Jeden z wielu snów, ale tym razem krótko przed nawiązaniem kontraktu
Cierpliwość nigdy nie była jego mocną stronę i śmierć wcale tego nie zmieniła. Dalej był tak samo impulsywny, dążący do osiągnięcia swojego celu jak najszybciej, bez względu na cenę. Nie lubił czekać, co nie zmieniało faktu, że potrafił być wytrwały, jeśli uznawał, że gra jest warta świeczki. A za jedną osobą żmudnie i nieustannie podążał od wielu lat, chociaż niejeden dawno by się zniechęcił tak trudną do upolowania zwierzyną. Chociaż porównywanie swojego partnera (w pracy, rzecz jasna, tylko w pracy) do ofiary raczej mogłoby zostać uznane za nieuprzejme.
Cóż, z uprzejmości też nigdy nie był znany.
Kilka kropel ciemnej, gęstej krwi ze ślepego lewego oka spadło na podłogę, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. Zapewne Varmus zganiłby go, że plami jego podłogę posoką, a tą ciężko zmyć z paneli, ale nie był w stanie jej w tym momencie zobaczyć, podobnie jak nie mógł wyczuć jego obecności. A Siergiej cierpliwie czekał, aż w końcu obiekt jego obsesji podda się ścigającemu go Morfeuszowi.
Święte obrazki, krzyże, różaniec w dłoniach, klęczenie przed łóżkiem, sól, i inne zabawne rzeczy, to wszystko miało na celu zatrzymanie go na zewnątrz. Nie mógł zaprzeczyć, że początkowo faktycznie sprawiało mu trudność przebicie się przez te wszystkie bariery, ale Randolph zdecydowanie nie docenił jego zawziętości.
Irytujące. Fakt, że Varmus niespecjalnie cieszył się z jego powrotu, wciąż miotając się między nazywaniem go siłą nieczystą, a uznawaniem samego siebie za niepoczytalnego, również wywoływał pewien... dyskomfort, nawet jeśli było to zrozumiałe. Czasem go to bawiło, innym razem niespecjalnie zwracał na to uwagę, ale dzisiaj… dzisiaj Kariya odczuwał przede wszystkim złość. Frustracja budowała się w nim od miesięcy i coraz ciężej było mu kontrolować spalający go gniew, którego nie był w stanie w żaden sposób wygasić. Czuł, jak ogar przekręca się w jego klatce piersiowej, pazurami szarpiąc żebra, posyłając impuls fantomowego bólu w poprzek jego ciała.
No, w manifestacji duszy, czy jakkolwiek inaczej to nazwać. W każdym razie to również nie należało do najprzyjemniejszych odczuć.
Obszedł po raz setny pokój, śledząc wzrokiem wciąż niezmieniającą się pozycję Kanadyjczyka. Poniekąd podziwiał go za umiejętność wytrwania na klęczkach przez tak długi okres, chociaż osobiście uważał, że miałby lepsze zastosowanie do tej pozycji niż modlitwy do jakiegoś dziadka w chmurach. Normalnie Rihito niespecjalnie dbał o czyjąkolwiek wiarę, ale jej wpływ na Randolpha definitywnie był kolejnym irytującym czynnikiem i przeszkodą na jego drodze.
— Osiem lat za nami, a ty dalej sądzisz, że jesteś w stanie mi uciec, Rannie — rzucił w eter, aż zbyt dobrze wiedząc, że jak na razie nie zostanie usłyszany.
Ta gra była już z pewnością męcząca dla ich obydwu, ale Kariya nie zamierzał odpuścić. Był w stanie wykorzystać każde pęknięcie, które pojawiało się w murze otaczającym Kanadyjczyka, byleby zawiązać z nim kontrakt i w końcu powrócić, by nareszcie móc… nieważne.
Na ten moment nie miało to najmniejszego znaczenia. Za to ważne była chwila, w której Varmus przegrał z sennością i zasnął pomimo z pewnością niewygodnej pozycji. Przez chwilę Siergiej po prostu go obserwował, śledząc starannie ruchy jego klatki piersiowej, badając, na ile głęboko mężczyzna śpi. Nie, żeby było to aż tak bardzo istotne.
Powoli zbliżył się do Randolpha, dłoń ruszyła w stronę jego głowy, zupełnie jakby chciał wpleść palce w ciemne kosmyki włosów. Jeszcze nie mógł sobie na to pozwolić, więc zamknął oczy, a gdy ponownie je otworzył, sceneria w ogóle się nie zmieniła. Za wyjątkiem tego, że siedział wygodnie na łóżku Kanadyjczyka wyglądając jak przed śmiercią i z namysłem patrzył na niego z góry. Kusiło go przez moment, by oblec się w stój księdza albo demona, ale nie wiedział, czy w połączeniu z wypełniającym go gniewem byłby to dobry pomysł, chociaż może tego typu bodźca brakowało Varmusowi.
— Mogę mieć nadzieję na to, że stanowię odpowiedź dla twoich modlitw? — Kpiący głos wypełnił pomieszczenie, Serg luźno oparł sobie dłoń o policzek, łypiąc z politowaniem na Kanadyjczyka.
Wszystko było tak samo jak w momencie, gdy zasypiał. Rihito pozwolił sobie tylko i wyłącznie na jedną zmianę, mianowicie coś trzymało kolana mężczyzny w miejscu, uniemożliwiając mu wstanie, jeżeli takie miał plany. Yūrei wyglądał jak pająk, który właśnie złapał muchę w swoją sieć i zamierzał się tym delektować. Zawsze przychodził tutaj z konkretnym celem do osiągnięcia, ale dzisiejszej nocy... czuł potrzebę, by przypomnieć Kanadyjczykowi, że on też trzyma parę asów w rękawie.
— Nie będę zaprzeczał, całkiem do twarzy ci w tej pozycji, chociaż wygląda to na marnowanie czasu. — Wyciągnął dłoń do przodu, jednym palcem zahaczając o trzymany przez Randolpha różaniec. — Czujesz się lepiej, oszukując tym swój umysł?
Jeden gest i koraliki posypały się po podłodze, chociaż pozornie nie powinny przy tak lekkim pociągnięciu. W rozbawionym uśmiechu Rihito było coś niebezpiecznego. Cień jego odwiecznie problematycznej natury.
@Randolph Éric Varmus
Randolph Éric Varmus ubóstwia ten post.
Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego. Stworzyciela nieba i ziemi. I w Jezusa Chrystusa, Syna Jego Jedynego, Pana Naszego...
Cztery. Dokładnie cztery energetyki wypite w przeciągu ostatnich sześciu godzin. Wcześniej od rana kawa — ilość nieznana. Zapewne dzbanek; jak duży? Ciężko określić przez zamglenie umysłu.
... Wierzę w Ducha Świętego, święty Kościół powszechny, świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny.
Pręgi na plecach ściągają skórę, szorowane nieprzyjemnie przez materiał koszulki. Cztery. Dokładnie cztery dni od ostatniej pokuty, kiedy palce ze srebrnego krzyżyka cofają się ku górze, ku jaspisowym, czerwonym paciorkom. Ich kształt tak dobrze znany. Połyskujący owal, miękko odbijający od tafli kamienia światło; wypolerowany ciepłem paców, które przemykały przez historię różańcową od najmłodszych lat.
Amen.
Zmęczenie zaczynało nabierać przerażającej siły. Krótkie drzemki w ciągu dnia jedynie potęgowały gniew, że kolejna noc będzie jawiła się koszmarem. Odbicie w lustrze zdawało się śmiać z podkrążonych oczu i pobladłej, szarej cery. Jego własne odbicie, śmiało się z tego, że życie, które zawsze było wyzwaniem i trudem, nagle zmieniło się w piekło. Ciężar na klatce piersiowej, schowany tuż za mostkiem, rozrastał się, wrażeniem skamienienia, obejmując powoli żebra i żołądek, zamykając ciało w bezruchu. W paranoicznym przeświadczeniu Ran powoli odnajdywał przekonanie, że to nie trauma związana ze śmiercią Siergieja zamienia go w głaz, a spojrzenie Meduzy.
... i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom; i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode Złego.
Bliski poddania się. Na skraju warg drgało rozgoryczenie, cicha prośba o ukrócenie męczarni. Nie tych fizycznych; do tych przywykł, te zdawały się słodyczą w porównaniu do cierniowych kolców oplatających duszę. Czuł się jak Hiob i może powinien zaakceptować swój los, tak jak zrobił to on. Wystawiony na próbę, los człowieka będący jedynie przedmiotem zakładu między Bogiem a Szatanem...
Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą...
Koniuszki palców przesuwały się powoli przez okrągłość paciorków, kiedy usta szeptały bezdźwięcznie modlitwy; wyuczone na pamięć, która, chociaż zawodziła go każdego dnia coraz silniej; w tej jednej kwestii pozostawała niezmienna. Jedyna pewność to ta tkana w wierze i wspomnieniach zapachu kadzidła uciekającego z rozbujanego, złotego trybularzu. Unoszący się dym niczym modlitwy uciekające pod sklepienie Świątyni, pierzchnące między cegłami, wysuwając się wyżej, coraz wyżej, dotykając nieboskłonu. Mirra. Zapach szałwii, rumianku i jałowca. Kręgosłup rozluźnia się, zdaje się rozciągać w osłabionym ciele, które zapiera się na łokciach wbitych w miękki materac łóżka. Monotonność odmawianego różańca, powtarzalność modlitw, zaczyna usypiać instynkt przetrwania, który niczym rozszalałe w panice zwierze, szczerzy zęby i szarpie za nerwy. Nie zaśnie... Nie może zasnąć. Nie, póki pierwsze promienie słońca jawią się odległą wizją.
... Błogosławionaś ty między... między... i owoc żywota...
Sen, kiedy twarz ukrywa się w dłoniach, wtłaczając koraliki w skórę, chłonąc ciepło różańca, zapach, jakby nadziei, że może tym razem będzie inaczej.
Ale przecież nigdy nie jest inaczej.
I zdawać by się mogło, że jedynie na krótki moment przysnął z modlitwą ułożoną na języku, kiedy rozbudził go głos tak znajomy i tak tęskny. Głos, którego nienawidził, głos, który nawiedzał go niczym zmora, głos, który przecież Varmus tak bardzo... nieważne.
— Może nie jesteś odpowiedzią, ale na pewno stanowisz w dużej mierze ich powód — bursztynowa tęczówka zaparła się ostro na twarzy yurei, chociaż miodna tafla wokół źrenicy zdawała się snuć mozolnie, pobłyskiwać w żałosnym rozedrganiu. Zmęczenie... Walczył zbyt długo, ale jeżeli miało to trwać do końca jego życia, nieważne jak szybko te miało w zamiarze się zakończyć; wytrwa. Może właśnie to było prawdziwą pokutą, może właśnie to było drogą do odpracowania wszystkich grzechów. Nie tylko swoich. W łagodnym ruchu Varmus spróbował przesunąć kolana i wstać. Spięcie mięśni ud, napięcie lędźwi i pleców nie przyniosło żadnego efektu. Oddech zaparł się gwałtownie, rozpychając płuca, rozbudzając kłujący ból w torsie. — Chyba sobie kpisz teraz ze mnie... — wymamrotał, przesuwając wejrzenie przed siebie, przebijając rozszerzoną źrenicą ciemność sypialni, tnąc ją ostrzem poirytowania, które zaczęło gromadzić się na tyle czaszki. — Siergiej... — wypadło spomiędzy warg półszeptem rozsypując się na pościeli westchnieniem zagonionego w kąt psa.
— Myślisz, że modlę się, żeby się Ciebie pozbyć? — Varmus zaśmiał się krótko, zwracając spojrzenie na paciorki w kolorze późnej jarzębiny, te, które szarpnięte tak subtelnie, oderwały się od srebrnych łączeń pomiędzy nimi, opadając ze stukotem na panele. Serce grzmotnęło o żebra, w przerażeniu, że ot, w tak prosty sposób utracił coś cennego, coś skrajnie ważnego. To tylko koszmar... Chciał mu pomóc. Wesprzeć w łagodnym odejściu. W pozostawieniu go tutaj samego z żałobną tęsknotą, na jaką zasłużył. — Oszukując się, że masz szansę odpocząć? — Zbawienie. Idylliczna wizja odpuszczenia grzechów i wpuszczenia umartwionej duszy do Ogrodu Zbawcy, upragnionego Edenu. Szamoczący się Randolph między przekonaniem, że Siergiej jest jedynie wizją Złego, a tym, że faktycznie część jego egzystencji nadal trwała przylepiona do wspomnienia życia, niby to do czyśćca, nie będąc w stanie odejść na spoczynek. Dolna warga utknęła w zagryzieniu między wargami, tuż przy ich kąciku, kiedy kolejny raz, po raz ostatni, Kanadyjczyk spróbował unieść kolano, starając się uwolnić od niewidzialnych dłoni, które trzymały go nadal na klęczkach przy brzegu łóżka. Zrezygnowany ułożył dłonie płasko na kołdrze, starając się nie zaciskać na niej palców, te jednak słuchały bardziej impulsów ciała, niźli rozsądku umysłu.
Cztery. Dokładnie cztery energetyki wypite w przeciągu ostatnich sześciu godzin. Wcześniej od rana kawa — ilość nieznana. Zapewne dzbanek; jak duży? Ciężko określić przez zamglenie umysłu.
... Wierzę w Ducha Świętego, święty Kościół powszechny, świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny.
Pręgi na plecach ściągają skórę, szorowane nieprzyjemnie przez materiał koszulki. Cztery. Dokładnie cztery dni od ostatniej pokuty, kiedy palce ze srebrnego krzyżyka cofają się ku górze, ku jaspisowym, czerwonym paciorkom. Ich kształt tak dobrze znany. Połyskujący owal, miękko odbijający od tafli kamienia światło; wypolerowany ciepłem paców, które przemykały przez historię różańcową od najmłodszych lat.
Amen.
Zmęczenie zaczynało nabierać przerażającej siły. Krótkie drzemki w ciągu dnia jedynie potęgowały gniew, że kolejna noc będzie jawiła się koszmarem. Odbicie w lustrze zdawało się śmiać z podkrążonych oczu i pobladłej, szarej cery. Jego własne odbicie, śmiało się z tego, że życie, które zawsze było wyzwaniem i trudem, nagle zmieniło się w piekło. Ciężar na klatce piersiowej, schowany tuż za mostkiem, rozrastał się, wrażeniem skamienienia, obejmując powoli żebra i żołądek, zamykając ciało w bezruchu. W paranoicznym przeświadczeniu Ran powoli odnajdywał przekonanie, że to nie trauma związana ze śmiercią Siergieja zamienia go w głaz, a spojrzenie Meduzy.
... i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom; i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode Złego.
Bliski poddania się. Na skraju warg drgało rozgoryczenie, cicha prośba o ukrócenie męczarni. Nie tych fizycznych; do tych przywykł, te zdawały się słodyczą w porównaniu do cierniowych kolców oplatających duszę. Czuł się jak Hiob i może powinien zaakceptować swój los, tak jak zrobił to on. Wystawiony na próbę, los człowieka będący jedynie przedmiotem zakładu między Bogiem a Szatanem...
Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą...
Koniuszki palców przesuwały się powoli przez okrągłość paciorków, kiedy usta szeptały bezdźwięcznie modlitwy; wyuczone na pamięć, która, chociaż zawodziła go każdego dnia coraz silniej; w tej jednej kwestii pozostawała niezmienna. Jedyna pewność to ta tkana w wierze i wspomnieniach zapachu kadzidła uciekającego z rozbujanego, złotego trybularzu. Unoszący się dym niczym modlitwy uciekające pod sklepienie Świątyni, pierzchnące między cegłami, wysuwając się wyżej, coraz wyżej, dotykając nieboskłonu. Mirra. Zapach szałwii, rumianku i jałowca. Kręgosłup rozluźnia się, zdaje się rozciągać w osłabionym ciele, które zapiera się na łokciach wbitych w miękki materac łóżka. Monotonność odmawianego różańca, powtarzalność modlitw, zaczyna usypiać instynkt przetrwania, który niczym rozszalałe w panice zwierze, szczerzy zęby i szarpie za nerwy. Nie zaśnie... Nie może zasnąć. Nie, póki pierwsze promienie słońca jawią się odległą wizją.
... Błogosławionaś ty między... między... i owoc żywota...
Sen, kiedy twarz ukrywa się w dłoniach, wtłaczając koraliki w skórę, chłonąc ciepło różańca, zapach, jakby nadziei, że może tym razem będzie inaczej.
Ale przecież nigdy nie jest inaczej.
I zdawać by się mogło, że jedynie na krótki moment przysnął z modlitwą ułożoną na języku, kiedy rozbudził go głos tak znajomy i tak tęskny. Głos, którego nienawidził, głos, który nawiedzał go niczym zmora, głos, który przecież Varmus tak bardzo... nieważne.
— Może nie jesteś odpowiedzią, ale na pewno stanowisz w dużej mierze ich powód — bursztynowa tęczówka zaparła się ostro na twarzy yurei, chociaż miodna tafla wokół źrenicy zdawała się snuć mozolnie, pobłyskiwać w żałosnym rozedrganiu. Zmęczenie... Walczył zbyt długo, ale jeżeli miało to trwać do końca jego życia, nieważne jak szybko te miało w zamiarze się zakończyć; wytrwa. Może właśnie to było prawdziwą pokutą, może właśnie to było drogą do odpracowania wszystkich grzechów. Nie tylko swoich. W łagodnym ruchu Varmus spróbował przesunąć kolana i wstać. Spięcie mięśni ud, napięcie lędźwi i pleców nie przyniosło żadnego efektu. Oddech zaparł się gwałtownie, rozpychając płuca, rozbudzając kłujący ból w torsie. — Chyba sobie kpisz teraz ze mnie... — wymamrotał, przesuwając wejrzenie przed siebie, przebijając rozszerzoną źrenicą ciemność sypialni, tnąc ją ostrzem poirytowania, które zaczęło gromadzić się na tyle czaszki. — Siergiej... — wypadło spomiędzy warg półszeptem rozsypując się na pościeli westchnieniem zagonionego w kąt psa.
— Myślisz, że modlę się, żeby się Ciebie pozbyć? — Varmus zaśmiał się krótko, zwracając spojrzenie na paciorki w kolorze późnej jarzębiny, te, które szarpnięte tak subtelnie, oderwały się od srebrnych łączeń pomiędzy nimi, opadając ze stukotem na panele. Serce grzmotnęło o żebra, w przerażeniu, że ot, w tak prosty sposób utracił coś cennego, coś skrajnie ważnego. To tylko koszmar... Chciał mu pomóc. Wesprzeć w łagodnym odejściu. W pozostawieniu go tutaj samego z żałobną tęsknotą, na jaką zasłużył. — Oszukując się, że masz szansę odpocząć? — Zbawienie. Idylliczna wizja odpuszczenia grzechów i wpuszczenia umartwionej duszy do Ogrodu Zbawcy, upragnionego Edenu. Szamoczący się Randolph między przekonaniem, że Siergiej jest jedynie wizją Złego, a tym, że faktycznie część jego egzystencji nadal trwała przylepiona do wspomnienia życia, niby to do czyśćca, nie będąc w stanie odejść na spoczynek. Dolna warga utknęła w zagryzieniu między wargami, tuż przy ich kąciku, kiedy kolejny raz, po raz ostatni, Kanadyjczyk spróbował unieść kolano, starając się uwolnić od niewidzialnych dłoni, które trzymały go nadal na klęczkach przy brzegu łóżka. Zrezygnowany ułożył dłonie płasko na kołdrze, starając się nie zaciskać na niej palców, te jednak słuchały bardziej impulsów ciała, niźli rozsądku umysłu.
Kariya Siergiej Rihito ubóstwia ten post.
Kącik warg mężczyzny drgnął w kpiącym uśmiechu. Upartość Kanadyjczyka go tak samo irytowała, jak i bawiła, a jego wiara w modlitwy może byłaby rozczulająca, gdyby jednocześnie nie drażniła czegoś w jego wnętrzu. Nieprzyjemne uczucie rozgoryczenia i zawodu, gdy jego obecność została potraktowana jako próba, test, kara za grzechy, część pokuty, dowód istnienia Złego, siła nieczysta... generalnie jako wszystko, czym Siergiej nie planował być. Zawsze wiedział, że jest szarością, ani czernią, ani bielą. Niejednokrotnie od przestępców odróżniała go tylko strona, po której stał, ale zawsze była to jego nieprzekraczalna granica. Był ogarem, a nie wilkiem, aczkolwiek ochrona owiec pańskich była raczej drogą do zaciśnięcia zębów na wilku, a nie upragnionym celem.
Tak. Nie postrzegał siebie za złego, ale był szczery i za dobrego również siebie nie uważał. Nie przypominał sobie jednak zawierania żadnych cyrografów, a w kościelne definicje grzechów niespecjalnie wierzył. Ach te wszystkie straszne czyny. Jak dla niego w katolicyzmie szczuto na seks bardziej, niż na morderstwa, co wydawało mu się być zabawnym absurdem. Kiedyś z resztą jego wiedza w tym zakresie była żadna, ale wierzący partner (kiedyś tylko w pracy) zmusił go do ogarnięcia podstaw. Absurdalnych. Jak na jego gust skupionych na masochistycznej wizji cierpienia i nie żeby miał problem z tym, jak ludzie lubią spędzać wolny czas, ale o chryste... po co siebie samego tak męczyć.
Natomiast może być niezaliczonym testem. Przegraną próbą. Grzechem. Zakazanym owocem, powodem kaźni, wszystkim, co najgorsze, a czemu i tak się ostatecznie ulega. W końcu zawsze był w stanie dać Randolphowi to, czego ten pragnął. Tylko czasami trzeba było uważać, o co się go prosi.
— Doprawdy? — Uniósł brew z udawanym niedowierzaniem. — Czyżbyś czuł potrzebę skonsultowania swoich snów z tymi na górze? Ah nie. Przecież teoretycznie On cię widzi i słyszy zawsze i wszędzie. Jak dla mnie zakrawa to o voyeuryzm z jednej strony, a o ekshibicjonizm z drugiej, ale może się nie znam.
Oh, dało się wyczuć, że dzisiaj nie był w dobrym nastroju. A raczej może dałoby się to zauważyć, gdyby nie przykrył tego całymi swoimi pokładami arogancji, dzięki czemu sprawiał wrażenie, jakby rekreacyjnie targał istotnymi dla partnera wartościami po podłodze, traktując je jak mokrą ścierkę. Prowokował, jakby śmierć zwolniła go z barier dotyczących poszanowania wyznania. Ach, dzisiaj wiara Kanadyjczyka działała na niego jak płachta na byka. Nie przypominał sobie żadnego Sądu, anielskiego chóru, ogni piekielnych. Był tylko Ogar. Jego ogar.
— "Siergiej", czy siło nieczysta, jakby musisz się zdecydować, Rannie — mruknął, chociaż zaraz to wyprostował się i klasnął w dłonie. — No zapomniałem. Wybacz, nie mam doświadczeniu w byciu demonem, ale na filmach zawsze odwracają krzyże i zwalają święte obrazki. To da się zrobić.
Pstryknięcie palców wystarczyło, by święte obrazy spadły z hukiem na podłogę, żarówki zaczęły mrugać, jak w scenie z filmu. Kpina wręcz sączyła się ze ścian, bo na typ etapie obydwaj wiedzieli, że to Kariya całkowicie rządzi snem. Tylko snem. Przerabiali horror, przerabiali gore, spokój, wspomnienia, kreacje, Rihito naprawdę spędzał mnóstwo czasu na zapamiętywaniu miejsc, zapachów, przypominaniu sobie smaków potraw, by odtwarzać wszystko w najróżniejszych kombinacjach. Czasem pięknych, a innym razem okropnych.
— Wiesz, jak pozbyć się mnie ze swoich snów, ma raison de vivre — powiedział, przekrzywiając przy tym lekko głowę. — To naprawdę nie jest takie trudne.
Przeciągnął się leniwie, wiedząc, że ma mnóstwo czasu, a następnie wplótł palce we włosy Kanadyjczyka. Zadziwiająco delikatnie, badając ich strukturę. Strukturę, którą pamiętał sprzed kilku miesięcy.
— Odpocząć? — Rihito zaśmiał się nisko i zsunął z łóżka, kucając teraz obok Kanadyjczyka. — Ah, chodzi ci o upragnioną przerwę od trudów życia, jak mniemam. Nie zdążyłem się specjalnie zmęczyć, jak mam być szczery.
Coś w jego tonie się zmieniło, stał się niższy, bardziej miękki, jakby chciał się podzielić z mężczyzną jakąś tajemnicą. Dłoń gładko przemknęła przez bark partnera, schodząc na plecy, paznokcie wbiły się lekko w materiał koszulki. Wiedział. Oh, doskonale wiedział.
— Zrobiłbym to lepiej, Rannie — mruknął zaczepnie do jego ucha, napierając na niego swoim ciałem, chociaż wciąż nie pozwalając mu się ruszyć. — Nie boisz się, że zaczną zadawać ci pytania podczas kontroli zdrowotnej? U lekarza? Uwierz mi, że spod mojej ręki bolałoby bardziej, a ślady byłyby mniej długotrwałe. Piekłoby dostatecznie długo, byś zaczął żałować, ale nie zostawiłbym ci niczego na stałe.
Palce nacisnęły na linie blizn, o których zawsze wiedział, i chociaż zawsze powątpiewał w podaną wersję wydarzeń, to nic nie mówił. Bo prawdy się nie domyślał. Nie przyszła mu do głowy.
— Nieładnie jest kłamać, Rannie. Nie dbam o to, że nie chcesz mi mówić prawdy, ale oszukiwanie samego siebie... — zacmokał z niezadowoleniem. — Myślisz, że ta odrobina bólu Ciebie zbawi? Ukaże za wszystkie czyny, które uważasz za grzeszne? Przyniesie ulgę w wiecznym poczuciu winy, bo zawsze masz sobie coś do zarzucenia? Oh, jeśli ból przynosi ci ulgę, było mi o tym powiedzieć. Jest tyle metod, Rannie. Pejcze, baty, trzcinki, laski, packi. Ból ostry, jak po cięciu, bądź tępy. Ćmiący, rozchodzący się na mięśnie. Szarpnięcie na skórze, ukąszenie. Tyle możliwości, a ty to robisz po macoszemu. Chyba, że lubisz mieć te ślady. Jeżeli potrzebujesz, by rozerwać skórę i odkryć mięśnie... hahah. Mogę dać ci wszystko, na co masz ochotę.
Jego uśmiech był zwodniczo łagodny, ale w końcu puścił mężczyznę ze swojego widmowego uchwytu. Usiadł ponownie na łóżku, patrząc się na Kanadyjczyka z góry, czekając, aż ten wstanie z gniewem w oczach. Aż zacznie uciekać. Dzisiaj był w nastroju na łowy. Na pościg.
@Randolph Éric Varmus
Tak. Nie postrzegał siebie za złego, ale był szczery i za dobrego również siebie nie uważał. Nie przypominał sobie jednak zawierania żadnych cyrografów, a w kościelne definicje grzechów niespecjalnie wierzył. Ach te wszystkie straszne czyny. Jak dla niego w katolicyzmie szczuto na seks bardziej, niż na morderstwa, co wydawało mu się być zabawnym absurdem. Kiedyś z resztą jego wiedza w tym zakresie była żadna, ale wierzący partner (kiedyś tylko w pracy) zmusił go do ogarnięcia podstaw. Absurdalnych. Jak na jego gust skupionych na masochistycznej wizji cierpienia i nie żeby miał problem z tym, jak ludzie lubią spędzać wolny czas, ale o chryste... po co siebie samego tak męczyć.
Natomiast może być niezaliczonym testem. Przegraną próbą. Grzechem. Zakazanym owocem, powodem kaźni, wszystkim, co najgorsze, a czemu i tak się ostatecznie ulega. W końcu zawsze był w stanie dać Randolphowi to, czego ten pragnął. Tylko czasami trzeba było uważać, o co się go prosi.
— Doprawdy? — Uniósł brew z udawanym niedowierzaniem. — Czyżbyś czuł potrzebę skonsultowania swoich snów z tymi na górze? Ah nie. Przecież teoretycznie On cię widzi i słyszy zawsze i wszędzie. Jak dla mnie zakrawa to o voyeuryzm z jednej strony, a o ekshibicjonizm z drugiej, ale może się nie znam.
Oh, dało się wyczuć, że dzisiaj nie był w dobrym nastroju. A raczej może dałoby się to zauważyć, gdyby nie przykrył tego całymi swoimi pokładami arogancji, dzięki czemu sprawiał wrażenie, jakby rekreacyjnie targał istotnymi dla partnera wartościami po podłodze, traktując je jak mokrą ścierkę. Prowokował, jakby śmierć zwolniła go z barier dotyczących poszanowania wyznania. Ach, dzisiaj wiara Kanadyjczyka działała na niego jak płachta na byka. Nie przypominał sobie żadnego Sądu, anielskiego chóru, ogni piekielnych. Był tylko Ogar. Jego ogar.
— "Siergiej", czy siło nieczysta, jakby musisz się zdecydować, Rannie — mruknął, chociaż zaraz to wyprostował się i klasnął w dłonie. — No zapomniałem. Wybacz, nie mam doświadczeniu w byciu demonem, ale na filmach zawsze odwracają krzyże i zwalają święte obrazki. To da się zrobić.
Pstryknięcie palców wystarczyło, by święte obrazy spadły z hukiem na podłogę, żarówki zaczęły mrugać, jak w scenie z filmu. Kpina wręcz sączyła się ze ścian, bo na typ etapie obydwaj wiedzieli, że to Kariya całkowicie rządzi snem. Tylko snem. Przerabiali horror, przerabiali gore, spokój, wspomnienia, kreacje, Rihito naprawdę spędzał mnóstwo czasu na zapamiętywaniu miejsc, zapachów, przypominaniu sobie smaków potraw, by odtwarzać wszystko w najróżniejszych kombinacjach. Czasem pięknych, a innym razem okropnych.
— Wiesz, jak pozbyć się mnie ze swoich snów, ma raison de vivre — powiedział, przekrzywiając przy tym lekko głowę. — To naprawdę nie jest takie trudne.
Przeciągnął się leniwie, wiedząc, że ma mnóstwo czasu, a następnie wplótł palce we włosy Kanadyjczyka. Zadziwiająco delikatnie, badając ich strukturę. Strukturę, którą pamiętał sprzed kilku miesięcy.
— Odpocząć? — Rihito zaśmiał się nisko i zsunął z łóżka, kucając teraz obok Kanadyjczyka. — Ah, chodzi ci o upragnioną przerwę od trudów życia, jak mniemam. Nie zdążyłem się specjalnie zmęczyć, jak mam być szczery.
Coś w jego tonie się zmieniło, stał się niższy, bardziej miękki, jakby chciał się podzielić z mężczyzną jakąś tajemnicą. Dłoń gładko przemknęła przez bark partnera, schodząc na plecy, paznokcie wbiły się lekko w materiał koszulki. Wiedział. Oh, doskonale wiedział.
— Zrobiłbym to lepiej, Rannie — mruknął zaczepnie do jego ucha, napierając na niego swoim ciałem, chociaż wciąż nie pozwalając mu się ruszyć. — Nie boisz się, że zaczną zadawać ci pytania podczas kontroli zdrowotnej? U lekarza? Uwierz mi, że spod mojej ręki bolałoby bardziej, a ślady byłyby mniej długotrwałe. Piekłoby dostatecznie długo, byś zaczął żałować, ale nie zostawiłbym ci niczego na stałe.
Palce nacisnęły na linie blizn, o których zawsze wiedział, i chociaż zawsze powątpiewał w podaną wersję wydarzeń, to nic nie mówił. Bo prawdy się nie domyślał. Nie przyszła mu do głowy.
— Nieładnie jest kłamać, Rannie. Nie dbam o to, że nie chcesz mi mówić prawdy, ale oszukiwanie samego siebie... — zacmokał z niezadowoleniem. — Myślisz, że ta odrobina bólu Ciebie zbawi? Ukaże za wszystkie czyny, które uważasz za grzeszne? Przyniesie ulgę w wiecznym poczuciu winy, bo zawsze masz sobie coś do zarzucenia? Oh, jeśli ból przynosi ci ulgę, było mi o tym powiedzieć. Jest tyle metod, Rannie. Pejcze, baty, trzcinki, laski, packi. Ból ostry, jak po cięciu, bądź tępy. Ćmiący, rozchodzący się na mięśnie. Szarpnięcie na skórze, ukąszenie. Tyle możliwości, a ty to robisz po macoszemu. Chyba, że lubisz mieć te ślady. Jeżeli potrzebujesz, by rozerwać skórę i odkryć mięśnie... hahah. Mogę dać ci wszystko, na co masz ochotę.
Jego uśmiech był zwodniczo łagodny, ale w końcu puścił mężczyznę ze swojego widmowego uchwytu. Usiadł ponownie na łóżku, patrząc się na Kanadyjczyka z góry, czekając, aż ten wstanie z gniewem w oczach. Aż zacznie uciekać. Dzisiaj był w nastroju na łowy. Na pościg.
@Randolph Éric Varmus
Randolph Éric Varmus ubóstwia ten post.
Za dużo. Dzisiejszej nocy było wszystkiego za dużo. Za dużo bodźców, za dużo „niego". Inaczej. Jakby w nagłym szarpnięciu struna odstrzeliła, tnąc skórę. Agresywniej, pomimo chłodnej ciszy, która jedynie z pozoru była ciszą. Wszystko huczało. Nie tylko w skrzeniu się żarówek i obijającego się o ziemię szkła, które rozsypało się z antyram i ramek zawieszonych na ścianach. Widok spadającego krzyża bolał o wiele bardziej. Nie przez wzgląd na religijność, ale przez wrażenie, że utracił siebie. Przelewał się przez palce, niewłasne i – co gorsza – nie mogąc zareagować, postawić się. Wewnętrznie ziajał pustką. Ugrał go. Nie miłym słowem i ciepłym wspomnieniem, które raz po raz przeplatały się w spokojniejszych śnieniach, ale zagonił go jak zwierzynę, zmęczył gonitwą, psychologiczną psia jego mać gierką, która miała być jego kartą, jego asem w rękawie, a nie Rusa. Zęby zagryzły się na języku, kiedy brwi ściągnęły się w głębokim skupieniu, cofając z powrotem w głębie gardła wszystkie paskudne słowa, jakie już tańczyły na wypukłości warg. Nie. Jeszcze nie teraz. Nie zachowa się jak szczeniak. Nie da mu tej satysfakcji. — Skończony idiota. — Może jednak... Syk, bo zęby nie potrafiły się rozdzielić i trwały w zaciśniętej szczęce, przemknął szybko, acz nader słyszalnie i dobitnie.
— Raison de vivre... — krótki śmiech, bardziej żachnięcie się, przebiło się ślimaczo przez zgłoski. — La raison de ta mort, pasuje trochę bardziej, nie uważasz? — Nie kłamał. Nie potrafił. Nie dzisiaj, nie we śnie, nie kiedy trzymał się trzeźwości umysłu resztkami sił. Rzeczywistość łączyła się ze snem nawet na jawie, wszystko zakrzywiało się paskudnie i zlewało w jedną obłąkaną breję, w której zaczynał tonąć. Krok za krokiem siąknął coraz głębiej w ruchome piaski. Dni były bezsensowną walką ze zmęczeniem, noce jawiły się gryzącym cierpieniem. Tkanina pościeli pod dłońmi, zdawała się zawsze cholernie nagrzana, niewygodna, drażniąca skórę. Bez przerwy zmęczony, niemogący zasnąć, stawiany do konfrontacji, której nie chciał, tej, której nienawidził. Uśmiech nasunął się jednak na wargi w wymuszeniu, zakrywając zrezygnowanie, próbując samemu sobie wmówić, że nie jest jeszcze najgorzej. Bo przecież mogło być „gorzej”, wiedział o tym. Znał to. Ale czy na pewno?
— Nie jest trudne... nie jest trudne... Już tyle razy to słyszałem, w tylu różnych sytuacjach. — Varmus smużył półszeptem kolejne słowa na ciężkim powietrzu, które zdawało się wręcz fizycznie opierać o skórę. Na krótki moment przymrużył spojrzenie bursztynów, poddając się dotykowi, za którym tęsknił, a który przez tak długi czas uważał za fałszywy i obcy. Bolesny. Nadal będący ciągłym pytaniem i niepewnością. Załamywał się, we własnej woli, przecząc sobie i wierze, jaką obrał za swój kompas, poddając własny los chłodnemu dyktandu, które miało wszystko ułatwić, a nie utrudnić. Spełnić warunki, mieć nadzieję, brnąć powoli do przodu, choćby i w zgryźliwej niechęci do życia, ale żyć. Na przekór wszystkiemu, do tego jednego momentu, w którym wszystko powinno ustąpić. I wiedziony przekonaniem, że tak właśnie było, nie potrafił zaakceptować niczego, co wiązało się z Siergiejem teraz. Tym aktualnym Rusem, który chociaż martwy, ciągle zdawał się obecnym. Ciągle. Non-stop. Bardziej przyklejony do niego samego niźli wcześniej. Zależny. Ale ciepło które czuł, nie mogło być wykreowane tylko i wyłącznie przez paskudną piekielną materię, prawda? To nie działało w ten sposób. Poczułby się gorzej. Chociaż nie był pewien czy aby to „gorzej”, które ciągle przemykało przez myśli, w przeróżnych konfiguracjach, jeszcze miało prawo istnieć. Już było cholernie źle.
Krótkim szarpnięciem ramienia spróbował się wywinąć, uniknąć kolejnej fali ciepła, która przemknęła przez kark, zahaczając o brzeg ucha, układając się na nim wraz z gorącym oddechem mężczyzny. Nie bał się. To nie strach kazał ciału nadal walczyć. Wręcz odwrotnie — zaczął się przyzwyczajać, ponownie.
— To mnie obchodzi mniej niż w ogóle. Jeżeli już jesteś taki wszystkowiedzący, powinieneś wiedzieć, że wszyscy lekarze, z jakimi mam kontakt, są tutaj na kontrakcie tak samo, jak ja. Co za tym idzie, to kwestia miłego uśmiechu i pieczątki. — Bardzo miłego uśmiechu i szybko nawiązywanych przyjaźni na zasadzie wzajemności; przysługa za przysługę, przemilczenie, przymrużenie oka. Randolph nie miał sobie nic do zarzucenia, działał w systemie, który funkcjonował w ten sposób od zarania dziejów. Dostosowywał się, aby przetrwać, korzystał, kiedy mógł, z tego, co ofiarował mu pakiet startowy pod tytułem „ej, Ran to naprawdę świetny facet"; świetny dla tych, dla których taki powinien być, nie dla tych, którzy na to faktycznie zasługiwali. Dodatkowo był obcym. Nieważne, jak płynnie mówił po japońsku, jak silnie przestrzegał wszystkich zasad i jak dobrze wtapiał się w nowe obyczaje i codzienność — był i pozostanie obcym, którego wolano posłać do innych, tak samo „obcych”, jak i on.
Zęby zagryzły się na dolnej wardze, kiedy Rihito docisnął swoje palce do wybrzuszonych śladów na plecach. Mięśnie brzucha automatycznie spięły się, zagłuszając potrzebę wypuszczenia gwałtownie powietrza, które miało przynieść ukojenie od piekącego bólu. Doskonale wiedział, co robi... Grał na nim, przynajmniej próbował — zapominając o tym, że chociaż Varmus zdawał się momentami prostym instrumentem, działał na własnych zasadach, pokracznych i pokrętnych w sposób absolutny, będąc wyłącznie szczerym przed jednym istnieniem, tym, którego nie mógł sięgnąć nikt. Instynkt był jednak silniejszy, działał ponad wszelkie mechanizmy obronne, jakie podsuwał mu umysł, zero zdolności zrealizowania ich, przełożenia na prawdę. Czuł, że ścięgna zadrżały, opinając mięśnie, że głowa, gdyby tylko mogła zaparłaby się na ramieniu Rihito, że zamknąłby oczy i poddał się całkowicie, gdyby ten tylko mocniej docisnął, spróbował się przebić pod tkankę.
— Niczego od Ciebie nie chcę... — Swoboda wdarła się gwałtownie. Zbyt gwałtownie, bo aż zwątpił, czy jest prawdą. Westchnienie przeszyło wymówione spokojnie zdanie, brzmiąc nijako i monotonnie, kiedy bursztynowe, zajadłe spojrzenie oparło się na twarzy Siergieja, nie tnąc go gniewem, a chłodem, który krył się pod złudnie ciepłą barwą tęczówek. — A już na pewno nie będę słuchał o tym, co ty uważasz w kwestii moich poczynań względem mojego ciała i tego, w co wierzę i jak wierzę. — Ale Twoje zachowania i ów „poczynania” sprawiły, że zginął, prawda? Ciśnienie w czaszce narastało, buzując nerwowo na jej krzywiźnie. Unosząc się z kolan, Randolph zapierając się prawą dłonią na brzegu łóżka, kciukiem i środkowym palcem lewej dłoni przycisnął pulsujące pod skórą przy skroni żyły, starając się zminimalizować ich uciążliwe pulsowanie. Dlaczego nawet we śnie musiał czuć się jak fizyczny wrak... Nawet nie zorientował się, kiedy usiadł na materacu, lądując na nim koniec końców na plecach.
Tracił rozeznanie, który to już miesiąc ciągłej walki, odbijania kolczastej piłeczki; w odróżnieniu od Siergieja, on nie miał ochoty na pogoń. Nie dzisiaj, nie już nigdy. Ledwo był w stanie skupić myśli na pracy, nie popełniając głupich błędów, które i tak zaczynały się nawarstwiać w ilości przekreślanego tekstu, powtórzeń rzucanych w zdaniach, które szczątkowo wymieniał z innymi na komisariacie. Dwa plus dwa rzadko równało się cztery, zazwyczaj wyglądało jak pięć, a jak zmrużył oczy to nawet i pięćdziesiąt pięć.
Plecy piekły jak jasna cholera; a i tak fizyczny ból był mniej dokuczliwy niż ten, który targał Randolphem emocjonalnie. Nie powie, że się poddaje. Nie powie, że słabnie i ma dosyć. Nawet nie skrzywi się, że jest mu niewygodnie, że coś jest nie tak, chociaż przecież, jak na dłoni widać, że zaczyna ulatywać, zanikać, rozcierać się w powietrzu, stając się bardziej zmorą, niż faktyczny upiór, którym był Rihito. Palce przesunęły się przez twarz, kończąc swoją wędrówkę we włosach, kiedy źrenice wbiły się spod wpół przymrużonych powiek w gładki sufit. — Jeszcze raz... — Rozpoczął łagodnie, sięgając w majaczące na granicy świadomości wspomnienia. — Czego ode mnie oczekujesz?
— Raison de vivre... — krótki śmiech, bardziej żachnięcie się, przebiło się ślimaczo przez zgłoski. — La raison de ta mort, pasuje trochę bardziej, nie uważasz? — Nie kłamał. Nie potrafił. Nie dzisiaj, nie we śnie, nie kiedy trzymał się trzeźwości umysłu resztkami sił. Rzeczywistość łączyła się ze snem nawet na jawie, wszystko zakrzywiało się paskudnie i zlewało w jedną obłąkaną breję, w której zaczynał tonąć. Krok za krokiem siąknął coraz głębiej w ruchome piaski. Dni były bezsensowną walką ze zmęczeniem, noce jawiły się gryzącym cierpieniem. Tkanina pościeli pod dłońmi, zdawała się zawsze cholernie nagrzana, niewygodna, drażniąca skórę. Bez przerwy zmęczony, niemogący zasnąć, stawiany do konfrontacji, której nie chciał, tej, której nienawidził. Uśmiech nasunął się jednak na wargi w wymuszeniu, zakrywając zrezygnowanie, próbując samemu sobie wmówić, że nie jest jeszcze najgorzej. Bo przecież mogło być „gorzej”, wiedział o tym. Znał to. Ale czy na pewno?
— Nie jest trudne... nie jest trudne... Już tyle razy to słyszałem, w tylu różnych sytuacjach. — Varmus smużył półszeptem kolejne słowa na ciężkim powietrzu, które zdawało się wręcz fizycznie opierać o skórę. Na krótki moment przymrużył spojrzenie bursztynów, poddając się dotykowi, za którym tęsknił, a który przez tak długi czas uważał za fałszywy i obcy. Bolesny. Nadal będący ciągłym pytaniem i niepewnością. Załamywał się, we własnej woli, przecząc sobie i wierze, jaką obrał za swój kompas, poddając własny los chłodnemu dyktandu, które miało wszystko ułatwić, a nie utrudnić. Spełnić warunki, mieć nadzieję, brnąć powoli do przodu, choćby i w zgryźliwej niechęci do życia, ale żyć. Na przekór wszystkiemu, do tego jednego momentu, w którym wszystko powinno ustąpić. I wiedziony przekonaniem, że tak właśnie było, nie potrafił zaakceptować niczego, co wiązało się z Siergiejem teraz. Tym aktualnym Rusem, który chociaż martwy, ciągle zdawał się obecnym. Ciągle. Non-stop. Bardziej przyklejony do niego samego niźli wcześniej. Zależny. Ale ciepło które czuł, nie mogło być wykreowane tylko i wyłącznie przez paskudną piekielną materię, prawda? To nie działało w ten sposób. Poczułby się gorzej. Chociaż nie był pewien czy aby to „gorzej”, które ciągle przemykało przez myśli, w przeróżnych konfiguracjach, jeszcze miało prawo istnieć. Już było cholernie źle.
Krótkim szarpnięciem ramienia spróbował się wywinąć, uniknąć kolejnej fali ciepła, która przemknęła przez kark, zahaczając o brzeg ucha, układając się na nim wraz z gorącym oddechem mężczyzny. Nie bał się. To nie strach kazał ciału nadal walczyć. Wręcz odwrotnie — zaczął się przyzwyczajać, ponownie.
— To mnie obchodzi mniej niż w ogóle. Jeżeli już jesteś taki wszystkowiedzący, powinieneś wiedzieć, że wszyscy lekarze, z jakimi mam kontakt, są tutaj na kontrakcie tak samo, jak ja. Co za tym idzie, to kwestia miłego uśmiechu i pieczątki. — Bardzo miłego uśmiechu i szybko nawiązywanych przyjaźni na zasadzie wzajemności; przysługa za przysługę, przemilczenie, przymrużenie oka. Randolph nie miał sobie nic do zarzucenia, działał w systemie, który funkcjonował w ten sposób od zarania dziejów. Dostosowywał się, aby przetrwać, korzystał, kiedy mógł, z tego, co ofiarował mu pakiet startowy pod tytułem „ej, Ran to naprawdę świetny facet"; świetny dla tych, dla których taki powinien być, nie dla tych, którzy na to faktycznie zasługiwali. Dodatkowo był obcym. Nieważne, jak płynnie mówił po japońsku, jak silnie przestrzegał wszystkich zasad i jak dobrze wtapiał się w nowe obyczaje i codzienność — był i pozostanie obcym, którego wolano posłać do innych, tak samo „obcych”, jak i on.
Zęby zagryzły się na dolnej wardze, kiedy Rihito docisnął swoje palce do wybrzuszonych śladów na plecach. Mięśnie brzucha automatycznie spięły się, zagłuszając potrzebę wypuszczenia gwałtownie powietrza, które miało przynieść ukojenie od piekącego bólu. Doskonale wiedział, co robi... Grał na nim, przynajmniej próbował — zapominając o tym, że chociaż Varmus zdawał się momentami prostym instrumentem, działał na własnych zasadach, pokracznych i pokrętnych w sposób absolutny, będąc wyłącznie szczerym przed jednym istnieniem, tym, którego nie mógł sięgnąć nikt. Instynkt był jednak silniejszy, działał ponad wszelkie mechanizmy obronne, jakie podsuwał mu umysł, zero zdolności zrealizowania ich, przełożenia na prawdę. Czuł, że ścięgna zadrżały, opinając mięśnie, że głowa, gdyby tylko mogła zaparłaby się na ramieniu Rihito, że zamknąłby oczy i poddał się całkowicie, gdyby ten tylko mocniej docisnął, spróbował się przebić pod tkankę.
— Niczego od Ciebie nie chcę... — Swoboda wdarła się gwałtownie. Zbyt gwałtownie, bo aż zwątpił, czy jest prawdą. Westchnienie przeszyło wymówione spokojnie zdanie, brzmiąc nijako i monotonnie, kiedy bursztynowe, zajadłe spojrzenie oparło się na twarzy Siergieja, nie tnąc go gniewem, a chłodem, który krył się pod złudnie ciepłą barwą tęczówek. — A już na pewno nie będę słuchał o tym, co ty uważasz w kwestii moich poczynań względem mojego ciała i tego, w co wierzę i jak wierzę. — Ale Twoje zachowania i ów „poczynania” sprawiły, że zginął, prawda? Ciśnienie w czaszce narastało, buzując nerwowo na jej krzywiźnie. Unosząc się z kolan, Randolph zapierając się prawą dłonią na brzegu łóżka, kciukiem i środkowym palcem lewej dłoni przycisnął pulsujące pod skórą przy skroni żyły, starając się zminimalizować ich uciążliwe pulsowanie. Dlaczego nawet we śnie musiał czuć się jak fizyczny wrak... Nawet nie zorientował się, kiedy usiadł na materacu, lądując na nim koniec końców na plecach.
Tracił rozeznanie, który to już miesiąc ciągłej walki, odbijania kolczastej piłeczki; w odróżnieniu od Siergieja, on nie miał ochoty na pogoń. Nie dzisiaj, nie już nigdy. Ledwo był w stanie skupić myśli na pracy, nie popełniając głupich błędów, które i tak zaczynały się nawarstwiać w ilości przekreślanego tekstu, powtórzeń rzucanych w zdaniach, które szczątkowo wymieniał z innymi na komisariacie. Dwa plus dwa rzadko równało się cztery, zazwyczaj wyglądało jak pięć, a jak zmrużył oczy to nawet i pięćdziesiąt pięć.
Plecy piekły jak jasna cholera; a i tak fizyczny ból był mniej dokuczliwy niż ten, który targał Randolphem emocjonalnie. Nie powie, że się poddaje. Nie powie, że słabnie i ma dosyć. Nawet nie skrzywi się, że jest mu niewygodnie, że coś jest nie tak, chociaż przecież, jak na dłoni widać, że zaczyna ulatywać, zanikać, rozcierać się w powietrzu, stając się bardziej zmorą, niż faktyczny upiór, którym był Rihito. Palce przesunęły się przez twarz, kończąc swoją wędrówkę we włosach, kiedy źrenice wbiły się spod wpół przymrużonych powiek w gładki sufit. — Jeszcze raz... — Rozpoczął łagodnie, sięgając w majaczące na granicy świadomości wspomnienia. — Czego ode mnie oczekujesz?
Kariya Siergiej Rihito ubóstwia ten post.
Spojrzenie Rihito ani przez moment nie traciło na nieprzyjemnej intensywności. Śledził każde drgnięcie szczęki, zmarszczenie brwi, zwężenie źrenic, uwypuklenie żył na skroni u swojego partnera, chłonąc i mieląc jego emocje. Rozdrażnienie narastało mu w gardle, wyciągając macki w stronę klatkę piersiowej, zachęcając do poirytowanego warknięcia, ale w pewien sposób Serg trzymał jeszcze swoje zachowanie na wodzy. Gniew wyciekał z niego cienką stróżką, wpływając na słowa, ton i dotyk, ale dzisiejszego dnia jeszcze nie przekroczył ich wspólnej granicy. Jeszcze. Wystarczył mu drobny bodziec, impuls, minimalna próba ucieczki. Prowokował, bo liczył się jego cel, a nie obrana ku temu droga. Tym razem nie chodziło mu o kontrakt, tylko o egoistyczne zaspokojenie własnej złości, która trawiła go gorącem. Potrzebował tego lodowatego spojrzenia, zimnej dezaprobaty, chłodnych słów, tej bezwzględności, której Kanadyjczyk nie był świadomy. Chciał przykryć zawód i rozgoryczenie w nieustannej kąśliwości, chciał polować, i gonić, i pokazać, że może być tak bardzo Zły, jak tylko Randolph tego chce.
Będzie jego demonem, szatanem, grzechem, całym brudem schowanym gdzieś na dnie serca. Nie chciał przetrawić tej odrobiny niepewności i wahania, która leżała gdzieś na dnie jego korpusu, którą co rusz próbował zagryźć jego Ogar. Wrócił, nie da się przegonić z powrotem. Nie, póki Kanadyjczyk był żywy, i z dala od niego. Póki chociaż odrobinę potrafił istnieć bez niego, to wściekłość Rusa nie chciała się wypalić.
"Skończony idiota."
— Je t'aime aussi, Rannie* — W głosie jest trochę za dużo niebezpiecznie niskiego rozdrażnienia, by zabrzmiało to romantycznie. — Nie doceniasz moich odniesień do horrorów o opętaniach. Jakże mi przykro.
Jego klatka piersiowa drga w niespodziewanym rozbawieniu, gdy negocjator wdaje się z nim w słowną potyczką.
— Yesli by vy tol'ko znali** — Kariya gładko zmienia język mowy, płynnie przeskakując między akcentami. — Jedno z tych stwierdzeń jest tylko częściowo trafne. Nie przypominam sobie, byś pociągał za spust. Chociaż wiesz co, ta wizja jest dość kusząca. Gdzie byś mnie teraz postrzelił, Rannnie, gdybyś mógł? Gdzie zostawiłbyś swój ślad? Serce? Czaszka? Gardło? Chociaż gardło akurat mam dość przydatne, więc może jednak ramię? Ja się fantastycznie z tobą bawię w tych snach, może też chcesz spróbować.
To tylko chwila, ale gdy Serg z palców udaje, że strzela sobie w skroń, to w jego dłoni materializuje się pistolet lśniący mechaniczną czernią. Niepozorny i smukły, tutaj równie groźny, co zabawka. A może jednak nie? Charakterystyczny kliknięcie niesie się wyolbrzymionym echem po pokoju, gdy Kariya niemalże leniwym gestem odbezpiecza broń i kładzie ją na łóżku.
— Jeżeli powiedziałbym ci, że ten nabój faktycznie mnie zrani, to zdecydowałbyś się strzelić? — W jego głosie pojawia się szczere, nieudawane, niemalże niewinne zainteresowanie. — Czy to byłoby dla ciebie prostsze? Mogę sprawić, by mnie zabolało. Może mogę sprawić, bym tym razem zdechnął. Czy taką okazję byś wolał? Jak tak o tym myślę, to taki koniec jestem w stanie zaakceptować. Byłby satysfakcjonujący, bo niezależnie od tego, jak długo trwałbyś na ziemi, to nigdy nie miałbyś możliwości zapomnieć o tym, co się stało. A może teraz to ja się łudzę. Może grasz smutek równie dobrze, jak ja udaję, że inni ludzie jakkolwiek mnie obchodzą.
Wyjątkowo nie czuć w wypowiedzi Rusa żadnej kpiny, czy gniewu. Raczej odrobinę namysłu, chociaż jego spojrzenie jest czujne, jakby chciał wyczuć każdą emocję towarzyszącą Kanadyjczykowi. Psychologiczne gry nigdy nie były jego konikiem, niespecjalnie się nimi interesował, ale tym razem wydawał się grać na nieswoich zasadach. A może wcale nie grał? Może faktycznie rozważał taką możliwość, wzbudzając przy tym pewną dozę niepewności w swoim Ogarze.
— Kwestia miłego uśmiechu i pieczątek — powtarza niespiesznie Rihito, jakby trawiąc te słowa. — Nie przesadzałbym z tym wszechwiedzącym, ale czynisz dość głupie założenie jak na swój racjonalizm. Chyba że ekscytuje cię ta nuta stresu, że kogoś nie będzie interesowało robienie z tobą układów, i zdecyduje się należycie wykonać robotę? Zawsze jest też szansa, że trafisz do szpitala. Ah. No tak. Zapomniałem. Katolicy lubią się wstydzić.
Najwyraźniej dzisiaj był dzień jechania po wierze jak po burej suce. Nie, żeby kiedykolwiek Rus był jakoś specjalnie optymistycznie nastawiony do chrześcijaństwa, ale tej nocy definitywnie sprawiał wrażenie wyjątkowo mocno zajadłego w tym temacie. Niemalże jakby był urażony i próbował to zakryć jadem.
"Niczego od Ciebie nie chcę..."
Zhora drgnął, na ułamek sekundy cień czegoś dzikiego pojawił się na jego twarzy. Tak. Tak. To był właśnie największy problem, bolączka i zadra. Zdanie, które sprawiło, że jego spojrzenie stało się obojętne, jakby nagle wygasił się cały jego gniew. Oh nie. Wcale nie. Wściekłość zaciskała szpony wokół jego gardła, a nagląca potrzeba, by zrobić coś bardzo, ale to bardzo niedobrego silnie w nim narastała. Zdystansował się wobec tego uczucia, ale czuł, że cienka linia zaczyna oddzielać sen od koszmaru.
— Tak, tak, Ran. Wszyscy wiemy, że uparty z ciebie kundel — mruknął po chwili milczenia znudzonym głosem Kariya. — Prędzej się zajedziesz na śmierć, niż kogokolwiek posłuchasz.
Mogłoby się wydawać, że Rihito zdążył już się uspokoić, ale w praktyce jego myśli były teraz śliskie i nieprzyjemne. Trawił je i rozkładał na czynniki pierwsze, nie zdejmując intensywnego spojrzenia z Kanadyjczyka. Byłoby prościej, jakby zaczął uciekać. Jakby na nowo rozbudził w Sergu ochotę, by gonić i polować. Koniec byłby krwawy, ale z dozą przyjemności, niewygodnej, niemiłej świadomości ekstazie. Oczyściłby głowę, umysł, a przede wszystkim nie przekroczyłby pewnej granicy. A teraz... teraz, gdy chwycił pojedynczy kosmyk włosów negocjatora w swoje dłonie, to czuł się jak o krok przed katastrofą. Pożarem.
— Godzina. Lustro. Krew. Imię. Nic więcej, nic mniej, Rannie — wychrypiał w końcu. — Między drugą a wpół do trzeciej nad ranem potrzebujesz lustra, by mnie zobaczyć. Takiego, jakim jestem. A potem swoją krwią piszesz na mnie swoja imię i na odwrót. I to koniec z moim nawiedzaniem ciebie w snach. Żaden cyrograf z diabłem. Potrzebuję kotwicy, Rannie, i chociaż bardzo chciałbym twoją duszę dla siebie, to tego nie było w piekielnym pakiecie. Może zadzwoniłem pod zły numer.
Wzdycha ciężko, nachylając się nad Kanadyjczykiem. Niewygodna cisza przeciąga się, aż w końcu Rus sięga po dłoń negocjatora, by zacisnąć na niej swoje palce. Nie jakoś specjalnie mocno, chociaż stabilnie. Ciągnie ją do siebie, by ostatecznie przyłożyć ją do swojej klatki piersiowej. Przez chwilę jego korpus nie porusza się, ale po chwili Kariya zaczyna oddychać. A wraz z oddechem pojawia się bicie serca, coraz silniejsze w miarę każdego uderzenia. Głośniejsze, niż normalnie powinno. Jakby chciało się przebić w stronę Kanadyjczyka.
— Mogę sprawić, że mnie zaboli. — Zdanie wydaje się być wyjęte z kontekstu, ale coś zaczyna się formować między ręką Kanadyjczyka, a klatką piersiową Rihito. Randolph powinien znać ten charakterystyczny chłód metalu, chwyt pistoletowy, spust. Najwyraźniej yūrei postanowił nie grać dzisiaj fair play. — Serce, gardło, czaszka, ramię, oko, bark, brzuch. Masz mnóstwo do wyboru. Potrzebuję bodźca, by ciebie stąd wypuścić, Rannie, inaczej nawet twój Bóg ci nie pomoże.
Może miał dzisiaj szansę. Może właśnie ją stracił, ale dzisiejszego dnia jego gniew przerósł pewną granicę. Kiedy indziej będzie plótł sieci. Teraz jego dłonie zamknęły się na barkach mężczyzny, nachylił się nad nim jeszcze bardziej, wbijając sobie lufę głębiej w ciało.
— Zgódź się Rannie, albo strzel. Dzisiaj nie chcesz posmakować trzeciej opcji w pakiecie. — W jego głosie słychać nutę prowokacyjnej kpiny. — Nie każ mi czekać.
*Ja ciebie też kocham
*Gdybyś tylko wiedział.
@Randolph Éric Varmus
Będzie jego demonem, szatanem, grzechem, całym brudem schowanym gdzieś na dnie serca. Nie chciał przetrawić tej odrobiny niepewności i wahania, która leżała gdzieś na dnie jego korpusu, którą co rusz próbował zagryźć jego Ogar. Wrócił, nie da się przegonić z powrotem. Nie, póki Kanadyjczyk był żywy, i z dala od niego. Póki chociaż odrobinę potrafił istnieć bez niego, to wściekłość Rusa nie chciała się wypalić.
"Skończony idiota."
— Je t'aime aussi, Rannie* — W głosie jest trochę za dużo niebezpiecznie niskiego rozdrażnienia, by zabrzmiało to romantycznie. — Nie doceniasz moich odniesień do horrorów o opętaniach. Jakże mi przykro.
Jego klatka piersiowa drga w niespodziewanym rozbawieniu, gdy negocjator wdaje się z nim w słowną potyczką.
— Yesli by vy tol'ko znali** — Kariya gładko zmienia język mowy, płynnie przeskakując między akcentami. — Jedno z tych stwierdzeń jest tylko częściowo trafne. Nie przypominam sobie, byś pociągał za spust. Chociaż wiesz co, ta wizja jest dość kusząca. Gdzie byś mnie teraz postrzelił, Rannnie, gdybyś mógł? Gdzie zostawiłbyś swój ślad? Serce? Czaszka? Gardło? Chociaż gardło akurat mam dość przydatne, więc może jednak ramię? Ja się fantastycznie z tobą bawię w tych snach, może też chcesz spróbować.
To tylko chwila, ale gdy Serg z palców udaje, że strzela sobie w skroń, to w jego dłoni materializuje się pistolet lśniący mechaniczną czernią. Niepozorny i smukły, tutaj równie groźny, co zabawka. A może jednak nie? Charakterystyczny kliknięcie niesie się wyolbrzymionym echem po pokoju, gdy Kariya niemalże leniwym gestem odbezpiecza broń i kładzie ją na łóżku.
— Jeżeli powiedziałbym ci, że ten nabój faktycznie mnie zrani, to zdecydowałbyś się strzelić? — W jego głosie pojawia się szczere, nieudawane, niemalże niewinne zainteresowanie. — Czy to byłoby dla ciebie prostsze? Mogę sprawić, by mnie zabolało. Może mogę sprawić, bym tym razem zdechnął. Czy taką okazję byś wolał? Jak tak o tym myślę, to taki koniec jestem w stanie zaakceptować. Byłby satysfakcjonujący, bo niezależnie od tego, jak długo trwałbyś na ziemi, to nigdy nie miałbyś możliwości zapomnieć o tym, co się stało. A może teraz to ja się łudzę. Może grasz smutek równie dobrze, jak ja udaję, że inni ludzie jakkolwiek mnie obchodzą.
Wyjątkowo nie czuć w wypowiedzi Rusa żadnej kpiny, czy gniewu. Raczej odrobinę namysłu, chociaż jego spojrzenie jest czujne, jakby chciał wyczuć każdą emocję towarzyszącą Kanadyjczykowi. Psychologiczne gry nigdy nie były jego konikiem, niespecjalnie się nimi interesował, ale tym razem wydawał się grać na nieswoich zasadach. A może wcale nie grał? Może faktycznie rozważał taką możliwość, wzbudzając przy tym pewną dozę niepewności w swoim Ogarze.
— Kwestia miłego uśmiechu i pieczątek — powtarza niespiesznie Rihito, jakby trawiąc te słowa. — Nie przesadzałbym z tym wszechwiedzącym, ale czynisz dość głupie założenie jak na swój racjonalizm. Chyba że ekscytuje cię ta nuta stresu, że kogoś nie będzie interesowało robienie z tobą układów, i zdecyduje się należycie wykonać robotę? Zawsze jest też szansa, że trafisz do szpitala. Ah. No tak. Zapomniałem. Katolicy lubią się wstydzić.
Najwyraźniej dzisiaj był dzień jechania po wierze jak po burej suce. Nie, żeby kiedykolwiek Rus był jakoś specjalnie optymistycznie nastawiony do chrześcijaństwa, ale tej nocy definitywnie sprawiał wrażenie wyjątkowo mocno zajadłego w tym temacie. Niemalże jakby był urażony i próbował to zakryć jadem.
"Niczego od Ciebie nie chcę..."
Zhora drgnął, na ułamek sekundy cień czegoś dzikiego pojawił się na jego twarzy. Tak. Tak. To był właśnie największy problem, bolączka i zadra. Zdanie, które sprawiło, że jego spojrzenie stało się obojętne, jakby nagle wygasił się cały jego gniew. Oh nie. Wcale nie. Wściekłość zaciskała szpony wokół jego gardła, a nagląca potrzeba, by zrobić coś bardzo, ale to bardzo niedobrego silnie w nim narastała. Zdystansował się wobec tego uczucia, ale czuł, że cienka linia zaczyna oddzielać sen od koszmaru.
— Tak, tak, Ran. Wszyscy wiemy, że uparty z ciebie kundel — mruknął po chwili milczenia znudzonym głosem Kariya. — Prędzej się zajedziesz na śmierć, niż kogokolwiek posłuchasz.
Mogłoby się wydawać, że Rihito zdążył już się uspokoić, ale w praktyce jego myśli były teraz śliskie i nieprzyjemne. Trawił je i rozkładał na czynniki pierwsze, nie zdejmując intensywnego spojrzenia z Kanadyjczyka. Byłoby prościej, jakby zaczął uciekać. Jakby na nowo rozbudził w Sergu ochotę, by gonić i polować. Koniec byłby krwawy, ale z dozą przyjemności, niewygodnej, niemiłej świadomości ekstazie. Oczyściłby głowę, umysł, a przede wszystkim nie przekroczyłby pewnej granicy. A teraz... teraz, gdy chwycił pojedynczy kosmyk włosów negocjatora w swoje dłonie, to czuł się jak o krok przed katastrofą. Pożarem.
— Godzina. Lustro. Krew. Imię. Nic więcej, nic mniej, Rannie — wychrypiał w końcu. — Między drugą a wpół do trzeciej nad ranem potrzebujesz lustra, by mnie zobaczyć. Takiego, jakim jestem. A potem swoją krwią piszesz na mnie swoja imię i na odwrót. I to koniec z moim nawiedzaniem ciebie w snach. Żaden cyrograf z diabłem. Potrzebuję kotwicy, Rannie, i chociaż bardzo chciałbym twoją duszę dla siebie, to tego nie było w piekielnym pakiecie. Może zadzwoniłem pod zły numer.
Wzdycha ciężko, nachylając się nad Kanadyjczykiem. Niewygodna cisza przeciąga się, aż w końcu Rus sięga po dłoń negocjatora, by zacisnąć na niej swoje palce. Nie jakoś specjalnie mocno, chociaż stabilnie. Ciągnie ją do siebie, by ostatecznie przyłożyć ją do swojej klatki piersiowej. Przez chwilę jego korpus nie porusza się, ale po chwili Kariya zaczyna oddychać. A wraz z oddechem pojawia się bicie serca, coraz silniejsze w miarę każdego uderzenia. Głośniejsze, niż normalnie powinno. Jakby chciało się przebić w stronę Kanadyjczyka.
— Mogę sprawić, że mnie zaboli. — Zdanie wydaje się być wyjęte z kontekstu, ale coś zaczyna się formować między ręką Kanadyjczyka, a klatką piersiową Rihito. Randolph powinien znać ten charakterystyczny chłód metalu, chwyt pistoletowy, spust. Najwyraźniej yūrei postanowił nie grać dzisiaj fair play. — Serce, gardło, czaszka, ramię, oko, bark, brzuch. Masz mnóstwo do wyboru. Potrzebuję bodźca, by ciebie stąd wypuścić, Rannie, inaczej nawet twój Bóg ci nie pomoże.
Może miał dzisiaj szansę. Może właśnie ją stracił, ale dzisiejszego dnia jego gniew przerósł pewną granicę. Kiedy indziej będzie plótł sieci. Teraz jego dłonie zamknęły się na barkach mężczyzny, nachylił się nad nim jeszcze bardziej, wbijając sobie lufę głębiej w ciało.
— Zgódź się Rannie, albo strzel. Dzisiaj nie chcesz posmakować trzeciej opcji w pakiecie. — W jego głosie słychać nutę prowokacyjnej kpiny. — Nie każ mi czekać.
*Ja ciebie też kocham
*Gdybyś tylko wiedział.
@Randolph Éric Varmus
Randolph Éric Varmus ubóstwia ten post.
Żachnięcie pojawia się, zanim spomiędzy ust wypadną nowe, krągłe słowa. — Uwierz mi, że wiele bym dał, żeby usłyszeć to bez tej pieprzonej kpiny, Siergiej. — Będzie kąsał, dopóki ma na to siły w szczękach. Nawet jeżeli odrąbie mu łeb, zaciśnie się na nim w żarłocznej żądzy. — Och, pardon, że nie oglądam telewizji. Ale powinieneś o tym wiedzieć, prawda? — Tkane jest w śmiechu, lekkim, niebrzmiącym nawet jak śmiech, a perli się po prostu zgłoska za zgłoską, muskając język, odbijając się od niego sprężyście w drgające od napięcia powietrze. Wie, że właśnie to go podjudzi jeszcze bardziej. Ignorancja.
Milczenie. Nagłe. Zapada jak czarna, welurowa, ciężka kotara, oddzielając dwa ciała od siebie w ogromnej gwałtowności i chłodzie. Jak śmiesz...; obija się o czaszkę, bo nie jest w stanie wypłynąć na powierzchnię, przez zaciśnięte gardło. Czy cierpiał za mało? Czy nie zdaje sobie sprawy, co przeżywał, pamiętając dokładnie każdy świst pocisku, który przerywał linie ich rzeczywistości, tam, w porcie? Szczęka zaciska się, kiedy zęby zagryzają się na sobie, trąc szkliwem o szkliwo. Na moment kanaliki łzowe nabrzmiewają, wypuszczając w linie wodną mglistą łzę, która w mrugnięciu powiek rozjaśnia spojrzenie, nadając mu szklistości. — Siergiej... — Zdąży tylko wypluć w westchnieniu, jakby chciał coś powiedzieć dalej, w czułości, zanim tchawica przestanie się ruszać i powietrze utknie w płucach. Przeczekał kilka momentów, pozwalając mu na uzewnętrznienie się, zbyt przesadne, zbyt paskudne, zbyt chujowe. — Mam dosyć Twojego pierdolenia. Szczerze. — Kłamstwo, a może i nie? Bredzi, bo tak traktuje każdą linijkę zgłosek, jaka trze rosyjskie struny głosowe. — I tak pamiętam każdą chwilę. Każdy jeden dźwięk. Każdy obraz. Wszystko się zmieniło. Czuję się tak, jakbym ogłuchł, Siergiej. Jakby ktoś wyrwał ze mnie uczucia. Pamiętam też Twoje urodziny. Puste i zimne. Jak wyjdziesz do salonu, na półce z książkami stoi mały pakunek. Tam, gdzie zostawiałeś kubek, jakby nie istniało coś takiego jak zlew i zmywarka. — Jest niby między słowami rozbawienie, ale brzmi żałośnie, bo w perle łzy, która zakręca się na policzek. Nie daje już rady, zaczyna topnieć. Zaczyna się zawalać pod własnym naporem. — On też tam dalej stoi. — Wymyka się półszeptem. Pomimo chorobliwej pedantyczności, potrzeby zagarnięcia każdego okrucha, każdego, nawet najmniejszego śladu kurzu, on trwa. Kubek. Niby błahostka, a jednak z linią jego ust.
Otrzeźwienie nie przychodzi, bo doskonale wie, co robi od lat. W każdym pociągnięciu rzemienia przez plecy znajduje się rozsądek, o jakim Rosjanin nawet nie śnił. Wie, że wszystko ma zaplanowane, pięknie ubrane w kwietne słowa, historię, która targa sercem, która wyjaśnia jego proces myślowy. Jego — jako przecież psychologa, jako negocjatora, jako kogoś wyjątkowego. — Myślisz, że nie przemyślałem tego? Że nie wziąłem pod uwagę każdej możliwości? Za kogo mnie masz? — Syk zapiera się na zębach, kiedy ciało napręża się na linii ramion, a spojrzenie strzela w bok, układając się w goryczy głosu, która smakuje niczym lukrecja.
Ciało na moment napręża się, kiedy dłoń ląduje na torsie mężczyzny. Dopasowuje się do kształtu korpusu, do jego krzywizny, ciepła, gładko przylegając do niego, ze zbyt dużą łatwością; wyczuwając te uderzenia, które jakby chciały przeniknąć i zagłębić się pod jego skórę — teraz nabiera jednak dystansu na długość lufy, niechętnie, ale w znajomym, przeżerającym nerwy chłodzie. Potrzebuje tego. Mocniejszego bodźca; tak jak i Rihito. Uderzenia prosto w splot słoneczny falą ciepła, która utknie w gardle i zdusi dumę i butność. Zgniecie go pod naporem brutalności, którą przyjmie na siebie, aby po chwili odparować i samemu stać się katem. Oddać się, żeby już po dwóch płytkich oddechach i rodzącej się pewności w świadomości Siergieja, odebrać i zagrabić to, co należało do niego. Zwieźć, jak lis; udawać rannego, aby w zapalczywości zacisnąć szczęki na wyciągniętej, pomocnej dłoni i rozszarpać miękką tkankę. Bo ani jeden, ani drugi nie chce się dać ugładzić, chociaż Rus nie udaje, kiedy Kanadyjczyk zakłada ciągle maski; coraz częściej z własnego wyrachowania. Bo teraz w kąciku ust wykwita zalążek uśmiechu, kiedy dłoń wyczuwa znajomy ciężar. Pomimo chłodu stali, przez ciało przechodzi gorąc podniecenia. Buduje się wcale nie z wolna, a w gwałtowności osadzającej się w przyśpieszonym oddechu, który niekontrolowanie umyka z gardła, okalając rozchylone wargi. I tylko na moment, na kliknięcie przeładowania pistoletu, który brzmi dzisiaj o wiele rozkoszniej w huku przyśpieszonego bicia serca; bo płuca zaciskają się, razem z wędrówką lufy wzdłuż piersi, przez obojczyk i krzywiznę krtani, ugniatając materiał koszuli, lądując tuż pod szczęką, napierając mocniej. Wbijając się w skórę. Trąc o kość. Palącym gorącem lądując w zagłębieniu własnego biodra. Dłoń nawet nie drgnie. Jest stabilna, w stoickim spokoju oczu odbijając się pobłyskiem lodowatej pustki. Ale ona też rozbija się i niknie ze świstem powietrza, jakby stęknięcie stali odbierało resztkę zdrowego rozsądku. Między włóknami bursztynu, mknie iskra, która osiada na obsydianowej źrenicy, rozpalając ją, niczym smolisty węgiel. Pożywia się jej ciemnością, kiedy tarcza tęczówki drga w rytm osiadającego na broni światła. Impulsu, który liże prostą linię lufy, dotyka długich palców. Język układa się na wargach, zwilżając je w powolności zmysłowej i pełnej premedytacji, zanim zęby zakleszczą się na dolnej ich krawędzi, przygotowując usta do krótkiego, gardłowego śmiechu. — Naprawdę myślisz, że potrafiłbym Cię postrzelić? Zabić? — Sam się nad tym zastanawia, chociaż zna odpowiedź. W głosie jednak wije się zaczepność, która muska każde słowo. Igra z nim, jak dziecko igra z płomieniem podkradzionej rodzicom zapalniczki. Wkłada palce w kołyszący się płomień; wie, że się sparzy, ale i tak próbuje na nowo, bo w bólu zamyka się przyjemność i fascynacja doznawania. Łasi się do tego cierpienia cielesnego Varmus, wychylając mocniej biodra ku ciału Rosjanina. Wie, że ten podąży za jego ruchem, że go nie porzuci, że nie oderwie się dobrowolnie, bo Kanadyjczyk mąci mu w głowie od lat; bo w tym jest przecież najlepszy. W zagrabianiu sobie agresji i żarłocznej dzikości Rihito. Ona należy do niego. Spijał ją, karmił się niepewnością, którą sam rodzi i którą sam kreuje. Bo tylko w ten sposób może go trzymać na smyczy. Swojego ogara. W napięciu, w ciągłym oczekiwaniu, gotowego do ataku, do obrony swojej własności, która tak naprawdę go posiadała i jest jego właścicielem.
Niejednokrotnie przyszło mu pociągnąć za spust, chociaż zawsze odwlekał ten moment, chcąc zderzyć się z ostatecznością. Nie była to kwestia jego sumienia — a protokołu, zasad, które musiały być spełnione i odhaczone. Bo gdyby nie one, pocisk wbiłby się w kręgosłup lub czaszkę dużo wcześniej. O wiele zbyt wcześnie. Fascynacja rodzi się, kiedy w myśli tkana jest wizja metalu tnąca rdzeń kręgowy. Posoka zalewająca organy. I Varmus zdaje sobie sprawę, że Rosjanin wie o tym, że ta sprawczość jest pociągająca, że rozpala, że tka na skórze dreszcz, który przebija się do ścięgien i mięśni, wybrzuszając je w napięciu. — Kiedy przestaniesz próbować mnie złamać, Siergiej? — Głos przechodzi w szorstki szept, kiedy powieki obniżają się do połowy rozognionego spojrzenia, które pulsuje wręcz w miodnej barwie, niczym wzrok dzikiego zwierzęcia, które czeka tylko na ruch, aby wyrzucić ciało do przodu w zapalczywym ataku. — Uparty kundel? — Palce na nowo układają się na broni, ujmując ją jeszcze bardziej stanowczo, pozwalając jej zgrzytać i trzeszczeć w naporze palców, zmuszając szczękę mężczyzny do uniesienia się. Ten dźwięk... Wnika w głąb ucha, przebijając się do czaszki. Wsiąka w każdy milimetr ciała. Liże go, obnaża z potrzeb i fiksacji. — Wolałbym Ci wyrwać język. — Gładkim, wprawnym ruchem wskazującego palca, który odrywa się od języka spustu, Varmus zwalnia zatrzask magazynka. Wie, że w komorze tkwi nabój. Jeden, samotny nabój. Więc kiedy magazynek opada na miękkość łóżka, nadgarstek odrywa pistolet spod szczęki Rihito, celując lufą w bok. Spojrzenie nie ucieka sprzed linii ciemnych tęczówek Rosjanina. Nie ugina się pod nim. Trwa w zespoleniu, kiedy huk przebija przestrzeń, a zamek odskakuje, z lufy wypluwając srebrzący się pocisk, wbijając go z impetem w ścianę, odbryzgając białą farbę i kawałek plastikowego obrazka Matki Boskiej, przytwierdzonego taśmą klejącą do tynku. Ciało jednak targa dreszcz, jakby samo chciało przyjąć ten cios, jakby samo chciało zostać rozerwane w postrzale. Głuchnie na moment Randolph, ale jest do tego przyzwyczajony. Wysoki pisk w uszach szybko ustępuje, bo już po dwóch oddechach znów przebija się dźwięk walącego o klatkę żeber serca. Już nie Rosjanina, a jego własnego. — Ale język też masz dość przydatny, prawda? — Wybrzmiewa razem z trzaskiem pistoletu, który ląduje na podłodze. Istnieje bardziej raniąca i skuteczniejsza broń niż ta, którą przed chwilą się napawał Randolph; ale nie użyje jej dzisiaj, nie sięgnie po nią, bo jest słaby i zmęczony. Nawet jeżeli teraz przez ciało przechodzi dreszcz pobudzenia, który smugą osadza się w spojrzeniu, to nie jest on w stanie całkowicie wymazać napięcia wielotygodniowego braku snu i spokoju, jaki Siergiej skutecznie mu odebrał, zagrabiając go wyłącznie dla siebie. Ulega więc, ale na własnych zasadach. Na własnych, zawiłych i popieprzonych zasadach.
W mrugnięciu spojrzenia, w opadzie powiek, które zaraz to unoszą się ponownie, odsłaniając błysk bursztynów, prawa dłoń Randolph'a zapiera się na biodrze Rosjanina, aby odnaleźć opuszkami palców drogę za jego pasek, na którym uwiesza się, przyciągając go do siebie. Jest w nim gorąc i ogień, za którym tęskni. Chce zapomnieć o śmierci, chce wymazać z pamięci tęsknotę, która mogłaby teraz łzą ozdobić kąciki oczu, nadając wejrzeniu rozkosznego rozedrgania. Nie chce tego. Jedynie zapomnienie w splocie jego mięśni może go wyzwolić, może przynieść złudne ukojenie. Bo zawsze będzie wszystkiego za mało i niewystarczająco. Nie odnajdzie spokoju ani ukojenia, dopóki najciemniejsza z myśli nie zostanie spita przez Siergieja i pochłonięta przez niego.
— Potrzebuję Cię. — Muska język, wibracją osadzając się na szyi Rihito, po której sunie wargami Varmus, znacząc ścieżkę swojego tchnienia powoli i z szaleńczym rozmysłem; zanim zęby zakleszczą się na małżowinie jego ucha, zagryzając się na nim w rozkosznym bólu. I ofiarowuje mu go łaskawie, chociaż sam też chce go poczuć, chce wiedzieć, że żyje, że nawet jeżeli trwają we śnie, to ten sen był prawdą i jeszcze raz może się nią stać. — Nie chcę się jeszcze budzić. To dla mnie za mało. — Między zgłoskami słychać jęk pobudzonej prośby, która zamyka się też w dłoni, kiedy ta ginie pod materiałem koszuli, zatrzymując się na cieple boku mężczyzny, zaraz to zmieniając kurs i powoli przesuwając się przez muskularny brzuch i tors ku obojczykowi. Swoją wędrówkę kończy na karku, zaciskając się na nim w porywczości targającej mięśnie, zmuszając twarz mężczyzny do zbliżenia się. Bo pragnie jego ust na sobie; więc sięga po nie własnymi bez zastanowienia, wpijając się wygłodniały. Za długo go zwodził, za długo go nęcił, zbyt długo obrażał; zapominając, że każda kropla jadu, jaka kiedykolwiek sączyła się z jego kłów, należała i należeć będzie do Ran'a. Mężczyzna nie może jednak powstrzymać kolejnych słów, bo te napierają w wibracji ud, słowa, które zmuszają go do wycofania się na długość gorącego oddechu, jaki i tak musi złapać wargami lepkimi od śliny. — Masz należeć do mnie. — I zdawać by się mogło, że w tym szepcie jest wszystko, czego może pragnąć Rosjanin, ale jedynie oni wiedzą, że nie jest to prawdą. Bo to, że on będzie należał do Randolph'a, nie oznacza, że on oddaje się jemu. Gonitwa ma trwać. Polowanie nigdy się nie kończyć. Dlatego długie palce Kanadyjczyka z karku wspinają się na linię włosów, łapiąc za brunatne kosmyki, odciągając je od sklepienia głowy. — A teraz uklęknij, skarbie. Chce poczuć, jak bardzo mnie potrzebujesz. — Miękkie słowa, czułe i nabierające obłości uczucia, osiadają w lepkości warg, ścieląc się w wibrującym od gorąca powietrzu nad ich ciałami. Zanim go jednak wyzwoli ze swego uścisku, kciukiem prawej dłoni przeciera Rosjanina wargi, wdzierając się między nie, osiadając na języku. Tkwi w nim spojrzeniem. Ciągle swoje oczy zatapia w ciemności tęczówek partnera. Kolistym ruchem masuje język, zanim wilgotny palec ułożył we własnych ustach. Będzie się nim karmił. Już zawsze. — Brakowało mi Twojego smaku. — Tkane jest na wydechu, który lepi się, ciągnie za każdym słowem. I zdaje się, że nie wiedział, jak żałośnie za nim tęsknił. Jak pragnął jego bliskości, którą przez tyle lat odrzucał. Czy w strachu, czy już w przyzwyczajeniu; nieistotne. Chciał go. Jakkolwiek. W przytuleniu, w pożądaniu, w słowach, które zapewniłyby go o jakimkolwiek ciepłym i kojącym uczuciu. Tęsknił; to wiedział. Tego doświadczał od dnia, w którym ich rozdzielono zbyt znamiennie i nie z jego woli.
Milczenie. Nagłe. Zapada jak czarna, welurowa, ciężka kotara, oddzielając dwa ciała od siebie w ogromnej gwałtowności i chłodzie. Jak śmiesz...; obija się o czaszkę, bo nie jest w stanie wypłynąć na powierzchnię, przez zaciśnięte gardło. Czy cierpiał za mało? Czy nie zdaje sobie sprawy, co przeżywał, pamiętając dokładnie każdy świst pocisku, który przerywał linie ich rzeczywistości, tam, w porcie? Szczęka zaciska się, kiedy zęby zagryzają się na sobie, trąc szkliwem o szkliwo. Na moment kanaliki łzowe nabrzmiewają, wypuszczając w linie wodną mglistą łzę, która w mrugnięciu powiek rozjaśnia spojrzenie, nadając mu szklistości. — Siergiej... — Zdąży tylko wypluć w westchnieniu, jakby chciał coś powiedzieć dalej, w czułości, zanim tchawica przestanie się ruszać i powietrze utknie w płucach. Przeczekał kilka momentów, pozwalając mu na uzewnętrznienie się, zbyt przesadne, zbyt paskudne, zbyt chujowe. — Mam dosyć Twojego pierdolenia. Szczerze. — Kłamstwo, a może i nie? Bredzi, bo tak traktuje każdą linijkę zgłosek, jaka trze rosyjskie struny głosowe. — I tak pamiętam każdą chwilę. Każdy jeden dźwięk. Każdy obraz. Wszystko się zmieniło. Czuję się tak, jakbym ogłuchł, Siergiej. Jakby ktoś wyrwał ze mnie uczucia. Pamiętam też Twoje urodziny. Puste i zimne. Jak wyjdziesz do salonu, na półce z książkami stoi mały pakunek. Tam, gdzie zostawiałeś kubek, jakby nie istniało coś takiego jak zlew i zmywarka. — Jest niby między słowami rozbawienie, ale brzmi żałośnie, bo w perle łzy, która zakręca się na policzek. Nie daje już rady, zaczyna topnieć. Zaczyna się zawalać pod własnym naporem. — On też tam dalej stoi. — Wymyka się półszeptem. Pomimo chorobliwej pedantyczności, potrzeby zagarnięcia każdego okrucha, każdego, nawet najmniejszego śladu kurzu, on trwa. Kubek. Niby błahostka, a jednak z linią jego ust.
Otrzeźwienie nie przychodzi, bo doskonale wie, co robi od lat. W każdym pociągnięciu rzemienia przez plecy znajduje się rozsądek, o jakim Rosjanin nawet nie śnił. Wie, że wszystko ma zaplanowane, pięknie ubrane w kwietne słowa, historię, która targa sercem, która wyjaśnia jego proces myślowy. Jego — jako przecież psychologa, jako negocjatora, jako kogoś wyjątkowego. — Myślisz, że nie przemyślałem tego? Że nie wziąłem pod uwagę każdej możliwości? Za kogo mnie masz? — Syk zapiera się na zębach, kiedy ciało napręża się na linii ramion, a spojrzenie strzela w bok, układając się w goryczy głosu, która smakuje niczym lukrecja.
Ciało na moment napręża się, kiedy dłoń ląduje na torsie mężczyzny. Dopasowuje się do kształtu korpusu, do jego krzywizny, ciepła, gładko przylegając do niego, ze zbyt dużą łatwością; wyczuwając te uderzenia, które jakby chciały przeniknąć i zagłębić się pod jego skórę — teraz nabiera jednak dystansu na długość lufy, niechętnie, ale w znajomym, przeżerającym nerwy chłodzie. Potrzebuje tego. Mocniejszego bodźca; tak jak i Rihito. Uderzenia prosto w splot słoneczny falą ciepła, która utknie w gardle i zdusi dumę i butność. Zgniecie go pod naporem brutalności, którą przyjmie na siebie, aby po chwili odparować i samemu stać się katem. Oddać się, żeby już po dwóch płytkich oddechach i rodzącej się pewności w świadomości Siergieja, odebrać i zagrabić to, co należało do niego. Zwieźć, jak lis; udawać rannego, aby w zapalczywości zacisnąć szczęki na wyciągniętej, pomocnej dłoni i rozszarpać miękką tkankę. Bo ani jeden, ani drugi nie chce się dać ugładzić, chociaż Rus nie udaje, kiedy Kanadyjczyk zakłada ciągle maski; coraz częściej z własnego wyrachowania. Bo teraz w kąciku ust wykwita zalążek uśmiechu, kiedy dłoń wyczuwa znajomy ciężar. Pomimo chłodu stali, przez ciało przechodzi gorąc podniecenia. Buduje się wcale nie z wolna, a w gwałtowności osadzającej się w przyśpieszonym oddechu, który niekontrolowanie umyka z gardła, okalając rozchylone wargi. I tylko na moment, na kliknięcie przeładowania pistoletu, który brzmi dzisiaj o wiele rozkoszniej w huku przyśpieszonego bicia serca; bo płuca zaciskają się, razem z wędrówką lufy wzdłuż piersi, przez obojczyk i krzywiznę krtani, ugniatając materiał koszuli, lądując tuż pod szczęką, napierając mocniej. Wbijając się w skórę. Trąc o kość. Palącym gorącem lądując w zagłębieniu własnego biodra. Dłoń nawet nie drgnie. Jest stabilna, w stoickim spokoju oczu odbijając się pobłyskiem lodowatej pustki. Ale ona też rozbija się i niknie ze świstem powietrza, jakby stęknięcie stali odbierało resztkę zdrowego rozsądku. Między włóknami bursztynu, mknie iskra, która osiada na obsydianowej źrenicy, rozpalając ją, niczym smolisty węgiel. Pożywia się jej ciemnością, kiedy tarcza tęczówki drga w rytm osiadającego na broni światła. Impulsu, który liże prostą linię lufy, dotyka długich palców. Język układa się na wargach, zwilżając je w powolności zmysłowej i pełnej premedytacji, zanim zęby zakleszczą się na dolnej ich krawędzi, przygotowując usta do krótkiego, gardłowego śmiechu. — Naprawdę myślisz, że potrafiłbym Cię postrzelić? Zabić? — Sam się nad tym zastanawia, chociaż zna odpowiedź. W głosie jednak wije się zaczepność, która muska każde słowo. Igra z nim, jak dziecko igra z płomieniem podkradzionej rodzicom zapalniczki. Wkłada palce w kołyszący się płomień; wie, że się sparzy, ale i tak próbuje na nowo, bo w bólu zamyka się przyjemność i fascynacja doznawania. Łasi się do tego cierpienia cielesnego Varmus, wychylając mocniej biodra ku ciału Rosjanina. Wie, że ten podąży za jego ruchem, że go nie porzuci, że nie oderwie się dobrowolnie, bo Kanadyjczyk mąci mu w głowie od lat; bo w tym jest przecież najlepszy. W zagrabianiu sobie agresji i żarłocznej dzikości Rihito. Ona należy do niego. Spijał ją, karmił się niepewnością, którą sam rodzi i którą sam kreuje. Bo tylko w ten sposób może go trzymać na smyczy. Swojego ogara. W napięciu, w ciągłym oczekiwaniu, gotowego do ataku, do obrony swojej własności, która tak naprawdę go posiadała i jest jego właścicielem.
Niejednokrotnie przyszło mu pociągnąć za spust, chociaż zawsze odwlekał ten moment, chcąc zderzyć się z ostatecznością. Nie była to kwestia jego sumienia — a protokołu, zasad, które musiały być spełnione i odhaczone. Bo gdyby nie one, pocisk wbiłby się w kręgosłup lub czaszkę dużo wcześniej. O wiele zbyt wcześnie. Fascynacja rodzi się, kiedy w myśli tkana jest wizja metalu tnąca rdzeń kręgowy. Posoka zalewająca organy. I Varmus zdaje sobie sprawę, że Rosjanin wie o tym, że ta sprawczość jest pociągająca, że rozpala, że tka na skórze dreszcz, który przebija się do ścięgien i mięśni, wybrzuszając je w napięciu. — Kiedy przestaniesz próbować mnie złamać, Siergiej? — Głos przechodzi w szorstki szept, kiedy powieki obniżają się do połowy rozognionego spojrzenia, które pulsuje wręcz w miodnej barwie, niczym wzrok dzikiego zwierzęcia, które czeka tylko na ruch, aby wyrzucić ciało do przodu w zapalczywym ataku. — Uparty kundel? — Palce na nowo układają się na broni, ujmując ją jeszcze bardziej stanowczo, pozwalając jej zgrzytać i trzeszczeć w naporze palców, zmuszając szczękę mężczyzny do uniesienia się. Ten dźwięk... Wnika w głąb ucha, przebijając się do czaszki. Wsiąka w każdy milimetr ciała. Liże go, obnaża z potrzeb i fiksacji. — Wolałbym Ci wyrwać język. — Gładkim, wprawnym ruchem wskazującego palca, który odrywa się od języka spustu, Varmus zwalnia zatrzask magazynka. Wie, że w komorze tkwi nabój. Jeden, samotny nabój. Więc kiedy magazynek opada na miękkość łóżka, nadgarstek odrywa pistolet spod szczęki Rihito, celując lufą w bok. Spojrzenie nie ucieka sprzed linii ciemnych tęczówek Rosjanina. Nie ugina się pod nim. Trwa w zespoleniu, kiedy huk przebija przestrzeń, a zamek odskakuje, z lufy wypluwając srebrzący się pocisk, wbijając go z impetem w ścianę, odbryzgając białą farbę i kawałek plastikowego obrazka Matki Boskiej, przytwierdzonego taśmą klejącą do tynku. Ciało jednak targa dreszcz, jakby samo chciało przyjąć ten cios, jakby samo chciało zostać rozerwane w postrzale. Głuchnie na moment Randolph, ale jest do tego przyzwyczajony. Wysoki pisk w uszach szybko ustępuje, bo już po dwóch oddechach znów przebija się dźwięk walącego o klatkę żeber serca. Już nie Rosjanina, a jego własnego. — Ale język też masz dość przydatny, prawda? — Wybrzmiewa razem z trzaskiem pistoletu, który ląduje na podłodze. Istnieje bardziej raniąca i skuteczniejsza broń niż ta, którą przed chwilą się napawał Randolph; ale nie użyje jej dzisiaj, nie sięgnie po nią, bo jest słaby i zmęczony. Nawet jeżeli teraz przez ciało przechodzi dreszcz pobudzenia, który smugą osadza się w spojrzeniu, to nie jest on w stanie całkowicie wymazać napięcia wielotygodniowego braku snu i spokoju, jaki Siergiej skutecznie mu odebrał, zagrabiając go wyłącznie dla siebie. Ulega więc, ale na własnych zasadach. Na własnych, zawiłych i popieprzonych zasadach.
W mrugnięciu spojrzenia, w opadzie powiek, które zaraz to unoszą się ponownie, odsłaniając błysk bursztynów, prawa dłoń Randolph'a zapiera się na biodrze Rosjanina, aby odnaleźć opuszkami palców drogę za jego pasek, na którym uwiesza się, przyciągając go do siebie. Jest w nim gorąc i ogień, za którym tęskni. Chce zapomnieć o śmierci, chce wymazać z pamięci tęsknotę, która mogłaby teraz łzą ozdobić kąciki oczu, nadając wejrzeniu rozkosznego rozedrgania. Nie chce tego. Jedynie zapomnienie w splocie jego mięśni może go wyzwolić, może przynieść złudne ukojenie. Bo zawsze będzie wszystkiego za mało i niewystarczająco. Nie odnajdzie spokoju ani ukojenia, dopóki najciemniejsza z myśli nie zostanie spita przez Siergieja i pochłonięta przez niego.
— Potrzebuję Cię. — Muska język, wibracją osadzając się na szyi Rihito, po której sunie wargami Varmus, znacząc ścieżkę swojego tchnienia powoli i z szaleńczym rozmysłem; zanim zęby zakleszczą się na małżowinie jego ucha, zagryzając się na nim w rozkosznym bólu. I ofiarowuje mu go łaskawie, chociaż sam też chce go poczuć, chce wiedzieć, że żyje, że nawet jeżeli trwają we śnie, to ten sen był prawdą i jeszcze raz może się nią stać. — Nie chcę się jeszcze budzić. To dla mnie za mało. — Między zgłoskami słychać jęk pobudzonej prośby, która zamyka się też w dłoni, kiedy ta ginie pod materiałem koszuli, zatrzymując się na cieple boku mężczyzny, zaraz to zmieniając kurs i powoli przesuwając się przez muskularny brzuch i tors ku obojczykowi. Swoją wędrówkę kończy na karku, zaciskając się na nim w porywczości targającej mięśnie, zmuszając twarz mężczyzny do zbliżenia się. Bo pragnie jego ust na sobie; więc sięga po nie własnymi bez zastanowienia, wpijając się wygłodniały. Za długo go zwodził, za długo go nęcił, zbyt długo obrażał; zapominając, że każda kropla jadu, jaka kiedykolwiek sączyła się z jego kłów, należała i należeć będzie do Ran'a. Mężczyzna nie może jednak powstrzymać kolejnych słów, bo te napierają w wibracji ud, słowa, które zmuszają go do wycofania się na długość gorącego oddechu, jaki i tak musi złapać wargami lepkimi od śliny. — Masz należeć do mnie. — I zdawać by się mogło, że w tym szepcie jest wszystko, czego może pragnąć Rosjanin, ale jedynie oni wiedzą, że nie jest to prawdą. Bo to, że on będzie należał do Randolph'a, nie oznacza, że on oddaje się jemu. Gonitwa ma trwać. Polowanie nigdy się nie kończyć. Dlatego długie palce Kanadyjczyka z karku wspinają się na linię włosów, łapiąc za brunatne kosmyki, odciągając je od sklepienia głowy. — A teraz uklęknij, skarbie. Chce poczuć, jak bardzo mnie potrzebujesz. — Miękkie słowa, czułe i nabierające obłości uczucia, osiadają w lepkości warg, ścieląc się w wibrującym od gorąca powietrzu nad ich ciałami. Zanim go jednak wyzwoli ze swego uścisku, kciukiem prawej dłoni przeciera Rosjanina wargi, wdzierając się między nie, osiadając na języku. Tkwi w nim spojrzeniem. Ciągle swoje oczy zatapia w ciemności tęczówek partnera. Kolistym ruchem masuje język, zanim wilgotny palec ułożył we własnych ustach. Będzie się nim karmił. Już zawsze. — Brakowało mi Twojego smaku. — Tkane jest na wydechu, który lepi się, ciągnie za każdym słowem. I zdaje się, że nie wiedział, jak żałośnie za nim tęsknił. Jak pragnął jego bliskości, którą przez tyle lat odrzucał. Czy w strachu, czy już w przyzwyczajeniu; nieistotne. Chciał go. Jakkolwiek. W przytuleniu, w pożądaniu, w słowach, które zapewniłyby go o jakimkolwiek ciepłym i kojącym uczuciu. Tęsknił; to wiedział. Tego doświadczał od dnia, w którym ich rozdzielono zbyt znamiennie i nie z jego woli.
Kariya Siergiej Rihito ubóstwia ten post.
TW: Możliwy kontent +18.
Emocje; te ciemne, nieprzyjemne, negatywne, trudne emocje zbierały się w ciężki czarny dym, który przysłaniał mu racjonalne myślenie. Jakaś część niego chciałaby nie czuć tej nieustannej złości, która drażniła jego serce i umysł, zatruwając mu codzienne życie. Czasem dopuszczał do siebie myśl, że być może mógłby być kimś innym, że może mógłby reagować inaczej, że nie musiałby nieustannie zaciskać do oporu szczęki, aż do zgrzytnięcia zębów, by przypadkiem nie zagryźć kogoś jednym celnym kłapnięciem. Potem jednak to właśnie ta sama wściekłość wyostrzała jego instynkt i dodawała adrenaliny w niebezpiecznych sytuacjach. To jej zawdzięczał zawziętość i łowczy zryw czyniące go skutecznym w swojej pracy. Wypełniający żyły i płuca gniew prowadził go w trudny i autodestrukcyjny sposób, ale jednocześnie umożliwiał osiąganie pozornie niemożliwych rzeczy. Oh, jak bardzo kochał i jednocześnie nienawidził tej części siebie.
Oh, i jak bardzo czasami jednocześnie kochał i nienawidził mężczyzny przed sobą. Tego jarzma, kagańca, smyczy, obroży, łańcucha. Lodowatego wzroku, a w tym samym czasie iskry wściekłości w głosie, która potrafiła wywlec z niego to co najgorsze i to, co najlepsze.
— Słuchasz, ale nie słyszysz — skwitował, nie pozwalając pozornej obojętności na opuszczenie głosu. — Tak, tak, nie załapałbyś żartów z popkultury, choćby ubrały się na żółto i stanęły naprzeciwko ciebie. Natomiast wciąż szczerze wątpię, byś nie znał pewnych klasyków. Żaden ksiądz nie puszczał egzorcyzmów na lekcji? Nie pokazywał histori o przerażającej dziewczynce, która nienaturalnie wyginała plecy?
Oko za oko, ząb za ząb, kpina za kpinę, szpila za szpilę. I to nienaturalne, irytujące rozbawienie w jego głosie, połączone z nutą politowania, jakby Kariya sądził, że w ostatecznym ruchu zawsze wie lepiej. Niezachwiana pewność siebie, przeradzająca się w arogancję, przez którą mało co potrafiło się przebić. A nawet gdy celny pocisk trafiał, to zostawał wchłonięty przez pustkę, która kryła się w jego wnętrzu. Przez nicość przykrytą wszystkożerną wściekłością. Może dlatego nawet widząc i czując smutek mężczyzny nie potrafił porzucić myśli, że to nie jest wystarczające. Nie, skoro na jego widok Kanadyjczyk bardziej cierpiał, niż się cieszył. Nie, skoro to Zhora wciąż był tym złym. Zawsze tym złym. Może w tym leżał problem, może błędnie uważał się za szarość, podczas gdy w praktyce potrafił sprowadzać jedynie mrok. A może właśnie to sprowadzanie mroku lubił. Dzisiejszego dnia ciężko mu było stwierdzić pewne rzeczy.
"Mam dosyć Twojego pierdolenia. Szczerze."
Mów mi więcej. Jest coś specjalnego w tym, jak Randolph przeklina. Coś, co sprawia, że wargi Serga wyginają się w leniwym uśmiechu, skóra drga, a spojrzenie ciemnieje subtelnie. Pożądanie. Tak niemile w tym momencie widziane, a jednocześnie tak prawdziwe. Chce go złamać, zmusić do ugięcia karku, pogrążyć, upodlić, połamać, sprowadzić na ciemną ścieżkę.
A jednocześnie zadziwiająco łagodnie przesuwa kciukiem po policzku Kanadyjczyka, zbierając tą nieszczęsną łzę. Przez krótką chwilę wygląda na zmęczonego, a całe ich otoczenie rozmazuje się lekko, jakby Rus miał trudność z utrzymaniem stabilnej wizji odzwierciedlającej rzeczywistość. Jednak jego emocje nigdy nie potrafiły tak po prostu wygasnąć. Zawsze tliły się intensywnie, gotowe wywołać pożar w każdej sekundzie, rządząc jego słowami i gestami.
— Wiem. — Jeżeli głos potrafi być ciemny, to teraz właśnie taki jest. — Wiem, jak teraz wygląda twoje mieszkanie, i co się w nim znajduje. Wiem, że pamiętasz, ale oh, mon cher, nie chcę twojego poczucia winy. Jest zbędne. Nie chcę też tego, co uznajesz za zbawienie. Wróciłem, Rannie. Po ciebie i dla ciebie. A nie dla rozterek moralnych, czy przypadkiem nie wpadłem w odwiedziny z siódmego kręgu piekła. Żaden bóg, czy szatan nie byłby w stanie mnie powstrzymać.
Ulotna chwila, gdzie ujawniła się część faktycznej zadry, która aktualnie go gnębiła, jednak próżno było szukać na jego twarzy niepewności, zranienia, czy smutku. To nie było dostępne w jego emocjonalnym pakiecie, i chociaż w pewien sposób był w stanie rozpoznać i zlokalizować te uczucia, to jednocześnie nie były one w stanie przebić się przez otchłań, w którą wpadł dawno temu. Nawet niespecjalnie próbował z niej wyjść.
— Hmh. Tak, tak, jesteś tym mądrym i bystrym, zawsze wszystko potrafisz przewidzieć. — Nie mija nawet sekunda, i Rihito znowu jest sobą, każde słowo potrafi obrócić w kpinę, a nieuzasadnione rozbawienie wylewa się z niego falami, gdy jak zawsze prowokuje mężczyznę, próbując popchnąć go jeszcze dalej.
Potrafi już to wyczuć. Nie zawsze, nie w każdym momencie, ale coraz częściej jego ciało rozpoznaje, kiedy Ran zaczyna traktować go nie jak łowcę, a swoją ofiarę. Jest w tym pewna ironiczna przewrotność losu, a Ogar nie potrafi zrozumieć, dlaczego zamiast przydeptać stanowczo butny kark tej głupiej owcy (naszej owcy) jego właściciel kładzie głowę, jakby czekał na katowski topór. To była jednak gra, której może i na poziomie racjonalnym Kariya nie rozumiał, ale jego instynkt dobrze znał jej zasady. Wieczne, zgubne i niebezpieczne polowanie, gdzie role już dawno się zatarły. Ogar i owca. Drapieżnik i ofiara. Łowca i zwierzyna. Im mocniej czuł zakleszczającą się obrożę, im bardziej smycz się napinała, im mniej przestrzeni pozostawiał mu partner, tym jednocześnie był coraz bliżej tego, co pragnął, tym bardziej świerzbiły zęby, by zgarnąć to, co powinno, nie, co należało do niego. Randolph potrafił na nim grać jak wirtuoz na swoim ulubionym instrumencie, ale jednocześnie nigdy nie był w stanie założyć mu kagańca, zatrzasnąć niesfornego pyska, a tak długo, jak Serg miał kły, tak długo potrafił przegryźć się przez wszystkie pręty, przez każdy mięsień i kość. Jego pan mógł raz po raz puszczać go w trop za zwierzyną, przekonany o swojej władzy i pewny, że pies zawsze przyniesie mu wszystko pod buty.
Tak. Był w stanie zagryźć wszystko na jego drodze i wrócić po ten lodowaty wzrok, kopniak adrenaliny, odrobinę przyzwolenia. Czekając. Cierpliwie. Na tę odrobinę opuszczenia gardy, na nutę strachu, nieuważne obrócenie się plecami, bo ostatecznym zwierzęciem, które ogar chciał upolować, był jego właściciel. Był lojalny do granic możliwości, bo żadna inna ofiara się nie liczyła. Zarżnie wszystko, co chciałoby chociażby musnąć ciało Kanadyjczyka, bo ta krew, ta skóra, te mięśnie, ten mózg, te oczy, to wszystko należało tylko i wyłącznie do niego. Nie liczył się tutaj z wolą mężczyzny, o nie, ale tak długo, jak bycie marionetką dawało mu dostęp do jego gardła, tak długo będzie grał pod dyktando. Nie. Nie zawsze to czuł, jeszcze czasem ulegał wzbudzanej wściekłości bez żadnych przemyśleń, ale coraz poddawał się temu świadomie. Robił się wyrachowany na starość. Matka pewnie byłaby dumna.
Charakterystyczny dźwięk przeładowania broni sprawia, że jego źrenice rozszerzają się, pochłaniając ciemną tęczówkę. Sen nie jest realny, a jednak czuje wyraźnie nutę ekscytacji, gdy jego dusza, czy czymkolwiek teraz jest, reaguje zgodnie z tym, jak zachowywałoby się jego ciało. Odczuwa tą dziwną nutę satysfakcji, jak dziecko, które odkryło właśnie prawidłową kombinację przycisków, dzięki którym odpaliła się zabawka. Będąc w tej formie doznania fizyczne są przytłumione i bardziej tworzone przez jego głowę, ale to wystarczy, by w tym minimalnym stopniu zaspokoić jego wewnętrzne pragnienie. A może po prostu wystarczyła mu ta odrobina niebezpiecznej fascynacji? Skóra i mięśnie ulegają dotykowi broni, jakby faktycznie był żywy - tu i teraz. Rihito szczerzy zęby, jednak ciężko stwierdzić, co dokładnie się za tym kryje. Może kolejna prowokacja, a może to wyraz samozadowolenia. Jego oczy całkowicie ignorują broń, śledząc za to każdą zmianę wyrazu twarzy partnera, rejestrując najmniejsze drgnięcie powieki, czy wargi. Zachowuje się jak wąż próbujący wyłapać dogodny moment do ataku, a jednocześnie całkowicie poddaje się działaniom mężczyzny. Jest coś wręcz uległego w tym, jak przybliża swoje ciało do Kanadyjczyka, grając w rytm jego muzyki i wedle jego zasad. Nienaturalnie grzecznie, w szczególności w porównaniu do tego, jak bardzo nieokiełznany w swoim gniewie był przed chwilą. Być może był znacznie prostszy w obsłudze, niż większość osób sądziła, a być może faktycznie wciąż cierpliwie czekał na swój moment. Na długo wyczekiwaną nagrodę.
Jest coś irytująco aroganckiego w jego uśmiechu, gdy słyszy padające pytania, i w tym, jak decyduje się je zignorować, prowokując kpiącym spojrzeniem mężczyznę. Drga, gdy lufa pistoletu wbija mu się w szczękę, nieznośnie powoli unosi głowę w górę, jednak oczy wciąż patrzą się w dół, na tę nieszczęsną ofiarną owcę. Szyja napina się, uwydatniając żyłki, krew buzuje pod skórą, a przynajmniej to właśnie kreuje na podstawie własnych wspomnień we śnie Randolpha. Bijące od niego gorąco może jest trochę zbyt mocne, a kształty czasem się rozmazują, jakby jawa walczyła z jego mocą, ale Rihito nie zamierzał wcale łatwo odpuścić. Nie teraz. Absolutnie nie teraz.
"Wolałbym Ci wyrwać język"
Niski, gardłowy, pełen satysfakcji śmiech wyrywa się z jego ust, te słowa go rozbudzają, nakręcają zdecydowanie bardziej, niż powinny. Budzą jego pożądanie, które nie jest fizycznym pragnieniem, o nie, to wychodzi znacznie, ale to znacznie dalej. Może odtworzyć reakcje ciała, ale nie są w stanie one dorównać tego, co siedzi w jego wnętrzu, pomimo tego, że jest martwy i nie powinien już czuć absolutnie niczego. A jednak jego obsesja jest całkowicie skoncentrowana na Kanadyjczyku i wszystkim, co z nim związane. Pokój wydaje się stawać coraz mniejszy, a huk wystrzału wydaje się być opóźniony, jakby Serg o sekundę zbyt późno zauważył pociągnięcie za spust. Pamięta, jakie to uczucie, gdy nabój penetruje mięśnie i ścięgna, gdy przebija płuca, otwierając drogę dla krwi. W jakiś sposób to wspomnienie drażni jego nerwy, ale nie jest w stanie wygrać z tym, co się dzieje tu i teraz.
— Mogę ci przypomnieć, jak bardzo jest przydatny. — Kolejna zaczepka, jakby był szczeniakiem, który podgryzaniem próbuje zachęcić swojego właściciela do ruchu. — Są pewne rzeczy, w których jestem niezastąpiony.
Bezpośredni, bezczelny flirt. Całkowity obrót zachowania, od ostrzegawczego warkotu, do podkładania łba pod dłoń. Chociaż dziąsła cały czas swędziały, palce pragnęły rozorać klatkę piersiową, a kły chciały wgryźć się w żywe, bijące serce. Oh nie, to nie była zwykła krwawa fantazja, z całą pewnością nie, ale może dlatego cierpliwość Zhory była tak krucha - całą samokontrolę wkładał w to, by nie pochłonąć całkowicie swojej owcy. Jeszcze nie. Niezależnie od tego, jak silna trawiła go pokusa, to jednocześnie aż za dobrze wiedział, że nie da się jednocześnie mieć ciastka i zjeść ciastka. A czasem nie był pewien, na czym zależy mu bardziej. — Mówiłem ci, Ran. Mogę ci dać wszystko, czego potrzebujesz. — Chce dać mu wszystko. Przechyla szyję, nadstawiając się wargom, w jakiś sposób łagodzi to pragnienie wyłażące z wypełniającej go pustki. Jego pamięć jest dobra, zna swój dotyk i zgrabnie tka jego iluzję. Pożądanie, które go trawi wykracza daleko poza cielesną żądzę, której nie jest w stanie teraz odczuć, jakby faktycznie chciał wchłonąć całą istotę, którą stanowi mężczyzna. A jednak chciałby czuć więcej, chciałby odczuwać ugryzienie realnie, nie chce, by drżenie skóry i ból były tylko jego kreacją. Chce więcej. Pragnie więcej. Pożąda więcej. Potrzebuje więcej.
Satysfakcja znowu ginie w bezsensownie rozpalonym gniewem, dlatego kiedy palce Randolpha kładą się nienaturalnie lodowatym zimnem na jego karku, Rus wydaje z siebie gardłowy warkot, który z pewnością nie brzmi ludzko. Jakby przebijała się przez niego frustracja leżącego w jego klatce piersiowej ogara. Intensywność, z jaką wpija się w wargi partnera ma mu wynagrodzić fakt, że to nie jest rzeczywiste. Jest w tym gwałtowność, pewna doza agresji, gdy język haczy o zęby, a dłoń przesuwa się na kark, naciskając odrobinę za mocno, by uznać to za zwykły pieszczotliwy gest. Pewna doza irytacji pojawia się w jego oczach, gdy mężczyzna zrywa kontakt, w spojrzeniu ponownie pojawia się coś nieprzyjemnego; ostrzeżenie, pragnienie, gniew, jakby właściciel nieuważnie odsunął dłonią miskę wygłodniałego psa, blokując mu dostęp. Zaraz to jednak usta Rihito układają się w subtelny uśmiech, on sam ociera się żebrząco o ciało partnera, przymilając się, ale jest w tym jednocześnie coś nienaturalnie uległego jak na niego. Jakby miał plan, jak przechytrzyć marionetkarza. — J'ai?* Zmuś mnie. — Jest w tym nuta przekory, bo obaj wiedzą, że Siergiej oddał mu już wszystko, co mógł, i wcale niespecjalnie go to uszczęśliwiało. Powoli dochodził do końca oferty, a wciąż nieustanne musiał biegać i tropić. Ale zamierzał cały czas czekać na swoją okazję, na opuszczenie gardy.
Nie walczy z dłonią mężczyzny, chociaż gdy odchyla głowę do tyłu, widać w jego oczach zniecierpliwienie. Lubi kierunek, w jakim to się toczy, a jednocześnie chciałby po prostu przygnieść kark mężczyzny do łóżka i zrobić to po swojemu. Ale instynkt kazał mu poddać się grze, więc rozchyla powoli wargi, nie przerywając intensywnego kontaktu wzrokowego między nimi. Spojrzenie ciemnych tęczówek wydaje się próbować pochłonąć partnera ogromem emocji, które aktualnie odczuwa Siergiej. A można tam znaleźć zarówno złość, jak i pożądanie, irytację, jak i fascynację, zniecierpliwienie, a także oczekiwanie. Niczego nie ukrywa. Nawet głodu, który leży gdzieś na dnie źrenicy, czekając na swoją kolej. Poddaje się dotykowi, chociaż język drga niespokojnie podczas tej zabawy. W ostateczności przymyka subtelnie usta, pozwalając zębom otrzeć się delikatnie o skórę, i obserwuje w milczeniu, jak dobrze bawi się jego towarzysz. Chwila ciszy wisi między nimi, budując napięcie, aż ostatecznie Rus nachyla się w stronę Kanadyjczyka, jakby zamierzał zignorować wcześniejszą prośbę, rozkaz, polecenie. Bo przecież zawsze był niesforny i niepokorny, jednak gdy już jego wargi znajdują się dostatecznie blisko wysuwa tylko na krótką chwilę język, muskając kącik ust, a następnie ześlizguje się niespiesznie ciałem w dół, lądując w końcu kolanami na podłodze. Niespodziewanie szarpie partnera w swoją stronę, by ten biodrami znalazł się równo nad ramą łóżka, a następnie opiera swobodnie łokcie o jego uda, łypiąc z całkowitym brakiem pokory w górę.
— Lubię, gdy jesteś złamany. Do twarzy ci z brakiem zahamowań, ze łzami, pragnieniem i moim imieniem na ustach. — Brzmi to nader arogancko biorąc pod uwagę pozycję, w której się znajdował, a najwyraźniej dopiero teraz Kariya nabrał ochoty, by odpowiedzieć na niektóre pytania. — Ale to nigdy nie jest wystarczające. Zawsze chcę więcej, Ran. Tylko i wyłącznie od ciebie.
Prawą dłoń wsuwa pod perfekcyjnie wyprasowany materiał koszulki, z jego ust wydobywa się ciche prychnięcie, bo oto właśnie są w napiętej i sensualnej sytuacji, a on dalej bez problemu jest w stanie zapamiętać, że Kanadyjczyk prędzej by umarł, niż ubrał wygniecione ubrania. Psotny, bezczelny uśmiech pojawia się na jego twarzy; zachowuje się teraz jak kot bawiący się myszą, gdy zerka z łobuzerskimi ognikami na partnera. Pstryka palcami i nie musi się już przejmować rozbieraniem Varmusa, chociaż w swojej łaskawości zostawia mu bokserki. Co zapewne powinno być pierwszym sygnałem alarmowym, ale Serg nie zamierza dać mu większej chwili do namysłu. To on rządził tym snem, a na rzecz doznań otoczenie zaczęło się robić coraz bardziej rozmazane, jakby Rus próbował pozbyć się rozpraszaczy. Ułożył wargi na lewej pachwinie partnera, zaciskając subtelnie wargi na skórze, językiem zostawiając mokry ślad. Zjechał niżej, aż do kolana, jednocześnie unosząc dłonią całą kończynę wyżej, by ułatwić sobie dostęp, zmuszając tym samym mężczyznę do lekkiego odchylenia się.
— Nawet nie wiesz, jaka to czasem pokusa, aby roztrzaskać ci rzepkę pociskiem, Ran. Oh, nie, nie, nie muszę na ciebie patrzeć, by wiedzieć, jakie masz teraz spojrzenie. Nie strzeliłbym do ciebie, nigdy, ale może jakbyś okulał, to w końcu przestałbyś uciekać. No, mógłbyś próbować się czołgać, to całkiem atrakcyjna wizja, natomiast nie miałbyś szans wygrać pościgu — Jego zęby zakleszczają się na kolanie, kły wbijają w mięśnie, głęboko, aż czuje krew, jednak jeżeli Kanadyjczyk spodziewa się bólu, to ten nie nadchodzi. Ugryzienie zostawia po sobie wrażenie nienaturalnego gorąca, i jak na razie na tym się kończy. — Czego dzisiaj pragniesz, hm? Czego potrzebujesz? Co mam dla ciebie stworzyć?
Wargi z powrotem wędrują w górę, znacząc skórę nieznacznymi pocałunkami, delikatnymi jak muśnięcie skrzydeł motyla, barwiąc ją odrobiną krwi. Dochodzi aż do podbrzusza, miejsca, do którego lubią dobierać się drapieżniki, gdzie ponownie liże i przegryza napięte mięśnie. Jest w tym coś dziwnie niebezpiecznego, jakby faktycznie próbował znaleźć miejsce, gdzie mógłby znów wbić zęby, ale jednocześnie jego działania są irytująco niespieszne. Lewą dłoń zaciska na moment na miednicy partnera, jednak już po chwili wspina się nią w górę, paznokciami hacząc o żebra, i wyżej, a jednocześnie omijając potencjalnie najbardziej newralgiczne miejsca. Bawi się, gra, delektuje swoją pozycją, która satysfakcjonuje go znacznie bardziej, niż powinna. Ciężko mu zaspokoić pragnienie, które się w nim czai, ale ten senny dotyk pomaga mu nie pogrążyć się całkowicie w odmętach szaleństwa. Wciąż jednak chce gryźć, bardziej, niż kiedykolwiek, chociaż jednocześnie wie, że nie jest w stanie zostawić żadnych śladów. Jedyne co może, to doprowadzić mężczyznę na skraj, a potem zostawić, by wiedział, za czym powinien tęsknić.
— Myślę, że nie zdałbym próby posłuszeństwa.
W tym samym momencie ociera się biodrami o jego nogę, leniwie, acz z jego twarzy nie znika kpiący uśmiech, który podkreśla, że najwyraźniej świetnie się bawi w aktualnym momencie. Tym bardziej, że jakoś niespecjalnie spieszył się ze ściągnięciem swoich ubrań.
*mam?
@Randolph Éric Varmus
Randolph Éric Varmus ubóstwia ten post.
Kinky (krew) +18
Mogli się tak "bawić" całymi godzinami, przepychać się w tym, kto obrazi kogo mocniej, kto w bardziej zawoalowany sposób przebije się przez pancerz i ugodzi czuły punkt. Robili to od lat, nabrali okrutnej wprawy; czy na przestrzeni mijającego czasu zaczynało to Randolpha nudzić? Nie. To jeden z tych elementów, który podjudzał i rozbudzał jedynie silniej. Irytacja rozrzedzała krew, nabierała karminowej barwy na spojówkach, uświadamiając, że uczucia jeszcze istnieją. Jeszcze jest do nich zdolny. Jeszcze potrafi. Jeszcze może. Jeszcze. Więcej. Potrzebuje. Teraz. — Mieliśmy ciekawsze tematy do przerobienia — syk układa się na podniebieniu. Liże jo, spijając narastający kipisz odczuwania lubieżnie, delektując się nim. Byleby nie zastygnąć, nie złapać się jednej linii i nieść się na niej w bezdźwięku. Byleby nie powiedzieć sobie stop — chociaż raz.
Tafla tęczówki wyłapuje poruszenie w eterze, niestabilność, zakłócenia jak w odbiorniku telewizora, gdy antena szarpana jest wiatrem. Szum, a może bardziej oleista ciecz rozmazująca się jakby na szkiełkach okularów, rozciągająca zarys mebli, w astygmatyzmie oczu zbijając punkty światła w jałowe smugi. Oddech ciężej przedziera się przez płuca, ukojony dopiero poczuciem palca odrywającego od policzka ciepło łzy. Nienawidzi jej. Krystaliczności kropli, ale też tej „łagodnej" strony swojej osobowości, która wybija się teraz, która zaczyna się ulewać od przeciążenia. Bo Varmus zawsze chce być zimny jak lód, ostry jak styczniowa noc i sople drgające niebezpiecznie na linii wrót kościoła, jaki w swoich szerokich nawach też rozbija wyłącznie skowyt zamieci i poczucia winy. Lęku przed czymś większym. Bardziej znaczącym. "Poznałem, że wszystko, co czyni Bóg, na wieki będzie trwało: do tego nic dodać nie można ani od tego coś odjąć. A Bóg tak działa, by się Go [ludzie] bali." Ulegnąć. Tylko Jemu. Tylko Najwyższemu; nie ludzkim, prostym istnieniom, które nie mają większego znaczenia. Są niczym. Przeszkadzają w drodze do celu. "W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt, bo wszystko jest marnością. Wszystko idzie na jedno miejsce: powstało wszystko z prochu i wszystko do prochu znów wraca". Serce uderza mocniej w klatkę żeber, kiedy wargi delikatnie rozchylają się w westchnieniu ni to zmęczenia, ni ulgi, gdy głos Rosjanina ponownie wsuwa się w głąb ucha. Czy nie właśnie o to chodziło? Rihito nie jest już człowiekiem. Nie istnieje w pojęciu innych. Jest tylko jego. Jego omen. Jego klątwa. Paskudna, rozkoszna plaga.
— Po mnie i dla mnie? — Ucieka w podstępnie delikatnym głosie, który opiera się na koniuszku języka, wulgarnie, lisio wręcz wykrzywiając jeden z kącików ust. Na zmianę, bo nie posiadają osobnego noża — dźgają się tym samym, przekładając ostrze z ręki do ręki po każdym ciosie. Nigdy nie łapią oddechu, który nie smakuje posoką cieknącą z pysków. Wyżreć się, zagryźć jak dzikie psy. Jak czerwia lęgnące się w czaszkach. Dla Randolpha — metodycznie. Bo tylko po stronie jednego leży czysta agresja. Drugi z chirurgiczną precyzją rozczłonkowuje zdrowy rozsądek i stabilność Rosjanina, zszywając ją ponownie, już na własną modłę, pod swój wykrój; na siebie. Dla siebie. Cudowny egoizm układający się między splotami łagodnej manipulacji. Zdrowej, bo trzymającej ogara na uwięzi, przy sobie, tak cholernie blisko, tam, gdzie jego miejsce. „Zdrowej”. Gdyby tylko nie te tkliwe emocje, które narastają gulą w tchawicy, nie pozwalając cieszyć się w pełni zabawą. Walką, pogonią, ciągłą ucieczką — a jednak nadal przynoszącą satysfakcję. — Niech nie powstrzymują. Nie radzę sobie bez Ciebie — myśleć jedno, mówić drugie, robić trzecie. To już nie dualizm osobowości, to już nie są jedynie drobne rozterki. Varmus przelewa się między samym sobą a wpojonymi ciężką ręką zasadami, między moralnością, która chwieje się raz za razem u samej podstawy. Pragnie go — ale nienawidzi i kocha zarazem, potrzebuje i odtrąca, ma dosyć i ciągle jest nienasycony. Jak zwierze ze wścieklizną, które, chociaż spragnione leje pianę z rozwartego, wysuszonego na wiór pyska nie może się napić.
Ukrop układający się na skórze przesiąka wprost do kości, tak jak i śmiech, który w swoim niskim brzmieniu zagryza się na duszy i oddechu życia Kanadyjczyka, rozszerzając źrenicę trwające w bezruchu na świetlistości rozognionych bursztynów. Podniecenie, kiedy ciało Rosjanina przesuwa się i przylega ciasno. Chciałby, aby biodra nie unosiły się spolegliwie i w skuszeniu, chciałby, aby ciało potrafiło jeszcze udawać, jeszcze walczyć samo z siebie bez zaciskania go w splotach racjonalności myśli, które z każdym pomrukiem, każdym wyzywającym spojrzeniem rozpędzają się i zapadają w zaciemnienie umysłu. Pożądanie układa się już za zębami. Jest za późno na grę. O kilkanaście przyśpieszonych oddechów zbyt późno.
— Niezastąpiony? — Powtarza, opuszczając głos o oktawę, pozwalając mu mościć się tuż pod splotem słonecznym. — Żeby to ocenić, najpierw musiałbym się o tym przekonać — uderzenie w najczulszy punkt. Z premedytacją, która wpisuje się w linie miednicy i wnętrze uda trące powoli o udo mężczyzny. Zazdrość. Ta pożera go najmocniej. O tę najłatwiej się zawiesić jak o pętlę konopną zwisającą posępnie, ale na swój sposób nęcąco z bieli sufitu. Nęci go i podjudza do silniejszych reakcji. Rozkosznie. Och, jak rozkosznie jest bawić się, wiedząc, że konsekwencje przychodzą gwałtownie niczym wzburzenie sztormowych fal. Odzywa się ponownie, ciszej, ciężej, jakby słowa nagle nabrały wilgoci nie tylko śliny Randolpha, ale i tej, której przed momentem posmakował. Palce zaciskające się na karku jedynie zakleszczają mocniej wzrok w ciemnych tęczówkach, które pulsują od ogromu emocji, w których chce się zagrzebać, które chce, żeby go zniszczyły, rozerwały na drobne strzępy. — Chcę, żeby Twój dotyk pozostawiał na mnie grube blizny, żebym dokładnie wiedział, gdzie wędrowały Twoje palce. Chcę spisać wszystkie okrucieństwa, jakie potrafiłbym dokonać w Twoim imieniu, Siergiej. Chcę zapaść w ciemność i poczuć, jak sięgasz w nią po mnie. Chce być przy Tobie, kiedy furia rozrywa Twoje płuca. Chce Cię zostawić samego, rozgrzanego na zimnie i wiedzieć, jak bardzo mnie nienawidzisz, żebym mógł zaplanować swój kolejny ruch. Tak cholernie chce przestać Cię niszczyć, ale nie potrafię. Pozostawić Cię przy życiu, aby zawsze istniała możliwość zamordowania Cię później — kończy w przyciszeniu, rozciągając wargi w wyzywającym uśmiechu, nieznacznie odchylając głowę do tyłu, czując naprężające się na karku palce, czując wręcz namacalnie na swoim ciele wrogi warkot żyjącej w głębi torsu bestii. Zabić ją. Wyszarpać gwałtownie i zgnieść. Rozpołowić jej czaszkę pociskiem i patrzeć w znużeniu jak ciemna krew zalewa podłogę. Potrzebuje tak niewiele, a zarazem ogromu, po który nawet jeżeli by sięgnął, nigdy nie urzeczywistni się poza senną marą, w jakiej trwają. Bo nieważne jak intensywny będzie sen, nieposiadanie Rihito fizycznie jest udręką, a śnienie o jego bliskości jedynie katuszami. " Zmuś mnie"; zmusi. W najbardziej chory i wyniszczający sposób. Porzuci go, żeby patrzeć, jak powoli zaczyna krążyć, zacieśniając krąg wokół swojego celu. Swojej drogocennej i wyjątkowej ofiary. Odtrąci go, pozbawi sensu istnienia, tylko po to, aby rozkoszować się momentem, w którym szurając brzuchem po ziemi, wróci. Grzeczny. Tak bardzo usłuchany. Agresywny, zajadły, dziki. Ale w tych krótkich momentach, zmuszający się do gniewnej uległości. Tą Randolph lubi najbardziej. Ta jest najsmaczniejsza. Najsłodsza.
Zęby drące przez miękkość skóry przecinają elektrycznym impulsem rdzeń kręgosłupa, napinając mięśnie oplatające ramiona. Mruży wejrzenie, które gdyby mogło, gdyby tylko potrafiło, utknęłoby już na zawsze w ogniu pożerającym źrenice Rosjanina. Mieć go przed sobą na kolanach — coś, co dawniej uważał za niemożliwe, groteskowo wręcz abstrakcyjne — teraz smakujące realnością. Zaczęli od niczego, od pierwszej iskry chorej obsesji Siergieja; aby dzielić fascynację i spaczenie na pół. Każdy oddech. Każdy zwierzęcy pomruk. Łowca i zwierzyna. Właściciel i jego ogar. Podział zacierający się, jakby oni sami już dawno temu stali się jednością. Tym samym. Alfą i omegą. Początkiem i końcem — swoim własnym i każdym z osobna. Ciało Randolpha poddaje się szarpnięciu, lewą dłonią w rozczapierzeniu palców łapiąc się umięśnionego przedramienia. Zakleszcza się na nim, paznokciami wbijając się mocniej w skórę niźli jedynie z przypadku w zachwianej przez mężczyznę równowadze. Kanadyjczyk wsłuchuje się w każde słowo, rozgryzając je, układając na języku i przełykając niczym smołę. Gęstą, zalepiającą struny głosowe, gorzką, rozgrzaną smołę. Opuszki prawej dłoni układają się na skroni Rosjanina, zaraz to niknąc w gęstwinie ciemnych kosmyków włosów, odgarniając je w gładkim ruchu do tyłu, przeczesując je z uczuciem, które w jednej chwili mgli spojrzenie. Paliczki przywierają do skóry skalpu, mknąc przez nią, jakby pragnął wyznaczyć w tym delikatnym geście ścieżki miłości, jaka oplatała serce. Nie trwa to jednak długo, bo bursztyn nabiera klarowności, jakby krystaliczna kropla obmyła drogocenny kamień. Iskra rozpoczynająca pożogę. Tego potrzebował.
— Wiem. Nikt inny nie może ci dać tego, co ja — chłód szarpie za brzegi języka; nie jest to jednak ten lodowaty ton, który zazwyczaj wybrzmiewa i tnie na drobne części eter, nie. Jest przepełniony pewnością siebie, łagodnym zapewnieniem w stabilności umysłu, w jego mechanicznej wręcz kalkulacji, że to, czego pragnie Rihito ulokowane nie jest w przyjemnościach, które wyszarpać może z byle kogo — potrzebuje go, właśnie jego, nikogo innego, aby poczuć się pełnym.
Blada małżowina nabiera rumianego odcieniu, który spływa przez policzek, osadzając się pod przymrużonym spojrzeniem karmazynową smugą, kiedy spomiędzy wilgotnych warg urywa się długie westchnienie splecione z pomrukiem przyjemności. Przygląda mu się. Ciągle. Niezmiennie. Nie mogąc oderwać wejrzenia od jednego z najpiękniejszych obrazów, jakie mógłby sobie wyobrazić. Nie traktuje jego słów jako groźbę; choć może powinien. Wie przecież, do czego jest zdolny. Nie wie jednak, czy Rosjanin wie, do czego był zdolny Varmus. Co kłębiło się pod sklepieniem czaszki, obijając się w kołtunie skrywanych przez lata pragnień i fantazji. Nie zawsze gładkich, nie zawsze delikatnych. Częściej ostrych jak ostrze noża jak chłód pistoletu ciążącego przyjemnie w dłoni. Czubek języka zapiera się na moment na wnętrzu policzka, wybrzuszając go, nim przesunie się przez linię zębów i osiądzie w kąciku warg, zlizując uśmiech, który pragnie zatrzymać, zachować dla siebie, nie zdradzając rozbawienia partnerowi. — Ty bez języka, ja niemogący chodzić. I każdy miałby to, czego pragnie najbardziej — skroń nieznacznie chyli się ku obłości nagiego ramienia, prawą dłoń przesuwając dla stabilizacji nieznacznie wychylonego do tyłu ciała przy biodrze, łokieć zagłębiając w miękkość materaca. Koniuszki palców prawej dłoni jeszcze przez moment smagają kość jarzmową, niknąc za uchem, muskając skrawek szyi, który może sięgnąć. Jednak i to znika, kiedy przez ciało przebiega dreszcz podniecenia rysujący się w napięciu mięśni brzucha i ud. Lędźwie intuicyjnie pragną mocniej osiąść w łóżku, dociskając do jego brzegu miednicę. Westchnienie umyka razem z pierwszymi kroplami krwi. Nie wie, czy jest rozgoryczony, bo ostry ból nie następuje, czy to fascynacja zaciska się na żołądku. Chce go mieć. Jakkolwiek. Byle czuć. Byle doznawać gorąca, chwili wytchnienia, agresywnego pożaru, który w swoim uświęconym płomieniu oczyszcza i pozwala narodzić się na nowo. Biała linia zębów Randolpha zaciska się na brzegu dłoni, wtłaczając kły w skórę — cisza, do niej jest przyzwyczajony, w niej tkwi, odkąd pamięta i nie może się jej wyzbyć. Jest jak pasożyt, bo przecież struny głosowe chcą szarpać się w rozkosznym uniesieniu. Blokada. A im okrwawione usta brną wyżej, im paznokcie sięgają dalej przez ciało, tym trudniej dusić i niszczyć te najbardziej lubieżne reakcje. Ma dosyć faktu, że wszystko odbywa się na linii snu — nie wiedząc, czy nie powinien być temu wdzięczny, bo gdy na gałkach ocznych nie zalega warstwa sennego pyłu, trudniej wyzwolić się z własnych więzów. "Co mam dla ciebie stworzyć?"; obija się echem w głowie, zapadając się w zaszklonym z przyjemności spojrzeniu. Nie potrzebował nic więcej, chociaż nerwy szarpała gorączkowa potrzeba doznawania. Ten ruch. Szerokość męskiego ciała napierająca na niego. Głos, który pieścił czasami intensywniej, bo głębiej, szarpiąc za duszę, niż jakikolwiek dotyk, nawet ten najbardziej brutalny. — Chce Cię czuć. Blisko — kończy się w krótkim pomruku, który zaraz to grzęźnie w gardle w rozciągającym się na linii krtani jęknięciu; potrzebuje go i tak jak nienawidzi tej myśli, tak samo ją uwielbia.
Zapierając się mocniej na prawym przedramieniu, Randolph sięga ku Rosjaninowi, lewą dłonią, opuszkami palców biegnąc najpierw przez zarys szczęki, nim palce wpełzną na policzek, badając gładkość skóry. Delikatnie, muśnięciem jedynie zahacza małym palcem o czerwoność własnej krwi, rozmazując ją, niby to szkarłat akwareli na cennym płótnie. Dwa bursztyny osadzone w oczodołach nabierają niebezpiecznego wyrazu, skrząc się w jałowej poświacie niewyraźnych kształtów, jakie ich otaczały. Miodna barwa leje się niby to w jasności i nieskazitelności, chociaż przy samej tęczówce, przy paciorkach obsydianu, drga maniakalna potrzeba zanurzenia się w samym sobie. Nie odzywa się już, chociaż może powinien. Nie potrafi; ma już tylko jeden cel, a ten, znajduje się tuż przed nim. Milimetry od niego. Składający się nie tylko w jestestwie Rosjanina, ale też zmazie jego życia, która rozciągnięta jest na miękkich wargach.
Nie przylega ustami do ust partnera — nie, to byłoby zbyt proste. Koniuszek języka delikatnie sunie po skórze, przez wilgoć krwi, przez jej subtelny, gorący zarys, nim język oprze się płasko przy kąciku warg Siergieja. Pomruk zadowolenia, bo to on muska sklepienie podniebienia, zrywa się, nim wargi zamkną się za smakiem krwi, nim język schowa się we wnętrzu ust na chwilę, aby te mogły osiąść na tych należących do Rihito. Smak. Bo to nim chce się dzielić. Sobą. Jak najświętszym ciałem. Pierwsze ukąszenie jest jedynie zadziornym zaproszeniem do pocałunku, gdy lewa dłoń mknie przez szyję, na linię guzików koszuli. Potrzebuje jego ciepła. Kolejne zagłębia kieł mocniej, dotkliwiej w dolną wargę. A palce wprawnym ruchem oswobadzają kilka górnych guzików, na tyle, aby dłoń mogła zaprzeć się w centrum torsu. Więcej. Bo i język wdziera się pomiędzy wargi, wygłodniały, tracąc na moment oddech, który boleśnie opiera się w płucach, jakby chciał je rozsadzić.
- +18 mocniej...:
Fala gorąca oplata miednicę, spływając po kości żarem przebijającym się przez skórę. Nie jest w stanie ukryć własnego podniecenia wybrzuszającego się pod materiałem bielizny. Nie jest w stanie udawać, że nie pręży się mocniej w kierunku kochanka, palcami lewej dłoni odszukując linię jego boku, wypatrując oparcia na jego biodrze, a z niego na udzie, jego masywnym wnętrzu, w zacisku palców na materiale spodni. Łapczywość, kiedy na moment odrywa usta od Siergieja, po to, aby przesunąć nimi przez szczękę, pnąc się ku łagodnemu kształtowi ucha, pozostawiając za sobą krótkie ukąszenia znaczone od razu w obłym pocałunku. Wilgoci własnej śliny i czerwieni rozwodnionej w niej krwi. Zamroczony fascynacją, kiedy przy płatku ucha umyka mu rozedrgane westchnienie, a zęby zagryzają się na skórze. I ten śmiech, perlisty, niski, rozkosznie nęcący, gdy palce niby od niechcenia opadają na podbrzusze Rosjanina, znacząc sobie drogę przez szew spodni na przyrodzeniu mężczyzny, pnąc się ku górze, do klamry paska, ale nie osiadają na niej. Nie. Sunie wyżej. Znów pod materiał koszuli, przez mięśnie na brzuchu, na których rozrysowuje różowe pręgi drąc paznokciami ku linii żeber. W urwanym oddechu przesuwa wargami przez usta Rosjanina, pozwalając sobie na lepki szept: — Uwielbiam to, jak razem smakujemy, Siergiej — ślina i krew, skóra; brakowało jedynie łzy, która wcześniej wsiąknęła w linie papilarne Rihito, którą zabrał dla siebie bezpowrotnie. Egoistycznie.
Kariya Siergiej Rihito ubóstwia ten post.
maj 2038 roku