jihei chciał zostać pokonanym. Chciał paść. Chciał zostać zniesiony i rzucony na chłód bruku jak bezużyteczny ochłap i śmieć. Odpuścić. Raz w życiu odpuścić. I może właśnie w jego zachowaniu na próżno było się doszukiwać nonszalanckiego lekceważenia przeciwnika; może pod maską, prawie że lekkomyślnego błazna ukrywały się godziny i tygodnie przeraźliwego znużenia, bezsilności i dojmującego smutku, że los, w który wdepnął przez przypadek i przez chwilowe utracenie kontroli, skończy się dla niego fatalnie.
— Kurwa, Jay, serio? — Pełen oddechu, westchnienia irytacji głos zamajaczył u podstawy ringu, wijąc się ku górze, uderzając prosto w twarz Ozu, który teraz zamrugawszy kilkukrotnie, pośpiesznie, ponownie uśmiechnął się, jakby cała ta sytuacja, była jedynie przedstawieniem, w którym niechętnie, przymuszony, musiał codziennie brać udział. — Za duszcho razch... Ahh, ni waszne. — Próbował, starał się, co tylko z każdym kolejnym dźwiękiem wypadało jeszcze komiczniej, więc machnąwszy ręką, mężczyzna odpuścił, wywracając oczami jak nastolatka, która przed chwilą wykrzyczała swojej matce, że nikt jej nie rozumie i zaraz trzaśnie drzwiami swojego pokoju. Taro; samozwańczy trener, a bardziej wyłudzacz, hazardzista i organizator tej jakże przedniej zabawy, powodził jedynie wzrokiem przez sylwetkę Jay'a, widocznie rezygnując z dalszego komentarza, dociskając palce na nasadzie nosa. Miał dość, ale wiedział, że tylko w ten sposób, mając dla siebie tę tykającą bombę, jest w stanie w jeden wieczór wyssać z obserwatorów więcej pieniędzy niż przez resztę miesiąca. Musiał go znosić. Musieli znosić się nawzajem, chociaż nikomu nie wychodziło to na dobre w kwestii zdrowia psychicznego. — Dobra panowie, próbujcie walczyć fair play, nie odgryźcie sobie uszu, zero kopania, wciskania palców w oczy... I takie tam, co nie. Jazda — i „jazda" zwieńczona jest brzdękiem metalowego dzwonka, o który obija się drewniany młoteczek. Dźwięk niesie się w uszy, przesuwając się wibracją przez kark, wprowadzając mięśnie w stan przygotowania. Jay niczym pies pawłowa, ze zwężoną źrenicą, nagle wbijając się w głąb siebie i swoich agresywnych przyzwyczajeń. Jeden dźwięk, jeden prosty brzdęk wystarczył, aby szyja przekręciła się kilkukrotnie na boki, z trzaskiem zbolałego kręgosłupa opróżniając umysł z niepotrzebnych myśli. Cisza. Nie tylko w tłumie, ale i pod sklepieniem czaszki. Potrzebował tego, tak jak i nienawidził przez świadomość brutalności, która przestawała już na tym etapie bawić jak na samym początku. Wcześniej forma ucieczki od paskudnego życia, do którego nigdy nie chciał już wracać, a które ponownie stało się jego codziennością. Żałosne. Wszystko zataczało koło.
Wszystkie te plotki i informacje, które udało mu się zebrać o mężczyźnie, który był bardziej nieuchwytny od ducha, a teraz stał przed nim sam, całkowicie z własnej woli; na nowo przemknęły nieprzyjemnym dreszczem. Morderca, który bez skrupułów odstrzeliwał cel za celem. Pytanie jednak brzmiało, czy będzie w stanie zrobić coś ponad pociągnięcie spustu snajperki — czy jego ramiona będą dostatecznie szybkie, jak kule które wypluwał z taką łatwością, aby go sięgnąć. Wątpił. Szczerze chciał w to wątpić, kiedy prostując się z uniesionym wysoko podbródkiem, puścił mu oczko, zaraz to wyrzucając słowa w rozgrzany, nieprzyjemnie zagęszczający się eter dusznej piwnicy. — Zaczynasz.
Nie spodziewał się, że zostanie wpuszczony na ring i stanie z nim twarzą w twarz. Ten, który był nijak do walki przygotowany. Czuł to na widowni — fetor dzikiego monstrum, potwora, którego zatrzymać w żaden sposób nikt nie potrafił. To właśnie ten odór wybawił go z widowni i skusił obietnicą dobrej zabawy. Jay Ozu; nazwisko odbijało się od zakamarków ciemnego umysłu. Czy to właśnie on załatwił Ryuk Hye, jednego z lepszych bokserów ich czasów? Wspomnienia przemykały urywanie, nie mogąc przypomnieć sobie jak dawno temu ten incydent miał miejsce.
Szybko załatwili mu odpowiedni sprzęt, zupełnie jakby zależało im na tym aby tego dnia Daizō znalazł się na scenie wraz z nim. Ten, którego złapać nikt nie mógł właśnie ukazał się całemu bożemu światu; już wiedzieli, gdzie między innymi przebywał. Przebrał się prędko, mocno zawiązując sobie kostki bandażem. Miał dużo szczęścia, że mieli odpowiedni sprzęt, ponieważ nie był tak głupi, by wejść na ring nieprzygotowany. Zapewne gdyby nie Hector, mógłby jedynie pomarzyć o tej chwili, podziwiając go wyłącznie na widowni.
Spojrzenie ciemnych oczu Daizō spotkało się wraz z szarymi tęczówkami mężczyzny. Tak naprawdę dopiero teraz mógł przyjrzeć się każdemu detalowi jego ciała, jednak nie ono interesowało go najbardziej. Widząc wbite spojrzenie wprost na swojej twarzy, Jay z pewnością zdążył już dostrzec charakterystyczną bliznę na lewej stronie czoła, sięgająca od łuku brwiowego aż po samą głowę.
Wędziemy rarczyć na tfoi poziome.
Na jego poziomie? Co miało oznaczać "jego poziom"? Mimo wyraźnego niezrozumienia, które od razu wyszło na twarzy białowłosego, nie mógł skomentować słów, które bez najmniejszych skrupułów opuszczały usta przeciwnika. Jedyne co zrobił, to włożył sylikonowy ochraniacz na zęby, nie odwracając od niego wręcz przeszywającego spojrzenia.
Daizo z uwagi na niemożliwość mówienia, na przestrzeni lat nauczył się komunikować z ludźmi na wiele sposób. Najczęściej była to zwykła gestykulacja ciała, którą uzupełniał mimiką twarzy; choć ta na co dzień miewała kamienny wyraz, niechętna do jakiejkolwiek współpracy. To właśnie na niej, na tej kamiennej mimice wkradła się pewnego rodzaju konsternacja, gdy obcy, ciepły dotyk ujął jego nadgarstki, zapraszając do wspólnej gry. Nie mógł do końca zrozumieć, co kierowało jego rywalem. Masuda nie zamierzał tego negować, ani tym bardziej uznać to za formę kpiny; chciał go przejrzeć, zauważyć niemy krzyk, który miał przedrzeć się przez jego gardło. Dostrzec rzecz niezauważalną dla innych. Także zamierzał się z nim dobrze bawić, nie walczyć o godność czy pieniądze. Możliwe, że w całej tej zabawie chociaż na chwilę pragnął zapomnieć o swoim celu. O nieustającym nienasyceniu, którego nie potrafił się wyzbyć. Podświadomie czuł, że problem jest bardziej złożony; Daizō nie był głupi, choć często za takiego go brano. Myślał wolno, a otaczająca rzeczywistość nie zawsze docierała do niego od razu. Dopiero teraz, gdy uważniej przyjrzał się ciału Jaya, dostrzegł wykańczające go zmęczenie. On też chciał odpocząć. On też miał dość.
Gra może i głupia, ale nie zamierzał się z niej wycofywać. Delikatnie uniósł kącik ust do góry, by podjąć się rzuconego wyzwania. Refleks i celność rzadko kiedy go zawodziły. Z całego serca był gotowy, by faktycznie trzepnąć go po tych cholernie wymęczonych dłoniach. Kilka sekund głębokiego oddechu, wyraźnie wczuwając się w swąd pokonanych tu przeciwników. I ta elektryzująca wymiana ich spojrzeń, której przez cały swój żywot nie śmiał zapomnieć. Nigdy jednak nie udało mu się wyprowadzić kontrataku, o nie. To przez postać kata, która pojawiła się nad sylwetką rywala i która bez większego zawahania uniosła na niego skażoną dłoń, wymierzając mu cios obrzydliwie paskudny. Masuda w jednej chwili przeciął gęste powietrze w złowrogim spojrzeniu, kierując je na szkodnika, który odważył się przerwać ich zabawę. Psia krew, nienawidził gdy ktoś nieproszony wchodził w jego przestrzeń. Dlaczego popsuł im ten moment?
Gdyby tylko mógł, fuknąłby wkurwiony. W zamian zbluzgał go od stóp do głów w swoim umyśle, a w ciemnych tęczówkach ugościło zirytowanie. Spojrzenie te przeniósł na swojego rywala, który najwyraźniej przyzwyczaił się do takiego traktowania. Westchnął bezgłośnie, odsuwając się na odpowiednią odległość, by sędzia w końcu mógł rozpocząć to starcie. To naturalne, że w tym świecie przetrwają wyłącznie najsilniejsi, prawda?
Charakterystyczny dźwięk rozbrzmiał w piwnicy. To ten moment, ta chwila sprawiała, że cała sala milkła, a przeciwnicy wchodzili w specyficzny rodzaj transu. Jeden krok w tył, następny w przód. Daizō przygotowywał każdy swój wytrenowany mięsień do obrony, choć ta zdawała się być niepotrzebna. Spoglądał na niego z góry, będąc gotowy na każdy możliwy scenariusz. Nawet i na taki, w którym to on miał zacząć — niech i tak będzie.
W mgnieniu oka wyskoczył do przodu, jednak zamiast go zaatakować, najpierw spróbował zajść go od tyłu, by to właśnie stamtąd wymierzyć swój pierwszy cios w stronę jego twarzy. Mimo swojej masy ciała, która zawsze mogła spowalniać ruchy Daizō, był zadziwiająco szybki. Podświadomie wierzył w to, że Jay, to potężne monstrum na ringu, zablokuje jego ruch, by drugą ręką móc wymierzyć kolejny atak w kierunku splotu słonecznego. Napierał na niego całym swoim ciałem, nie chcąc dać mu wytchnienia dla umęczonych mięśni od wcześniejszych walk. Ozu jednak nie wiedział wszystkiego na temat Masudy — nie miał świadomość tego, że walka była równa z uwagi na to, że mężczyzna był ranny.
— Daizō, kurwa, co Ty najlepszego robisz — po cichu przeklną go Hector, ten sam, który załatwił mu tę walkę świadom tego, że odsłania swój najsłabszy punkt.
@OZU JIHEI
Szybko załatwili mu odpowiedni sprzęt, zupełnie jakby zależało im na tym aby tego dnia Daizō znalazł się na scenie wraz z nim. Ten, którego złapać nikt nie mógł właśnie ukazał się całemu bożemu światu; już wiedzieli, gdzie między innymi przebywał. Przebrał się prędko, mocno zawiązując sobie kostki bandażem. Miał dużo szczęścia, że mieli odpowiedni sprzęt, ponieważ nie był tak głupi, by wejść na ring nieprzygotowany. Zapewne gdyby nie Hector, mógłby jedynie pomarzyć o tej chwili, podziwiając go wyłącznie na widowni.
Spojrzenie ciemnych oczu Daizō spotkało się wraz z szarymi tęczówkami mężczyzny. Tak naprawdę dopiero teraz mógł przyjrzeć się każdemu detalowi jego ciała, jednak nie ono interesowało go najbardziej. Widząc wbite spojrzenie wprost na swojej twarzy, Jay z pewnością zdążył już dostrzec charakterystyczną bliznę na lewej stronie czoła, sięgająca od łuku brwiowego aż po samą głowę.
Wędziemy rarczyć na tfoi poziome.
Na jego poziomie? Co miało oznaczać "jego poziom"? Mimo wyraźnego niezrozumienia, które od razu wyszło na twarzy białowłosego, nie mógł skomentować słów, które bez najmniejszych skrupułów opuszczały usta przeciwnika. Jedyne co zrobił, to włożył sylikonowy ochraniacz na zęby, nie odwracając od niego wręcz przeszywającego spojrzenia.
Daizo z uwagi na niemożliwość mówienia, na przestrzeni lat nauczył się komunikować z ludźmi na wiele sposób. Najczęściej była to zwykła gestykulacja ciała, którą uzupełniał mimiką twarzy; choć ta na co dzień miewała kamienny wyraz, niechętna do jakiejkolwiek współpracy. To właśnie na niej, na tej kamiennej mimice wkradła się pewnego rodzaju konsternacja, gdy obcy, ciepły dotyk ujął jego nadgarstki, zapraszając do wspólnej gry. Nie mógł do końca zrozumieć, co kierowało jego rywalem. Masuda nie zamierzał tego negować, ani tym bardziej uznać to za formę kpiny; chciał go przejrzeć, zauważyć niemy krzyk, który miał przedrzeć się przez jego gardło. Dostrzec rzecz niezauważalną dla innych. Także zamierzał się z nim dobrze bawić, nie walczyć o godność czy pieniądze. Możliwe, że w całej tej zabawie chociaż na chwilę pragnął zapomnieć o swoim celu. O nieustającym nienasyceniu, którego nie potrafił się wyzbyć. Podświadomie czuł, że problem jest bardziej złożony; Daizō nie był głupi, choć często za takiego go brano. Myślał wolno, a otaczająca rzeczywistość nie zawsze docierała do niego od razu. Dopiero teraz, gdy uważniej przyjrzał się ciału Jaya, dostrzegł wykańczające go zmęczenie. On też chciał odpocząć. On też miał dość.
Gra może i głupia, ale nie zamierzał się z niej wycofywać. Delikatnie uniósł kącik ust do góry, by podjąć się rzuconego wyzwania. Refleks i celność rzadko kiedy go zawodziły. Z całego serca był gotowy, by faktycznie trzepnąć go po tych cholernie wymęczonych dłoniach. Kilka sekund głębokiego oddechu, wyraźnie wczuwając się w swąd pokonanych tu przeciwników. I ta elektryzująca wymiana ich spojrzeń, której przez cały swój żywot nie śmiał zapomnieć. Nigdy jednak nie udało mu się wyprowadzić kontrataku, o nie. To przez postać kata, która pojawiła się nad sylwetką rywala i która bez większego zawahania uniosła na niego skażoną dłoń, wymierzając mu cios obrzydliwie paskudny. Masuda w jednej chwili przeciął gęste powietrze w złowrogim spojrzeniu, kierując je na szkodnika, który odważył się przerwać ich zabawę. Psia krew, nienawidził gdy ktoś nieproszony wchodził w jego przestrzeń. Dlaczego popsuł im ten moment?
Gdyby tylko mógł, fuknąłby wkurwiony. W zamian zbluzgał go od stóp do głów w swoim umyśle, a w ciemnych tęczówkach ugościło zirytowanie. Spojrzenie te przeniósł na swojego rywala, który najwyraźniej przyzwyczaił się do takiego traktowania. Westchnął bezgłośnie, odsuwając się na odpowiednią odległość, by sędzia w końcu mógł rozpocząć to starcie. To naturalne, że w tym świecie przetrwają wyłącznie najsilniejsi, prawda?
Charakterystyczny dźwięk rozbrzmiał w piwnicy. To ten moment, ta chwila sprawiała, że cała sala milkła, a przeciwnicy wchodzili w specyficzny rodzaj transu. Jeden krok w tył, następny w przód. Daizō przygotowywał każdy swój wytrenowany mięsień do obrony, choć ta zdawała się być niepotrzebna. Spoglądał na niego z góry, będąc gotowy na każdy możliwy scenariusz. Nawet i na taki, w którym to on miał zacząć — niech i tak będzie.
W mgnieniu oka wyskoczył do przodu, jednak zamiast go zaatakować, najpierw spróbował zajść go od tyłu, by to właśnie stamtąd wymierzyć swój pierwszy cios w stronę jego twarzy. Mimo swojej masy ciała, która zawsze mogła spowalniać ruchy Daizō, był zadziwiająco szybki. Podświadomie wierzył w to, że Jay, to potężne monstrum na ringu, zablokuje jego ruch, by drugą ręką móc wymierzyć kolejny atak w kierunku splotu słonecznego. Napierał na niego całym swoim ciałem, nie chcąc dać mu wytchnienia dla umęczonych mięśni od wcześniejszych walk. Ozu jednak nie wiedział wszystkiego na temat Masudy — nie miał świadomość tego, że walka była równa z uwagi na to, że mężczyzna był ranny.
— Daizō, kurwa, co Ty najlepszego robisz — po cichu przeklną go Hector, ten sam, który załatwił mu tę walkę świadom tego, że odsłania swój najsłabszy punkt.
@OZU JIHEI
Wystarczył rok w tej zamszonej piwnicy, żeby utracić radość z gładko wyprowadzanego ciosu, z uczucia przewagi, świadomości władzy i własnej potęgi nad innymi. Jednak teraz, kiedy mężczyzna znajdował się tak blisko, świadomość zmęczenia wycofywała się w głąb czaszki, na nowo rozniecając pobudzenie. Nie to chore, nie to, które kazało dopaść i zniszczyć — nie. Ono pojawiało się, kiedy organizm próbował utrzymać się na powierzchni życia, przetrwać z walki na walkę. To, które na nowo rozpychało teraz żyły, wypełniając je gotującą się krwią, przynosiło wrażenie, że usta powinny wyginać się w uśmiechu, bo ma przed sobą kogoś, kto może mu dorównać. Nawet niefaktyczną siłą odzwierciedlającą się w napiętych mięśniach, a w podejściu do rywala. Z szacunkiem. Bez butnej pogardy i chęci pospolitego pokonania. Największą satysfakcją była sama walka, nieuniesiona ku górze ręka naznaczająca zwycięzcę. Brakowało mu tego. Nie końca, a rozpoczęcia łowu, przepychanek z losem. Podtrzymywał jego spojrzenie, nie uchylając się źrenicami nawet o milimetr. Nie potrafił. W dziwny sposób nie chciał.
Co za lis!; wbiło się jako pierwsze w prędkim umyśle skanującym rodzącą się sytuację. Kto w pierwszym ruchu próbuje zaskoczyć kogoś od tyłu? Kącik ust uniósł się ku górze, kiedy powieki opadły do połowy tęczówek, nadając spojrzeniu ostrości, jaka cięła uważnie linię ramion mężczyzny. Próbował wyłapać, odnaleźć słaby punkt, problemy z utrzymaniem gardy, luki w postawie ciała, ślady po starszych lub nowszych kontuzjach. Bingo. Powinien się odwdzięczyć. Chujowe zagranie w zamian za chujowe zagranie. Nie zdążył. Za długo bił się z własnymi myślami. Spowalniał.
Cios, jaki opadł na jego twarz, zadziałał w pierwszym momencie niczym chlust lodowatą wodą. Zabrakło mu w szoku powietrza, przez co pośpiesznie zaciągnął się nim, otwierając szerzej oczy, czując, jak płuca pieką od gwałtowności. Dreszcz zacisnął się na karku, zimnym potem zlewając napięte ramiona. Westchnienie rzucone przez widownię, pogwizd, z jakim nie miał od dawna do czynienia, ugryzł dumę, zmieniając źrenice w główki szpilek. Gniew narastał, nabierał nowego kształtu, rozciągając się w ciele i drżąc na linii nerwów. To właśnie było najbardziej niebezpieczne — rozjuszyć bestię, pokazać jej, że nie jest wcale niepokonana, że ma wady, że jest wybrakowana. Śmieć; bo fizyczność połączona była bezpośrednio z niestabilnymi emocjami. Co, jeżeli przegra? Okryje się hańbą, bo jeden raz sam padnie na dechy? Ale czy właśnie nie tego pierwotnie chciał? Nie wiedział już sam, zagubiony między starymi przyzwyczajeniami a narastającą frustracją skierowaną na samego siebie.
Między szmerem zdziwionej widowni, krzykiem dopingu lejącym się z suchych gardeł, Jay wywinął się z gracją niespodziewaną dla zwalistej sylwetki i niczym rozsierdzony czerwienią płachty byk, przygotował się na prawdziwą zabawę; tę na jego warunkach.
Byleby skorzystać z faktu, że był niższy, że mógł się z większą łatwością uplasować pod gardą mężczyzny i z tej pozycji wyprowadzić podbródkowy cios. Nie korpus, nie ciało, które mogło się naprężyć i znieść uderzenie. Nie wycofywać się, a przygotować na to, że kolejny atak może nadejść niespodziewanie z góry. Trwać w ciasnym zwarciu. Był tak blisko, prawie sklejony z jego ramionami. Nie przeszkadzało mu to, bo doskonale wiedział, gdzie podążają wprawione dłonie, wiedzione pamięcią mięśniową. Problemem był jednak fakt, że jego skupienie targane było z każdej możliwej strony. Rozpraszał się. Popełniał proste błędy. Już nie ze zmęczenia, a przez własne chłodne spojrzenie, które opadało raz za razem na linię ciemnych tęczówek, na bliznę przecinającą czoło, trąc się o nieprzeniknione milczenie, które wcześniej mu zaserwował. Wkurwiało go to. Nie zasługiwał na odpowiedź? Na jakąkolwiek reakcję? Więc dlaczego wyraz jego twarzy tak szybko się zmienił, kiedy Taro zaznaczył swoją obecność. Fakt, w chujowy sposób, przekraczający granice, wdzierając się gwałtownie w dziecięcy wręcz żart. Nie było to jednak nic aż tak wyjątkowego w miejscu, w którym się znajdowali. Pogarda do drugiego człowieka była tutaj codziennością, w świecie, w którym tylko szelest banknotów miał jakiekolwiek znaczenie.
Skup się, kurwa, Jay, skup się...; myśli sunęły przez kołtun rozpychający czaszkę. Warga, która zderzyła się z linią zębów, sączyła się łagodną strużką krwi, jaka jako jedyna, wrażeniem gorąca spływającego na brodę, łączyła go z kolejnymi ruchami i rzeczywistością. Szybkie wypuszczenie powietrza przez usta z charakterystycznym świstem, poprowadziło prawą pięść między gardą przeciwnika; cios, który jeszcze nigdy go nie zawiódł, ten, który rozpoczynał sekwencję, serię uderzeń, jakie stały się jego śmiercionośną wizytówką. Doprawdy śmiercionośną; bo to przez nią trafił właśnie tutaj, w wilgoć starego budynku mieszającą się ze smrodem potu, rozlanego alkoholu i piekącego w oczy dymu papierosów. Podbródkowy, za którym powinien nastąpić unik. Ten jednak nie nadszedł. Stężał, czując, jak nogi zapierają się mocniej na ringu, a spojrzenie, chociaż powinno trwać niewzruszone nad pięściami, zsunęło się na ranę na żebrach mężczyzny. Nie zrobi tego. Blokada zaskoczyła praktycznie automatycznie. Zazwyczaj nie miał skrupułów, nawet, wtedy kiedy ciało opadało z bezwładnym hukiem na ziemię, nieprzytomne, pozbawione siły na dalszy sparing; ile razy tłukł kogoś nieprzytomnego, jedynie dla uciechy plugawej publiki? Zbyt wiele. Zawsze kończyło się w ten sam sposób. Miał tego dosyć. Miał tego już tak cholernie dosyć. Potrzeba oderwania się od monotonności stawała się równie silna, jak potrzeba zrozumienia snajpera. Nie tak przecież miało wyglądać ich pierwsze spotkanie, ale skąd ten drugi miał o tym wiedzieć? Czy doszły go słuchy, że ktoś wypytuje o niego? Że ktoś próbuje zebrać informacje, jak się z nim skontaktować? Gdzie się pojawia, z kim przebywa najczęściej? Był jego furtką do nowego życia, może nie lepszego, ale innego. Czy to właśnie przez to traktował go „delikatniej"? Chciał wierzyć, że tak właśnie jest; chociaż przyszłość miała uświadomić mu, jak cholernie się mylił już od samego początku.
Co za lis!; wbiło się jako pierwsze w prędkim umyśle skanującym rodzącą się sytuację. Kto w pierwszym ruchu próbuje zaskoczyć kogoś od tyłu? Kącik ust uniósł się ku górze, kiedy powieki opadły do połowy tęczówek, nadając spojrzeniu ostrości, jaka cięła uważnie linię ramion mężczyzny. Próbował wyłapać, odnaleźć słaby punkt, problemy z utrzymaniem gardy, luki w postawie ciała, ślady po starszych lub nowszych kontuzjach. Bingo. Powinien się odwdzięczyć. Chujowe zagranie w zamian za chujowe zagranie. Nie zdążył. Za długo bił się z własnymi myślami. Spowalniał.
Cios, jaki opadł na jego twarz, zadziałał w pierwszym momencie niczym chlust lodowatą wodą. Zabrakło mu w szoku powietrza, przez co pośpiesznie zaciągnął się nim, otwierając szerzej oczy, czując, jak płuca pieką od gwałtowności. Dreszcz zacisnął się na karku, zimnym potem zlewając napięte ramiona. Westchnienie rzucone przez widownię, pogwizd, z jakim nie miał od dawna do czynienia, ugryzł dumę, zmieniając źrenice w główki szpilek. Gniew narastał, nabierał nowego kształtu, rozciągając się w ciele i drżąc na linii nerwów. To właśnie było najbardziej niebezpieczne — rozjuszyć bestię, pokazać jej, że nie jest wcale niepokonana, że ma wady, że jest wybrakowana. Śmieć; bo fizyczność połączona była bezpośrednio z niestabilnymi emocjami. Co, jeżeli przegra? Okryje się hańbą, bo jeden raz sam padnie na dechy? Ale czy właśnie nie tego pierwotnie chciał? Nie wiedział już sam, zagubiony między starymi przyzwyczajeniami a narastającą frustracją skierowaną na samego siebie.
Między szmerem zdziwionej widowni, krzykiem dopingu lejącym się z suchych gardeł, Jay wywinął się z gracją niespodziewaną dla zwalistej sylwetki i niczym rozsierdzony czerwienią płachty byk, przygotował się na prawdziwą zabawę; tę na jego warunkach.
Byleby skorzystać z faktu, że był niższy, że mógł się z większą łatwością uplasować pod gardą mężczyzny i z tej pozycji wyprowadzić podbródkowy cios. Nie korpus, nie ciało, które mogło się naprężyć i znieść uderzenie. Nie wycofywać się, a przygotować na to, że kolejny atak może nadejść niespodziewanie z góry. Trwać w ciasnym zwarciu. Był tak blisko, prawie sklejony z jego ramionami. Nie przeszkadzało mu to, bo doskonale wiedział, gdzie podążają wprawione dłonie, wiedzione pamięcią mięśniową. Problemem był jednak fakt, że jego skupienie targane było z każdej możliwej strony. Rozpraszał się. Popełniał proste błędy. Już nie ze zmęczenia, a przez własne chłodne spojrzenie, które opadało raz za razem na linię ciemnych tęczówek, na bliznę przecinającą czoło, trąc się o nieprzeniknione milczenie, które wcześniej mu zaserwował. Wkurwiało go to. Nie zasługiwał na odpowiedź? Na jakąkolwiek reakcję? Więc dlaczego wyraz jego twarzy tak szybko się zmienił, kiedy Taro zaznaczył swoją obecność. Fakt, w chujowy sposób, przekraczający granice, wdzierając się gwałtownie w dziecięcy wręcz żart. Nie było to jednak nic aż tak wyjątkowego w miejscu, w którym się znajdowali. Pogarda do drugiego człowieka była tutaj codziennością, w świecie, w którym tylko szelest banknotów miał jakiekolwiek znaczenie.
Skup się, kurwa, Jay, skup się...; myśli sunęły przez kołtun rozpychający czaszkę. Warga, która zderzyła się z linią zębów, sączyła się łagodną strużką krwi, jaka jako jedyna, wrażeniem gorąca spływającego na brodę, łączyła go z kolejnymi ruchami i rzeczywistością. Szybkie wypuszczenie powietrza przez usta z charakterystycznym świstem, poprowadziło prawą pięść między gardą przeciwnika; cios, który jeszcze nigdy go nie zawiódł, ten, który rozpoczynał sekwencję, serię uderzeń, jakie stały się jego śmiercionośną wizytówką. Doprawdy śmiercionośną; bo to przez nią trafił właśnie tutaj, w wilgoć starego budynku mieszającą się ze smrodem potu, rozlanego alkoholu i piekącego w oczy dymu papierosów. Podbródkowy, za którym powinien nastąpić unik. Ten jednak nie nadszedł. Stężał, czując, jak nogi zapierają się mocniej na ringu, a spojrzenie, chociaż powinno trwać niewzruszone nad pięściami, zsunęło się na ranę na żebrach mężczyzny. Nie zrobi tego. Blokada zaskoczyła praktycznie automatycznie. Zazwyczaj nie miał skrupułów, nawet, wtedy kiedy ciało opadało z bezwładnym hukiem na ziemię, nieprzytomne, pozbawione siły na dalszy sparing; ile razy tłukł kogoś nieprzytomnego, jedynie dla uciechy plugawej publiki? Zbyt wiele. Zawsze kończyło się w ten sam sposób. Miał tego dosyć. Miał tego już tak cholernie dosyć. Potrzeba oderwania się od monotonności stawała się równie silna, jak potrzeba zrozumienia snajpera. Nie tak przecież miało wyglądać ich pierwsze spotkanie, ale skąd ten drugi miał o tym wiedzieć? Czy doszły go słuchy, że ktoś wypytuje o niego? Że ktoś próbuje zebrać informacje, jak się z nim skontaktować? Gdzie się pojawia, z kim przebywa najczęściej? Był jego furtką do nowego życia, może nie lepszego, ale innego. Czy to właśnie przez to traktował go „delikatniej"? Chciał wierzyć, że tak właśnie jest; chociaż przyszłość miała uświadomić mu, jak cholernie się mylił już od samego początku.
Półświatek rządził się swoimi brutalnymi prawami, stawiając świat w innym świetle. Od najmłodszych lat wpajano mu wartości, wykraczające poza zdrowe rozumowanie. Pojęcie zmęczenia i bezsilności nie istniała w codzienności, w której przyszło mu się wychować. To właśnie te wartościowy wybudowały postawę silną, wręcz charakterną. Mimo braku możliwości mówienia, niewiele osób czuło się bezpiecznie przebywając w otoczeniu Daizō; częściowo spowodowane zawodem, z którego był znany, a częściowo aurą niepokoju, którą wokół siebie wybudował. Tu na ringu, mimo chwilowej niechęci ze strony przeciwnika, pierwszy raz od dawna poczuł, że był na właściwym miejscu. Jay nie bał się zamienić z nim te kilka marnych słów, ani złapać za szorstkie nadgarstki, traktując go jak równego sobie. Jeszcze nie wiedział, co to do końca było i skąd w nim drgające uczucie ekscytacji, które pochłaniało nie tylko serce, ale i zdrowy rozum. W tej chwili jedynego czego był pewien, to własnych przemyśleń, widząc przed nim rywala, który w mgnieniu oka przygotował się do początku ich szalonego tańca.
Mimo wiary we własne umiejętności, nie spodziewał się tego, że faktycznie już pierwszym atakiem uda mu się dosięgnąć jego twarzy. Piekący ból rozszedł się miarowo po kościach, a pięść mocno przycisnął do upatrzonego sobie miejsca. Słodki posmak minimalnego zwycięstwa rozlał się w jego umyśle, choć nie był on nim usatysfakcjonowany. Starał się zrozumieć co sprawiło, że tak długo zajęło mu uformowanie linii obrony. Przez cały ten czas czujnie go obserwował, dostrzegając, że gdyby tylko chciał, atak zostałby odpowiednio zablokowany. Widział, że zauważył jego ranę skrywającą się pod warstwą czarnego golfa, a mimo tej wiedzy nie zrobił nic, by jakkolwiek zrewanżować mu ten cwany ruch, dosięgając najczulszego punktu na ciele Daizō. Czemu nie potraktował go w ten sam sposób jak tych, którzy rozłożeni na łopatki krótkim spojrzeniem błagali o życie? Słowa biły się wzajemnie o chwilę uwagi, z doszczętnym skupieniem analizując ogół sytuacji.
Z początku kącik wargi drgnął mu ku górze, gdy udało mu się wymierzyć pobudzający cios, rozjuszając dziką bestię, z którą przyszło mu walczyć. Unosząc brwi w wyraźnym zniecierpliwieniu, oczekując aż Jay wymierzy swój pierwszy cios przepełniony gniewem i agresją. Czekał na niego głodny tej krótkiej uwagi, by także i na sobie poczuć zwierzęcą wręcz szaleńczość; żeby oboje powoli tracili głowę dla kilku czy kilkunastu minut zawziętej walki, walcząc o własne życie, o przetrwanie. Właśnie tego mu w tej chwili brakowało; wyładowania wzbierającej się furii, która od kilku tygodniu trzymała się go jak pieprzony pasożyt i opuścić go nie chciała. Dlatego właśnie zgłosił się do walki, by wyzbyć się niechcianych uczuć i na swój sposób poradzić sobie z problemem, z którym osamotniony zmagał się dniami oraz nocami i nawet modlitwy nie chciała ukoić gnieżdżących go emocji. Nie miał podstaw, by mieć ku temu inny cel; przeciwnik co prawda wydał mu się intrygujący, inny od tych, z którymi przyszło mu walczyć, ale nie miał względem niego głębszych uczuć, planów. Jeszcze nie.
Zawiedziony postawą tego, którego całym swym spojrzeniem podziwiał, pozostała widownia zachwycała się niespodziewanym obrotem wydarzeń; pogwizdywała i dopingowała, by po raz wtórny zobaczyć czyjąś mordę rozwaloną na przesiąkniętych krwią deskach. Obawiał się tego, że ich sposób walki będzie zaskakująco skromny i delikatny, czego sam do końca zrozumieć nie mógł. Wszedł tu z chęcią dobrej zabawy, z chęcią walki z jednym lepszych zawodników jakich mógł w tym miejscu spotkać. Tymczasem co dostaje w zamian? Chwile niezrozumianego zawahania, brak obrony i te dziwne poczucie tego, że Ozu chciał od niego więcej niż zwykłą, czystą walkę. Naprawdę oczekiwał tego, że w tym momencie odda mu chociaż z podwojoną siłą. Z werwą jakiej nie zasmakował nigdy dotąd, by poczuć ciężkość jego dłoni na swym pysku. Jak bardzo mylił się swoimi oczekiwaniami, do tego stopnia, że grzejący go od środka płomień stopniowo gasł, a gnieżdżąca się ikra w jego oczach markotniała. Jay Ozu; czego prawdziwie chciałeś?
Mimo przewagi w wielu aspektach, z perspektywy widowni wydawać się mogło, że Daizō nie pozwolił przeciwnikowi zdobyć jakąkolwiek przewagę, napierając na niego swoją pełną determinacją i chęcią przetrwania. Liczą się tylko najsilniejsi, powtarzał sobie, ale co to była za przyjemność bycia silniejszym, gdy rywal nie dawał od siebie nawet stu procent? W pewnym momencie dostrzegł chłód spojrzenia, którego nie rozumiał. Wydawać się mogło, że chwilę temu oboje zżerali się chęcią walki, a tymczasem wraz z pierwszymi ciosami, ulotna chwila przyjemności przeskoczyła na tor zupełnie inny. Czy to nienawiść? A może właśnie w taki sposób patrzył na swoje ofiary? Nie, to było zupełnie co innego. Coś, czego Masuda zrozumieć nie mógł. Nie wiedział, że odpowiedź do błądzących myśli była na wyciągnięcie ręki; to słowa... nie, to ich brak powodował, że jego rywala zalewało istne wkurwienie.
Nie wiedział tego i dlatego też z łatwością zablokował jego cios, który pierwotnie miał wylądować gdzie indziej. Pewnie właśnie dlatego Daizō miał wystarczającą ilość czasu, by odeprzeć atak przedramieniem, czując jedynie posmak tego, co faktycznie mógł przy nim doświadczyć gdyby zdecydował się uderzyć go w żebra. W tym całym niezrozumieniu zmarszczył brwi, samym spojrzeniem starając się mu zadać gnieżdżące pytanie. Nie słowami, nawet nie świdrującym, wkurwionym pomrukiem i nie rękami, a jedynie wzrokiem. Co najlepszego kurwa robisz, Jay? Jakby znał go od zawsze, mogąc porozumieć się bez żadnych słów.
Lecz to nie wystarczyło.
Odepchnął go z całej swojej siły od siebie, robiąc między nimi znaczącą przestrzeń. To nie tak, że nie zasługiwał na jedno, krótkie słowo. Naprawdę chciałby mieć możliwość porozumienia się z ludźmi w telepatyczny sposób; przesłać jeden, prosty impuls prosto do drugiej głowy, ale nie mógł. To również działało w drugą stronę, więc nie do końca rozumiał buzującej się złości w ciele mężczyzny, by chłodnym i osądzającym wzrokiem oceniał go, patrzył jak na wyrzutka i powoli go nienawidził za coś, czego nie rozumiał. Spojrzał się wprost na zranioną wargę, na miejsce, które chwilę temu miał kontakt z jego pięścią, wzrok przenosząc na szare tęczówki oczu. Robiąc krok w tył wskazał palcem wprost na swoją ranę, by palcem przesunąć na niego; na Jaya, przekrzywiając głowę w znaczącym pytaniu. Starał się z nim porozumieć najlepiej jak w tej chwili potrafił — nie wiedział, czy zrozumie jego intencje, to, że w tej chwili pytał oto, czemu go tu nie uderzył. Mimo że wiedział o tym miejscu, mimo że widział. Chciał grać fair, on? W świecie, w którym liczyła się tylko potęga. W świecie przesiąkniętym krwią, śmiercią i pieniędzmi. Czekał więc na odpowiedź, na jakąkolwiek chęć wznowienia swojego poprzedniego ciosu, nie rzucając się do kontrataku. Cierpliwie starał się go zrozumieć, w chory sposób chcąc wiedzieć, skąd w nim uczucie złości, którym go ugościł przy swoim wymierzonym ciosie. To nie był zwykły gniew, o nie. Nie mógł być skoro nie wykorzystał swojej przewagi w walce. Co Ci chodzi po głowie Jay i czego tak naprawdę chcesz?
@OZU JIHEI
Mimo wiary we własne umiejętności, nie spodziewał się tego, że faktycznie już pierwszym atakiem uda mu się dosięgnąć jego twarzy. Piekący ból rozszedł się miarowo po kościach, a pięść mocno przycisnął do upatrzonego sobie miejsca. Słodki posmak minimalnego zwycięstwa rozlał się w jego umyśle, choć nie był on nim usatysfakcjonowany. Starał się zrozumieć co sprawiło, że tak długo zajęło mu uformowanie linii obrony. Przez cały ten czas czujnie go obserwował, dostrzegając, że gdyby tylko chciał, atak zostałby odpowiednio zablokowany. Widział, że zauważył jego ranę skrywającą się pod warstwą czarnego golfa, a mimo tej wiedzy nie zrobił nic, by jakkolwiek zrewanżować mu ten cwany ruch, dosięgając najczulszego punktu na ciele Daizō. Czemu nie potraktował go w ten sam sposób jak tych, którzy rozłożeni na łopatki krótkim spojrzeniem błagali o życie? Słowa biły się wzajemnie o chwilę uwagi, z doszczętnym skupieniem analizując ogół sytuacji.
Z początku kącik wargi drgnął mu ku górze, gdy udało mu się wymierzyć pobudzający cios, rozjuszając dziką bestię, z którą przyszło mu walczyć. Unosząc brwi w wyraźnym zniecierpliwieniu, oczekując aż Jay wymierzy swój pierwszy cios przepełniony gniewem i agresją. Czekał na niego głodny tej krótkiej uwagi, by także i na sobie poczuć zwierzęcą wręcz szaleńczość; żeby oboje powoli tracili głowę dla kilku czy kilkunastu minut zawziętej walki, walcząc o własne życie, o przetrwanie. Właśnie tego mu w tej chwili brakowało; wyładowania wzbierającej się furii, która od kilku tygodniu trzymała się go jak pieprzony pasożyt i opuścić go nie chciała. Dlatego właśnie zgłosił się do walki, by wyzbyć się niechcianych uczuć i na swój sposób poradzić sobie z problemem, z którym osamotniony zmagał się dniami oraz nocami i nawet modlitwy nie chciała ukoić gnieżdżących go emocji. Nie miał podstaw, by mieć ku temu inny cel; przeciwnik co prawda wydał mu się intrygujący, inny od tych, z którymi przyszło mu walczyć, ale nie miał względem niego głębszych uczuć, planów. Jeszcze nie.
Zawiedziony postawą tego, którego całym swym spojrzeniem podziwiał, pozostała widownia zachwycała się niespodziewanym obrotem wydarzeń; pogwizdywała i dopingowała, by po raz wtórny zobaczyć czyjąś mordę rozwaloną na przesiąkniętych krwią deskach. Obawiał się tego, że ich sposób walki będzie zaskakująco skromny i delikatny, czego sam do końca zrozumieć nie mógł. Wszedł tu z chęcią dobrej zabawy, z chęcią walki z jednym lepszych zawodników jakich mógł w tym miejscu spotkać. Tymczasem co dostaje w zamian? Chwile niezrozumianego zawahania, brak obrony i te dziwne poczucie tego, że Ozu chciał od niego więcej niż zwykłą, czystą walkę. Naprawdę oczekiwał tego, że w tym momencie odda mu chociaż z podwojoną siłą. Z werwą jakiej nie zasmakował nigdy dotąd, by poczuć ciężkość jego dłoni na swym pysku. Jak bardzo mylił się swoimi oczekiwaniami, do tego stopnia, że grzejący go od środka płomień stopniowo gasł, a gnieżdżąca się ikra w jego oczach markotniała. Jay Ozu; czego prawdziwie chciałeś?
Mimo przewagi w wielu aspektach, z perspektywy widowni wydawać się mogło, że Daizō nie pozwolił przeciwnikowi zdobyć jakąkolwiek przewagę, napierając na niego swoją pełną determinacją i chęcią przetrwania. Liczą się tylko najsilniejsi, powtarzał sobie, ale co to była za przyjemność bycia silniejszym, gdy rywal nie dawał od siebie nawet stu procent? W pewnym momencie dostrzegł chłód spojrzenia, którego nie rozumiał. Wydawać się mogło, że chwilę temu oboje zżerali się chęcią walki, a tymczasem wraz z pierwszymi ciosami, ulotna chwila przyjemności przeskoczyła na tor zupełnie inny. Czy to nienawiść? A może właśnie w taki sposób patrzył na swoje ofiary? Nie, to było zupełnie co innego. Coś, czego Masuda zrozumieć nie mógł. Nie wiedział, że odpowiedź do błądzących myśli była na wyciągnięcie ręki; to słowa... nie, to ich brak powodował, że jego rywala zalewało istne wkurwienie.
Nie wiedział tego i dlatego też z łatwością zablokował jego cios, który pierwotnie miał wylądować gdzie indziej. Pewnie właśnie dlatego Daizō miał wystarczającą ilość czasu, by odeprzeć atak przedramieniem, czując jedynie posmak tego, co faktycznie mógł przy nim doświadczyć gdyby zdecydował się uderzyć go w żebra. W tym całym niezrozumieniu zmarszczył brwi, samym spojrzeniem starając się mu zadać gnieżdżące pytanie. Nie słowami, nawet nie świdrującym, wkurwionym pomrukiem i nie rękami, a jedynie wzrokiem. Co najlepszego kurwa robisz, Jay? Jakby znał go od zawsze, mogąc porozumieć się bez żadnych słów.
Lecz to nie wystarczyło.
Odepchnął go z całej swojej siły od siebie, robiąc między nimi znaczącą przestrzeń. To nie tak, że nie zasługiwał na jedno, krótkie słowo. Naprawdę chciałby mieć możliwość porozumienia się z ludźmi w telepatyczny sposób; przesłać jeden, prosty impuls prosto do drugiej głowy, ale nie mógł. To również działało w drugą stronę, więc nie do końca rozumiał buzującej się złości w ciele mężczyzny, by chłodnym i osądzającym wzrokiem oceniał go, patrzył jak na wyrzutka i powoli go nienawidził za coś, czego nie rozumiał. Spojrzał się wprost na zranioną wargę, na miejsce, które chwilę temu miał kontakt z jego pięścią, wzrok przenosząc na szare tęczówki oczu. Robiąc krok w tył wskazał palcem wprost na swoją ranę, by palcem przesunąć na niego; na Jaya, przekrzywiając głowę w znaczącym pytaniu. Starał się z nim porozumieć najlepiej jak w tej chwili potrafił — nie wiedział, czy zrozumie jego intencje, to, że w tej chwili pytał oto, czemu go tu nie uderzył. Mimo że wiedział o tym miejscu, mimo że widział. Chciał grać fair, on? W świecie, w którym liczyła się tylko potęga. W świecie przesiąkniętym krwią, śmiercią i pieniędzmi. Czekał więc na odpowiedź, na jakąkolwiek chęć wznowienia swojego poprzedniego ciosu, nie rzucając się do kontrataku. Cierpliwie starał się go zrozumieć, w chory sposób chcąc wiedzieć, skąd w nim uczucie złości, którym go ugościł przy swoim wymierzonym ciosie. To nie był zwykły gniew, o nie. Nie mógł być skoro nie wykorzystał swojej przewagi w walce. Co Ci chodzi po głowie Jay i czego tak naprawdę chcesz?
@OZU JIHEI
Przestrzeń zdaje mu się zbyt ciasna. Jest zbyt ciepło, zbyt intensywnie; czego sam nie potrafi zrozumieć, bo wszystko, co odczuwa, to rekcje przemęczonego ciała. I ten pisk w uszach. Buczenie niesione podniesionym o wiele za mocno ciśnieniem. Umysł stara się odciąć, ale dziwnie drga niepewnymi myślami na granicy świadomości. Co się dzieje? Czy poczuł się zbyt niepewnie, co wgryza się teraz boleśnie i rozdziera chwiejną samoocenę? Brak szacunku? Czy to właśnie o to chodzi? Kiedy słowa, które mogą stać się jakimkolwiek potwierdzeniem i wyjaśnieniem, nie padają, Ozu nie potrafi sobie radzić z ciszą. Ona zawsze jest zimna i gorąca zarazem, lepka od gniewu, bo on sączy się kącikami ust w ślinie, ściekając dawniej po dziecięcej twarzy gęstymi łzami, które drąc tunele w skórze, przez napięte mięśnie szczęki, skapują na brudną ziemię. Teraz nie jest nawet do nich zdolny. Nie potrafiłby. Nienawidzi. Bo Jay zawsze czuje nienawiść. Do siebie. Do innych. Do świata. Ta cholerna cisza. Cisza znana jest jedynie jako kara, nanosząca na dusze warstwę poczucia winy. Rodzi gniew. Ciągle jeden i ten sam gniew, który powinien już zagarnąć i zaakceptować jako część siebie samego. Nie potrafi. Cholernie parzący wnętrzności gniew, który pochłania organy, liżąc krtań, wysuszając ją do cna; budzi coś, czego w sobie nienawidzi, a nienawidzi przecież zbyt wiele. I to też podjudza agresję, przyśpiesza bicie serca, świstem powietrza wciąganego w nerwowym hauście. Oddychaj... Ale w bladym spojrzeniu rozbija się już bestia, uderzając o statyczną źrenicę, która nie chce zmięknąć, która nie chce nabrać łagodnego wyrazu, tylko tnie przestrzeń jak rzeźnicki tasak. To spojrzenie, pełne gniewu pod linią brwi, buchając niezrozumieniem, które tak łatwo jest odebrać jako urazę lub niechęć. Jednak nie chodzi przecież o mężczyznę, który stoi razem z nim na ringu. Chodzi o niego. O Jiheia. Tego małego dzieciaka, który większość życia spędził w sierocińcu, nie wiedząc, dlaczego został porzuconym. Nie rozumiejąc, a to niezrozumienie ciągnie się za nim jak swąd spalenizny. Przylega do skóry. Czuje się brudny — bo Jay zawsze czuje się paskudnie brudny, splugawiony każdym czynem, jaki uciekł spod jego kontroli. Ile razy próbował utrzymać się w pionie, kiedy pięści zaciskały się zbyt mocno pochylając ciało do ataku, do staranowania przeszkody. Ta panika, że znowu zjebał, że znowu jest zbyt słaby, żeby zapanować nad przeciągiem w głowie. Bo ten wiatr, porywista wichura zawsze w nim hula formując tornada. Wie, że jest destrukcją, że jest siłą, która może zabić, nie tylko przeciwnika, ale też jego samego.
Przedramię, chociaż nabiera na prędkości, pchane siłą napiętych mięśni, parą buchającą w ciele; niczym w maszynie, która stworzona jest wyłącznie, aby przeć do przodu bez zastanowienia, pod komendę innych, pod skinienie palca — nie trafia w cel. Źrenica rozszerza się, a kącik ust unosi we frywolnym rozbawieniu. Jest mu teraz dobrze, bo zabawa, chociaż przed chwilą nią nie była przecież, nadal trwa i mężczyzna jeszcze się nie poddaje, nie słychać huku pleców na dechach ringu. Nie musi zawieszać się nad jego ciałem i tłuc pięściami po mordzie, której wcale nie chce roztrzaskać. Nie dzisiejszej nocy i może nie nigdy.
Ozu czuje jednak, że błądzi. Bo skowyt widowni działa mu na nerwy. Czuje jak cięte spojrzenie Taro, osadza się na nim, na spoconym ciele i drgających mięśniach. Zapewne wydyma teraz wargi niedowierzająco wręcz, że bokser... jest inny niż zazwyczaj. Czuje, że traci nad nim kontrolę, a za kontrolą idą pieniądze, bo przecież na nich mu zależy najbardziej, a Jay, odkąd tylko pojawił się z podkulonym ogonem w tej zawszonej melinie, jest świetną okazją. Właśnie. Okazją, nie człowiekiem. Maszynka do pieniędzy. Zawodowy bokser, który przez jedno przewinienie, przez jedno odebrane życie, stał się mniej niż nikim.
Chociaż publika wyje, mężczyzna czuje, że ring nagle odcina ściana szkła i nic do niego nie dociera poza ruchem białowłosego. Jego postura jest wyzywająca, ciosy wprawne, a uniki cholernie szybkie. Tylko że nie to wpływa na szacunek, jakim go darzy. Tu chodzi o coś innego. O to krótkie przyznanie się do własnej słabości. Chociaż to też go wkurwia. Bo dlaczego daje mu znak, że ma bić w słaby punkt? Za kogo go uważa? Zęby nieumyślnie, a w odruchu wręcz autodestrukcyjnym, zakleszczają się na rozciętej wardze, bólem pobudzając nerwy, kiedy kieł zagłębia się w ranie. Łagodnieje. Od razu. Jak za pstryknięciem palców, kiedy ciało porusza się pod naporem drugiego ciała, które odsuwa go od siebie, odpycha agresywnie. Powietrza...; myśli, chociaż wie, że nie potrzebuje wcale tlenu, bo tego jest dużo — a przerwy. Jednej pieprzonej przerwy, która na nowo ułoży słowa na jego języku, a Daizo właśnie mu ją daje, nie będąc tego świadom.
Złapał. Szybko. Bo adrenalina sprawia, że reakcje są szybsze, a spojrzenie wyłapuje więcej. Ten ruch dłoni, przekrzywienie głowy. Na moment czuje światłość w owiniętej mrokiem czaszce. Na krótki moment robi mu się lżej, bo faktycznie w jakiś sposób rozumie — ale zapomni o tym, kiedy przyjdzie kolejna fala gniewu, którą teraz zaciska z całych sił i trzyma na wysokości żołądka w napiętym torsie i opuszczonych wzdłuż ciała ramionach. Ciężki oddech staje się bardziej miękki, bo inaczej nie potrafi tego określić. Zaciąga się swądem piwnicy, unosząc podbródek do góry w uśmiechu, który teraz w pełni występuje na tej zabliźnionej twarzy. Błysk okalający źrenicę zdaje się bardziej zaczepny, bardziej impulsywny, jakby piorun narodził się między szarością, przecinając ją gwałtownie w rozbawieniu. I zbliżył się ponownie do swojego przeciwnika, ale nie z gardą ustawioną na wysokości twarzy, a sięgając zuchwale ku jego karkowi, ściągając jego twarz ku sobie, czołem zapierając się na jego czole, wzrokiem parując się z jego spojrzeniem. — Jesteśmy sobie równi, rozumiesz? — Jego oddech jest gorący, przedziera się przez wargi, przez posokę, która z brody jedną czy dwiema kroplami znaczy pierś. — Równi. — Dodaje po chwili z sykiem, który nie jest gniewny, a nadal drga przyjemnie między nimi, wdzierając się stalowym włóknem tęczówki w ciemne oczy mężczyzny, siąknąc w niego głęboko, jak najgłębiej, byleby dotrzeć do jego podstawy, do jego wnętrza, aby tylko zrozumiał, że nie ma zamiaru grać brudno, byle jak; aby tylko wygrać. Nie. Bo nie o wygraną przecież mu chodzi teraz.
Ciężka skórzana kurtka opada na szerokie ramiona, kiedy ciało wdziera się w jasność dnia przed budynkiem. Pierdolone Nanashi, które o tej godzinie jeszcze odbija się w zapijaczonych mordach, jakie wypełzają z każdego kąta, wracając do domów. Do tych śmiesznych, robaczywych żyć, które nie mają najmniejszego sensu. Ale jego też nie powinno go mieć, chociaż trzyma się strzępów teraźniejszości usilnie i spija rześkość powietrza, jakby miał z nią do czynienia pierwszy raz. Jest wdzięczny, że przetrwał kolejną noc, że następny dzień kładzie się już na twarzy i wbija w spokojne spojrzenie, bo ono też automatycznie łagodnieje, kiedy ciężkie buty spotykają się z pyłem ulicy.
Wyciągając dłoń na ringu do mężczyzny, kiedy werdykt padł zbyt jednogłośnie, że to właśnie on, Jay, nadal utrzymuje tytuł "niepokonanego"; poprosił w przyśpieszonym, rwącym oddechu, aby zaczekał na niego przed lokalem. Jeżeli może. Jeżeli tego chce. Jeżeli ma na to siłę. Poprosił. Bo słowo proszę wcale mu nie ciąży, a wie, że musi poprosić, bo przecież to on wygrał, chociaż tak cholernie nie chciał.
Kiedy papieros ląduje między wargami, drąc o formujący się strup na dolnej wardze, pod limem, które kwitnie już sino na szczęce, pnąc się i wrysowując w oczodół, zdaje mu się, że przestrzeń pachnie inaczej. Mniej jest w powietrzu spalenizny i swądu, a na nowo czuje zapach proszku do prania i czystości, która osiada na torsie w formie czystej czarnej koszulki. Jest w domu, bo z tym kojarzy mu się właśnie dom; z formą ogłady, pewnej restrykcyjności, chociażby odbijającej się w zawsze wyprasowanych, nienagannych ciuchach. Fakt, ciężkich zawsze i masywnych, ale skrajnie pedantycznie dobranych.
Pierwsze zaciągnięcie się i wypuszczenie dymu przed twarz wiąże się znów z uśmiechem, pełnym zadowolenia, bo nikotyna uderza przyjemnie i wspina się do głowy. Wzrok ucieka jednak w bok, to na prawo, to na lewo, aby odnaleźć znajomą już osobę. I zanim jeszcze podejdzie do swojego byłego rywala, układa wolną dłoń w kieszeni spodni, z satysfakcją napawając się tym momentem. Bo poczekał.
— Przeżyłeś, a to plus. — Gardłowy śmiech zespala się z kolejnym buchem, kiedy język już formuje się w kolejne słowa. — Ale muszę przyznać, że już dawno nikt mnie tak nie przetargał. Pełen szacunek. — Przerwa, aby przyjrzeć się mężczyźnie, spod przymrużonego spojrzenia, kiedy szarość dymu pnie się przez zarys szczęki, zakręcając ku bielącym się na twarzy bliznom. I w jednej chwili filtr zaciska się mocniej w ustach, oswobadzając prawą dłoń; a ta pokonuje między nimi przestrzeń w geście zapoznania. Prostego. Ludzkiego. Grzecznego. Przyjacielskiego wręcz. — Jihei.
Przedramię, chociaż nabiera na prędkości, pchane siłą napiętych mięśni, parą buchającą w ciele; niczym w maszynie, która stworzona jest wyłącznie, aby przeć do przodu bez zastanowienia, pod komendę innych, pod skinienie palca — nie trafia w cel. Źrenica rozszerza się, a kącik ust unosi we frywolnym rozbawieniu. Jest mu teraz dobrze, bo zabawa, chociaż przed chwilą nią nie była przecież, nadal trwa i mężczyzna jeszcze się nie poddaje, nie słychać huku pleców na dechach ringu. Nie musi zawieszać się nad jego ciałem i tłuc pięściami po mordzie, której wcale nie chce roztrzaskać. Nie dzisiejszej nocy i może nie nigdy.
Ozu czuje jednak, że błądzi. Bo skowyt widowni działa mu na nerwy. Czuje jak cięte spojrzenie Taro, osadza się na nim, na spoconym ciele i drgających mięśniach. Zapewne wydyma teraz wargi niedowierzająco wręcz, że bokser... jest inny niż zazwyczaj. Czuje, że traci nad nim kontrolę, a za kontrolą idą pieniądze, bo przecież na nich mu zależy najbardziej, a Jay, odkąd tylko pojawił się z podkulonym ogonem w tej zawszonej melinie, jest świetną okazją. Właśnie. Okazją, nie człowiekiem. Maszynka do pieniędzy. Zawodowy bokser, który przez jedno przewinienie, przez jedno odebrane życie, stał się mniej niż nikim.
Chociaż publika wyje, mężczyzna czuje, że ring nagle odcina ściana szkła i nic do niego nie dociera poza ruchem białowłosego. Jego postura jest wyzywająca, ciosy wprawne, a uniki cholernie szybkie. Tylko że nie to wpływa na szacunek, jakim go darzy. Tu chodzi o coś innego. O to krótkie przyznanie się do własnej słabości. Chociaż to też go wkurwia. Bo dlaczego daje mu znak, że ma bić w słaby punkt? Za kogo go uważa? Zęby nieumyślnie, a w odruchu wręcz autodestrukcyjnym, zakleszczają się na rozciętej wardze, bólem pobudzając nerwy, kiedy kieł zagłębia się w ranie. Łagodnieje. Od razu. Jak za pstryknięciem palców, kiedy ciało porusza się pod naporem drugiego ciała, które odsuwa go od siebie, odpycha agresywnie. Powietrza...; myśli, chociaż wie, że nie potrzebuje wcale tlenu, bo tego jest dużo — a przerwy. Jednej pieprzonej przerwy, która na nowo ułoży słowa na jego języku, a Daizo właśnie mu ją daje, nie będąc tego świadom.
Złapał. Szybko. Bo adrenalina sprawia, że reakcje są szybsze, a spojrzenie wyłapuje więcej. Ten ruch dłoni, przekrzywienie głowy. Na moment czuje światłość w owiniętej mrokiem czaszce. Na krótki moment robi mu się lżej, bo faktycznie w jakiś sposób rozumie — ale zapomni o tym, kiedy przyjdzie kolejna fala gniewu, którą teraz zaciska z całych sił i trzyma na wysokości żołądka w napiętym torsie i opuszczonych wzdłuż ciała ramionach. Ciężki oddech staje się bardziej miękki, bo inaczej nie potrafi tego określić. Zaciąga się swądem piwnicy, unosząc podbródek do góry w uśmiechu, który teraz w pełni występuje na tej zabliźnionej twarzy. Błysk okalający źrenicę zdaje się bardziej zaczepny, bardziej impulsywny, jakby piorun narodził się między szarością, przecinając ją gwałtownie w rozbawieniu. I zbliżył się ponownie do swojego przeciwnika, ale nie z gardą ustawioną na wysokości twarzy, a sięgając zuchwale ku jego karkowi, ściągając jego twarz ku sobie, czołem zapierając się na jego czole, wzrokiem parując się z jego spojrzeniem. — Jesteśmy sobie równi, rozumiesz? — Jego oddech jest gorący, przedziera się przez wargi, przez posokę, która z brody jedną czy dwiema kroplami znaczy pierś. — Równi. — Dodaje po chwili z sykiem, który nie jest gniewny, a nadal drga przyjemnie między nimi, wdzierając się stalowym włóknem tęczówki w ciemne oczy mężczyzny, siąknąc w niego głęboko, jak najgłębiej, byleby dotrzeć do jego podstawy, do jego wnętrza, aby tylko zrozumiał, że nie ma zamiaru grać brudno, byle jak; aby tylko wygrać. Nie. Bo nie o wygraną przecież mu chodzi teraz.
12/03/2024
godzina: 06:17
__________________
godzina: 06:17
__________________
Ciężka skórzana kurtka opada na szerokie ramiona, kiedy ciało wdziera się w jasność dnia przed budynkiem. Pierdolone Nanashi, które o tej godzinie jeszcze odbija się w zapijaczonych mordach, jakie wypełzają z każdego kąta, wracając do domów. Do tych śmiesznych, robaczywych żyć, które nie mają najmniejszego sensu. Ale jego też nie powinno go mieć, chociaż trzyma się strzępów teraźniejszości usilnie i spija rześkość powietrza, jakby miał z nią do czynienia pierwszy raz. Jest wdzięczny, że przetrwał kolejną noc, że następny dzień kładzie się już na twarzy i wbija w spokojne spojrzenie, bo ono też automatycznie łagodnieje, kiedy ciężkie buty spotykają się z pyłem ulicy.
Wyciągając dłoń na ringu do mężczyzny, kiedy werdykt padł zbyt jednogłośnie, że to właśnie on, Jay, nadal utrzymuje tytuł "niepokonanego"; poprosił w przyśpieszonym, rwącym oddechu, aby zaczekał na niego przed lokalem. Jeżeli może. Jeżeli tego chce. Jeżeli ma na to siłę. Poprosił. Bo słowo proszę wcale mu nie ciąży, a wie, że musi poprosić, bo przecież to on wygrał, chociaż tak cholernie nie chciał.
Kiedy papieros ląduje między wargami, drąc o formujący się strup na dolnej wardze, pod limem, które kwitnie już sino na szczęce, pnąc się i wrysowując w oczodół, zdaje mu się, że przestrzeń pachnie inaczej. Mniej jest w powietrzu spalenizny i swądu, a na nowo czuje zapach proszku do prania i czystości, która osiada na torsie w formie czystej czarnej koszulki. Jest w domu, bo z tym kojarzy mu się właśnie dom; z formą ogłady, pewnej restrykcyjności, chociażby odbijającej się w zawsze wyprasowanych, nienagannych ciuchach. Fakt, ciężkich zawsze i masywnych, ale skrajnie pedantycznie dobranych.
Pierwsze zaciągnięcie się i wypuszczenie dymu przed twarz wiąże się znów z uśmiechem, pełnym zadowolenia, bo nikotyna uderza przyjemnie i wspina się do głowy. Wzrok ucieka jednak w bok, to na prawo, to na lewo, aby odnaleźć znajomą już osobę. I zanim jeszcze podejdzie do swojego byłego rywala, układa wolną dłoń w kieszeni spodni, z satysfakcją napawając się tym momentem. Bo poczekał.
— Przeżyłeś, a to plus. — Gardłowy śmiech zespala się z kolejnym buchem, kiedy język już formuje się w kolejne słowa. — Ale muszę przyznać, że już dawno nikt mnie tak nie przetargał. Pełen szacunek. — Przerwa, aby przyjrzeć się mężczyźnie, spod przymrużonego spojrzenia, kiedy szarość dymu pnie się przez zarys szczęki, zakręcając ku bielącym się na twarzy bliznom. I w jednej chwili filtr zaciska się mocniej w ustach, oswobadzając prawą dłoń; a ta pokonuje między nimi przestrzeń w geście zapoznania. Prostego. Ludzkiego. Grzecznego. Przyjacielskiego wręcz. — Jihei.
Natarczywa, wręcz dusząca gęstość powietrza nie przeszkadza wyłącznie Jihei'owi — odkąd pamiętał zawsze miał niebywałą zdolność wychwytywania więcej bodźców od innych. Nozdrza pochłaniające tlen palił nie tylko przełyk, ale i płuca, osiadając się również na dnie przepony, pozostawiając po sobie dojmujący gorąc, który był nie do wytrzymania. Atmosfera w piwnicy nie zrobiła się tylko nieprzyjemna; duży udział miała tu widownia, męcząca i wyjątkowo głośna, która nie potrafiła dać ani trochę wytchnienia temu, który zwykle bez chwili zawahania walił w najczulsze punkty swojego przeciwnika, szybko powalając go na prześmierdłe deski. Ten raz miał być zgoła inny, bo i rywal stanowił pewne wzywanie. Posturą był wyższy, przez co i automatycznie większy — jednak to nie chodziło wyłącznie o masę ciała, ani o roztaczający się chłód, który intuicyjnie po sobie pozostawiał. Tak jak oni, widownia również zauważyła, że między nimi wytworzyła się pewnego rodzaju więź, nić zrozumienia, która powodowała, że walka była bardziej emocjonująca. Dlatego skandowali, najgłośniej jak potrafili, dopingując jednego i drugiego ze znaczącą przewagą na doping swojego ulubieńca — na Ozu Jihei'a. Mimo tego, rozrywkę nie chcieli dostarczyć tym, którzy krzyczeli najgłośniej, a sobie samym zapominając o całej reszcie. Nie oni byli ważni, a garstka uczuć i emocji tych, którzy walczyli między sobą; rozszalały gniew Jay'a, wymieszany z niepewnością wobec siebie samego, jak i spojrzenie pełne niezrozumienia i dezorientacji ze strony Daizō z chęcią wyrzucenia z siebie całego gówna, które go teraz męczyło. Bo to uczucie nie wzięło się znikąd, a trawiące emocje względem wcześniejszych wydarzeń szarpały mocno, niewdzięcznie wykorzystując chwile słabości mężczyzny. Rozprzestrzeniały się niczym szarańcza, wywołując w nim chęć zemsty i zniszczenia wszystkiego, co stało na jego drodze. Dlatego tu wszedł, na śmierdzące od krwi deski, chcąc zobaczyć jak daleko zabrnie ta walka. Chciał przekonać się, czy Ozu będzie chciał wyniszczyć go tak jak pozostałych rywali, tym samym rozszarpując palącą gulę w klatce piersiowej Masudy, uwalniając go z tego obłędu raz na zawsze. Chciał czuć ból, chciał go dawać. Chciał być symptomem szaleńczej nienawiści, a także chciał paść z wycieńczenia za sprawą brutalnych ciosów Ozu. Może właśnie w tej krótkiej chwili zapragnął śmierci, pociągając za sobą wymęczone walką ciało, dając im obu zasłużony spokój.
Tak jednak nie było, bo wraz z wejściem na ring i wymierzenia tych pierwszych spojrzeń, wszystkie te zamiary uleciały z niego niczym bańka mydlana, uczucie nienawiści pozostawiając głęboko schowane w odmętach swego cichego umysłu. Pomimo chwilowego niezrozumienia zaistniałą sytuacją na ringu, jego myśli nie szalały, potrafiąc pozbierać je do kupy. Może właśnie dlatego nie czuł nienawiści względem siebie, do tego co było i co będzie — czuł jedynie chęć zemsty, tak głębokiej, że aż trudno było opisać to wyłącznie gestami. Słowa na papierze również nie oddawały tego, co od tygodni głębiło się w nim i odpuścić w żaden sposób nie chciało. Przez swoją cholerną klątwę, nie mógł się wykrzyczeć, nie mógł szczerze powiedzieć, co leżało mu na dnie żołądka, a tam znajdowało się naprawdę wiele. Ta niemoc względem tego była bezsilna, bo nieważne ile kroć starał się wypowiadać słowa, z krtani uchodził jedynie niezrozumiały bełkot, a struny głosowe odmawiały współpracy. Wiedział też, że tak samo byłoby i w tej chwili, gdy Jay potrzebował odpowiedzi, jakiegokolwiek potwierdzenia czy zaprzeczenia. Czegokolwiek, co sprawi, że dręczący natłok myśli względem Daizō opuści go raz na zawsze — nie wiedząc, że nie był kierowany bezpośrednio do niego — a gęsta, negatywna aura przerzedzi się i pozwoli skupić im się na równej walce. Bez szumu w tle, nie zwracając uwagi na uciążliwy doping i pot, który zalewał ich skórę od gorącego tu powietrza. Dlatego starał się, wysyłając mu spojrzenia oraz pokazując, co pokazać chciał, bo jedynie w taki sposób i w tym momencie mógł przekazać to, co miał w głowie.
Daizō wciąż stał na nogach, bo mimo różnych myśli i odczuć, nie chciał dać tak łatwo za wygraną. Mężczyźnie odpowiada tym samym, wysyłając mu frywolne spojrzenie, gdy rozbawienie Ozu rozwiewa jego wszelakie wątpliwości. Zabawa trwała dalej; dla Jaya i dla niego, dla nikogo innego. Mimo to widział, że z mężczyzną wciąż jest coś nie tak. Zastanawiał się, skąd to wszystko i dlaczego nie mógł pokazać mu się ze strony, którą najbardziej polubił. W tym krótkim zawahaniu, w ułamku sekundy spoglądnął na jego trenera, zastanawiając się, czy to on jest przyczyną tego stanu rzeczy. Niewygodna myśl zakrzątała mu umysł, dręczyła, nie wiedząc czemu przejmuje się takim stanem rzeczy. Uczucie frustracji brało górę nie tylko nad bokserem, ale i nad hitmanem, który zdecydował się odepchnąć go od siebie. By samemu odpocząć od gęstości tlącej się atmosfery, by wdechy oraz wydechy nie przepaliły mu przełyku. Rzeczywiście nieświadomie dał szansę pozbierać się i rywalowi, który najwyraźniej tak samo jak Daizō potrzebował tej kilkunastosekundowej przerwy. Powietrze choć wciąż ciepłe, nie paliło w tak destrukcyjny sposób jak chwilę temu. Pot starł z czoła wierzchem dłoni, uważnym spojrzeniem obserwując ruchy rywala.
I tak samo jak na początku, nie spodziewał się nadchodzącego dotyku, który tym razem z dozą pewności siebie oplótł kart płatnego zabójcy, ściągając jego głowę niżej. A on uległ temu dotykowi po raz kolejny, spoconym i gorącym czołem wspierając się o te jego, czując wyraźnie bijące z niego ciepło. Ciemnym spojrzeniem zamierał na szarych tęczówkach, chcąc wsiąknąć w tą znaczącą dla nich chwilę, gdzie podświadomie czul, że naprawdę wiele wniesie do ich sposobu walki. W końcu nie chodziło o wygraną. Nie chodziło. Byli równi — równi sobie, tak jak powiedział Jay.
Przytaknął zdecydowanie na wypowiedziane słowa, również wspierając na jego karku silną dłoń, w pełni akceptując wybełkotane słowa, których on wypowiedzieć nie mógł. Dlatego chłonął żarzący się oddech, bijący bezpośrednio z jego ust. Spijał go, na moment przymykając oczy, by faktycznie na tą krótki chwilę móc się z nim zjednoczyć oraz poczuć cały szaleńczy, stłumiony gniew, który w nim siedział żeby móc go lepiej zrozumieć. Gdy krople wsiąknęły w czarny, cienki golf, otworzył oczy, jeszcze na chwilę nawiązując z nim kontakt wzrokowy, by po tej wymienia spojrzeń odsunąć się, wracając do zabawy, którą przerwali. Tego właśnie było im trzeba — chwili na to, by wzajemnie pokazać to, na co naprawdę ich stać. Bez żadnych brudnych gierek i nieuczciwości. Dlatego prawdziwa zabawa zaczęła się właśnie teraz.
— Ja pierdole, jesteś kurwa niemożliwy i masz szczęście, że to przeżyłeś chłopie — jazgot zatroskanego kumpla wtulił się w piszczący szum w uszach, gdy poobijany i wycieńczony z sił Daizō zszedł dumnie z ringu. Przegrana nie kuła w jego przeklęte ego, ugaszczając swojego rywala uśmiechem pełen satysfakcji, gdy ten podał mu dłoń, by pomóc mu wstać na równe nogi. Zachwiał się, chwytając się jego ramienia, by złapać równowagę, gdy na chwilę mroczki przed oczami odebrały mu możliwość swobodnego poruszania się. Dopiero po złapaniu kilku głębszych oddechów, trochę dławiąc się krwią z nosa, krótkim uściskiem pogratulował mu wygranej, klepiąc go ze śmiałością po drgających mięśniach na barkach, chociaż miał wrażenie, że z nich dwóch to właśnie Masuda tak naprawdę wygrał to, co z całego serca chciał. Prośba, która w tym czasie uleciała z ust mężczyzny wcale go nie zaskoczyła. Czekał na nią, podświadomie czując, że Jay nie chciałby odpuścić prywatnego spotkania tuż po walce. Skinął więc głową, chcąc dochować cichej obietnicy, którą mu złożył, znowu pozostawiając go bez żadnego słowa. Ale czy one naprawdę były mu w tej chwili potrzebne?
Oddał wypożyczony sprzęt, a z niewielką pomocą swojego kumpla opuścił piwnicę, chcąc dać sobie chwilę na minimalny odpoczynek. Tym razem nikt nie wykorzystał okazji i nie chciał sprzedać mu kosy pod żebra, najwyraźniej będąc zbyt pochłoniętym walką, która miała miejsce na scenie jaką stanowił ring. Zakomunikował mu również, że idzie spotkać się z tym, z którym walczył jak równy z równym, starając się wygrać zasłużoną przegraną. Na ironię losu głębiące się uczucie zemsty trochę zelżało, kiedy wyraźnie czul, że każdy mięsień palił go w bólu. Połowicznie odebrał mu to, czego chciał się chociaż trochę pozbyć.
Oczekiwał go przed lokalem zgodnie z obietnicą, na ramionach mając luźno zarzucony skórzany, czarny płaszcz, który był całkowicie rozpięty, a w kieszeniach spodni skrywały się obdarte kostki po walce. Stał tak, plecami będąc wspartym o chłodne mury lokalu, w którym nie tak dawno stoczył przyjemną bitwę. Samo wspomnienie tego momentu wywoływało na jego wargach znaczący uśmiech, po raz pierwszy od dawna nie żałując spędzonego czasu w sposób, w jaki lubił najbardziej. Dlatego też napawał się rześkim chłodem powietrza, spoglądając na wychodzące promienie słońca zza obdartych budynków Nanashi, z dozą zniecierpliwienia oczekując tego, który skopał mu dupsko.
Nie musiał długo go oczekiwać. Słysząc zbliżające się kroki odwrócił w tamtą stronę głowę, ukazując mu lekko napuchnięty polik, rozciętą wargę i drobne limo pod okiem, które było lustrzanym odbiciem tego, które znajdowało się na twarzy Ozu. Jego obecność zmusza go do wyciągnięcia komórki, by w końcu móc przekazać mu myśli, które gnieździły mu się w głowie.
— ,,nie było to takie tródne,, — napisaną wiadomość pokazuje mu przed nosem, jednocześnie posyłając mu zadziorny uśmiech bólu, ponieważ minimalny ruch na twarzy wywoływał nieprzyjemną, ale satysfakcjonująca falę bólu z części rannych. Wraca jednak do telefonu, by sprawnie wystukać kolejną wiadomość w odpowiedzi na kolejne zdanie — ,,dzięki zresztął to samo mogę powiedzieć o tobie,, — po raz kolejny podsuwa mu telefon, by mężczyzna mógł wczytać się w napisane słowa. Niepoprawne, gdzie również wychodzi brak edukacji lub lenistwo do nauczenia się poprawnej gramatyki.
Nie umknęło mu spojrzenie, które wgryzało się w jego twarz. Daizō również nie był dłużny, z tą samą uwagą spoglądając na postawę świeżo poznanego człowieka. To właśnie ona przesądzi o ich wspólnej przyszłości, o chwilach ciężkich i lżejszych. Jego nastawienie dało się szybko odczuć, dlatego też jasnowłosy dłużej nie wahał się, ściskając jego dłoń w równie ludzkim, przyjacielskim wręcz geście. Jeszcze nie wiedział, że to właśnie ten moment i ta chwila zadecydowała o ich wspólnych, wyboistych losach.
— ,,Daizō. pewnie domyśliłeś się jusz, rze to jedyna forma komunikacji jaką mogę się posłógiwać'' — odpowiedział, jednak odpuścił sobie zagłębiając się w powód, dla którego musi tak robić. Natomiast jego umysł zakrzątała jeszcze jedna myśl, którą równie szybko wystukał w telefonie. Dotykowy ekran wiele ułatwiał, natomiast nie umiał sobie włączyć autokorektę, by chociaż trochę zachować poprawność pisowni — ,,dlaczego chciałeś się spotkać?,,
@OZU JIHEI
Tak jednak nie było, bo wraz z wejściem na ring i wymierzenia tych pierwszych spojrzeń, wszystkie te zamiary uleciały z niego niczym bańka mydlana, uczucie nienawiści pozostawiając głęboko schowane w odmętach swego cichego umysłu. Pomimo chwilowego niezrozumienia zaistniałą sytuacją na ringu, jego myśli nie szalały, potrafiąc pozbierać je do kupy. Może właśnie dlatego nie czuł nienawiści względem siebie, do tego co było i co będzie — czuł jedynie chęć zemsty, tak głębokiej, że aż trudno było opisać to wyłącznie gestami. Słowa na papierze również nie oddawały tego, co od tygodni głębiło się w nim i odpuścić w żaden sposób nie chciało. Przez swoją cholerną klątwę, nie mógł się wykrzyczeć, nie mógł szczerze powiedzieć, co leżało mu na dnie żołądka, a tam znajdowało się naprawdę wiele. Ta niemoc względem tego była bezsilna, bo nieważne ile kroć starał się wypowiadać słowa, z krtani uchodził jedynie niezrozumiały bełkot, a struny głosowe odmawiały współpracy. Wiedział też, że tak samo byłoby i w tej chwili, gdy Jay potrzebował odpowiedzi, jakiegokolwiek potwierdzenia czy zaprzeczenia. Czegokolwiek, co sprawi, że dręczący natłok myśli względem Daizō opuści go raz na zawsze — nie wiedząc, że nie był kierowany bezpośrednio do niego — a gęsta, negatywna aura przerzedzi się i pozwoli skupić im się na równej walce. Bez szumu w tle, nie zwracając uwagi na uciążliwy doping i pot, który zalewał ich skórę od gorącego tu powietrza. Dlatego starał się, wysyłając mu spojrzenia oraz pokazując, co pokazać chciał, bo jedynie w taki sposób i w tym momencie mógł przekazać to, co miał w głowie.
Daizō wciąż stał na nogach, bo mimo różnych myśli i odczuć, nie chciał dać tak łatwo za wygraną. Mężczyźnie odpowiada tym samym, wysyłając mu frywolne spojrzenie, gdy rozbawienie Ozu rozwiewa jego wszelakie wątpliwości. Zabawa trwała dalej; dla Jaya i dla niego, dla nikogo innego. Mimo to widział, że z mężczyzną wciąż jest coś nie tak. Zastanawiał się, skąd to wszystko i dlaczego nie mógł pokazać mu się ze strony, którą najbardziej polubił. W tym krótkim zawahaniu, w ułamku sekundy spoglądnął na jego trenera, zastanawiając się, czy to on jest przyczyną tego stanu rzeczy. Niewygodna myśl zakrzątała mu umysł, dręczyła, nie wiedząc czemu przejmuje się takim stanem rzeczy. Uczucie frustracji brało górę nie tylko nad bokserem, ale i nad hitmanem, który zdecydował się odepchnąć go od siebie. By samemu odpocząć od gęstości tlącej się atmosfery, by wdechy oraz wydechy nie przepaliły mu przełyku. Rzeczywiście nieświadomie dał szansę pozbierać się i rywalowi, który najwyraźniej tak samo jak Daizō potrzebował tej kilkunastosekundowej przerwy. Powietrze choć wciąż ciepłe, nie paliło w tak destrukcyjny sposób jak chwilę temu. Pot starł z czoła wierzchem dłoni, uważnym spojrzeniem obserwując ruchy rywala.
I tak samo jak na początku, nie spodziewał się nadchodzącego dotyku, który tym razem z dozą pewności siebie oplótł kart płatnego zabójcy, ściągając jego głowę niżej. A on uległ temu dotykowi po raz kolejny, spoconym i gorącym czołem wspierając się o te jego, czując wyraźnie bijące z niego ciepło. Ciemnym spojrzeniem zamierał na szarych tęczówkach, chcąc wsiąknąć w tą znaczącą dla nich chwilę, gdzie podświadomie czul, że naprawdę wiele wniesie do ich sposobu walki. W końcu nie chodziło o wygraną. Nie chodziło. Byli równi — równi sobie, tak jak powiedział Jay.
Przytaknął zdecydowanie na wypowiedziane słowa, również wspierając na jego karku silną dłoń, w pełni akceptując wybełkotane słowa, których on wypowiedzieć nie mógł. Dlatego chłonął żarzący się oddech, bijący bezpośrednio z jego ust. Spijał go, na moment przymykając oczy, by faktycznie na tą krótki chwilę móc się z nim zjednoczyć oraz poczuć cały szaleńczy, stłumiony gniew, który w nim siedział żeby móc go lepiej zrozumieć. Gdy krople wsiąknęły w czarny, cienki golf, otworzył oczy, jeszcze na chwilę nawiązując z nim kontakt wzrokowy, by po tej wymienia spojrzeń odsunąć się, wracając do zabawy, którą przerwali. Tego właśnie było im trzeba — chwili na to, by wzajemnie pokazać to, na co naprawdę ich stać. Bez żadnych brudnych gierek i nieuczciwości. Dlatego prawdziwa zabawa zaczęła się właśnie teraz.
12/03/2024
godzina: 06:17
__________________
godzina: 06:17
__________________
— Ja pierdole, jesteś kurwa niemożliwy i masz szczęście, że to przeżyłeś chłopie — jazgot zatroskanego kumpla wtulił się w piszczący szum w uszach, gdy poobijany i wycieńczony z sił Daizō zszedł dumnie z ringu. Przegrana nie kuła w jego przeklęte ego, ugaszczając swojego rywala uśmiechem pełen satysfakcji, gdy ten podał mu dłoń, by pomóc mu wstać na równe nogi. Zachwiał się, chwytając się jego ramienia, by złapać równowagę, gdy na chwilę mroczki przed oczami odebrały mu możliwość swobodnego poruszania się. Dopiero po złapaniu kilku głębszych oddechów, trochę dławiąc się krwią z nosa, krótkim uściskiem pogratulował mu wygranej, klepiąc go ze śmiałością po drgających mięśniach na barkach, chociaż miał wrażenie, że z nich dwóch to właśnie Masuda tak naprawdę wygrał to, co z całego serca chciał. Prośba, która w tym czasie uleciała z ust mężczyzny wcale go nie zaskoczyła. Czekał na nią, podświadomie czując, że Jay nie chciałby odpuścić prywatnego spotkania tuż po walce. Skinął więc głową, chcąc dochować cichej obietnicy, którą mu złożył, znowu pozostawiając go bez żadnego słowa. Ale czy one naprawdę były mu w tej chwili potrzebne?
Oddał wypożyczony sprzęt, a z niewielką pomocą swojego kumpla opuścił piwnicę, chcąc dać sobie chwilę na minimalny odpoczynek. Tym razem nikt nie wykorzystał okazji i nie chciał sprzedać mu kosy pod żebra, najwyraźniej będąc zbyt pochłoniętym walką, która miała miejsce na scenie jaką stanowił ring. Zakomunikował mu również, że idzie spotkać się z tym, z którym walczył jak równy z równym, starając się wygrać zasłużoną przegraną. Na ironię losu głębiące się uczucie zemsty trochę zelżało, kiedy wyraźnie czul, że każdy mięsień palił go w bólu. Połowicznie odebrał mu to, czego chciał się chociaż trochę pozbyć.
Oczekiwał go przed lokalem zgodnie z obietnicą, na ramionach mając luźno zarzucony skórzany, czarny płaszcz, który był całkowicie rozpięty, a w kieszeniach spodni skrywały się obdarte kostki po walce. Stał tak, plecami będąc wspartym o chłodne mury lokalu, w którym nie tak dawno stoczył przyjemną bitwę. Samo wspomnienie tego momentu wywoływało na jego wargach znaczący uśmiech, po raz pierwszy od dawna nie żałując spędzonego czasu w sposób, w jaki lubił najbardziej. Dlatego też napawał się rześkim chłodem powietrza, spoglądając na wychodzące promienie słońca zza obdartych budynków Nanashi, z dozą zniecierpliwienia oczekując tego, który skopał mu dupsko.
Nie musiał długo go oczekiwać. Słysząc zbliżające się kroki odwrócił w tamtą stronę głowę, ukazując mu lekko napuchnięty polik, rozciętą wargę i drobne limo pod okiem, które było lustrzanym odbiciem tego, które znajdowało się na twarzy Ozu. Jego obecność zmusza go do wyciągnięcia komórki, by w końcu móc przekazać mu myśli, które gnieździły mu się w głowie.
— ,,nie było to takie tródne,, — napisaną wiadomość pokazuje mu przed nosem, jednocześnie posyłając mu zadziorny uśmiech bólu, ponieważ minimalny ruch na twarzy wywoływał nieprzyjemną, ale satysfakcjonująca falę bólu z części rannych. Wraca jednak do telefonu, by sprawnie wystukać kolejną wiadomość w odpowiedzi na kolejne zdanie — ,,dzięki zresztął to samo mogę powiedzieć o tobie,, — po raz kolejny podsuwa mu telefon, by mężczyzna mógł wczytać się w napisane słowa. Niepoprawne, gdzie również wychodzi brak edukacji lub lenistwo do nauczenia się poprawnej gramatyki.
Nie umknęło mu spojrzenie, które wgryzało się w jego twarz. Daizō również nie był dłużny, z tą samą uwagą spoglądając na postawę świeżo poznanego człowieka. To właśnie ona przesądzi o ich wspólnej przyszłości, o chwilach ciężkich i lżejszych. Jego nastawienie dało się szybko odczuć, dlatego też jasnowłosy dłużej nie wahał się, ściskając jego dłoń w równie ludzkim, przyjacielskim wręcz geście. Jeszcze nie wiedział, że to właśnie ten moment i ta chwila zadecydowała o ich wspólnych, wyboistych losach.
— ,,Daizō. pewnie domyśliłeś się jusz, rze to jedyna forma komunikacji jaką mogę się posłógiwać'' — odpowiedział, jednak odpuścił sobie zagłębiając się w powód, dla którego musi tak robić. Natomiast jego umysł zakrzątała jeszcze jedna myśl, którą równie szybko wystukał w telefonie. Dotykowy ekran wiele ułatwiał, natomiast nie umiał sobie włączyć autokorektę, by chociaż trochę zachować poprawność pisowni — ,,dlaczego chciałeś się spotkać?,,
@OZU JIHEI
Razem z kolejną smugą dymu w krtani sadowi się niski śmiech. — Nie było? — Smuży się w rozbawieniu na języku, który obejmuje już cierpki, kwasowy posmak tytoniu, a filtr odrywa się od warg, wędrując w spuszczeniu dłoni bliżej uda. Czuje, że jest obolały, że dzisiejszy wieczór mocniej odbije się na ciele, które już i tak dociera do granic możliwości. Powinien zwolnić. I zrobiłby to, gdyby tylko mógł sobie pozwolić, na wycofanie się w cień. Złapać oddech, który nie będzie jedynie instynktownym odruchem w walce o przetrwanie, haustem nad taflą wody zalewającą nozdrza, naprędce połkniętym tchem nim topiel wniknie w tchawicę. — Czyli jednak przesadziłem z tym, jak bardzo Ci odpuściłem. Zapamiętam na przyszłość. — Stara się rozczytać; nie błędy są problemem, a jego własne spowolnienie. To będzie długa „rozmowa"; tka się w myśli, kiedy mężczyzna odsuwa połyskujący ekran i ponownie przesuwa po nim opuszkami. Czy tak było zawsze? Niemowa. Zamknięty w bezdźwięczności jak za karę. A może właśnie to o nią chodzi? O jakieś przebrzydłe fatum, które na nim ciąży. Brwi mimowolnie zbliżyły się ku sobie w skupieniu. Gęstym i ciężkim zamyśleniu, gdy pomarańcz papierka papierosa znów zaciśnięty jest między spękanymi wargami, a płuca ciągną w siebie toksyczną chmurę, która rozkosznie łaskocze pod mostkiem. Fatum. Zna jego pojęcie o wiele zbyt dobrze. Z własnym przekleństwem zdążył się już zaprzyjaźnić, chociaż kieł raz za razem wgryza się we wspomnienia, otwierając ich rany na nowo. Nie chce, żeby się goiły, nie chce, żeby gniew komponujący się tak perfekcyjnie z bólem trawiącym trzewia zelżał. Bez nich stanie się nikim. Bez nich się podda.
Kolejne zdanie skwitował jedynie skinieniem głowy, gdy stalowe spojrzenie odrywa się od telefonu, źrenicami, pieklącymi się smołą paciorkami na tafli przepastnego chłodu, osadza się na twarzy Daizō. Pośpiesznie zaciągnięcie się kończy skwierczenie resztki tytoniu w pergaminie, który wypuszcza na uwalony w pyle Nanashi chodnik i zdusza pod butem. Nie czuje dyskomfortu, to nie o niego chodzi. Nieznajome mu wrażenie zaintrygowania nadbudowuje się, powoli nabiera na sile — głupie to, bo nie potrafi nazwać swoich emocji, swojego stanu, nieoswojonego jeszcze uczucia, które będzie trwało przy nim już zawsze, jakby na stałe wypalone na skórze; bydlęcy symbol, który, chociaż się zabliźni, odstawać będzie wypukłością, a przyzwyczajone palce wracać będą do jego gładkości. W tęsknocie. We wrażeniu straty i przyszłym rozgoryczeniu, które zaciemni umysł, odbierając resztkę poczucia bezpieczeństwa. Wspomnienie. Nie zawsze wygodne, nie zawsze przyjemne, ale bliskie, jedno z niewielu, które wyodrębniać się będzie ciepłem, spomiędzy sztywnych, kolczastych i zimnych klatek przeszłości, spomiędzy rulonów klisz wypełnionych prześwietlonym filmem; te, wyraźne. Zbyt wyraźne, pomimo mijających nieubłaganie lat.
,,Dlaczego chciałeś się spotkać?"; odbija się w źrenicach, siąknąc w umysł. Zapomniał. Na chwilę zapomniał, dlaczego to wszystko robił, chociaż przecież napięcie nadal mrowieniem pięło się przez grzbiet, zaciskając się na karku i ramionach. Obie szerokie dłonie lądują w kieszeniach spodni, a powieki zsuwają się nieznacznie, nadając spojrzeniu zaciętości, chociaż przez ich klarowność mknie iskra spokoju, smuga łagodna, która kończy się na ustach, jakich wargi drgnęły subtelnie pod naporem mimowolnego uśmiechu. — Mogę Ci się przydać. Wiem, że "pracujesz" solo. Zdążyłem się rozeznać... ale no właśnie. Nie da się być samowystarczalnym do końca życia. Chyba że chcesz je szybko zakończyć, to tak, a uwierz mi, życzę Ci jak najdłuższej "kariery" — mówi szczerze, a owa prawda ociera się o krtań, wysuszoną i zmęczoną, jak i każdy milimetr egzystencji, przez którą czołga się z mozołem. I nawet wczesnowiosenne słońce, które pierwszym ciepłem promieni zapiera się na tyle głowy, nie jest w stanie odciągnąć od niego poczucia zagubienia, które maskuje pod pewnością siebie, a która krucha jest przecież i przy mocniejszym uderzeniu rozpadnie się, rozkruszy niczym porcelana. Zdusić chciałby to w sobie, oduczyć się działania jeszcze jak człowiek. Przestać poddawać się nurtowi i gwałtownej emocjonalności, która nie sięga już po nic, co jest słuszne, a jedynie wciska w usta grudy czarnej ziemi i wyłamuje kolana, zmuszając do ukorzenia się przed brutalnością. Zagrzebuje się Jihei, sam rozkopuje dłońmi glebę, przygotowując płytki grób, w którym zalegnie; jest w tym jednak pewna wygoda, bo to, jak polegnie, zależy tylko od niego i od słów, które przekonają Daizō, że powinien stać się członkiem tego misternie utkanego planu ucieczki z zatęchłej piwnicy, która pleśnią osadza się na plamach krwi, jakie nie są w stanie obeschnąć, bo nowa karmazynowa łuna znów pryska w to samo miejsce, znacząc materiał ringu i drewniane dechy zmazą bezmyślnej furii i wystrzału adrenaliny, jaka nie pozwala zasnąć i rozmywa podział dnia na noc, pogwałca istnienie godzin, kpiąc z ich durności.
Kolejne zdanie skwitował jedynie skinieniem głowy, gdy stalowe spojrzenie odrywa się od telefonu, źrenicami, pieklącymi się smołą paciorkami na tafli przepastnego chłodu, osadza się na twarzy Daizō. Pośpiesznie zaciągnięcie się kończy skwierczenie resztki tytoniu w pergaminie, który wypuszcza na uwalony w pyle Nanashi chodnik i zdusza pod butem. Nie czuje dyskomfortu, to nie o niego chodzi. Nieznajome mu wrażenie zaintrygowania nadbudowuje się, powoli nabiera na sile — głupie to, bo nie potrafi nazwać swoich emocji, swojego stanu, nieoswojonego jeszcze uczucia, które będzie trwało przy nim już zawsze, jakby na stałe wypalone na skórze; bydlęcy symbol, który, chociaż się zabliźni, odstawać będzie wypukłością, a przyzwyczajone palce wracać będą do jego gładkości. W tęsknocie. We wrażeniu straty i przyszłym rozgoryczeniu, które zaciemni umysł, odbierając resztkę poczucia bezpieczeństwa. Wspomnienie. Nie zawsze wygodne, nie zawsze przyjemne, ale bliskie, jedno z niewielu, które wyodrębniać się będzie ciepłem, spomiędzy sztywnych, kolczastych i zimnych klatek przeszłości, spomiędzy rulonów klisz wypełnionych prześwietlonym filmem; te, wyraźne. Zbyt wyraźne, pomimo mijających nieubłaganie lat.
,,Dlaczego chciałeś się spotkać?"; odbija się w źrenicach, siąknąc w umysł. Zapomniał. Na chwilę zapomniał, dlaczego to wszystko robił, chociaż przecież napięcie nadal mrowieniem pięło się przez grzbiet, zaciskając się na karku i ramionach. Obie szerokie dłonie lądują w kieszeniach spodni, a powieki zsuwają się nieznacznie, nadając spojrzeniu zaciętości, chociaż przez ich klarowność mknie iskra spokoju, smuga łagodna, która kończy się na ustach, jakich wargi drgnęły subtelnie pod naporem mimowolnego uśmiechu. — Mogę Ci się przydać. Wiem, że "pracujesz" solo. Zdążyłem się rozeznać... ale no właśnie. Nie da się być samowystarczalnym do końca życia. Chyba że chcesz je szybko zakończyć, to tak, a uwierz mi, życzę Ci jak najdłuższej "kariery" — mówi szczerze, a owa prawda ociera się o krtań, wysuszoną i zmęczoną, jak i każdy milimetr egzystencji, przez którą czołga się z mozołem. I nawet wczesnowiosenne słońce, które pierwszym ciepłem promieni zapiera się na tyle głowy, nie jest w stanie odciągnąć od niego poczucia zagubienia, które maskuje pod pewnością siebie, a która krucha jest przecież i przy mocniejszym uderzeniu rozpadnie się, rozkruszy niczym porcelana. Zdusić chciałby to w sobie, oduczyć się działania jeszcze jak człowiek. Przestać poddawać się nurtowi i gwałtownej emocjonalności, która nie sięga już po nic, co jest słuszne, a jedynie wciska w usta grudy czarnej ziemi i wyłamuje kolana, zmuszając do ukorzenia się przed brutalnością. Zagrzebuje się Jihei, sam rozkopuje dłońmi glebę, przygotowując płytki grób, w którym zalegnie; jest w tym jednak pewna wygoda, bo to, jak polegnie, zależy tylko od niego i od słów, które przekonają Daizō, że powinien stać się członkiem tego misternie utkanego planu ucieczki z zatęchłej piwnicy, która pleśnią osadza się na plamach krwi, jakie nie są w stanie obeschnąć, bo nowa karmazynowa łuna znów pryska w to samo miejsce, znacząc materiał ringu i drewniane dechy zmazą bezmyślnej furii i wystrzału adrenaliny, jaka nie pozwala zasnąć i rozmywa podział dnia na noc, pogwałca istnienie godzin, kpiąc z ich durności.
maj 2038 roku