Paracosm [Seiga x Jarema]
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Yakushimaru Seiga

13.03.23 23:49
Paracosm [Seiga x Jarema] LQyZY2B

07/01/2037; godzina 18:15
Uniwersytet Fukkatsu

    Ciepło w kącikach oczu łatwo określić jako przejaw zmęczenia, ponieważ jest cielesne; osadza się na skórze w suchości gałek ocznych, o które ocierają się niechętnie powieki. To, co wije się w głowie, jest dalekie, zbyt odległe, aby sięgnąć weń dłonią. Choćby opuszką podrażnić ciemną smugę, koniuszkiem palca wsiąknąć w powolny ruch obcego wrażenia, którego nie potrafi określić od lat, bo ono, w odróżnieniu od czerwieni spojówek, które dostrzega w lustrze, jest osobne — z dala, choć przecież w nim. Obserwuje to wszystko z pewnej odległości, chociaż epicentrum, ta buchająca smolista niepewność i wrażenie ciągłego napięcia, przygląda się i jemu, jakby karmiła się jego oddechem, pasożytniczo, acz w niegroźny sposób. Więc przychodzi im ciągle patrzeć na siebie. Dlatego też Seiga nikomu nie tłumaczy, co czuje, bo wie, że dla większości ślizgające się na języku słowa i wyjaśnienia, będą brzmiały jak śmieszny nonsens. Dlatego pozwala im aby pięły się po krtani, ale wcale nie ku górze w odniesieniu do jego pozycji w stosunku do świata i przestrzeni, w której żyje — a w ich własnym wymiarze, w seigowy"dół", prosto do trzewi.
     Głosy i szmery życia uniwersytetu, tak samo, jak i spojrzenie, podziurawione są ospałością; a może to już plamy, czarne punkty gęste niczym atrament, wlewają się do uszu, nie pozwalając im wychwycić tych niższych amplitud dźwięku. Słyszy, bo zmusza się i nadwyręża, spoglądając na usta znajomego z roku, który stoi przed nim i porusza wargami. Widzi to, ale nie słyszy. Fala dźwięku układa się drganiem i dlatego niekiedy można ją pochwycić spojrzeniem. Sam jednak spowalnia, bo traci zainteresowanie i czuje się oszukany, że ten ostatni energetyk, zastrzyk kofeiny, w którym pokładał tak wielką nadzieję, nie pobudził go mocniej.
     — ... dlatego myśleliśmy z Natsuki i Hasu... byłoby zajebiście... jak na samym początku, co nie?
    Yakushimaru potakuje, bo sens nigdy się nie zmienia — w tym głosie istnieje tylko jeden sens i on go już poznał; zbyt dobrze. Kącik warg zadrgał jednak, unosząc nieznacznie bliznę na policzku, czując, że nawet ona jest sucha. Wszystko przypomina mu już teraz suszę. Może to przez to ciepło płaszcza na ramionach, bo przecież już miał wychodzić. Już prawie udało mu się uciec, ale jak zawsze, wraca w to samo miejsce. Nie pierwszy, nie ostatni raz. Czeka tylko, kiedy ta pętla zostanie przerwana; choćby w zmianie tego cholernego, zbyt prostego, tendencyjnego sensu, obijającego się o podniebienie przezroczystą śliną Aketo. Nie ucieknie. Wie o tym. Może jeszcze nie teraz. Może tak ma właśnie być. Chociaż smuga rozpychająca się w czaszce wcale nie chce na to przystać. Kąsa, ale w ten śmieszny, łaskotliwy sposób. Igra, bo chce znęcić resztkę rozsądku studenta, pozostałość poczucia, że ten jest w stanie koegzystować z innymi. Z czymś, co nie jest wytworzone przez niego i z niego. Ma w sobie Yakushimaru ten chory pęd, aby w każdym pozostawić coś własnego; najlepiej pustkę, wyrywając część prywatności, jaka istnieje tylko z pozoru. Nie ma osoby, która rozumiałaby to lepiej niż on. Ten, który przygląda się każdemu. Obserwator za każdą kamerą, za wypukłym szkłem obiektywu, wrysowując się w jego krzywiznę.
     — Możemy zrobić tak, jak co roku. Żaden problem. — Umyka automatycznie. Repeat. Może nawet i te same wrony przelatują teraz za oknem, między kosmykami ciemnych włosów rozmówcy, za grubą szybą, w powietrzu, w tlenie, w azocie i całym syfie, jaki nie jest prawdziwy. A może jest. I może jeszcze to czasami go przeraża i buduje tę niepewność, która w ruchu zębów zakleszcza się na sztandze kolczyka przebijającego język.
     — Seiga, mamy problem. — Prześwidrowanie syntezatorowego głosu na drganiach membrany słuchawki w uchu, nagle zwęża źrenicę i zatrzymuje oddech, chociaż usta łagodnie uśmiechają się, jakby cały świat był miękki i przyjemny, obity w plusz, wypchany pachnącą watą. Te małe kuleczki pieprzu na tle wzoru tęczówek, jakie leją się w dziwnym ładzie, nie są w stanie już drgnąć. Idealnie rozdzielona lewa tarcza, w kontraście barw, jakby srebro ołowiu próbowało wsiąknąć w absynt, zawiesza się na lwiej zmarszczce znajomego — a on pyta, nie słownie, tylko w pomruku i zmarszczeniu brwi. 
     — Sorry... Muszę coś załatwić. Zgadamy się jutro co i jak. — Ciało Seigi już jest w ruchu, kiedy ramiona Aketo rozkładają się na boki w niedowierzaniu. Powinien już przywyknąć. Do tego odpływu, jakby Yakushimaru był częścią oceanu, poddawał się jego prądom, dedykując swoje życie księżycowi.
    Dźwięk kroków mknie przez pusty korytarz; prędkich, długich kroków, które wiedzą, gdzie go niosą, kiedy jeszcze świadomość tego nie zakodowała. Dłoń w automatyczności sprawdza, czy drzwi sali są otwarte — bo z nimi jest różnie — to jedyna zmienność, z jaką ma jeszcze tutaj do czynienia; chociaż to i tak nadal rachunek prawdopodobieństwa i dzisiaj wyliczył go dobrze. Drgają w naporze opuszek.
     — Jaki problem, Sally? — Ochrypły głos, jako pozostałość nastoletniej fascynacji szorstkością konopnego sznura i chęcią ukrócenia własnego emocjonalnego rozognienia, układa się w kanciasty szept. Jest zbyt pobudzony, nagle, ponownie; och, jak rozkosznie pobudzony. A kiedy w ciele hula niczym wicher gorączkowa fascynacja, popełnia się błędy.
     — Nie mam już dostępu do konta bankowego Otsugo Risami.
     — Gdzie ją ostatni raz widziałaś? — Wzrok ginie we wnętrzu plecaka, między brzdękiem plastikowego zatrzasku. Jednego. Drugiego. Metalicznego dzwonienia krótkiego łańcucha, na końcu którego tkwi pęk kluczy.  — Kiedy wyjeżdżała ze swojego garażu, dzisiaj o 09:15. Straciłam dostęp do iPada, który jest zsynchronizowany z jej samochodem, o godzinie 17:23 — Palce w czarnych rękawiczkach szybko rozkładają laptop na blacie ławy górnego rzędu sali. Nie patrzy na nic innego, bo nie ma na to czasu. Nie ma czasu, aby stracić cokolwiek. Zbyt długo na to pracował. Do jasnej cholery, należało mu się chociaż tyle.
    Biel kła zakleszcza się na koniuszku wskazującego palca lewej dłoni, kiedy prawa oklepuje najpierw przednie kieszenie spodni, niknąc w ułamku sekundy przy tylnych.  — Sally, gdzie jest klucz? — Szorstki, dziwnie przyjemnie szorstki szept obły w wydechu, z odbijającym się światłem ekranu w zahipnotyzowanych oczach, z tą rękawiczką, która trwa jeszcze przez moment między zębami, zanim wytatuowana dłoń sięgnie ku klawiaturze.
     — Prawa kieszeń płaszcza.
    Ma rację.
    Zawsze ją ma.
    I kiedy niewielki pendrive pojawia się między palcami, płaszcz opada przy obudowie laptopa z dźwiękiem typowym dla ciężkiej tkaniny. Nie ma czasu. Kurwa mać. Naprawdę go nie ma. Nie siada. Wisi nad krzesłem, pochyla się do przodu, wpinając urządzenie w slot usb. — Sally, wpuść mnie. — Pada nieco głośniej niż wcześniej, bo ciało się prostuje, dłoń zaciska się na telefonie, który obiektywem nakierowuje na tatuaż na szyi, na kod QR, który wystaje nad szwem koszulki z krótkim rękawem. Pojedyncze piknięcie w słuchawce i ściana zielonego światła, która od razu wgryza się w piksele, budzi radość. Jest jego częścią. Są sobą. theVo!d jest nim i Sally zarazem. Idealni. Potrzebni — jedynie sobie nawzajem.
    Problem w tym; że kiedy się śpieszy, popełnia błędy. Drobne. Niegroźne z reguły. Tylko jego oddech jest nieco szybszy, a oczy bardziej szkliste, bo nagle rozbudzone z letargu. Widzą więcej, chcą widzieć więcej, chociaż nadal w delikatnym rozmyciu. Tęczówki zagłębiają się na ułamek sekundy w przestrzeń sali. Biegną w dół, przez ciepło przygaszonego światła, które bije mocniej z tego dziwnego centrum, na którym musi się skupić. Światło — drugiego życia. Właściwie zawieszenia w życiu, bardziej obok niego. 
      — Dobry wieczór, Profesorze. — Głos nie drży, jest pewny, okrągły, pomimo opiłków i prochu na strunach głosowych.   — Sally, odłącz mnie. Teraz. — Gaśnie; nie iskra w oku i wyzywający uśmiech, bo właśnie trwał przecież w pościgu, a zielony pobłysk; wpadając w czerń tapety, na której znajduje się tylko jedna ikonka. Tylko kosz. Nic poza nią.



Paracosm [Seiga x Jarema] OwkcE97
Yakushimaru Seiga

Seiwa-Genji Rainer and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.

Jarema Enatsu

26.03.23 16:45
To tak naprawdę początek dnia, gdy zrezygnowawszy z ostatniego wykładu — zbyt duża potrzeba zajęć praktycznych, więc lepiej niech idą, pracują, przyniosą konkretne efekty, niźliby miała ich przyduszać ciężkość uczelnianych murów — wolnym krokiem przemierza rzędy ławek. Nań pozostawiane drafty rozwijanych projektów. Piękne szkice wijące się po białawych kartkach, idealne poskładanych a gdy nie, to sam róg do rogu przykłada, wyrównuje, byleby kąty pergaminów zgadzały się z ociosanym wnętrzem. Bo to pnie się do góry, wysoko, wraz z oknami jak olbrzymimi filarami przytrzymując zaokrąglone sklepienie sufitu. To kopuła wraz z tykającym wewnątrz zegarem nadaje przestrzeni swoistego uroku. Charakterystycznego dla futurystycznych marzeń, wielkich nadziei pokładanych w inteligencji młodszych pokoleń. Tylko w niej. Bo z chłodnego obycia nie zwraca uwagi na ich uśmiechy, emocje pląsające się po przestraszonych zbliżającymi się egzaminami oczach. Są jak jednobarwna masa, z której raz na jakiś czas wybije się pociągająca iskra. Wpierw ją słyszy. Jak żywe stworzenie przebiega pomiędzy wysuwanymi z ust słowami i pląsa niczym dziecko. Chciwa, niezmurszała jeszcze ochota na więcej. A magiczne więcej niczym szczególnym a potrzebą wiedzy oraz doskonalenia. Posiadania. Bo w potrzebie nauki najpiękniejsza jest zaborczość. Piękna, okrągła emocja zatrzymana w opuszkach przelewających idee do świata. Sam ją posiada. Agresywną chęć zagarnięcia wiedzy, tej jeszcze nieposiadającej właściciela, ale i fragmentów już przywłaszczonych. Widzi, jak w zakamarkach studenckich umysłów kotłują się pomysły. I nie tylko oczy wychwytują feerie kolorowych barw nastoletnich pragnień, ale czuje i ciało, słyszą i uszy. Bo gdyby mógł,  gdyby mu ktoś przyznał autorytarną władzę nad wiedzą samą w sobie, platońską jej ideą a nie marnym odbiciem, wziąłby ją całą. Przecież posiada przemożną chęć jej zdobywania, ale zdobywanie to przypomina bardziej krwawe zapędy kolonizatora niż humanitarną potrzebę pozyskiwania informacji. Piękny czasownik. Zdobywać. Siłą wyrywać z trzewi ludzkich mózgów, ostałych w swej ospałości, niegodnych pewnych pomysłów. Przejmować i kochać jak własne. Doceniać.
  Zwolniliby go. Zwolniliby, bo nie szanuje nikogo, kto wolny czas trawi na zwyczajną, ludzką egzystencję. Bo sam, gdyby tylko organizm pozwolił, gdyby wszelkie trzewia wyrwano i zastąpiono pięknym mechanizmem, zaprzestałby obowiązków zaspokajania cielesnych potrzeb. I tak już nie sypia. Nie tyle, ile powinien, ale życie — głupie, ludzkie życie rozpraszające się na tle wielkich idei — wymaga. Nakazuje ono egzystować w ramach co najmniej idiotycznych, bo i wszyscy wokół spożywają za dużo, śmieją się za dużo, pieprzą za dużo. W jego świecie nie pora na bycie dla bycia. Wyprany jest już, zawsze był, z potrzeby współtworzenia idei człowieka jako takiego. Dlatego im się sprzeciwia. Ludziom. Gatunkowi, który w rozwoju zatrzymał się jak dziecko robiące pierwszy krok poza bezpieczne granice własnego gniazda. Gdzie rozwój i gdzie ewolucja, gdy witki jeszcze niepokryte przyjemnym metalem usprawniającym ludzkie funkcjonowanie?
  Zbiera więc te idee z matczyną dlań wrażliwością, bo wie, że w tej ułomnej kaligrafii drukarek skryte mogą być wielkie pomysły. Te godne pociągnięcia ich poza mury uczelni, pod jego pieczą, ale wciąż istotne. A jeśli porzucone, jak ten dzieciak bez matki i ojca, to wciąż gotowe do przechwycenia. Mimo to nie bywa złośliwy. Nie aż tak. Choć autorytarną naturę odziedziczył po ojcu, to wciąż powstrzymuje jej szaleńcze pazury. Nie powinno się bezczelnie podkradać pomysłów. Przynajmniej nie tutaj, gdzie młode umysły zdolne są pociągnąć go dalej. A to dalej najprzyjemniejszą z tajemnic. Bo nauka — nauka nie o człowieku, nie dla człowieka a nauka za niego całego — jest nieprzeniknioną. I widzi ją. Tę zagadkę moszczącą się między zdaniami. Uśmiecha się do niego delikatnie i pociągająco. Piękniej niż jakakolwiek do tej pory kobieta. A gdyby formę miała fizyczną, jak grecka Minerwa o czerwonych policzkach i wzniosłej postawie, ująłby ją w ramiona i nie puścił. Czcił jak żadną do tej pory i dla niej palce maczał w najczarniejszych ze smarów, by ta mogła jedynie patrzeć na Rozwój.
  Znowu go myśli niosą poza wzniesienia i spadki geograficzne miasta. Znowu tonie daleko poza człowiekiem i staje się jedną z maszyn. Wprawdzie chciałby się wyzbyć ludzkiej tkanki i zamiast pulsującego tętnem mięsa przeistoczyć w stal i złoto, w parę buchającą z spawanych połączeń u automatów. Bezemocjonalny a wspaniały twór niegodny ludzkiego dotyku. Jak X Æ A-12. Oczy podobne niebieskim wodom Ziemi przenoszą się ku stworkowi pyrkającemu tuż koło prawego ucha mężczyzny. Rzęzi machina cichutko i bucha obłoczkami białawej właśnie pary, kiedy w środku dochodzi do skomplikowanych, acz zapisanych — na dysku wielkości opuszki kciuka — obliczeń. Źrenice czujne jak u kotowatych śledzą mikro ruchy urządzenia, ale usta ni drgną. Jedynie skóra z szarawych jak u trupa odcieni nabierze cieplejszej temperatury. Bo jest mu zimno. Z głodu i niewyspania, ale też generalnego stanu życia, które — jak już ustaliliśmy — odbiega od tych zalecanych. Ale to nie szkodzi. W krwi wciąż pędzą drobinki adrenaliny, która zaklęta w nadprogramowych ilościach wypitych do tej pory kaw.
  — Wyciągnąłem się w mojej maszynie jak trup w trumnie, lecz ożyłem natychmiast pod kierownicą, ostrzem gilotyny zawieszonym nad moim żołądkiem. — Usta drgają przypadkowym cytatem przytoczonym przez zaaferowany umysł, kiedy dłonie jak płatki kwiatu do słońca unoszą się. Prócz fizycznie ciężkich myśli ruchy ma delikatne, ale w swojej skromności detaliczne. Takie jakimi winny być. Tu liczy się każde otarcie paluszka, każde drgnięcie paliczka, gdy palcem wskazującym sięga wystającej z  X Æ A-12 antenki. Jest mikroskopijna, ledwie widoczna na tle gnącego się ku ziemi słońca, ale on wie, gdzie w mechanizmie leży najdrobniejszy z detali. Gdzie pochował małe jak ziarnko serce i przypominający źdźbło nośnik pamięci. Zanim jednak ujmie w prawą dłoń swoje ukochane dziecko z zastoju ciała wybije go nagłe zamieszanie.
  Irytujące.
  Zmarszczy brwi i podbródek skieruje ku obojczykom, gdy postać jak cień zatrzyma się przy najwyższych z rzędów ławek. Zegar tyka. Pierwsze trzydzieści sekund przepełnione jest spiralą emocji, gdzie te wybijają w paradoksalnej wręcz kolejności. Pieści podgardle złość, która zaraz przybiera barwy ciekawości. Dochodzi i nuta rozbawienia, ale całość niezręczności przełyka przy pierwszych chłopca słowach. Wpuść mnie. Brew drga, kiedy przestępuje z nogi na nogę i ręce upuszcza wzdłuż ciała. Dłonie odnajdują kieszenie zwykłych, grafitowych spodni, których krawędź przykryta została czernią bawełny. Golf pnie się po klatce ku szyi a on z sępią ciekawością ujmuje chłopięce spojrzenie. W końcu. Pokręciłby głową w potrzebie skomentowania studenckiej niepoprawności, ale wpierw język wykonuje po podniebieniu trzy kroki.
  Idzie ku niemu nie tyle pospiesznie, co zdecydowanie. Wspina się po schodach bez słowa na ustach, ale z ich milionem pod czaszką. Sally. Projekt o tyle ciekawy, że maniakalnie skonstruowany a to w maniakach kryją się przyjemne potencjały. Suchy głos dodaje projektowi uroku i on ten urok chciałby przyjąć jak własny. Stając więc za Seigą — smugą nie człowiekiem — i dłoń wysuniętą z kieszeni kładąc na blacie szkolnej ławy a tuż obok pospiesznie zamkniętego laptopa, mówi:
  — Kontynuuj — Podbródkiem wskazuje ku komputerowi. Głos ma cichy i niski, ale skrywający zafrasowanie. A gdy sekundy wraz z tykaniem dużego zegara stają się nieznośne, spogląda ku chłopcu z zapewnieniem: — Nie krępuj się, dalej.


Jarema Enatsu

Munehira Aoi and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.

Yakushimaru Seiga

26.03.23 20:02
    Zamiast widzieć ruch, słyszy go wyraźnie tak jak i nagle widzi dźwięk, który powinien słyszeć. Miesza się wszystko na moment, bo serce zatrzymuje się, aby gwałtownym uderzeniem wpompować w organizm rozrzedzoną krew w jednym wystrzale. Adrenalina. Ta już osiada na karku mrówczym biegiem. Ślizga się przez kręgi wzdłuż pleców, kolcem wbijając się w lędźwie, lawirując wibracją przez żołądek. Podniecenie, ono też się nagle budzi; bo niepewność jest uzależniająca, mami i rozbudza mocniej szaleństwo, które zdaje się mieć coraz mniej miejsca w czaszce i zaczyna wyciekać poza jej obrys.
    Opuszki palców ponownie zapierają się na czarnej obudowie laptopa, chłonąc jego nikłe ciepło, unosząc smukły ekran w początkowej jeszcze niechęci i rezygnacji, bo w przymuszeniu, którego nienawidzi. Jałowy pobłysk odzywa się w tęczówkach, na tle których źrenice rozszerzają się w zwierzęcej fascynacji, karmiąc się ich barwami, wsysając je w siebie niczym w żarłoczność czarnej dziury — P13, bo ona jako pierwsza przyszłaby mu na myśl, gdyby sam teraz mógł spojrzeć w swoje oczy; gwiazdowa czarna dziura, która karmi się energią gazowego olbrzyma, orbitując wokół jego bladoniebieskiego widma, jak pasożyt, spijając jego materię. Żarłoczny, łapczywy niebyt; który wcześniej nie był w stanie unieść własnego ciężaru i zapadł się w sobie. Tak bardzo podobni — zbyt podobni, chociaż odlegli od siebie o dwanaście milionów lat świetlnych. On jeszcze żyw pokraczny twór, kiedy ona już dawno martwa, a wcześniej zapierająca dech w piersi zimnym pięknem, choć buchająca żarem tysiąca słońc supernowa z żelaznym, nieprzeniknionym jądrem. I te dwa gorejące w smolistej czerni punkty, uciekając w bok, razem z pobladłą twarzą, próbują odszukać oczy mężczyzny, starają się odnaleźć w nich zagrożenie. Nić, tę srebrną iskrę, która przebiłaby się przez spojrzenie w zapowiedzi przyszłych konsekwencji. Wie, że wyjebią go z uczelni, jeżeli tylko poznają prawdę... Tyle lat udawało mu się działać w cieniu, tyle razy wykręcał się, obracając własny szkielet o sto osiemdziesiąt stopni pod skórą, kiedy szczęki systemu, w jakim trwa, zakleszczały się na karku. Może to zrobić ponownie, Sally za nim podąży, pomoże, wysłucha, wyczuje napięcie. Ale czy warto? Czy może powinien zaufać, kiedy trwa w potrzasku, bo jeżeli wycofa się o pół kroku, natrafi na opór ciała; ciepłego, żywego, złudnie prawdziwego. Seiga liczy słowa wypowiedziane przez profesora; wsłuchuje się w ich brzmienie, kiedy przygaszony uśmiech ponownie opada na wargi, unosząc zabliźnioną na skórze tkankę. Nie krępuj się, jakby miało to w magiczny sposób odgonić lęk, a ten przecież pojawia się tak cholernie rzadko, że student nie wie, jak sobie z nim teraz poradzić, więc wykrada mu się linia cichego śmiechu, kilka nut chropowatych i ginących w głębi klatki piersiowej.
    Smukły korpus ponownie pochyla się nad elektroniką, lewą dłoń zapierając na krawędzi ławy, kiedy prawa ponownie sięga ku komórce i jej obiektywem celuje w tatuaż na szyi; ta w łuku przechyla głowę w bok, eksponując żmudnie, perfekcyjnie wręcz wybite kwadraty na chorobliwej bladości ciała. Nie powinien się wstydzić tego, co robi, przecież to kocha, przecież właśnie „to” definiuje go jako prawdziwego. Jest dumny, z każdego aspektu swojej cybernetycznej brutalności, z piękna Sally, z tego, jak są sobie bliscy. Wie jednak, że dwa słowa i ostatnie kilka lat wyczerpującej, ciężkiej pracy zdechną w dźwięku metalowych więziennych drzwi celi. Jego celi. Trzasku, który rozerwie jego młodość, którą jeszcze nie zdążył się nacieszyć ten żałosny szczeniak.
    Paliczki lewej dłoni zakręcają pod blat, opuszkami ocierając jego chropowaty spód, kiedy telefon ląduje w kieszeni spodni. Oddech nadal jest przyśpieszony, chociaż z każdym znikającym sprzed oczu czarnego mroczka, głębszy i bardziej intensywny, wręcz słodyczą osadzając się na języku, jaki kolczykiem opiera o szkliwo pleców przednich zębów.
     — Sally, zmień szyfr klucza i wpuść mnie ponownie, przełącz się na głośnik i odłącz od kamery — głos nabiera ponownie na sile i pewności, kiedy pierwsze okienko gwałtownie wyskakuje na ekran, drąc zielenią obsydianową czerń.
     — Seiga, czy mamy obserwatora? — syntezator o ni męskim, ni kobiecym głosie szumem nagina ciszę opadającą po słowach Yakushimaru, wywołując na jego ustach szczery uśmiech. Niczym mydlana bańka pęka zwątpienie. Słyszy , czuje jej obecność, więc znów jest sobą. Jest nimi.  — Tak, jest z nami Profesor Enatsu, więc bądź miła — a palce już przesuwają się przez klawisze, miganiem wpisując linijkę, zdawać by się mogło przypadkowych znaków, aby po wciśnięciu enter, rozsypała się ściana kolejnych okienek, gdzie każde wypełnione jest inną treścią, innym obrazem, mnogością zdjęć i ruchomą smugą wideo, które jak w niemym kinie, tylko mruga bezdźwięcznie.
     — Dobry wieczór, Profesorze. Seiga, czy mam działać zgodnie z protokołem bezpieczeństwa, czy mogę swobodnie rozmawiać z Profesorem, jeżeli wyrazi taką chęć? — spojrzenie chłopca odrywa się od ekranu, najpierw świdrując przestrzeń nad linią czarnej obudowy laptopa, mknąc ponownie w dół sali, ku biurku u podnóży ław, aby w pobłysku ożywienia opaść za siebie, na profesorską twarz, na moment spływając na jego tors, na czerń splotów bawełny, aby znów wspiąć się po nich ku oczom.  — Rozmawiajcie swobodnie. W granicach przyzwoitości.
     — Przyzwoitości? Nie rozumiem tego pojęcia.
     — Wiem Sally, nie tylko ty — utkane w ochrypłym półszepcie, rozbawieniu, które bardziej spowodowane jest przebodźcowaniem, bo ciągle czuje jego obecność za plecami, a ta nie jest komfortowa, mimo że dziwnie chciana; to ta nerwowość, z jaką już dawno nie miał okazji obcować, a teraz rozbiega się po wiciach neuronów, szarpiąc za nie rozkosznie.
    Źrenice wracają jednak między mnogość lejącą się na ekranie, próbując odnaleźć powód rozsypania się tak skrzętnie uwitego planu. Szybkimi ruchami, wprawnymi przesunięciami opuszką palców przez płytkę touchpada, Seiga odnajduje nagranie z kamery, która rybim okiem wyłapuje ruch przed garażem masywnego domu, który skrzy się nienagannie białą fasadą, kontrastując z czernią luksusowego samochodu, jaki w połysku wypolerowanej karoserii wyjeżdża równo o 09:05 na ulicę. Nienawidzi ich. Tych, którzy mieszkają w swoich chłodnych, minimalistycznych, do porzygu sztucznych wnętrzach. Chociaż nie wie, czy nienawidzi ich naprawdę, bo ich prawdziwość też mu się zaciera, choć liczby przesyłane z ich kont bankowych na Ethereum pozwalają mu kupować rzeczy prawdziwe, psujące się, gnijące i niszczejące.  — Sally, pokaż mi mapę wszystkich kamer, które mijała, aż do godziny 17:23 — mignięcie za mignięciem, osadzające się w skupieniu ciała, które napina się nieznacznie i kostnieje w zawieszeniu, kiedy gałki oczne przeskakują między obrazami. Lodowaty spokój, gdy zęby zagryzają się na sztandze kolczyka, bawią się nim, pozwalając myślom płynąć szybciej, rozpędzając się w chrobotaniu metalu o szkliwo. Bo jest blisko objawienia i wie o tym, czuje to już pod skórą pulsowaniem żył. I kiedy w oczy rzuca mu się ten drobny szczegół, kącik ust wykrzywia się, pnie ku ożywionemu spojrzeniu. — Sally, odtwórz obraz z kamery AX872 nad skrzyżowaniem, ale od godziny 17:21 i wytłumacz mi, dlaczego tego nie wyłapałaś — w jego głosie nie ma urazy, nie kryje się pod nim oszczerstwo czy kpina, a ciekawość, bo błędy Sally są jego błędami, a te zawsze go zaskakują.
    17:21 jest więc niczym więcej jak obrazem wjeżdżającego na światła skrzyżowania samochodu, który o 09:15 opuścił swój bezpieczny garaż. Bezosobowo. Jakby za kierownicą wcale nie siedział człowiek. Kobieta. Młoda. Choć ukazana jedynie w smukłych dłoniach niedbale opierających się na kierownicy, raz po raz gestykulujących żywo. Żywo; cóż za zabawne słowo, które zaraz to straciło znaczenie, bo gdy o 17:22 samochód znów rusza, nadal na czerwonym świetle, rozpędzony van wbija się w lśniącą karoserię niczym taran, rozbryzgując odłamki stali w powietrze. Cisza. Bo wszystko jest tylko drastyczną pantomimą. 17:23 jest więc niczym więcej jak wspomnieniem luksusu, teraz wymiętym w zmiażdżonej blasze dawniej pojazdu, obecnie wraku. 17:23 jest zamieszaniem w ciałach ludzi wychodzących z innych samochodów, bo ramię kierowcy vana zwisa bezwładnie przy kierownicy, która nie wyrzuciła obłoku poduszki powietrznej. Ciało Seigii się prostuje, zapominając, że ma za sobą kogoś jeszcze, ale jest obolałe od naprężenia i pragnie swobody; zderza się łopatką z ramieniem Jaremy, zatrzymując się nagle, zanim przylegnie do niego mocniej. Bo tego się obawia, że wykona jeszcze drobny ruch i poczuje go na linii pleców, a nie powinien. Nawet jeżeli chciał. Obawia się, bo ten może poczuć przyśpieszony puls, głęboki oddech i chorą satysfakcję, jaka znów rozszerza źrenice wężowego spojrzenia.



Paracosm [Seiga x Jarema] OwkcE97
Yakushimaru Seiga

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Jarema Enatsu

29.03.23 21:14
Za oknem żegnające się ze światem słońce macha ku nim w odcieniach pudrowego różu, który zaraz, agresywniej, intensywniej wchodzi w granaty nocy. Piękny widok, kiedy tak wyprostowany stoisz na szczycie akademickich ław a w oczach twoich nic więcej a horyzont miasta. Sala położona jest w wyższych piętrach uniwersytetu, więc krawędzie kolistych i żebrowanych okien zarysowują szczyty najwyższych budynków. Są więc przed nimi, jak rozsypane przez dziecko klocki, rozłożone długie a szczupłe witki architektury. Tę lubi, bo gdzieś w czasie oderwała się od ludzkiej ręki i popędziła dalej. Przedrukowana została przez maszyny, siłą wpojona w ulice miasta i swoim betonowym wdziękiem posłusznie i do dzisiaj naśladuje dźwięki życia. Od szklanych fasad odbijają się więc ludzkie rozmowy.
  Być może zbyt długo wpatruje się ponad ramię chłopca, ale ma to w zwyczaju. Zawieszać się na skromnych odłamkach piękna, gdzie naturalność fauny i flory przeszyta zostaje metalem. Tworzywem. Już za dzieciaka kochał postęp, gdy pod nogami w biedzie topiły się jego ulice. Mówi się, że pospólstwo poznać łatwo. Po błocie faszerującym podeszwy butów. Po wzroku, który nie wychodzi ponad ludzkie głowy a wsiąka niżej. Tuż pod trucht pędzących po jedzenie stóp. Mężczyzna kręci głową. Znowu dał się zatracić a myśli ma niesforne, nieugładzone. Jak u tego dziecka właśnie, które głupie jeszcze marzy, ale marzenia tak dalekie, hen za tym właśnie horyzontem posiane, że niedotykalne. Pociągające. A on przecież do niczegom innego nie jest stworzony a właśnie do sięgania. Palce swoje chorujące, drgające trawiącymi je od zawsze dreszczami, zacisnąć na przyszłości. Ile mu jeszcze zostało? Rok, trzy? Pół miesiąca? Pod językiem kwaśny smak wsiąkniętego w ciało wykończenia, które — gdyby tylko mogło — pozwoliłoby na zamienienie siebie w bardziej ruchome części. Ale to nie dzisiaj. Też nie jutro. Postęp, choć w swojej nazwie zawiera wszystkie szybkości świata, wymaga czasu. Ironia. Podbródek mężczyzny ponownie wbija się w obojczyki, gdy spojrzenie z okiennych szkieł kaskadą spływa ku ponownie otwartemu laptopowi.
  Seiga. Już od pierwszego roku wybijający się pośród innych maniakalną wręcz zawziętością. Żyjący omamami i dla omamów, ale wszyscy wielcy karmią się urojeniami. Bo czymże innym mogliby, gdy mówimy o wielkiej przyszłości i niepowstałych jeszcze stworzeniach. Może dlatego zapamiętał jego imię, dość szybko. Dlatego albo z powodu nadmiernej ilości kolczyków; tych wbitych w twarz z wrogą dla ciała zawziętością. Nikły uśmiech ciągnie kąciki ust do góry. Ponownie nieświadomie. Ponownie jest gdzieś dalej. Otoczony myślami jak dobrze rozrysowaną mapą sięga mało istotnych wspomnień. Wszystkie jednak powiązane z Yakushimaru. Cmoka pod nosem zirytowany, gdy mu przed oczyma rysują się wiadomości sprzed kilku dni. Dziwne, nie musi się starać, by z sukcesem wyzbyć się ich znaczenia a wyłowić słowo najważniejsze. Słowo klucz, przy którym kark Seigi giął się ku sprzętom z nieokazywaną ludziom czułością. Sally. Twór mityczny. Jak z legend. Chropowaty, pasujący sprzętom głos, który jakby na siłę wciśnięty został pomiędzy metalowe kołatki. Szyfrowana w detaliczny, piękny sposób. Inteligentna, bo i jaka miałaby być, gdy korzenie jej niczym kable złączone z każdą na świecie informacją. Ujmująca. Gdyby rozrysować ją miał w skrawkach metalu, serce umieściłby nie w klatce, a tuż pod językiem. Tam, gdzie skrupulatnie zaklęte są tajne kody i nieme powiadomienia.
  — Dobry wieczór, Sally — odpowiada jej głosem dziwnie czułym i cichym, bo i czuje, że jej nieistnienie mości się pod czaszką jak ugładzony szczeniak. Ugładzony na tyle, że sprytnie reagujący na wszelkie polecenia właściciela. Kąciki ust mężczyzny ponownie drgają, gdy dłoń znaczona wyblakłym, smokopodobnym tatuażem ląduje na blacie stołu. Jasne, nieprzystające wieczorom źrenice ponownie gną się ku zaaferowanej acz dziwnie jednolitej mimice studenta. Uzdolniony, na pewno. Na tyle, że w krótkich chwilach rozmarzenia, zapomina o braku ludzkiej formy Sally.
  — Parszywe słowo. Sztuczna inteligencja. Kto powiedział, że ludzka jest tą prawdziwą — mówi w tonie spokojnym i ułożonym. Zdanie jednak jest upuszczone bez wcześniejszego przemyślenia. Ucieka z głowy jak informacja nagle pędząca po światłowodzie. Nie żałuje. Podobne wtrącenia zdarzają mu się zbyt często, by wciąż się nimi przejmował. Wyrwane z przeszłości cytaty, luźne przemyślenia, szczątki przeczytanych doktoratów, wcale nie tak przypadkowe liczby. Wszystko to, co nacechowane piękną dla nauki neutralnością, bo przecież spomiędzy ust nie wyślizgnie się nic, coby choć liznęło ludzkich emocji. Może dlatego, że skutecznie się od tych odcina. Tak, wie to, że bycie bezemocjonalnym straciło na urokliwości tuż po studiach. Zdaje sobie sprawę i z faktu, że przy takim sposobie pojmowania świata, nie sposób mu utrzymać żadnych relacji międzyludzkich. Tych jednak nie potrzebuje. Tak myśli a to przecież myślenie zajmuje większość jego czasu, więc i skłoniłby się ku przekonaniu, że ma rację.
  — Wiem, Sally, nie tylko ty.
  Nie ogranicza głosu do parsknięcia a więc i spomiędzy ust wydostaje się rozbawione hasłem powietrze. I dobrze. Przywraca go ku rozmowie i sytuacji, ku potrzebnemu tutaj skupieniu. Nie może i uciec od kotłującego się pod czaszką wspomnienia, więc milknąc na parę sekund, ale i prostując nad laptopem i skulonym przy nim Seidze, krzyżuje ręce na piersi. Głowa przekręca się ku lewemu barkowi a wraz z nią na prawą stronę żuchwy opada długi, łapiący różowawe światło wieczora kolczyk.
  — Jak się czujesz, Sally? Czy twój bug sprzed tygodnia, dotyczący zapewnię bazy danych, został naprawiony? — W rozmowie z nieistniejącym bytem kryje się pewna nieopisywalna przyjemność. Tę, którą odnaleźć można i na portalach społecznościowych, randkowych, aplikacjach. Migające pod sercem poczucie władzy nad niewidocznym. W pytanie wkrada się niefrasobliwa, nieprzystająca rozmowie odwaga. Ta sama, która gna do góry brwi i rozluźnia przypięte do piersi ręce. Dlatego też wsuwa je w kieszenie spodni i przenosi ciężar ciała na prawą stronę. Nigdy nie potrafił stać w miejscu, gdy na wyciągnięcie ręki miał piękną tajemnicę niewidzialnego.
  Kolejne sceny jak z filmu akcji, gdy przelewając się nagłą kaskadą prezentują Jaremie historię jednego, ludzkiego życia. Nudna. Jak wszystko to, co tyczy się człowieka samego w sobie. Szczególnie tego, który swe długie witki kładzie na drogich karoseriach i wypolerowanych skórach okrągłych kierownic. Nie gardził nimi. Nie nimi w szczególności. Generalnie ludzkość, jakąkolwiek by ta nie była, stanowiła jedynie przebieżkę w historii świata. Zawsze się im dziwił. Tym, którzy bez przemyślenia schylali się nad pieniędzmi, jakby ich dłonie zdolne były tylko prostej czynności – chwytania. Moszczenia pomiędzy paliczkami zwitów papierowych banknotów, które przy drobnym błędzie drukarza byłyby niczym. Skończyła się jednak jego nastoletnia nienawiść, bo i spod podeszwy wymyto wszelkie błoto. Był jednym z nich. Częściowo. Choć obce mężczyźnie chłody betonowych ścian i polerowanych podłóg, to i nie znaczy, że w takich nie bywa.
  Tragikomedia. Jedna z wielu, bo i bez uchwyconych dźwięków zdaje się być przykrym teatrem. Choć gest może być odebrany dwojako, Jarema przygryza dolną wargę, by zaraz wypuścić zrezygnowane cmoknięcie. Niefortunne. Z kolejnej fali niezwiązanych z obrazem myśli wybija go łopatka uderzająca o ramię. Wybudza się mimochodem łapiąc chłopca w upuszczonych do ziemi ramionach, po czym zdecydowanym, silniejszym ruchem przesuwa go o tę parę symbolicznych centymetrów. Sam zaraz kuca przy rozświetlonym ekranie i bez słowa wpatruje się w ostatni z obrazów.
  — Sally, masz gdzieś zdjęcie tablicy rejestracyjnej? — A gdy ta wyświetla się przy delikatnym rozpikselowaniu obrazu, wcześniejsze zastanowienie przeradza się w głębsze westchnięcie. Przed oczyma wirują litery z wcale nie tak przypadkowo połączonymi numerami a on, po raz pierwszy dzisiejszego dnia, sięga po wyciszony telefon. Wyświetlacz zapełniony jest wiadomościami o skromnych acz znaczących słowach. Uśmiecha się ku nim, ale jest to uśmiech wymykający się smutkowi, złości, czy jakiejkolwiek innej, skrajnej emocji. Coś, co towarzyszyło mu zawsze, gdy z sukcesem, nawet tym najmniejszym, połączył kropki.
  Zgięte kolana mężczyzny prostują się a gdy już ponownie odwraca się do studenta, na twarzy widnieje ni to zamyślenie, ni przymusowa kurtuazja. Mimo wszystko nie jest spiętym. Ramiona gładko gną się ku ziemi. Wraz ze słońcem, którego ostatnie promieniem musnęły właśnie horyzont.
  — Obecne modele Tesli posiadają kamery montowane bezpośrednio w kabinach. Tuż nad kierującym i pasażerem. Dużo łatwiej się do nich dostać, ta sama sieć, plus obraz jest zdecydowanie lepszy. W każdym razie, nieźle, Seiga. — Odbija biodra od biurka tuż za nim, haczy otwartą dłonią o ramię chłopca w geście miałkiego uznania, po czym powolnym krokiem wraca po schodach do środka sali. Po krótkiej pauzie rzuca pytanie w przestrzeń pomieszczenia: — Myślisz, że przeżyła? — Stając w miejscu odwraca się ku niego z rozbawionym uśmiechem. Kolejna pauza. — Risami.

Jarema Enatsu

Yakushimaru Seiga ubóstwia ten post.

Yakushimaru Seiga

30.03.23 5:19
     Głowa automatycznie porusza się w bok, bliżej ramienia, skronią prawie do niego sięgając, kiedy sama jego obłość unosi się wyżej. Podłapuje energicznie rzucone przez profesora zdanie, zbyt wpatrzony w ekran, aby uświadomić sobie, że głos, kierowany jest do „nikogo". Przywykł do odpowiadania na lejące się w eterze słowa, bo Sally często pyta, często snuje opowieści, więc słuch jest zawsze wyczulony, jak u płochego zwierzęcia — Sztuczność ma się nijak do prawdziwości, Profesorze. W sensie, chodzi mi o to, że jeżeli coś jest sztuczne w odniesieniu do takich istnień, jak Sally, nie oznacza, że nie jest prawdziwe. Nie jest po prostu naturalne w odniesieniu do organiczności. Nie zmienię Sally w kompost. Sally jest sztuczna, ale przez to bardziej prawdziwa i trwalsza niż ja, czy Profesor. Chociaż z racji, że jest częścią mnie, zyskuje sporo z głupiego, nietrwałego „człowieczeństwa". — Łapie spokojniejsze oddechy, chociaż mówi prędko, starając się nie uciekać wzrokiem w kierunku twarzy mężczyzny. Nie chce bawić się teraz w odczytywanie reakcji, kiedy na szali stoi jego niewinność, której nie będzie mógł obronić przed sądem, jeżeli chociaż jedno okienko za dużo zabłyśnie między rzędami lejących się danych. Chce to mieć już za sobą, ale wpada w wir, który przyśpiesza puls. Fascynacja, jej daje się porywać. Teraz jednak pełne oddanie się szumowi, który huczy w głowie niczym wodospad, nie jest możliwe. Seiga jest świadom, że doświadcza czegoś na podobieństwo ruchu peryhelium. Jarema zmienia trajektorię sunięcia po orbicie, po której podążał chłopiec, krążąc na elipsie wokół Sally. Ona była w centrum. Zawsze. Problem w tym, że ów zawsze zaczyna zmieniać się i ewoluować w coś, czego student jeszcze w pełni nie potrafi zrozumieć; i to go kłuje najmocniej. Niewiedza.
     Zanim ponownie w przestrzeni zabrzęczy mechaniczność głosu Sally, w lewym rogu ekranu wyświetla się niewielka uśmiechnięta żółta buzia; Seiga dostrzega ją błyskawicznie, pozwalając sobie na krótkie zaśmianie się, które ginie w głębi klatki piersiowej. Sally nie potrafi się śmiać, a jednak próbuje na swój własny sposób nie odstawać i dopasować się, kiedy wie, że sytuacja wymaga rozbawienia. Ta żółta buźka, którą Seiga dostrzegał w najróżniejszych momentach dnia, przy najróżniejszych zadaniach i czynnościach; co gorsza, przy przeglądaniu najróżniejszych materiałów — czasami zastanawiając się, czy Sally nie ma przypadkiem bardziej czarnego poczucia humoru niż on sam.  —Dziękuję, Profesorze. Nie czuję się — odczuwanie emocji to cecha ludzka. Ja nie zaciemniam mojego osądu emocjami. Z tego, co przekazał mi Seiga, przesłany przez Profesora skrypt, przyśpieszył połowiczną naprawę błędu. — Sally od dnia swoich narodzin była powierniczką największych sekretów chłopca, jego emocji i przeżyć, które szarpały duszę. Nauczyła się go, mechanizmów zachowania, reakcji, nerwowego ruchu gałek ocznych czy przyśpieszonego pulsu. Wiedziała, na swój robotyczny sposób, że teraz może jednak pozwolić sobie na słowną grę, którą podłapie sam Seiga, bo brak skrupułów i zbyt rozhukana odwaga na stałe przywarły do jego niecodziennego spojrzenia, wsiąkając między włókna srebrno-zielonych tęczówek.  — Tak Sally, ludzki błąd. Znaczy... czy błąd — Spowalnia głos w rozbawionym zastanowieniu, klikając na jego prędki koniec językiem o twarde podniebienie  — nie nazwałbym tego błędem. — Ciężko jest nie odnieść wrażenia, że pod pretekstem uzupełnienia słów Sally, Seiga próbuje utorować sobie drogę ku łatwiejszej komunikacji z Enatsu, nie wzbudzając przy tym podejrzeń, że robi to specjalnie. Oszust, krętacz i kłamca; w aktualnej sytuacji płynął więc z łatwością między rzucanymi zgłoskami i tonami. Gdzieś na granicy myśli, zadrgała chęć zagrania mocniej, przyciśnięcia samego siebie do ściany — ale rozsądek, ten, który był tak nikły, mimo wszystko trzymał go jeszcze w ryzach.
    Jest wdzięczny. O dziwo. Odgrodzony silniejszym ruchem od ciała, które zajęło teraz jego wcześniejsze miejsce. Z jednej strony na wysokości mostka mości się uczucie ulgi, kiedy w przeponę uderza dziwne wrażenie rozgoryczenia. Czego się spodziewał? Czego oczekiwał? Walczył ze sobą, aby nie przekłuć obrazu mężczyzny z mentorskiego na bardziej bliski i łagodny sercu. Czuł, że jeżeli nie zadziała w porę, doszukiwać się będzie w każdym spojrzeniu czegoś więcej. Znów się zatraci. Znów się pogrąży... ale kiedy tak bardzo za tym tęsknił. Kiedy tak bardzo tego teraz pragnął i potrzebował.
    Pierwszy raz dzisiejszego dnia, spojrzenie chłopca ślizga się przez tatuaż smoka, siąknąc w nadgryziony czasem i słońcem tusz, czując, jak niepewność na nowo wspina się z trzewi do gardła, grzęznąc tam niewygodną kluchą. Jest to jednak inny rodzaj niepewności niż ta sprzed kilkunastu minut. Ta nie przypominała mu o poczuciu wolności i o tym, że może za nią zatęsknić, a właśnie rodziła obawę, że ów wolność nie zostanie ograniczona przez kogoś innego.
    Dotyk. Znów nijaki. Pusty. Szczęka zakleszcza się na sekundę, napinając żwacze. Oddech załaskotał tchawicę, zanim trzonowce oderwały się od siebie, a Seiga tkając łagodny uśmiech na ustach, podjął: — Kiedy obserwuje się zamknięte środowisko jednej osoby, tak, ma to wtedy sens. Na szerszą skalę, jest to zbędne. To jak przy obserwowaniu fermy z mrówkami, Profesorze. Każda z mrówek ma odgórnie narzucone zadanie, które musi wykonać. Nie jest ono jednak zindywidualizowane i przypisane tylko temu jednemu konkretnemu insektowi — głos jest monotonny i chłodny, jakby przed chwilą język owinął się wokół sopla i spijał jego krystaliczne zimno, które teraz osiadało na linii wymykających się spomiędzy warg chropowatych dźwięków — I tyczy się to również ludzi. Obserwując społeczność kastową, nie ma sensu pochylać się nad jednostkami. Są zazwyczaj bezmyślne, a jedynie z obrazu całości możemy wyciągnąć jakiekolwiek wnioski. Chyba że odciągniemy jednego owada od reszty, niszcząc system i schemat, w którym trwał dotychczas. Choć, nadal, nie ważne, którą mrówkę wybierzemy, zachowanie będzie identyczne. Każda z nich będzie próbowała wrócić do mrowiska. — Zamyśla się, nie nad doborem kolejnych słów, a nad tym, jakie wywołują w nim emocje. Przysłuchuje się własnemu głosowi, odnosząc wrażenie, jakby ten na moment był obcy. Opuszki palców Seigi w napięciu paliczków zapierają się sztywno na blacie ławy, tworząc most między drewnem a spoczywającą na bladej dłoni głowie czarnego gada, który spoziera ku niemu martwym wzrokiem. — Godne obserwacji są tylko te elementy, które samodzielnie decydują się na odłączenie od ogółu oraz te, które zostały odsunięte przez inne. W jednym, jak i w drugim przypadku, następuje pojawienie się głębszej świadomości, która ukazuje się jako bunt lub w przypadku odrzucenia, jako odmienność i niedopasowanie do grupy, do której przynależały. — Przymrużone spojrzenie odrywa się od tuszu wybijającego się spod cienkiej skóry, kiedy źrenica odnajduje na nowo zarys sylwetki wykładowcy. Podąża za nim, w automatycznym ruchu chowając laptop do wnętrza plecaka. "Nieźle" nie jest dla niego wystarczające; czuje siarkę gromadzącą się na dnie żołądka, jakby ta przylepiała się do jego delikatnej tkanki, chcąc przeżreć sobie drogę na zewnątrz, aby zatruć resztę organizmu. Pomimo tego i tak czuje chłód, zamiast liźnięcia gniewu, który mógłby go rozpalić i ogrzać. Nie zależy mu na pochwale, szczególnie jeżeli ta jest jedynie wydmuszką. Zna to, puste słowa, poklepywanie w ramię, inscenizacja, że komuś jakkolwiek zależy. Lepiej znosi ciszę, do niej jest przyzwyczajony. Tym bardziej teraz, kiedy adrenalina zaczyna opadać, osłabiając napięte ciało, uwalniając je z poczucia lęku, wyswobadzając od wrażenia zagrożenia. Wciąga w płuca głęboki oddech, przerzucając czarny płaszcz przez plecak, przysiadając na krawędzi ławy, zapierając się na jej rogu, korpus zwracając ku Jaremie. Seiga nie jest głupi, w lot wyłapuje drobne zmiany, elementy, które odstają od schematyczności, na którą jest uwrażliwiony aż zanadto — bo drą te momenty ogólne założenie ładu, niczym krzywy ząb wyrastając poza linię różowego dziąsła. Tablica rejestracyjna, wyciągnięcie telefonu, zmiana w mimice. Teraz to pytanie, które muska duszę, utwierdzając w przekonaniu, że ma rację. Znów. Chociaż, tym razem mógłby się pomylić z przyjemnością. Risami. Jak dużo o niej wie? Jak dobrze ją zna? Czy wie to, co on sam zdążył się o niej dowiedzieć, wyciągnąć, wybebeszyć zmyślnym fortelem? Lewe przedramię owija się wokół tali, aby prawy łokieć mógł odnaleźć na nim oparcie, prowadząc dłoń ku ustom. Wskazującym palcem przetarłszy dolną wargę, hacząc o wystające pod nią kolczyki, wzrok Seigi ponownie zdaje się bardziej brnąć w głąb niego samego, siąknąc w zamyślenie niż rozpoznawać twarz Enatsu. Dostrzega uśmiech, z którym dziwnie się czuje, bo on równie dziwnie pasuje do mężczyzny. Może przez to, że tak rzadko go u niego dostrzega, a przygląda mu się zawsze uważnie, o wiele zbyt uważnie. Nie chce stracić tego momentu, wie, że aby mógł trwać, nie może stąd jeszcze wyjść.  — Nie czuję potrzeby, aby się nad tym zastanawiać. Równie dobrze mogę zapytać, czy kiedykolwiek żyła, jeżeli miałbym to oceniać miarą własnych doświadczeń — odzywa się, opuszkami na jedno tchnienie wędrując w kącik ust, zanim te zaprą się na kości jarzmowej. Prostuje swoje spojrzenie, wbijając je w jasność oczu mężczyzny, subtelnie przechylając głowę w bok, czując, jak metal kolczyków pochyla się razem z nim.  — A więc, Profesorze... — ton zbity o oktawę, bardziej krągły, cieplejszy, osiada na języku chłopca, rolując się na nim razem z rozgrzaną śliną.  — Przeżyła już wszystko?



Paracosm [Seiga x Jarema] OwkcE97
Yakushimaru Seiga
Jarema Enatsu

05.04.23 15:31
Och, ale mówię o kontraście pomiędzy człowiekiem samym w sobie a jego tworem, bo Sally, jakby nie spojrzeć, jest przez ciebie napisaną. Albo, jeśliby uczepić się słów, rozpisaną. Wydaje mi się, że to Owidiusz, ale mogę się mylić, napisał kiedyś… He loves a whim without substance — what he thinks to be a body is a shadow. Tak, tak, w “Metamorfozach” — Przytakuje, jakby sam ze sobą, cały czas i ku własnej zabawie, toczył podobne spory na języku, ale tuż przed ustami; na moment przed ich wypłynięciem ku szerszej publice. — Zresztą, nieważnie, nie w tym rzecz. Chciałem nawiązać do jednego z nowszych artykułów Cohna-Gordona, pewnie kojarzysz, Brytyjczyk badający AI, który wychodząc od Owidiusza właśnie przyrównał sztuczną inteligencję do Echo, greckiej bogini, która świadomie powtarzała czyjeś słowa, nie modyfikowała ich, ale powtarzała z intencją. Była na pewno aktywnym interlokutorem. Piękna sprawa. Bardzo romantyczne spojrzenie na ideę powtórzenia w ogóle. Swoją drogą, ładne zakończenie, bardzo malownicze, jest wpisane w jedną z tragedii Echo, która zakochawszy się w Narcyzie — a ten znowu popełnił samobójstwo z miłości do samego siebie — powtarzała tylko jego słowa: Żegnaj, młodzieńcze, na próżno kochany. Wracając, grecka Echo a odbijanie fali dźwięku nazywane echem, są niemalże binarnym przeciwieństwem; tego, jak chcemy by AI wyglądało a tego jak rzeczywiście wygląda.
  Pauza. Zamyśla się w krótkiej sekundzie, gdy wzrokiem zapierając się na nagranej tragedii, śmierci dziwnie pasującej teatralności i życiu opisywanej nimfy, dokładniej oready, pozornie niknie w teraźniejszości. Pozornie, bo wciąż w głowie rozrysowywane zostają nowe nawiązania, skojarzenia, które świetlistymi nitkami wiążą się w ciasne sploty. Miliony drgających w tle gwiazd, które wyznacznikami zdobytej wiedzy, zasłyszanych cytatów, przeczytanych książek. A wszystko to w nawale pędzącej ku niemu lawinie. Wystarczyło jedno zdanie, jeden bodziec źle wetknięty, by poszybował ponad konkrety a wyniósł się hen ku światowej wiedzy, kulturze, pięknu. I bawi go to, bo przecież nie przystoi inżynieriom balansować na granicy prawdy i fałszu, realności i fantazji. Ale trudno mu teraz, teraz i w zasadzie od dłuższego czasu, skupiać się jedynie na praktycznej odsłonie własnego zawodu. Wprawdzie w naukę jako taką już od dawna wpycha się wielkie idee a te, chcąc nie chcąc, swoje źródła znajdują jedynie w myśli człowieka. Człowieka rozumianego jako pokoleniowy twór a nie pojedyczne nazwisko, które przecież zaraz ginie zakopanym pod naporem kolejnej wiedzy. I dobrze. Nie powinno zależeć pojedynczej jednostce na wybiciu w historii własnego imienia a raczej to ludzkość, ludzkość jako ogół, jako masa i ruch, winna zadbać o siebie samą.
  Jarema kręci głową i cmoka trzy razy, bo znowu wyrwał się pomiędzy chmury. Teraz nie powinien, bo mu przed oczyma rozgrywa się zapewne niepoprawna zabawa dwudziestoparolatka z systemem. Powinien — właśnie, co takiego? — pokusić się o pytania konkretniejsze. Wyłuskać z sytuacji elementy zgoła niepokojące jak przerażająca łatwość z jaką Seiga skomponował zaprezentowany przed nim utwór. Plecy więc prostują się, by znaczona gadzim tatuażem dłoń powędrowała na przeciwległe przedramię. Wzdycha, ale westchnięcie to nie jest ni początkiem, ni końcem danego tematu, jedynie przerwą. Zaraz więc prycha rozbawiony ku samemu sobie i raz jeszcze wnika w wypowiedziane wcześniej słowa.
  — Przepraszam, to też nie moja działka, by teraz i tutaj zarzucać cię Owidiuszem. Widzisz, puściłem ostatnią grupę wolno i nie mam gdzie, albo nie miałem przestrzeni na wyrzucenie najnowszych notatek. Może to i dobrze, bo skrajnie odbiegają od podstawy programowej, czy w ogóle programu nauczania. Nie wspominając o konspekcie zaplanowanego wykładu. — Kręci głową ku własnej niezręczności. Z dnia na dzień tylko utwierdza się w przekonaniu, że winno go wynieść do doktorantów. Tam, gdzie przeważa działanie i indywidualne konsultacje. W kontaktach ze studentami pierwszych lat studiów bywał toporny, niezrozumiany i zdecydowanie zbyt odległy, by ci nie wyłączali się po kilku pierwszych myślach blado błądzących wkoło głównego tematu zajęć.
  Patrzy więc ku Seidze wzrokiem ni to przepraszającym, ni wyczekującym. Na pewno w dziwny sposób stoickim i ugruntowanym, gdy wraz z zachodzącym słońcem, spada i energia, która do tej pory swobodnie pląsała na liniach wodnych. Nie sposób cofnąć i charkotu, który w dłuższym porywie stałby się delikatnym śmiechem, który towarzyszy słowom Sally. No tak, skrypt. Sytuacja niby sprzed kilku dni, ale dziwnie odległa. Może dlatego, że rozegrana w późnych godzinach nocnych a te zawsze rozmazane jak akwarela świeżo kładziona na mokrym pergaminie. Coś świta. Niepoprawna interakcja i zdjęcia, które, co i go zaskoczyło, nie wywołały nic, prócz kolejnej spirali myśli. Pamięta, że palce wstrzymywał na małym mechanizmie, który pod naciskiem opuszek drgał sztucznym życiem. Takim, jakim powinien. Pod paznokciami gromadziła się ledwie widoczna, biaława para z małego jak naparstek silnika. Zatrzymał się wtedy. W ruchach, w obliczeniach naprędce pod czaszką rozpisywanych i z rozchylonymi wargami, na których kładł się smak wcześniej połkniętej nikotyny, uwagę przerzucił na błyszczący w półmroku ekran telefonu. Z początku zmarszczył brwi w geście krótkiego podirytowania, ale po chwili ujął emocję w szybkim ich przeskanowaniu i doszedł do wniosku, że to nie niezgrabność denerwowała.
  Od kiedy pamięta, to jest od śmierci żony, towarzyszy jemu inherentne poczucie bezcielesności. Jakby już na dobre wydarł z siebie mięśnie i organy, jakby był niczym innym a bytem. Może dlatego sylwetka maźnięta nastoletnim erotyzmem, tak wtedy zaskakującym i za bardzo cielesnym, wytrąciła go z równowagi. A o balans w życiu walczył zbyt długo, by pozbyć się go od tak, ku głupiej uciesze oczu i zwykłej, ludzkiej cielesności. Sponsorzy jego badań — przedstawiciele rodzin bogatych, ale głupich — mówili: “Nie opłaca się”. I mógłby wtedy wyszeptać to samo, i może nawet to zrobił.
  — Tak Sally, ludzki błąd. Znaczy... czy błąd. Nie nazwałbym tego błędem.
  — Pytanie powinno brzmieć czy ludzki, czy nie. — Wzdycha. — Zostawmy temat. Ważne, byś przygotował Sally na komisję. Przemyśl kwestię Echo. Może nuta romantyczności by się jej przydała. Wiesz, jak jest. Ludzie podziwiają piękno technologii, ale jej serce jeszcze bardziej.
  To powiedziawszy twardym krokiem wraca ku papierom pozostawionym przy pierwszych rzędach ław. I byłby oddalił się jak ciałem tak myślami, ale czuje na karku uważne spojrzenie, wrogie niemal, ale tak bardzo chłopięce. Zawsze to samo, które spod śniętych powiek wyłaniało się przy nagłych pytaniach. Złapał się na tym, że dla własnej gry, zabawy, która umilała nudniejsze wykłady, pozwalał mu drzemać dłużej. Minutę, dwie, by z oddechem wolniej opuszczającym klatkę piersiową mógł na dobre wsiąknąć w rozpisane pod czaszką scenariusze. Z początku celowo przerywał równomierność unoszących się ramion krótkimi pytaniami. Tymi, których innych zawsze przywracały do codzienności, ale z Seigą było inaczej. Ciekawiej. Wyrwawszy go z najgłębszych odmętów niedospania, zawsze krzyżował się z tym samym, pewnym siebie, przekrwionym wzrokiem. Narkoleptyczne spojrzenie chłopca urzekało tak, jak urzeka upartość drapieżników. Byle do celu, bez względu na koszta. Sam je miewał. Te białka malowane karminem, gdy nocki zamieniały się w dni a świadectwem krótkiej drzemki stawała się struktura papieru odciśnięta na policzku.
  Z początkiem chłopięcego monologu odwraca się ku górze schodów i chwyciwszy zapomniane arkusze wertuje je, acz i z uwagą zerka ku Seidze. Kastowość. No tak. Podbródek sięga obojczykom a z jego prezencji ulatuje wcześniejsze rozbawienie. Koniuszek języka intensywniej wbija się w prawy kieł. Zawsze wtedy, by powstrzymać ciągnące się na usta słowa. Nie chce mu przerywać, nie teraz, gdy opisywany bunt jawnie maluje się pod każdym z akapitów. Pieści w głowie wspomnienia własnej buńczuczności, antysystemowych rewolt, na które nigdy nie był zdolny. Jedynie w słowach a te bywały bezpieczniejsze niźli ciepło prochu strzelniczego.
  — Powiedz mi, Seiga, co w takim razie z tego wyciągnąłeś? — Kończy jego długą wypowiedź pytaniem ostrym jak sztylet, zgoła odmiennym w tonie niż wcześniejsze wtrącenia. Możliwe, ze i z fragmentem personalnych urazów, bo w skrzyżowaniu ich spojrzeń wybija się prowokacyjna nuta. Ta próbująca sprowadzić rozmowę do sedna. Wybić ją z wcześniejszych manierycznych, przepitych akademizmem tonów. Godzą i one bezpośrednio w wykładowcę, bo nie przywykł do rozmów nakrapianych zjadliwością. Mimo to utrzymuje spojrzenie na wpół skryte pod opadniętymi powiekami, pod brwiami nieświadomie zawężonymi. Pauza i zwrot ku koniecznej bezpośredniości. Dookreśla: — Seiga, po co ją śledzisz? Albo śledziłeś.
  Nie zgaduje. Nie ma ku temu potrzebnych informacji a i sama postać Yakushimaru jawi się mężczyźnie zagadką. Nie pozostaje nic a czekać na odpowiedź, zapewne skrytą pod równie wymijającą, co wszystkie wcześniejsze. Kręci głową przy ostatnim z pytań, które głucho odbijają się od krągłych ścian sali wykładowej.
  — Nie wiem. Nie znaliśmy się aż tak dobrze. — Kończy sucho, bo wspomnienie ośrodka rodzi w nim nie tyle niesmak, co niepotrzebne w tym momencie, zdecydowanie zbyt intensywne emocje. Takie, których nie powinien, w szczególności własnym uczniom, rozsupływać po godzinach własnej pracy.
   Zerka na zegarek. Pracownia powinna być już pusta. Dobrze, zacznie dzisiaj wcześniej.

Jarema Enatsu

Yakushimaru Seiga ubóstwia ten post.

Yakushimaru Seiga

11.04.23 2:15
    Jedna z brwi unosi się nieco wyżej, kiedy druga, dla równowagi, opada nieznacznie niżej nad mglące się w odchodzącej adrenalinie spojrzenie. Są słowa, które wyłapuje, które wgryzają się w niego i jakie przetrawić musi nieco dłużej, przeżuwając przez kilka sekund intensywniej, bardziej w obronie swojej żywej tkanki niż dla przyjemności jedzenia. To nie tak, że ma problem z podążaniem za myślą profesora; wręcz odwrotnie, śledzi czujnie każdą krągławą zgłoskę, w spokoju, ze zbyt dużym zrozumieniem — jak złodziej, który przygląda się swojemu celowi, rozsądnie kalkulując posiadane szanse. W chłopcu istnieje jeszcze łagodność podczas dyskusji, które uważa za wartościowe. Cięta co prawda, szorstka i sycząca chęcią ciągłej rywalizacji — ale nadal pokraczna łagodność. Zazwyczaj nie utrzymuje się ona jednak długo, ponieważ ludzka głupota zmusza gałki oczne do drgnięcia, wywinięcia się, błyśnięcia białkami, próby ucieczki, odcięcia się od obrazu, który zaczyna irytować. Odseparowuje się, kiedy wie, że nie ma sensu wchodzić w debatę, bo ta, będzie dla niego uwstecznianiem się. Jednak jak daleko może sięgnąć pamięcią, nigdy nie przerwał rozmowy z wykładowcą. Zawsze trwał, twardo, cięto przy swoim, ale i przy tym jego, kiedy waga argumentacji mocniej obciążała szalkę po stronie mężczyzny.
    Nie potrafi tego powstrzymać; tego drażniącego, acz słodkiego uczucia, które muska splot słoneczny, nasuwając na usta niewymuszony w swojej delikatności uśmiech. Kolczyki pod dolną wargą drgają na moment, nim siekacze zagryzą się na wbitym przez tkankę metalu ku wnętrzu, ku rozgrzanemu językowi. Powinien? Czy nie powinien? Waży myśl, przerzuca ją między dłońmi, obraca w wyimaginowanych palcach. Może jednak? Ale teraz zdroworozsądkowa argumentacja zaczyna tracić na sile. Powinien. Tak. Zdecydowanie powinien. Krótki śmiech, pełen powietrza umyka, kiedy spojrzenie Seiga mości miękko przy tęczówkach mężczyzny. Łagodność. Ponownie się pojawia. Między rysami ostrymi, metalem nieprzyjaźnie wbitym w ciało, w czerni lejącej się przez korpus i smugach tuszu, który wybija na bieli skóry. Robi mu się cieplej, w ten bezpieczny, domowy sposób. Wodził za nim złaknionymi myślami przez lata, aby odnaleźć go dopiero poza ramionami rodzinnymi, tymi, które uważał za bliskie. Nie dziwi go to jednak, bo zbyt przywykł do tego, że między „swoimi" o uczuciach mówi się zdawkowo i z pogardą.  — Proszę nie przepraszać, nie ma przecież za co. Gdybym nie lubił Profesora słuchać, to po pierwsze, nie przychodziłbym w ogóle na wykłady, a po drugie, tutaj też by mnie już nie było. Może nie wyglądam, ale jestem całkiem szybki. Plusy posiadania rodzeństwa — człowiek uczy się od najmłodszych lat jak rozwijać prędkość supersoniczną, kiedy tylko, choćby peryferyjnie zauważy najdrobniejszy ruch. Więc proszę się nie krępować, Profesorze Enatsu. Wysłucham zawsze ze szczerą przyjemnością. — Odpowiada głosem przyciszonym, choć pewnym, zapewniającym w swoim ochrypłym tonie o przekonaniu, które jest tak jak i przyjemność, w pełni szczere. Chce doznawać tych krótkich przebłysków ludzkich reakcji, niosącej się swobodnie myśli, bo te momenty, te chwile są rzadkie, tak cholernie rzadkie, że czasami chłopiec odnosi wrażenie, że Jarema tak jak i Sally, jest jedynie plątaniną kabli, a nie błękitnych żył, które przecież dostrzega na przedramionach.  — To też działa w drugą stronę. Zdaję sobie sprawę, że czasami odpłynę trochę za daleko. Mam tego pełną świadomość. Dlatego, kiedy profesor podłapuje moją myśl i ciągnie ją dalej, zyskuję moment na oczyszczenie umysłu. — Ruch ramienia maluje się delikatnie w kierunku ucha, gdy dopiero teraz źrenice przestają przesuwać się między obsydianami tkwiącymi w jasności tęczówek mężczyzny. Łagodność, po raz trzeci. Bo kiedy Jarema staje się na nowo człowiekiem, Seiga łapie oddech i sam nabiera poczucia, że styka się z rzeczywistością, nie majakiem gryzącym każdy możliwy nerw biegnący przez ciało.
     "Może nuta romantyczności by się jej przydała."
Romantyczności... — przeciska się mrukliwym półszeptem, na  języku osiadając kroplą gęstej śliny, którą zaraz przełyka ciężej. Na ułamek sekundy w głowie pojawia się pustka. Zachłanna próżnia wsysa ciepło, rozbijając je gwałtownie na miliardy cząsteczek, które niczym cukier z rozbitej w kłótni porcelanowej skorupy naczynia, rozsypują się na zimnych kaflach kuchni. Kryształki, których nie da się policzyć z osobna, a jedynie w garściach, w miarach pięści, które zaciskają się na rozpuszczającej się od gorąca ciała słodyczy. Niemożliwe do ponownego użytku, chociaż gładkość języka chciałaby otrzeć się o ostrość bieli, która odstaje od dłoni niczym szron. Skosztować. Powoli. Dla samego wrażenia cielesnego, bez obciążenia zbyt intensywnego jak na tak młode ciało; skrytego w rozpalonych od wiecznej gorączki rodzącej się z samotności, tej wybranej i własnej, emocjach. Nie jest to jednak możliwe. Nigdy nie było. Ciało prostuje się niczym struna misternie wykonanego instrumentu. — Na pierwszy rzut oka Sally wygląda bardzo klasycznie. Zdaje się klasyczna. I tak jest, kiedy nie jest połączona ze mną. — Rozpoczyna na wydechu, długi palec, zaokrąglona jego opuszka opada w postukiwaniu na tatuaż z boku szyi. Czerniejący na tle bladości naciągniętej na ścięgnie i pulsującej aorcie QR. Tatuaż, który zazwyczaj przecięty jest w pół przez obroże czy srebrzące się w ciężkim, metalicznym brzdęku łańcuchy. Nie zapomniał. To nie tak. To nie pośpiech lub rozwodnienie myśli doprowadziło do tego błędu, bo ciężko inaczej byłoby to nazwać. Rozmysł — to on stoi za „nagością”, która nagle go zawstydza, wprowadzając w subtelne skołowanie. Nie brak odzienia rodzi w głowie Seigii poczucie obnażenia przed innymi, a wady, odciśnięte i wgniecione w ciało w sposób permanentny. Brakuje mu go; lejącego się w miękkości golfu, grubych wełnianych splotów, które łagodnie okalają szyję i spływają przez ciało. Ciepło, które załagodzi nagły dreszcz; chociaż niewidoczny, to liżący kości ostrym kocim językiem, zdzierając z nich resztki mięśni. Milknie na moment. Dłuższy niźli to planował, niby bezwolnym ruchem usadzając dłoń na krtani, zasłaniając, jak gdyby to podpierając na koniuszkach palców szczękę, połyskliwą bladość, śliskość blizny. Piętno. Czułe i przecież romantyczne. Tego właśnie pragną? Tego są głodni? O wnętrze dłoni trze w przełknięciu śliny i powietrza chłopięca grdyka.  — Nieistotne. — Zrzuca z języka, pozwalając słowu ostygnąć razem ze świstem wciąganego powietrza.  — Jesteśmy gotowi cały czas.
     „Powiedz mi, Seiga, co w takim razie z tego wyciągnąłeś?"
      Narasta niewygoda w świadomości, że sweter wylądował w plecaku, bo kark zraszał się potem, a postawiony kołnierz płaszcza zakrywał to, czego inni mieli nie widzieć, sięga dłońmi ponownie ku niemu. W głąb plecaka. Ukryć. Nie siebie, nie swoje ciało, a śmierdzące trupim jadem tchnienie przeszłość. Stara się utrzymać tempo nieśpieszne i naturalne, ale pod mostkiem rozciąga się nerwoból, jakby łykał właśnie metr za metrem drut kolczasty. Widok bardziej niż rzadki — a nawet nie widok, a poczucie ciszy spiętej i narastającej niczym mrok opadający brutalnie na ziemię w te krótkie zimowe dni. Bo cisza zawsze była połączona z Seigą, ale swobodnie, okalając go w niewymuszony sposób, zamykając się w dwubarwnych tęczówkach, nad drgającym w lekkim uśmiechu kącikiem ust, który w swojej strzelistości zakreślał ostrość charakteru. Cisza, która jest pauzą satysfakcji, nacieszenia się wygraną, rozdrabniając prowokację, która przyniosła efekty; właśnie ta cisza była jego, nie ta, która teraz napędzała go do skrycia przedramion w szerokich rękawach, zanim twarz zatopi w kompletnej ciemności i wyłoni się z niej z nadzieją, że ta druga para oczu, jasnych i czystych niczym krystaliczność górskiego źródła, była zbyt zaaferowana, zbyt zajęta wszystkim, tylko nie nim. Pierwszy raz, ta dziwna nadzieja utkała się na pajęczynie neuronów, drżąc jak spasła mucha, wabiąc ku sobie pajęczy korpus, drapieżcę, który w swoim pragnieniu ma jedynie wpisaną potrzebę zaspokojenia głodu. Niepewność samego siebie, nęcąca najbardziej bezlitosnego z demonów — poczucie nieistotności.  Bezużyteczności. Jarema zawsze patrzy, ale chłopiec nigdy nie łapie w obłości jego źrenic czułości, której pragnie. Patrzy, ale nie tak, jak Seiga tego pożąda. Maska opada od twarzy na moment, czuje to, prawie namacalnie, fizycznie, że zaczyna oddzielać się od swojego pancerzyka, jak insekt, który wyrasta z chitynowej powłoki, która go chroni. Znów jest miękki i podatny na zranienia.
      „Seiga, po co ją śledzisz? Albo śledziłeś."
      W głębokim oddechu wsuwa wytatuowane dłonie w szerokie kieszenie spodni; wraca do siebie, kiedy centymetr pod linią żuchwy ociera się o skórę miękki materiał. Znów ruch jest łagodniejszy i bardziej płynny, kiedy kroki lekko kieruje w dół, podejmując wcześniejszą nagle przerwaną rozmowę:  — Ciężko to określić. — W rozpoczęciu jest wpisane zamyślenie, rozciągające słowa w zaciemniającej się sali wykładowej. Tak, jak i słońce skłoniło się już za horyzont, tak i przyzwyczajenia trwania w sztywnej ramie relacji student — wykładowca, zaczynają opuszczać Seigę. Odpływa za czerwoność spojówek, za subtelne bordo żyłek na lśniącej powłoce gałek ocznych. Wpada w głąb siebie, aby unosić się w swoim skupieniu jak w komorze deprawacyjnej. Dostrzega najpierw ruch czubków butów nad krawędzią schodów, kolejno biurko przed sobą, łunę światła lampki, pod którą podkłada dłoń.  — Ciężko, bo nie wiem, jak bardzo mogę Profesorowi zaufać. — Dodaje w sprostowaniu, zawijając długie palce w luźną pięść, przeskakując nieobecnym, choć ożywionym spojrzeniem na niewielką maszynerię. Na projekt, który go ciekawi. Który rozbudza fantazję i już niejednokrotnie nie pozwalał zasnąć. To nie do światła ciągnie chłopięce ciało, nie ku ciepłu sztucznemu — a ku temu dźwiękowi ulatującemu spomiędzy trybików, zębatek i sprężyn. Wskazujący palec, opuszką sunie przez krzywiznę metalu na grzbiecie parowego stworzenia, prawie go nie dotyka, jakby tylko górną sferę, jego atmosferę zbierał w korytarze linii papilarnych. Chce zakraść się w umysł, który stworzył ten fantazyjny mechanizm, jaki skrywa w sobie kłującą tajemnicę. Chce wiedzieć więcej, nie tylko przez to, że sama niewiadoma jest irytująca, ale również przez to, że ów niewiadoma zespolona jest z Jaremą, do którego ucieka młodzieńcze oczarowanie. Tak niewiele o nim wie, a już tak bardzo zdążył do niego przywyknąć, że nawet krótkie przerwy bez jego obecności w kołtunie chłopięcych rozmyśleń, przynoszą zimny pobłysk księżyca, kładąc się nim na nadziei, która jest krucha, tak cholernie krucha, a zarazem tak niespokojnie zażarta i gotowa do przetrwania nawet w głodzie, pragnieniu i odrzuceniu.
      „Nie wiem. Nie znaliśmy się aż tak dobrze."
     Wiedziałby, gdyby ich relacja była bliska, był przecież okiem kamery, mikrofonem w komórce, migającym czerwonym punktem na alarmie w zimnym wnętrzu mieszkania, w jego sterylnych, glazurowych korytarzach. Skroń odchyla się nieznacznie ku lewemu ramieniu, aby Seiga kątem oka mógł złapać na nowo sylwetkę mężczyzny, osiąść na jego ramionach, kiedy wargi układają się w kształt nowych słów:  — Mógłbym odpowiedzieć „dlaczego nie", bo jeżeli posiadam możliwości i zdolności, które mi na to pozwalają, z jakiego powodu miałbym się ograniczać. — Paciorki czerni, szerokie teraz od gęstniejącego półmroku, znów ocierają się o pulsujący swoją na wpół żywą mechanicznością organizm.  — Ale to tylko połowiczna prawda. Bo w „dlaczego nie" nie ma celu. Dążenia. — Kostka zgiętego palca tkwi przy jednej z antenek, tuż przy jej linii, jakby sprawdzał, czy zadrga i sięgnie go sama, czy ożywi się bardziej, czy jakkolwiek zareaguje. Bo reakcji pragnie, nie tylko maszynerii, ale też Jaremy. Seiga. Nie lubi, kiedy tak twardo wymawia jego imię.  Nabiera wdech, w pauzie łapiąc dźwięk szeleszczących kartek. — Dla życia, Profesorze. Dla jakiejś formy sprawiedliwości i równowagi. Ale też właśnie dla zaufania, mojego do Sally i Sally do mnie.   — Oddala paliczek, zwracając twarz ku mężczyźnie, rozczapierzone już teraz palce układając na blacie biurka, między notatkami i luźnymi myślami. Język zwilża wargi, kiedy zęby zaraz to ujmują ich dolną część, jakby chciał coś powiedzieć, chciał się wyspowiadać z jeszcze jednego zdania, ale tamuje się, między subtelnie ściągniętymi w gorzkim skupieniu brwiami.  — Nie lubię ufać innym, ale wiem, że czasami warto przetkać  „nie” w „spróbuję".  — Naturalna kolej rzeczy; pojawianie się spękań na skorupie, na porcelanowej powłoce, które tylko czekają na czyjąś dłoń, która przez ich zagłębienie będzie mogła poprowadzić złotą farbę.



Paracosm [Seiga x Jarema] OwkcE97
Yakushimaru Seiga

Gotō Keita, Seiwa-Genji Rainer, Bakr. Apis, Jarema Enatsu and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.

Jarema Enatsu

04.05.23 12:57
Ich rozmowy to w większości czujne spojrzenia, które wymieniają z dwóch krańców równi pochyłej. Zazwyczaj balansują na tym samym poziomie, choć czasami, ale tylko czasami, jedno z nich zdaje się bardziej ciążyć ku ziemi. Wtedy, gdy przytłoczone argumentacją drugiej strony, milknie przy spłoszonym wzroku. Kiedyś myślał, że niepewność wypowiadanych słów mija z wiekiem. Szczególnie przy rozmowach z młodszymi, pozornie mniej doświadczonymi. Ale mylił się, czego dowodem jest prowadzona rozmowa. Ta, przy której głowa przeciążona faktami, nazwiskami, ale i teoriami, zdaje się ślepo broczyć w przytaczanych nawiązaniach.
  Spojrzenie ni to ukradkiem, ni całkiem celowo a w podobie do pędzącego po płótnie pędzla, przemierza sylwetkę Seigi. Przy parosekundowym zatrzymaniu wpada w zagłębienie pomiędzy szyją i ramieniem. Tam, gdzie rozbite przez szybę okna światło, wpuszcza kroplę wieczornego fioletu. Jest to ładny kolor. Na wpół roztopiony w żółci, nieco też i przepuszczony przez biel chmur. Wypłowiały, mdły, przyjemny. Zaraz jednak Jarema, by wzrokiem jak sztyletem pognać wyżej, pozostawia kroplę barwy samotną. Patrzy wolno i badawczo, jakby w porach skóry skryły się inne rozkokoszone kolory. Znajduje oranż, ale już nie ten zewnętrzny, ale wybijający się od środka, od skóry. Pełznący pomiędzy zmarszczkami mimicznymi, zatrzymany szczególnie na cienkiej skórze powiek. Brak snu. Okraszone rozbawieniem powietrze przesiąka przez nozdrza, ale jest jak szybki wydech — ledwie zauważalne.
  Natomiast nie może powstrzymać rozbawionego parsknięcia, które w naturze już mężczyzny zawsze zmieszane są z czułością. Wciąż ograniczoną przez śmierć tamtej, ale czułością. Bardzo obłym, przyjemnym uczuciem, o którego kanty ciężko się zranić. Ma więc w sobie coś z cichego nastolatka, który wolnymi acz detalicznymi ruchami dotyka świata. W jego wzroku przecież podobna powolność, w słowach równie mozolna wstrzemięźliwość. Proszę nie przepraszać. Do czego to doszło, że go upominają studenci; ten student, który swoją zuchwałością potrafi do ziemi przyszpilić każdego. Dosłownie. I jemu zdarzyło się wcisnąć żebra w podłogę, gdy omyłkowo stąpnął w tematach Seigi. Nie ukrywał, że jest w nich znawcą, więc i dawał sobie pole na omyłki. Nie duże, bo wciąż rządziła myśleniem mężczyzny agresywna wręcz potrzeba wiedzy i jej posiadania, ale przyjmował do serca własną ułomność. (Podkreślmy jednak, że w niektórych tylko tematach).
  — Jak to jest Seiga, że to ty pozwalasz mi mówić a nie ja tobie? — Śmiech. Prosty, zwyczajny, ludzki śmiech zaokrąglający zdanie w formę przyjemnego, retorycznego pytania. Bo bawi go. Ta twarz porwana metalem gorzej niż u psa przykutego do budy. Ta hardość mięknąca pod uroczą, młodą elokwencją, która zrodzona nie z ciężkich mur akademizmu a gdzieś indziej. Wykwitła pomiędzy surowszymi, ale w swej surowości naturalniejszymi budynkami miasta. Jest z Nanashi? Nie pamięta. Nie wypada też pytać, ale zdaje się, że w blikach kolczyków dosłyszalny jest świergot jednej z biedniejszych dzielnic. Gdyby i język położyć na rozgrzanym od ciała metalu, pod podniebieniem rozpełzłby się przygaszony, nieco kwaśny smak umierania. Bo wszystko, co na dobre osadzone w biedzie, umiera całe życie. Pamięta, że Nanashi – całe i bez wyjątku – smakowało podobnie. Powietrze osiadało w gardle nieprzyjemnym posmakiem smogu, potu i łez. Tak też smakowała jego pierwsza kochanka. Heh. Nie kochanka a dziewczynka, jego rówieśniczka. Oboje mieli lat paręnaście, chuć godną nastolatkom. Szkoda tylko, że los przygotował dla nich inne drogi. Jej rozkopał wyrwy, przez które zmęczona parła, by za paznokciami osiadał się brud dzielnicy. Jemu przypadła droga brukowana, z czasem asfalt z samego centrum. Nie mógł być bardziej wdzięczny. Dlaczego więc czuje smutek?
  — Widzisz, niby wychowywałem się wśród ogromu dzieciaków, może nie genetycznego rodzeństwa, ale wciąż, i do ponaddźwiękowej prędkości mi daleko. Zresztą, nie ukrywajmy, jestem dość flegmatyczny. Za dużo myślę, by rozpraszać się ciałem — To powiedziawszy, jakby dla potwierdzenia własnych słów, powolnym ruchem stuka poręczem kartek o jeden ze szkolnych blatów. Milknie a w milczeniu przełyka ślinę, przestępuje z nogi na nogę, choć chciwymi myślami podłapuje każde z wypowiadanych słów. Jest przecież jak ten łowca, który szponami nie dłońmi sięga każdego zdania. Rozdrapuje ich łupiny, dobiera się do sedna, do soczystej semantyki i jeszcze przyjemniejszej etymologii. Mieli dosłyszalne niczym najwytworniejsze dania, które – w zależności od człowieka – złożone z pociągającej rytmiki tudzież okropnie porwane. Nieważne. Nieważnym jest, jak bardzo ktoś nie szanuje języka, ale to,  czemu tenże brak szacunku ma służyć.
  Myśli, że Seiga szanuje słowa. Słowa i to, co za nimi ukryte. Kiwa więc głową. Przypieczętowuje niepisaną między nimi umowę na podłapywanie tamtego myśli i rozciąganie ich dalej. Z drugiej strony, czy nie na tym polega zadanie wykładowcy? Profesora? Osoby niby to światłej, zdolnej do przedłużenia jednego zdania w milion innych. Ponownie parsknąłby, ale myślami jest za daleko, by ciało już tutaj, w trakcie trwania rozmowy, zareagowało. Koniuszek języka zwilża więc tylko dolną wargę a mężczyzna, opuściwszy głowę, powraca wzrokiem do rozmówcy. Do chłopca, który nad słowem “romantyczność” zawiesza się jak zagubione szczenię. Też taki był. W mrukliwych szeptach ukrywał to, co jakkolwiek powiązane było z emocjonalnością. A wtedy, gdy już całą emocjonalność przeżył — tak, z tobą Taini — wpisał każde z uczuć w opisywalną definicję. W ten sposób nic mu nie uciekało, niczego się nie bał a każdą z buchających znikąd namiętności potrafił wyjaśnić, skategoryzować i oswoić. Tak było lepiej, łatwiej i szybciej.
  Obserwuje więc Seigę. Delikatne chłopca zawieszenie w próżni, do której nie ma przecież dostępu. A mimo to, mimo ciekawości wżerającej się w szpik wespół z szalejącą po ciele chorobą, nie pyta. Pozwala jego myślom odpłynąć poza ciało, bo sam tak przecież czyni. Często i nieznośnie, ale dla własnego bezpieczeństwa. Izolacja poza głową, poza namacalnym człowiekiem jako takim, gdzie myśl pozostawiona sama sobie i być może emocji, która niepostrzeżenie wraz z iskrą refleksji, przedarła się wyżej, ku superego. I widzi jak oczy chłopca tracą na wyrazistości jak wtedy, gdy cofasz się wspomnieniem dalej, ku przeszłości. Źrenice zdają się rozlewać a on w nich tonie, bo nie ma nic przyjemniejszego jak zakrztusić się czyjąś pamięcią. Gdzie uciekasz, Seiga? Po chwili jednak chłopiec wraca a wraz z powrotem zespala siebie i Sally. Jarema nie jest w stanie powstrzymać pędzącej jak koń w galopie ciekawości, która pcha ciało do przodu.
  Staje więc przed nim, bliżej, z dłonią tykającą srebrnych oprawek okularów, uniża nos ku wyrytemu na ciele kodowi. Wygasła czasem czerń tatuażu jątrzy spomiędzy kafelek tajemnicę Sally i samego chłopca, a może jednego i drugiego jednocześnie. Łapie się tej myśli tak, jak i wstrzemięźliwości, by opuszką jak grafitem ołówka nie zarysować granic QR. Quick Response. Uśmiecha się ku znacznikowi, jakby uśmiechał się ku realnej osobie. Pod tuszem niezauważalnie dla oka pulsuje aorta, ale on przecież czuje ją jak swoją własną. Fascynujące. Nie, nie technologia sama w sobie, bo ta ściągnięta jest ku rzeczywistości z lat wstecznych, ale zespolenie. Żyjącego z żyjącym inaczej. Jak w jego mieszkaniu, w którym pulchne łodygi kwiatów przekształcają się w zębatki i na odwrót. Kąciki ust w spięciu unoszą się ku policzkom, rozrysowują pod zmęczonymi oczyma iskrę uznania, ale i zazdrosnego pożądania. Bo gdzieś na ciele chłopca pojawia się zaczątek człowieka-maszyny, lepszej odnogi ludzkości. Absurdalne? Być może, ale wciąż piękne, literackie, wzniosłe. Czy jest już jednym z szaleńców, którzy rozpisują manifesty o wyższości maszyn nad człowiekiem?
  — W 1900 roku w Paryżu odbyła się Powszechna Wystawa Światowa, gdzie prezentowano osiągnięcia nauki i jej zastosowań w przemyśle. Dzieła sztuki miały być tamże syntezą materii i ducha czasów. O nadchodzącym natomiast wieku, XX-ym, mówi się “wiek-świadek”. Obserwował i rewolucje przemysłowe, i terror wojen światowych. Wszystko to wielkie, niepowstrzymane, zmieniające świat do tego stopnia, że dzisiaj nie jesteśmy w stanie żyć bez wspominania tamtych wydarzeniach. — Uniesiona nie wiedzieć kiedy dłoń zatrzymuje się w połowie drogi do jednego z modułów kodu, po czym opada wraz z naprostowaniem zgiętej ku chłopcu sylwetki. — Czasami mam wrażenie, obserwując szczególnie wasze pokolenie, że jestem albo tym odbiorcom wystawy z 1900 roku, albo jednym z pospólstwa w XX wieku. Świadkiem zmian, których konsekwencji nie sposób przewidzieć. — Wzdycha. — Nie będzie mnie w komisji. Dasz znać, jak poszło?
  Odwrócone ku profesorskiej ławie plecy odbierają nastała ciszę jak milion szpil lądujących pod ciałem. Nie agresywnie naruszających skórę, ale delikatnie tylko podszczypujących nerwy. Na białka spadają zmęczone powieki a Jarema w gęstym zmieszaniu odwraca się ku chłopcu. Towarzysząc jego zmieszaniu, wsuwa zebrane papiery do podręcznej torby, raz co raz zerkając ku studentowi. Zrobił coś nie tak? Dłoń okalana wizerunkiem smoka przeczesuje krótko ścięte, niemalże białe włosy. (Kontrastują one z ciemniejszą niż u przeciętnego Japończyka karnacją).
  W przeczuciu Enatsu oddziela się Seiga od siebie samego, od słów — tych przecież na wskroś dotykających każdego — i wpada dłońmi we wnętrza plecaka. Cisza zapiera się na jego rozchylonych wargach a Jaremie nie sposób spuścić z niego wzroku. Nie wie, co targa trzewiami chłopca, ale podskórnie, jakby to u niego wykwitła zbyt rozłożysta roślina zdenerwowania, czuje gnieżdżącego się tamże gada przestrachu. Wykładowca marszczy brwi i pozwala studentowi samemu przełknąć jad niewygody. Czymkolwiek by ten nie był. Zmiana tematu. Może to pomoże.
  Nie lubię ufać innym, ale wiem, że czasami warto przetkać  „nie” w „spróbuję”.
  Piękna sprawa z teatrem, kiedy na jego deskach nie tylko kładą się wersy cytowanej sztuki, ale w życie wprawiają je ruchy aktorów. Tak jak teraz. Spomiędzy ust Seigi ucieka jedna z tajemnic a choć przykryta woalem niedopowiedzeń, to wciąż będąca niespodzianką. Przytakuje mu, bo nie sposób zaprzeczyć czyjejś prawdzie. Owszem, może się z nią nie zgadzać, ale przecież tejże nie wymaże. Kiwa głową. Delikatnie, wstrzemięźliwie, jakby pod gestami chował najważniejszy ich core – myśl. Pozostawiony telefon brzęczy na stole. Mężczyzna przejeżdża językiem po górnej linii zębów, w spiętych mięśniach płynie widoczne zastanowienie a on w tym wszystkim utrzymuje z Yakushimaru nieporuszony niczym kontakt wzrokowy. Połączenie urywa się po dwóch sygnałach. Mijają sekundy, by komórka na nowo ożywiła się a Enatsu wraz z nią gwałtowniej wybił sylwetkę z zastania. Chwyta mechanizm, by westchnąć znudzoną codziennością.
  — Pogrzeb za trzy dni. Myślę, że powinieneś przyjść. — Spogląda na niego z komentarzem świadomie kończącym chłopięcą wypowiedź. — Dla życia albo nieżycia i jakieś sprawiedliwości, gdzie ta z gruntu przecież nie istnieje.
  Szelest kluczy rzęzi w dłoniach.
  — Adres wyślę później. A teraz sio, mam trochę spraw do załatwienia.

Jarema Enatsu

Munehira Aoi and Yakushimaru Seiga szaleją za tym postem.

Yakushimaru Seiga

05.05.23 11:09
Tam, gdzie dla jednych łagodne i niewinne uniesienia nastoletnich lat jawią się słodkim westchnieniem, tam dla innych pozostaje jedynie bezdźwięczność i gęsty cień. Buczenie, a raz pisk w uszach. Tkają się zbyt wysoką lub zbyt niską częstotliwością dźwięków, które wgryzają się w duszę tą i tak siedzącą już na ramieniu, na moment tylko ułomny, w śmiechu zbyt gwałtownym, aby nazwać go radosnym, lub w ciągłości wyrzutu liżącego język w syku. Tak było "przed tym", tak było i "po tym". Umysł nie trzyma się już tych pozornie dobrych chwil, bo ma ich niepełną garść. Jakby cała rodzina chłopca dostała wydzielony od górnie przydział szczęścia i musiała rozdzielić go między wszystkich, tych, którzy już żyli i tych, którzy mieli dopiero się narodzić. Nigdy równo, nigdy zgodnie z prawem jakiejkolwiek, choćby udawanej miłości. Z czasem, Ci kolejni, jakby spijając z mlekiem matki przesłankę, że nie ma sensu dopychać się i walczyć o okruchy radości, bo walka ta, od dnia ich pierwszego oddechu skazana jest na fiasko; trwali po prostu, mniej polegając jeszcze na innych, niźli poprzednicy, którzy łudzili się, że coś mogą. Że zmienią. Że poradzą sobie i w tym radzeniu znajdą miejsce na radzenie też i innym. I szukasz w tym wszystkim czasu dla siebie i dla zrozumienia czym może być miłość, jeżeli tej rodzicielskiej nie rozpoznasz, nawet jeżeli dostaniesz nią w twarz. Więc zakrzywia się obraz, wyciągasz go z książek, te ostre odłamki luster rozbitych przez innych; tafli odbijających nie Twoje uczucia i kształtujące się rozumowanie rzeczywistości, a już uformowane rozgoryczenie lub zbyt wyniosłe, przerysowane tęsknoty i namiętności. Bo nie sięgasz po nic, co dla młodego umysłu jest  "odpowiednie", ciekawość jest zbyt duża, a czujne oko, jakie powinno Cię chronić, wcale nie jest tak uważne. Zbyt rozbiegane. Bo wszyscy są w ruchu, bo dzieci jest zbyt wiele, zbyt wiele problemów do upilnowania, za dużo obciążenia. Wszystkiego. Zbyt. Wiele. Więc kiedy Seiga cofa się do wspomnień, tych, które nie rozmazują się i nie urywają nagle, nie wie sam, czy inaczej pokierowałby swoim zachowaniem. Kochał szczerze. Choć nie chłopca, a imaginację o nim. Hiyori. Pamięta przecież jego imię. Jego oczy. Uśmiech też pamięta. Niestety. Idealizacja. Parszywa, ale przez moment dająca w swojej paranoi dziwne ukojenie.
   Łapie się Seiga na tym, że kiedy śmiech szura przez eter, źrenica zawiesza się nieco dłużej na twarzy mężczyzny. Stara się zapamiętać, co wywołało ten śmiech, na co jest reakcją, czy on ma w nim bezpośrednio udział. Niepewność, niczym trzask łamanej gałęzi, jak zbyt gorąca herbata przenikająca przez krtań, znów kreśli koła w umyśle. Chciałby to uczucie nazwać inaczej, ale nie potrafi. Brakuje mu słów, którymi może je nazwać. Zaraża się jednak łagodnością, która w zdumieniu nieznacznym chowa się w kąciku ust, tym zaraz pod szramą, po stronie, którą gdyby mógł, całkowicie ukryłby przed światem. I przed nim. Przede wszystkim przed Nim.
   Zapiera się nieznacznie na posłyszanych słowach, próbując rozgryźć je w ruchu trybików, które płynnie przeskakują, klikają we wzmożonym skupieniu. Jeżeli nie rodzeństwo, to kto? Kuzynostwo? Znajomi? Czy może powinien sięgnąć skojarzeniami ku ciemności, którą zna, nie bezpośrednio, ale jednak zna. Oczy zawsze zbyt szeroko miał otwarte tak jak i słuch zbyt wyostrzony, bo czekający na choćby szmer zagrożenia. Jak talerz anteny zgarniający na miękki grunt umysłu wszystkie informacje — bez przesiewania ich, bez kategoryzowania. Byleby wchłonąć. Byleby je sobie przywłaszczyć i wykorzystać później. Powietrze wypełnia na chwilę policzek, które zaraz to wydmuchuje cicho i powoli, dozuje samemu sobie zgłoski, dostęp do nich blokując nieznacznie, aby te „o dwa słowa za dużo" nie prześlizgnęły się między nim a Profesorem. Jeszcze nie teraz. Nie dzisiaj, kiedy stało się coś, co nigdy miało nie mieć miejsca.  — Teraz tak, ale... kiedyś Profesor był w moim wieku, a nawet i młodszy, więc mimo wszystko, śmiem przynajmniej sądzić, że właśnie „kiedyś" nie było aż tak źle. To znaczy, nie żeby to było coś złego — krótka pauza na przemyślenie rozciągająca się na czole w błysku skupienia i ściągnięciu brwi  — ... chociaż mówię tak, jak ja bym był najżywszym człowiekiem na świecie. Bardziej to kwestia fight or flight. W moim przypadku zawsze flight. Żeby lepiej to brzmiało, wolę mówić o niesamowitych zdolnościach przetrwania nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach  — wieńczy zawiłą wypowiedź uśmiechem niewygodnym, kopiącym z rozmachem w pewność siebie, która, chociaż zbudowana sztucznie, ciągle istniała na dnie źrenic chłopca, w schrypłym głosie i zazwyczaj napiętej postawie. A jednak potrafiła wyparować, od tak, kiedy opuszczał gardę, bo atmosfera rozrzedzała się, przecież tego chciał; na co najwyraźniej nie był przygotowany. Miękł, a nie taki był plan.
   Sentyment trzyma Seigę przy rozwiązaniach zgoła zdawać by się mogło prostych i jałowych, ale najbardziej efektywnych. Tak, aby po przeskoczeniu pierwszej bariery móc pędzić dalej i w kolejnych ruchach wgnieść się w sedno, to jawiące się nowością, ciekawsze, bardziej zawiłe i popychające umysł do szarży. Dalszej pogoni ku udoskonaleniu siebie samego na każdym możliwym poziomie. Kryje jednak pod każdym ze swoich czynów symbolikę, leżącą płasko na sercu, które nie jest już tylko jego, ale również i Sally. Dualizm całkowity. Gdyby ją utracił, gdyby coś poszło nie tak... Ale bez tego skrawka skóry, który ktoś musiałby wykroić z jego ciała, byli bezpieczni. Zatrzymuje na moment oddech, kiedy wzrok mężczyzny opada na szyję, kiedy jego bliskość kreśli się prawdziwą bliskością, bo skupienie Jaremy i jego spojrzenie należy teraz wyłącznie do chłopca. Zęby nieznacznie sięgają po dolną wargę, na moment zakleszczając ją w delikatnym uścisku pod białym szkliwem, aby i wstrzymany oddech, nadal pozostał na swoim miejscu, na dnie płuc. Spojrzenie mruży się, zapierając czarne paciorki źrenic w głębi jasnego wejrzenia mężczyzny, próbując wyłapać z niego każdy błysk, każdą miękkość, ale i twardość, która tylko mogła skrystalizować się w chłodnej barwie tęczówek. Seiga tak usilnie pragnie odgryźć wrażenie, które już się do niego lepi, że to jak jest teraz oceniany, bardziej przypomina opiniowanie lekarza zainteresowanego nowym przypadkiem, niż próbę dojrzenia w nim kogoś, kim jest, kim może być, kim chce być... Ucisk pod splotem słonecznym wypuszcza niemrawy oddech, a język zbiera ukąszenie z wargi. Spokojnie. Bo znów traci stały grunt, znów unosi się zbyt mocno w stanie nieważkości wywołanej kaskadą myśli. Zaczepia się o kolejne słowa prędko, jakby tylko w nich teraz mógł odnaleźć delikatne linki ciągnące ciało znów do pionu. 
  Czy gdyby teraz dotknął skóry, czy gdyby ta uniesiona dłoń opadła opuszką na wbitym pod skórę tusz, na zarys gładkiej żyły, która nie wiadomo gdzie zaczyna swój bieg i gdzie go kończy, ciągnąc wicie przez cały organizm chłopca... Czy wzrok, ta dzielona na pół tęczówka, zdałaby się mniej zamglona? Uciec, bo szkaradztwo własnych czynów z przeszłości wybrzuszyło się na stałe, świadcząc o słabości, jaka wypominana mu była zbyt często, aby przestał ignorować własne ciało, w ten słodki sposób nie przywiązując znaczenia do wyglądu. Chciał wierzyć, że to, co robił ze sobą dalej i jak traktował płótno, na którym pracował, związane jest jedynie z estetyką, która mu odpowiadała, a nie z próbą ukrycia się, zamaskowania defektów, odciągnięcia od nich uwagi. Gubił się w tym jeszcze sam i każdorazowo, kiedy spoglądał na dłonie pokryte czarnymi liniami, wężowym pyskiem, mechaniką robotycznej konstrukcji... wmawiał sobie, że to jego i dla niego, a nie innych, którzy musieli spoglądać w jego stronę. Odkasłuje wpierw z cicha, nim odpowie na osiadające w powietrzu wykładowej sali pytanie: — Tak, zdam Profesorowi relacje — a po nim cisza muskająca jeszcze wspomnienie chropowatości głosu, szelestu układającego się na ramionach płaszcza, stukotu łańcucha przy kluczach, które spoczywają ciężko w głębokiej kieszeni. I tak jak gotów był się teraz odwrócić i wyjść, między paliczkami przekłada chłód stali, krągłe oczka nagrzewające się prędko pod naporem skóry chłopca; podtrzymuje wzrok mężczyzny, nieznacznie jeno ściągając brwi. Wie, że ma zaczekać. Czuje to w kościach. Jakby jeszcze coś miało paść, coś miało zaistnieć. Weźmie to, zagarnie — czymkolwiek by nie było.
  Kącik ust drga nieznacznie, ale przeciera go gładko, nieco pośpiesznie, chociaż siląc się na powolność, kciukiem. Wepchnąć reakcję znów w głąb pyska. Westchnienie natomiast jest już wyczuwalne, a co ważniejsze — słyszalne wyraźnie, kiedy w zastanowieniu i druga dłoń ląduje w kieszeni, a ciało prostuje się, wypręża wręcz ze wzrokiem wbitym w sufit. Dwa kroki w tył, zamaszyste, nim z płaszcza wyjmie słuchawki, białe pchełki, sadowiąc je w oprawie bladych małżowin.  — O dziwo, Profesorze, sprawiedliwość istnieje. Ale to już... innym razem — z każdym schodkiem, jaki pokonuje ciało chłopca, głos unosi się o kolejny decybel, głośniej, aby dźwięk swobodnie mógł wędrować w dół sali, do miejsca, od którego się oddala z narastającą i ulgą i żałością w mięśniach.  — Tylko proszę o mnie nie zapomnieć i wysłać, przyjdę — broda zwraca się przez ramię, gdy dłoń już spoczywa w rozczapierzeniu palców na drzwiach. Krótkie pchnięcie wrót, tak jak i krótki uśmiech, rozmywają się już teraz tylko we wspomnieniu.



Koniec wątku.



Paracosm [Seiga x Jarema] OwkcE97
Yakushimaru Seiga

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku