What you think I should do? [Ajzel x Seiga]
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Chaisiri Ajzel

18.03.23 1:27


13 września 2036


Na horyzoncie rozciąga się ruda poświata, gdy od kłębów chmur poczynają odbijać się latarnie rozświetlające cichnące już ulice. Z ust ucieka para, bo noce coraz to zimniejsze, mieszają się z papierosowym dymem i śmiechem, który wtapia się w ciemność i niknie na poziomie niższego piętra. Tam, gdzie z balkonu starsza pani wymachiwała na nich pomarszczoną piąstką, a Ci śmiali się jeszcze głośniej. W głos, łapali się za obolałe brzuchy, gdy mięśnie się spinały i resztki alkoholu podchodziły aż do przełyku. Nie przeszkadzało im to. Uroki młodzieńczych zabaw.
Uroki wódki wypalającej gardło, do stopnia, w którym oczy zachodzą łzami; to zwyczaj studenta z Europy, by pić ją bez niczego więcej, czystą. Nietaktem byłoby odmówić, gdy chciał się z grupą dzielić swoją kulturą. Zapominał jednak, że koledzy jego, rodowici Japończycy, tolerancję na alkohol mieli zgoła inną. Buzie ich wykwitły dorodną czerwienią, a część z nich, tych mniej zaprawionych w bojach, poczęła oblegać kanapy.
I tak skakał między nimi, między kolejnym shotem, a zaleganiem pośród ludzi, między rozmowami na tematy nieopisywalnie  czcze, a śmiechem, którego nie sposób było w sobie powstrzymać. Każdy z kroków wykonany w rytm dudniącej w pomieszczeniu muzyki. A pomieszczenie to, niewielkie i duszne, dawno nie widziało i długo jeszcze nie zobaczy takiego ogromu studenckiego życia. Głupich decyzji, urywanych pocałunków poupychanych w ciemne kąty, gdzie nie sięgały znalezione na śmietniku LEDowe światła. Mieniły się co rusz między fioletem a czerwienią, oświetlały lśniące od potu twarze. Wybiła trzecia trzydzieści.
Plecy jego opadły na szorstką ścianę tam, gdzie chłód otrzeźwiał, a kolejny papieros przydymić umysł, gdy nikotyna to z płuc, to do krwi, na końcu do mózgu płynęła leniwą ścieżką. Powieki ledwo uniesione ponad spojrzenie zaburzały widok z balkonu, na to, co pod nim; mężczyznę, który kurwi, nie mogąc odpalić samochodu. Jego zapłakaną dziewczynę i starszego pana z psem, który bacznie obserwuje dwójkę. Przypatruje się im dłuższy moment, zanim nie krzyknie, żeby się od niej odpierdolił. Po tym wnika w głąb balkonu, plecami znów przy ścianie, nos chowa w niewielkiej szklance. Nie pamięta już jej zawartości, ale wie, że płyn niewygodnie zaczepia o gardło. I stoi tak dłuższy moment, w bezruchu, bo i kątem oka dostrzega coś jeszcze. Kogoś jeszcze.
Seeeiigaa — głowa jego przechyla się nienaturalnie w bok, kolana uginają od alkoholowego ciężaru, gdy podchodzi o krok, później o drugi, bliżej, ale nie za blisko. Jeszcze nie — Ty piękny człowieku. Wylazłeś w końcu do ludzi? — na usta wstępuje uśmiech; może trochę kipiący, może i nie. Trudno odczytać z jego twarzy cokolwiek więcej, aniżeli pijany sznyt. Rude kosmyki zruszone są niebezpiecznie, gdy krok, niepewny, potyka się nieznacznie i ląduje zdecydowanie w odległości zbyt niewielkiej, by tę uznać za przyzwoitą — Myślałem już, że nas nie zaszczycisz swoją obecnością — dłonie jego oprzeć się chcą na klatce piersiowej wyższego chłopca, ale powstrzymują się. Zachwiewa się na moment jego postura, gdy oczy, choć nieznacznie nieobecne, tak wpatrzone są w jego twarz. Lustrują dwukolorowe tęczówki, skaczą od nich niżej, tam, gdzie wzrok osiada bardziej komfortowo; na usta.
Wypływały z nich zwykle słowa, które nietaktem byłoby powtórzyć, obelgi z kategorii tych najgorszych i raniących najdogłębniej to, czego Ajzel szczerze nienawidził. Może i dlatego, przez zaledwie kilka sekund, wpatrywał się w nie tak uparcie, może i z obawy o to, że na nowo odezwą się, a kącikiem ust spłynie nazbierany pod językiem jad. A może nie.
Jaśnie książę. Zawsze musi przyjść spóźniony.

@Yakushimaru Seiga


What you think I should do? [Ajzel x Seiga]  Hb8ReEJ
Chaisiri Ajzel

Ejiri Carei and Yakushimaru Seiga szaleją za tym postem.

Yakushimaru Seiga

18.03.23 5:13
Baby, come here.
I get so lonely at night.



    Noc mamrocze. Nie tylko w pijackich głosach, ale samą sobą. Zawsze ma to głupie wrażenie, że kiedy ta ścieli się gęsto, próbuje wsunąć mu się przez kąciki oczu, nos i usta wprost w głąb żołądka. Uwięznąć tam i zamieszkać. Zagarnąć go sobie. Tak, jakby już tego nie zrobiła. Dzisiaj jednak ciało umyka spokojniej; bez tej obawy, że daje się pochłonąć czemuś paskudnemu. Jest lżejszy, choć nie powinien, bo dwa wypite na szybko piwa ściągają już mocniej ku ziemi. Ale to tylko głupie wrażenie, bo trzeźwość umysłu jeszcze nie jest tak zachwiana. Nie, kiedy wpada do pubu, aby zostać przywitanym pierwszym shotem, który w chwilę zmienia się w szklaneczkę sake i kolejne piwo. Później jest już tylko podmuch powietrza, który bezwstydnie zapiera się na torsie, bowiem skórzana kurtka nie jest zapięta. Jemu jest ciepło; tak przyjemnie ciepło.
    W kieszeni wibruje telefon nerwowym powiadomieniem; zasadniczo nie musi, Seiga pamięta, ale odwleka moment pojawienia się na domówce — chociaż chce tam być jak najszybciej, to na trzeźwo nie ma na to odwagi. Bo jest tam on, a w nim zamyka się dużo więcej ciepła niż to, które osiadło karmazynem na policzkach i które gromadzi się pod koszulką, na linii bladej skóry. Obawia się, że to znowu to urojone, to zbyt pochopne uczucie, ale nie potrafi się temu oprzeć, bo stęskniony jest za ludzką bliskością... Nie. Nie za ludzką. Tęskni za czymś, czego jeszcze nie miał. Tęskni i ciągnie go do wrażenia, które zamieszkuje od kilkunastu tygodni na języku oddechem falującym, budzącym w żołądku chmarę motyli. To zawsze tak cholernie dziwne uczucie, które przemienia w jadowity syk, tka umyślnie, aby samego siebie bronić, te wszystkie kolczaste zgłoski, paskudne oszczerstwa i bluzgi. Każde kolejne słowo, jako każdy kolejny kolec, który dopina do kolczatki. Nie wie już sam, czy ów obroża przylega do jego szyi i dusi, czy oplata się na szyi Ajzela.
    Yakushimaru nie musi się nawet z nikim witać, kiedy pierwszy krok przekracza próg i ląduje między LEDową poświatą. Wszyscy są już porobieni, a ta jasność, tak zajebiście tandetna, że nie może bardziej już pasować do studenckiego życia. Skupia jednak spojrzenie, bo wszystkie twarze, chociaż już najebane, stają się bardziej zmysłowe. Niektóre łagodnieją, aby inne nabrały głębszej definicji w podkreślonych migotliwym neonem kościach policzkowych. Już, teraz kiedy odrzuca kurtkę na wieszak, lub lampę, lub kogoś pijanego, spojrzeniem ginie w ciałach, które zapominają, ile kroków są w stanie wykonać, zanim runą w przestrzeń, jak w próżnię, jakby ściągała ich już nie sama grawitacja, a czarna dziura.
    Napięcie się buduje, bo ani stal, ani zieleń nie osadza się na znajomej rudości, które powinna niczym ognik przesuwać się między ramionami, tląc się, błyszczeć w swojej niepohamowanej energii. Zęby zaczepiają się o dolną wargę, opierając ich linię na miękkości w zagryzieniu; chciał sobie pomóc w przełknięciu poczucia rezygnacji, bo powinien się teraz wycofać. Dwa kroki dalej i go pochłoną, a wtedy skończy się kolejnym wlanym w organizm procentem i kolejny dzień przywita zaćmiony, niczym ćma zbyt długo uderzająca o rozgrzaną żarówkę.
    Co ma jednak zrobić, kiedy czuje, że uścisk znajomej dłoni opada na ramię i zamyka w jego dłoni szklankę z czymś, co nieważne czy jest pędzone legalnie, czy w akademickim pokoju, może kupione na stacji benzynowej godzinę temu, albo w sklepie na rogu za o wiele za wysoką cenę; chłód szkła sprawia, że średnio go to obchodzi. Już coraz mniej go obchodzi... wszystko. Język smakuje goryczy, która pali przełyk, owijając się najpierw przez metal w ustach, jakby chciała go wyżreć i przepalić. Niech żre i pali też myśli, jakie kołtunią się w głowie. Moment może dwa i zaczną się i one prostować w pijackim szumie.
     " Seeeiigaa" 
    Chłopiec zwraca wzrok w kierunku głosu, który zaatakował go z zaskoczenia, razem z taktem własnego szkła odkładanego na parapet, aby wyzwolić dłonie i odpalić papierosa, który teraz tli się powolutku, smażąc się tą samą pomarańczową smugą, która oplata skronie Ajzela. Dźwięk ulicy, która płynie pod balkonem, jedynie podbija pijacki zaśpiew, nadaje mu miękkości, bo chyba sam zaczyna znowu mięknąć, zlizując z ust posmak gorzoły.
    Jego chybotliwość jest urocza. Łapie się na tym, że za takiego go uważa. Za uroczego. Nawet nie przeszkadza mu ten uśmiech, którego nie potrafi odkodować, a który posyła mu Ajzel. Ma to gdzieś. Może mu nawet teraz powiedzieć, że jest skurwiałym gnojem, a i tak potraktuje to za komplement. Niech mówi, co chce i niech robi, co chce. Alkohol wszystko wybacza.
    Seiga nie przesuwa się nawet o milimetr, kiedy przedramiona tego drugiego balansują i próbują pomóc ciału trwać w pionie, jakby ta pozycja była dla niego teraz zbyt wymuszona i jakoś dziwnie obca.
     "Jaśnie książę. Zawsze musi przyjść spóźniony."
    Krótki śmiech, ochryple gardłowy, muśnięty szarością dymu ulatuje spomiędzy warg, kiedy obsydianowe źrenice nurkują w brąz tęczówek chłopca. Tęskniłem.
      — Na najlepsze rzeczy trzeba poczekać, Ajzel. Trochę cierpliwości. — Śledzi wędrówkę jego oczu, bo to w nie jest wpatrzony; w zamgleniu uświadamiając sobie, że te spłynęły na jego rozgrzane od wewnętrznego, podbijanego psia jego mać zbyt dużą ilością alkoholu, gorąca, usta. Działa więc instynktownie, bo czuje się zwiedzony, pociągnięty żądzą zabrania tego, przed czym się bronił, a czego pragnie w tej swojej emocjonalnej bezpańskości. Ale kiedy szumi mu już tak przyjemnie w głowie, nie zastanawia się nad konsekwencjami, bo ich nie rozumie, bo ich definicja rozpuściła się w roztworze, który skutecznie wlewa w siebie od kilku godzin.
      — Chodź tu, bo zaraz się wyjebiesz. — Smuży półszeptem, zapierając bok na balustradzie, lewym ramieniem sięgając ku Ajzelowi, dłoń płasko układając między jego łopatkami, na krótki moment wychylając się w jego stronę mocniej, składając zadymione słowa przy jego uchu.
     Przyciąga go ku sobie, ale nie przymusem; ten ma szanse na odwrót, na wycofanie się, na odtrącenie dłoni, która, nawet kiedy ten jest już milimetr od ciała Seigii, nadal trwa na swoim miejscu; ale jeszcze tylko przez moment, krótki moment wyliczony przymrużeniem powiek. Koniuszki nagich palców znaczą sobie ścieżkę przez kręgosłup, znajdując oparcie na ostatnim kręgu, ciepłem opuszek przesuwając się na kark, między rude pukle i ich miękkość. Tylko bada. Delikatnie, ale pewnie, jakby robił to od lat. Jakby od wieków dotykał tych zimnych od wrześniowego powietrza kosmyków, które przecież są tak szaleńczo gorące w swojej barwie, że powinny go parzyć.



What you think I should do? [Ajzel x Seiga]  OwkcE97
Yakushimaru Seiga

Chaisiri Ajzel ubóstwia ten post.

Chaisiri Ajzel

18.03.23 15:42
  Rude pukle, jak falami, spływają po karku, końcami swoimi załapując się o skraj kołnierza. Łaskoczą z każdym ruchem, gdy głowa bezwiednie kiwa się na boki, gdy i ciało, tak bardzo odłączone od zmysłów, chwieje się niebezpiecznie z każdą próbą zrobienia kroku. Szkło z resztką płynu migoczącą na dnie, przypomina sobie, że chyba whisky z colą, ląduje na parapecie, gdy nieuchronnie opiera się na chłopcu, choć tak uparcie wzbraniał się przed tym, żeby i z niego zrobić sobie oparcie. Nie wypada, tak myśli, by w stanie wskazującym na spożycie podpory swej upatrywać w kimś, kto bez skrupułów miesiącami, z pełną satysfakcją, w bladą skórę wbijał coraz to większe szpilki. Bał się chyba, że i dotyk jego wbiłby kolejne, wystające z ciała kolce jak róży, którą nieostrożnie ujmuje się w palce, a ta boleśnie przebija skórę.
  Lubił ten ból, przemknęła mu ta myśl przed oczyma już nie raz, bo choć z każdym razem ranił bardziej, tak nie sposób było mu odmówić, uciec, nie wdawać się w kolejne bezcelowe dyskusje w których zawsze, finalnie, brakowało mu odpowiedzi. Może i z każdą piął się wyżej, sięgał już coraz to wymyślniejszych obelg, ale te zawsze wypadały blado. Nie miał tej gadany, której by chciał, którą ćwiczył uparcie, bez efektów. Albo z na tyle niewielkimi, że trudno było je dostrzec. Ale walczył. Uparty, babcia zawsze tak mówiła.
  Dłoń na plecach, jak gad, zimnym swym brzuchem prześlizguje się między kręgami, wpływa na mięśnie i rozluźnia je, układa w spokojnym wzorze z każdym kolejnym dreszczem. Głowa jego ląduje na ramieniu chłopca, ramię gdzieś w pasie, by i więcej stabilności złapać w tej bezkrytycznie głupiej sytuacji. I z ust ucieka westchnięcie; niekontrolowane kompletnie, naturalne w tym, co objęło ciało i mocniej jeszcze przyćmiło umysł. Włosy opadają na czoło, gdy chyli kark, gdy i na nim osadzają się palce, wsunięte nieznacznie między ogniste kosmyki. Drga nieznacznie powieka, gdy spojrzenie niknie, jak i policzek wtulony w materiał, z nosem gdzieś majaczącym w okolicy szyi. Znaczy ją ciepłym oddechem, spokojnym przez tę krótką chwilę.
  — Ale się najebałem — słowa uciekają z ust bez większej myśli, a i zgodne są z prawdą. Trudno jednak stwierdzić, czy teraz są zaledwie jej wyrazem, czy czymś, czym tłumaczyć próbuje swoje zachowanie, a bo i to mu nie przystoi. Spojrzenie leniwym krokiem unosi się ponownie na chłopięcą twarz, osiada na bliźnie znaczącej policzek, choć nie skupia się na niej zbytnio. Mruga kilka razy, pozwalając, by policzki pokryły się gęstym cieniem rzęs, a usta, rozchylone nieznacznie, spierzchnięte od zimna, unoszą się w coś, co formuje finalnie uśmiech. A uśmiecha się, bo słyszy w tle muzykę, zwraca na nią uwagę nie tyle dlatego, że puszczona głośniej, a zna jej rytm. Słowa.
Prostuje się nieznacznie, choć torsem nadal jest blisko, na tyle, by mógł czuć bicie niespokojnego serca. Dłoń jego zgrabnie wsuwa się między palce, ujmującego schowanego między nimi papierosa, lecz zanim wyrzuci go za balkon, ostatni kłęb dymu wypełni płuca i resztki jego rozpłyną się przy grdyce. Tylko tam sięgał.
  — Chodź.
  Pet ląduje za balustradą, paliczki znów splecione, gdy ciągnie go za sobą do środka; widzieć może tylko jego plecy, ramiona poruszające się zgrabnie do rytmu, gdy niewielka postura przemyka przez warstwy duchoty, przez kolejne światła, pod wpływem których ognista czupryna nabiera nowych barw. Wpada raz, czy dwa, na kogoś, kto zachodzi mu drogę, nie przejmując się tym zbytnio. Zatrzymuje się tylko wtedy, na nowo przylega do Seigi, kręgosłup układa się względem torsu; znów są blisko. Na kilka sekund, zanim nie ruszy przed siebie, gdy słyszeć można śpiewany pod nosem tekst.
I'm addicted to you...

  Ciągnie do dalej, znów kolejne chwiejne kroki niesione rytmem, zanim biodra nie natrafią na kuchenny blat, lepki od rozlanej na nim wódki. Po jej butelkę też sięga, po dwa zawieruszone kieliszki.
  — Andrei mówił, że u niego tak się robi. Musisz się dokulturować, Seiga, jak się w innych krajach pije — mówiąc to, szkło zalewa gęstym alkoholem, pozwala, by resztki jego wypłynęły poza brzegi, by oblały palce, gdy jeden z nich podarował chłopcu. Rozgląda się po reszcie gości.
  — Andrei, jak to było? — pyta podniesionym głosem, spośród niższych głów wypatrując tej blond, wyżej osadzonej niż reszta — No to ziu? — mruży oczy, jakby i do tego miał lepiej słyszeć. Działa, bo kiwa głową, na nowo się uśmiechając.
  — No to ziu, Sei. Do dna — choć alkohol lodowaty, tak parzy przełyk, spływa po nim ciężko, aż nie osadzi się na dnie żołądka. Grzeje stamtąd, ciepłem, które trudno przyrównać do czegoś więcej, a to wzmaga się, gdy wzrok jego na nowo ląduje na twarzy chłopca.
...Don't you know that you're toxic?


What you think I should do? [Ajzel x Seiga]  Hb8ReEJ
Chaisiri Ajzel

Yakushimaru Seiga ubóstwia ten post.

Yakushimaru Seiga

26.03.23 0:12
    Brzdęk szklanki odbijającej się na cienkim metalu parapetu wdziera się w umysł w urywku chłodnej świadomości. Ma go tutaj, tuż obok, stykając się z jego ciałem, tak jak tego pragnął jeszcze chwilę temu. Nie tylko ten dźwięk, który urywa się w zawiesinie alkoholu i wygazowanego napoju; ale i w cieple ciała, które styka się z jego, choć ten przez chłodny powiew zdaje się tylko wstecznym wrażeniem. Ale Seiga czuje teraz coś jeszcze, to jak śliskie wrażenie zaczyna już tkać siatkę splugawienia na ścianach płuc, liżąc pęcherzykowatą tkankę. Jeden oddech. Kolejny. Ten, który sapliwą wilgocią i złudnym gorącem rozciąga się na jego własnej szyi i wędruje wrażeniem jakby sięgających przez skórę palców ku uchu, ku krzywiźnie jego małżowiny i bieli, która ciasno ją okala wraz z mnogością srebrzącą się w kolczykach, jakie ją rozszarpują. Sączy się słodko, w zapachu przetrawionego połowicznie alkoholu, który hula w organizmie chłopca, jednocząc się z jego krwią, siąknąc w rytm serca i z każdym jego uderzeniem wypuszczając falę pijackich endorfin. Ciężko określić, czy są one dobre, czy złe, bo czy cokolwiek ma jakiekolwiek znaczenie? Teraz kiedy młodość wyczuwa się lepkim nalotem na skórze, w swobodzie ruchów i buńczucznej pewności siebie. Nic nie jest złe ani dobre, dopóki sam Yakushimaru nie określi, że takim jest. Wie jednak, że każdy krok kreowany jest w jego głowie i dopiero pod jego stopą tworzy się życie, a zanim ona wyląduje na drewniany parkiet podłogi, wszędzie trwa pustka i ciemność. Jego tchnienie, jego życie budzi kolejne, sztuczne, wyimaginowane, ale zabawne i układające się pod ręką, oczekując pieszczoty. Dlatego to ciepło, które ofiarowuje mu w słowach „ale się najebałem” Ajzel, zdaje się lepszym i prawdziwszym. Obrzydliwie nijakimi i błahymi, a jednak... Słowami zasadniczymi, siąknącymi przez skórę, która już zdążyła stwardnieć pod naporem przeżyć, jakie odtrącał od siebie nieświadom, że w ogóle istnieją, że mają jakieś znaczenie i że pazurami przedzierają się przez kurtynę przeszłości, drąc boleśnie korę mózgu.
    Teraz jednak nie liczy się nic więcej tylko ten słodki chłopiec, który układa twarz nieco bezwładnie na materiale koszulki, która przylega do rozgrzewającego się na nowo ciała. A może do ciała, które ciągle było rozgrzane, ale na moment zapomniało, że takim jest. Bo trwa w pustce i zimnie zbyt długo. Jedynie w neonowych barwach, które wybijają się ponad klawisze klawiatury, między ciasno ustawionymi pikselami.
    Brąz tęczówki, jaka okala w wibracji i zarazem w zamgleniu okrąg czerni źrenicy, opadając na bliznę, ciągnie za sobą wężowe spojrzenie Seigii. Wie, gdzie te dwa krągłe ziarna pieprzu zawisają, nawet jeżeli nie widzą. Nienawidzi tego elementu siebie. Tego, jak i wielu innych, ale ta blizna jest jednym z długich, zardzewiałych już, grobowych gwoździ, które przed laty werżnęły się w sosnowe dechy, znacząc przyszłość Yakushimaru. Jedno szarpnięcie, nie jego zawinienie i twarz stała się szkaradztwem. Kpiną. Pośmiewiskiem. Poczuciem obrzydzenia. Więc i zęby zagryzają wewnętrzną stronę boleśnie, trzonowce zakleszczają się na miękkiej tkance, miażdżąc ją prawie do krwi. Nie uda mu się to. Jak wiele innych rzeczy, ale godzi się z tym, bo nadal czuje jego ciepło, a ten promyk, ognik, który nosi w sobie Ajzem, jest podparciem i spokojną ostoją. Pomimo pobudzenia, jakie odczuwa niesiony alkoholowym szumem. Podniecenia, bo jest młody i hormony uderzają do głowy o wiele za szybko. Wszystko dzieje się szybciej, niż powinno.
    Ten dym, krągły i pełen, bo nielokujący się w płucach Ajzela, wywołuje uśmiech. Nie potrafi się już w pełni zaciągnąć. Gardło zaciska alkoholowy szał, kilka kieliszków wychylonych zbyt szybko, zbyt łapczywie przyciągając szkło do ust. Sei to zna. Sei sam w tym trwa. Ale jeszcze trzyma się rozsądku, który drganiem mknie przez paliczki, jakie smugą swojego istnienia dotykał Ajzel. Ten słodki chłopiec, na którym spoczywa, czujne i tkliwe spojrzenie, tak różne od tego, którym zazwyczaj go obdarowywał, tak różne od tego, które rozdzielał między swoich znajomych, górnolotnie nazywanych przyjaciółmi. Bardziej manekiny na sklepowej witrynie, przewlekane w kolejne warstwy coraz to nowszych ubrań. Płytkie to i nijakie. Kiedy Ajzel taki nie jest. Nie może taki być. Nie. Nie może.
    Ciężko jest powstrzymać wolną dłoń przed zawędrowaniem na odkryty zarys talii. Ten chłód, który nosi w sobie skóra, opasa fakturę ciała chłopca, koniuszkami palców zakręcając na jego brzuch. Pragnie go. Ile razy jeszcze musi powtórzyć to sobie w głowie, aby zrozumieć, że nie jako obiekt fizycznego pożądania, ale emocjonalnego i uczuciowego zainteresowania, które dla niego zawsze jest potężne i monstrualne. Miażdżące. Chce go pokochać, jeżeli ma to jedynie trwać moment. Bo w głowie już puszczony jest scenariusz, zekranizowana powieść, jaką pisał przez ostatnie kilka miesięcy. Zatracił się, nie wiedząc, że lęk uderzy już za moment, że ten już czai się na ostro odciętej granicy świadomości.
    Andrei jest jednym z tych studentów, którzy przyjeżdżają znikąd i stają się kimś, aby po kilku miesiącach być wspomnieniem, a razem z mijającym rokiem akademickim wyparować w niebycie. Jego „kultura” też więc stanie się wspomnieniem; jutro jednak silnie odbije się w czaszce kacem. Będzie gryźć ją zębiskami, drąc przez białą kość kłami. Seiga tego nie wie — choć wie. Po każdym rzyganiu nad kiblem wmawia sobie, że to ostatni raz, bo torsje rwące wnętrzności są zbyt silne. Żołądek zbyt zaciśnięty przez resztę dnia. Młodość. Romantyzuje ją teraz, fetyszyzuje wręcz, żeby za kilka godzin przeklinać. Nie własną głupotę, a te nieuchwytne dla wielu wrażenie lekkości. To które teraz lepi się gęstą wódką do palców Ajzela, kiedy dźwięk tandetnej piosenki wsiąka zbyt przyjemnie w bębenki, brnąc głębiej i głębiej... jeszcze głębiej, razem ze skrzącymi się w świetle zamkniętym w niewielkim mieszkaniu nićmi płomiennych kosmyków, jakie chce przeczesywać między palcami, za jakie chce złapać i zbliżyć rumianą twarz ku własnej i spijać krople wódki ze zmrożonych warg.
    Przez cały ten czas nie odzywa się. Oszczędza głos, który szarpany jest w piekielnym mrowieniu gorzoły. Nie odrywa spojrzenia od szyi Ajzela, nawet wtedy, kiedy tamtego grdyka przesuwa się w łyku. Chce się w nią wgryźć. Tylko na moment. Chociaż na krótki moment.
    Dno kieliszka stuka w blat, razem ze skrzywieniem, jakie wpełza na twarz. Wie, że jeszcze dwa takie shoty i zaśnie. Nie sen jest mu teraz potrzebny, a On. Sen zawsze jest nieistotnym, mając znaczenie minimalne. Teraz jednak nawet ta minimalność zanika i zaciera się. Sen zdaje się, nigdy nie istniał i nigdy już nie zaistnieje. Nie, kiedy brąz spojrzenia tkwi w bladości twarzy, jaka pod oczami rumieni się nieco bardziej niż zazwyczaj — cholerny alkohol i cholerne zimno. Tak sobie tłumaczy, bo mu wygodniej. Bo chyba jeszcze nie chce się przyznać, że też emocje potrafią jeszcze spływać na twarz.
    W szybkim wypuszczeniu zastanego w przełyku powietrza chowa się resztka niepewności. Znika w rozgrzanym eterze poplamionym światłami, uciekając spomiędzy zaczerwienionych warg. Seiga ma te kilka sekund, aby zrobić krok, żeby podjąć decyzję, bo świadomość i racjonalność chwieją się jak kolos na glinianych nogach. Wie, że jeżeli nie wykorzysta tych poruszeń wskazówkami zegara, który gdzieś tam na pewno tyka w głębi któregoś z małych pokoi, zamarznie w bezruchu. Rzeźba — nie człowiek, skostniały przez własny lęk, jaki nie powinien mieć nawet cienkiej podstawy ku istnieniu. Na ustach wykwita więc uśmiech, przeciągły; jak kot który rozciąga się w łunie letniego słońca.
     — Zagramy w butelkę. — Rzuca nieco zdawkowo, łapiąc palcami pustą już, nadal lekko oszronioną szklaną szyjkę. Przepołowiona tęczówka smuży się jednak cały czas na rysach twarzy, łagodnych i delikatnych, chłopca, który stoi obok niego. Tak blisko... ciągle tak blisko, ale niewystarczająco. Mierzi go już to, dlatego postanawia się zabawić. Nieco i własnym kosztem, bo będzie musiał przecież czekać jeszcze dłużej — ale w tym oczekiwaniu jest pewna sadystyczna przyjemność, która jest mu teraz na równi potrzebna z oddechem Ajzela, który oparłby się na jego języku, gdyby tamten sam ku niemu teraz sięgnął.  —Tylko wyzwania. — Opada we frywolności, zadziorniej, bo z szarpiącą się chropowatością głosu, kiedy paliczki okręcają butelkę na kuchennym blacie, na kamieniu, o który z ginącym w dźwiękach muzyki brzdęku, ta cienką, aluminiową nakrętką, czerwonym punktorem, ma naznaczyć tego, który ma wykonać zadanie. Zgodnie z wolą tego drugiego. Cichą, słodką, wolą.
    I wydawać by się mogło w oczach Seigii, że czas nieco spowalnia, razem z kołyszącym się ruchem szkła. Kiedy czerwień unosi się i opada równie chwiejnie, jak ich znajomi i nieznajomi na prowizorycznym parkiecie na środku salonu. Był gotów przyjąć wyzwanie, jakiekolwiek by ono nie było, chociaż wierzył w swoje szczęście, że to jemu przyjdzie wymierzyć rozkoszny cios. Nie mylił się. Och, jak cudownie, że tak rzadko się myli.
    Biel kłów zabłysła, zanim język zwilżył wargi, a długi korpus wychylił się nieco bardziej ku przodowi, lewym przedramieniem sunąc przez blat, bliżej ku Ajzelowi, niszcząc ostatnie milimetry przyzwoitości. Bliżej, bo im bliżej, tym cieplej, im bliżej, tym wilgotniej i przyjemniej.  — Pocałuj mnie, Ajzel. — A obie tarcze tęczówek, niczym zlepek barw zamknięty w szklanych kulkach, zaparł się, wturlał wręcz w brąz spojrzenia chłopca, łagodniejąc i nabierając na przychylnej miękkości, jakby słowa, które teraz spływały już ze śliną przez krtań ku żołądkowi, bardziej były prośbą niż wyzwaniem w głupiej pijackiej zabawie.



What you think I should do? [Ajzel x Seiga]  OwkcE97
Yakushimaru Seiga

Yōzei-Genji Madhuvathi, Hime Hayami, Himura Akira and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.

Chaisiri Ajzel

26.03.23 4:00
  Wszystko układa się równomiernie, jak klatki na filmowej taśmie. Starej, przeżartej już dawno przez kły bezwzględnego czasu, wpuszczonej w sidła ledwo zipiącego rzutnika. Każda z nich przedzielona jest urywkiem ciemnym, gdy spojrzenie leniwie nakrywają powieki; nie widzi wszystkiego. Kontroluje ruchy, ale przysiąc by mógł, że patrzy na siebie z perspektywy trzeciej osoby, jak w grze, gdy steruje ciałem, jak lalkarz kukiełką pociąga za sznurki. Kukiełka ta jak laleczka voodoo, każdą szpilkę czuje jak wbitą we własną skórę. Przemyka tak między ludźmi, odzywa się, unosi dłonie, by dwa szkła z charakterystycznym dźwiękiem mogły się zderzyć. Alkohol szatkuje świadomość na miazgę, rozrywa ją na strzępy, zszywa na nowo, próbuje przynajmniej, by po chwili pazury wbić w połacie materiału i rozpruć raz jeszcze. Na tyle jest w tym konsekwentny, że Ajzel jest jeszcze w stanie zarejestrować co się dzieje. Niezbyt dokładnie, ale maluje się przed nim obraz, pędzlem chaotycznym, ale budującym to, czemu przyjrzeć próbują się ciemne oczy. Znów je przymyka, może robią to same, bo nie mają już siły utrzymać się otwarte, gdy biodra napierają na lepki blat, w nim szukając oparcia. Film sunie dalej, coraz to prędzej, kolejne sceny migają przed oczami jak widok zza okna pociągu, zlewają się w jedną barwną plamę, z kolorowym tłem, przecięte smugą atramentu. Z niej na nowo formuje się Seiga.
  Mówi coś do niego, nie wie co. Nie słyszy. Krew płynie rytmem dudniącej w tle muzyki, rytmizuje się z nią serce, basem rozchodząc się po mięśniach, z każdym kolejnym dreszczem budującym się na karku, gdy ten spływa po ramionach, coraz to niżej, w końcu aż na skostniałe z zimna dłonie. Zaciska palce, paznokcie wbijają się w bladą skórę, bo tak właśnie próbuje złapać się skraju tego, co nazwać może teraźniejszością. Nie da wciągnąć się tam, gdzie alkohol próbuje go porwać, nie w otchłanie własnych myśli i wytworów wyobraźni. I walczy coraz to zacieklej, gdy z ust próbują umknąć słowa, ale zanim, zawiążą się gdzieś na końcu języka.
  Ciągnie się to wszystko, jak z gumy. W tle śmiech boleśnie przebija myśli, ucina je znów jak wysuszone dawno kwiaty, oddech na nowo przyspiesza, gdy w spojrzeniu klaruje się odbicie twarzy. Tej przeszytej blizną, podobnej gadowi, którego drapieżne spojrzenie lustruje zagubioną pod rudą grzywką buzię, gdy spojrzenie jego, tak naiwne, że podobne spłoszonej myszy, patrzy nagle szerzej, jak ofiara zagoniona w kąt.
Wszystko staje. Zatrzymuje się film, choć jeszcze nie ucina. Tak jak i na kilka chwil staje serce i ucina się oddech, tak jak dźwięk nagle nie ma znaczenia i niknie zanim zdąży dobiec uszu.
  Pocałuj mnie, Ajzel.
  Wyciąga go to zdanie na powierzchnię, z głębin lepkiej wódki i alkoholu, który jeszcze się w żołądku nie zdążył przetrawić. Za włosy szarpie wyżej, aż płuca nie napełnią się powietrzem i w stanie będzie zarejestrować, że Seiga mówi do niego. Nie ma nikogo obok, nikogo, z kim mógłby go pomylić, innej gęstwiny płomiennych włosów, która w tłumie mogłaby  go przypominać. Zwraca się z imienia, choć ten przez chwilę sam nie jest pewien, czy należy do niego.
  A należy, bo wybrał je przecież sam. I z dumą przedstawiał się nim każdemu, byleby upewnić się, że nie pomylą go z nikim innym.
  I teraz, chyba, też tak było. Bo choć umysł nie dopuszczał tej myśli do siebie przez kilka boleśnie rozciągających się sekund, tak serce, gdy tylko zdołało wrócić do normalnego dla siebie rytmu, wyrwać się chciało ku chłopcu, miejsce swe znaleźć pod żebrami i tam już na zawsze pozostać.
  Wyciągnął więc dłonie ku tym jego, choć dzielił ich blat i jeszcze jakieś resztki przyzwoitości, tak te zniknęły z momentem, kiedy palce ich splotły się się ciasno, a spojrzenie jego trafiło w końcu na to jeszcze ciemniejsze. Stracił wtedy na chwilę pewność, która na kilka sekund wykiełkowała w sercu, powracając na nowo, gdy twarz odwrócił ku ciemnemu korytarzowi, w objęciach jego wyrastając w pełni. Zostali sami, choć między ludźmi, choć w mroku, tak twarze ich jeszcze łapały ostatki fioletowego światła, zakradającego po kościach policzkowych, aż nie odbiły się w źrenicach. Wbijało się nimi głębiej, rozchodziły słodyczą młodzieńczej głupoty po pod skórą, osadzały na końcu języka, po którym, przez rozchylone usta, płynął oddech.
  Chciałby spytać dlaczego. Dlaczego teraz, po miesiącach docinek i jadu przegryzającego gładkość skóry, wpijając się na stałe w kości, żłobiąc w nich bolesne ryciny, których ciało już nie zapomni. Co w dzisiaj było innego, co odcinało ich od stałości relacji naznaczonej już dawno, co sprawiło, że chciał to zaprzepaścić. Słowa grzęzną w gardle.
Z salonu znów dopływa muzyka. Ma wreszcie moment, by znów ją pochłonąć, by znów była dyrygentem rytmu, które obrać miało ciało.
Steal my blood and steal my heart
Whatever it takes to get you off

  Palce jednej z dłoni puszczają uścisk i suną wyżej, paliczki robią kroki po szyi, aż po skraj szczęki. Raz, dwa, trzy.
  Biegną na policzek, tam układają się gładko względem krzywizny twarzy, opuszki badają poszarpany skraj blizny. Znów nie daje jej uwagi, bo obecność przecięcia, które rozrywa twarz nie ma znaczenia. Jest po drodze, po prostu, bo sięga nimi za ucho, by tam je ułożyć. Przytrzymać, by nie uciekł, zanim nazbiera w sobie wystarczająco odwagi.
In my bones and in my soul
Always be in your control

  Staje na palcach, bo nie ma innego wyjścia. Unosi się ku niemu, nadal niepewnie, a ruchy jego ostrożne, jakoby w obawie, że jeśli zrobić coś zbyt gwałtownie, Seiga się wycofa. Kciuk przesuwa na dolną wargę, sunie po jej skraju, spierzchniętej i, wydaje mu się, spragnionej tego samego. Rozchyla ją pod delikatnym naciskiem, gdy  przysuwa się jeszcze bliżej, te kilka ostatnie centymetrów przemierzając z zamkniętymi oczami. I składa na ustach jego pocałunek, wpierw krótki i ciepły, choć czuć, z końcem języka smagającego wargi, że chce więcej.
  Tylko czy może?


What you think I should do? [Ajzel x Seiga]  Hb8ReEJ
Chaisiri Ajzel

Munehira Aoi, Seiwa-Genji Rainer and Kurō Satō szaleją za tym postem.

Yakushimaru Seiga

01.04.23 3:44
Razem z pierwszym muśnięciem skóry, tej, którą badają teraz opuszki Ajzela, na żołądku osadza się uczucie nieważkości. Skóra też zdaje się nie należeć do niego, tak jak wszystko, co go otacza, wszystko, co się z nim styka, wszystko, co na nim leży i przylega do ciała. Obce dłonie, po których suną równie odległe, oddzielone od istnienia chłopca paliczki, próbujące się spleść z tymi, na których rozłożone są w smugach czarnego tuszu tatuaże. Pierścienie, obręcze na kościstych witkach zimniejsze niż zazwyczaj, chociaż to ciało, to obce ciało, nagrzewa się pośpiesznie i w rozpędzie, więc powinno przeżreć się przez metal i zjednoczyć z nim. Czy to przez serce, które pomimo wolniejszych uderzeń silniej rozsadza tors? Nie ma to dla niego logicznego sensu, ale coraz mniej rzeczy go ma. Dlaczego mięsień, który zapada się w sobie i niszczeje, nagle nabiera kształtu i ożywa, jakby nigdy nie był zjadany plugawą chorobą? Jak gdyby gęsta ropa nie sączyła się aortami przez lata, zatruwając organizm. Ten obraz, utkany z czułości rozwleczonych między miesiącami; czułościami wyimaginowanymi, ale tkliwymi i tęsknymi, ma teraz przed sobą na własność i łasi się ku niemu w spolegliwości, nadal niepewnej, ale obecnej. Obłość czarnych źrenic dostrzega to zawieszenie się między pragnieniem a strachem, młodzieńczym lękiem przed zostaniem odrzuconym. Sam przegryza się przez wyuczony schemat, że jeżeli wykona ten pierwszy ruch, zganiony zostanie i zrugany jak pies. Są w tym razem, pomimo dzielącej ich przepaści, która zieje pustką i straszy swoim chłodem.
   Palce zakleszczają się nieco mocniej, owijając się na tych chłopięcych, pozwalając im przykryć gadzi łeb, który czerniejącą prezencją spoziera na nich w swoim martwym bycie. Chce mu dać poczucie, że jest i nigdzie nie ma zamiaru uciekać. Zostanie przy nim, jeżeli tego potrzebuje, jeżeli kolejne minuty malować się mają w rozedrganiu. Jego usta mogą nawet nigdy nie złączyć się z chłopięcymi — to nie jest istotne, bo istotne jest to, aby ten brąz lejący się w tęczówkach iskrzył się radością, którą on sam się napędzi i którą on sam się nakarmi, bo głodny jest uczucia szczęścia, które będzie przynależeć do kogoś innego. Które on może ofiarować komuś innemu. Komuś, kto ma dla niego znaczenie i komuś, kogo istnienie słodyczą układa się w kąciku ust, zmuszając wargi do uśmiechu.
   Dusił w sobie wszystko, co tylko mógł. Każde uczucie. Każde wrażenie. Najmniejszy element ciepła osadzającego się na sercu, kiedy myśl uciekała swobodnie i w nieprzymuszony sposób ku Ajzelowi. Czy to przez lęk, bo miłość zawsze oznacza ból, czy przez wspomnienie zaciskającej się na szyi pętli, która wyznacza linię jego własnej żałosności... Lęk, bo to on jest dominujący, zawsze spowalnia, zawsze przytrzymuje w miejscu. Kostnieje na wargach, zaciskając je i nie pozwalając słowom, płynąc swobodnie. A przecież tyle by chciał opowiedzieć chłopcu, tyle zgłosek wypluć razem z łzami, razem z gniewem, razem z fascynacją i pożądaniem. Milczy. Bo w ciszy jest wygoda dyktowana przez strach. Jest bezpieczniej w milczeniu. Tak jak między splecionymi palcami.
   Nie jest gotowy na dotyk, mimo że za nim tęskni. Nie sięga pamięcią momentu, w którym ktoś z tą lekkością, która osadza się na koniuszkach Ajzelowych palców, dotykał jego twarzy, bo ów moment nigdy nie istniał i nigdy nie miał miejsca. Poza czułością siostrzaną tylko jego własne palce brnęły przez ostre rysy, przez bliznę, która teraz wydaje się jedynie elementem, nie przeszkodą, nie szkaradztwem. Ciało przecina więc krótki dreszcz, który na początku umysł Seigi zrzuca na alkohol, bo na cóż by innego. Głupi jest, bo młody, bo pijany, bo rozgrzany światłem, chociaż te napina się jedynie na żarówkach i neonach, a nie na nim. Ale wydaje mu się, że znowu nagle wszystko czuje jako własne.
   I boi się tego. A strach budzi gniew, który jadem lał się na język i lizał istnienie Ajzela przez zbyt długi czas. Wyrzuciłby sobie to, zganił się sam, gdyby miał tylko trzeźwą tego świadomość. Bo Seiga jest jak zwierze; dzikie, nieprzyzwyczajone do ludzi, lękliwe, próbujące schronić się przed uniesioną dłonią. I jak dzikie zwierze kłapie szczękami w nadziei, że obnażone zęby odstraszą, że zapewnią spokój i bezpieczeństwo. Nie miłość, nie wsparcie, a pustkę, w której będzie mógł zalec i niknąć.
   Dlaczego o to poprosił? O pocałunek, który wydawać się może błahy. Ile pocałunków nieistotnych mknie przez salon, tka się między zbyt dużą ilością alkoholu, jaki grzęźnie w gęstej ślinie; między dłońmi które łapią od razu za ciało, wsuwają się pod koszulki i swetry, brnąc przez młode ciała. Dlaczego prosi o pocałunek, który ma być jedynie pocałunkiem i pieczęcią jego własnego rozchwiania, zawieszenia między miękkością wnętrza a skorupą, twardą niczym zielony malachit, który opina istnienie chłopca. Potwierdzenie. Że jeszcze czuje, że jeszcze zdolny jest do odczuwania, że jeszcze ten skrawek wszechświata, który jest w stosunku do niego łagodny, może dać mu miękkie uczucie, nie ość, która zawiesza się w gardle i dusi. Pragnie go. Inaczej niźliby tego chciał.
   Zanim usta chłopca zbliżą się ku wargom, te na opuszce kciuka, jaki sunie przez usta, składa pocałunek. Lekki niczym bryza nadciągająca znad oceanu i wplątująca się w płomień kosmyków włosów. Nie odrywa od niego spojrzenia, choć te nadal przymrużone, łagodne odnajduje spokój w pąsowych policzkach i długich rzęsach, które cieniem układają się na delikatnej skórze. 
   W cierpkości własnego uczucia jednoczy się z Ajzelem. Raz; bo pierwszy pocałunek zawsze jest niepewny, drży na dolnej wardze, kiedy dłoń sięga ku podbródkowi chłopca, aby go przytrzymać, aby nie pozwolić mu uciec. Oddech w krótkim westchnieniu muska już nie tylko jego wargi. Ciepłem mości się wyżej, pod linią oczu, rozgrzewając karminem policzki. Kolejny pocałunek jest pewniejszy, bo i ciało omija kuchenny blat, tę przepaść, zimną granitową granicę, która ich rozdziela. Pewniejszy jest, bo pijany, ale nie tylko alkoholem, ale i pragnieniem. Na ten krótki moment pozwala palcom rozpleść się, rozerwać splot, bo chce zagarnąć ciało chłopca bliżej własnemu, układając dłoń na jego plecach, wesprzeć go i samego siebie w nim zakotwiczyć, kiedy palce drugiej dłoni mknął przez kark, wplatają się między rdzawe pukle. - Nie przestawaj... - wykrada się w szepcie, kiedy usta znów zbliża do warg chłopca, na moment zębami hacząc o dolną wargę, bardziej, aby go wybudzić, aby przypomnieć mu, że to, co właśnie się dzieje, nie jest snem, nie jest jedynie pijackim majakiem. Napiera na niego nieznacznie, jego lędźwie dopasowując do twardej granicy blatu. Na moment, tylko na krótki moment, nim obie dłonie przemkną przez linię bioder, przez uda i w podrygu siły poderwą ciało i ułożą je na granicie. Chce być jak najbliżej, chce być przy nim, obok, pod i nad zarazem. Dlatego korpusem wsuwa się między chłopięce uda, przedramionami oplatając jego talię, unosząc wyżej podbródek i znów łapczywie sięgając jego ust, językiem sunąc przez podniebienie, kiedy gardło wyrzuca z siebie krótki pomruk zadowolenia. Jego ciepło, tak mamiące i słodkie. 


What you think I should do? [Ajzel x Seiga]  OwkcE97
Yakushimaru Seiga

Chaisiri Ajzel ubóstwia ten post.

Chaisiri Ajzel

02.04.23 22:16
 Kiedyś wydawało mu się, że miłość jest uczuciem, które buduje się latami. Jest czynem, słowem, zbiorowiskiem bodźców, które nakładają się, jedno na drugie, jak strony książki. Na jej kartach rozpisane jest to uczucie, wielostronicowy poemat. I w stronach jej ciemnym tuszem kreślone są znaki, układają w słowa, które opisać mają całą podróż. Słodkie początki, wszelkie niepewności, ulotne chwile, do których tęskni się latami, które są niepowtarzalne. Krótkie wspomnienia, tak zdawać by się mogły, niewiele znaczące; to, gdy w miękkie kosmyki wplecione zostają kwiaty, pośród cichych słów, które tylko okazjonalnie przerywają ciszę. Ta maluje się wiatrem, który przemyka przez korony liści, słońcem, które swoim ciepłem układa się na policzkach. Muskane są uśmiechem, opuszkami palców, bo gesty te prezentują więcej, niż kiedykolwiek mogłoby słowa. Tak ją sobie wyobrażał, miłość właśnie, w tak naiwny sposób, w ten tak poetycki, miłość, której każdy by chciał. On też jej chciał. Bez pytań, byleby przyszła do niego stała, zagnieździła się pod żebrami i tam rosła, wypełniając wszelkie szczeliny.
 Przyszła do niego, choć jeszcze tego nie wie. Nie jest skryta w płatkach kwiatów, nie pośród traw, gdy palce splecione wzdłuż ciał, gdy kciuk miękkim dreszczem znaczy skórę. Przyszła do niego młodzieńczą chucią, głupotą oblepioną gęstym alkoholem, muzyką, która swym dudnieniem penetrowała mięśnie. Decyzjami, które nie miały prawa mieć żadnego sensu, które zdawać by się mogło, porankiem skończą się żałowaniem. Skryła się w zabawie, w niewielkiej prośbie, trzech słowach, które omamiły umysł, którym nie potrafiłby odmówić. Którym odmówić nie chciał, gdy ciało przylgnęło do drugiego, dzieląc się swym ciepłem, by to urosło między nimi, czerwienią obejmując skórę. Z pozoru, niczym jest to podobne do tego, co wyobraźnię wypełniało wcześniej. A mimo to, esencja jest zachowana.
Bo i policzki ciemnowłosego chłopca muskają palce, tak czule i ostrożnie, pocałunek, choć chaotyczny, znaczy się czułością, którą nie sposób było mu opisać. Cisza jest tą, która charakterystyczna ciszy miasta, śmiechem obcych mu ludzi, muzyką, neonem wpełzającym między spojrzenia, gdy te krótkie i pełne młodzieńczej niepewności przecinają się spod przymkniętych powiek. Znalazł tę miłość, tylko jeszcze o tym nie wie. W tym, który bólem wplatał się w myśli od miesięcy, a nigdy nie potrafił go szczerze znienawidzić. Czuł, że gniew ten, nie ma w rudości pukli swojego źródła. Nie w jego istocie leży problem, bo nigdy nie dotknął elementów, które szczerze mogłyby go zranić. Może był zaledwie przeszkodzą, na której agresja ta odbijała się przypadkiem. Mógł mu to wybaczyć; już to zrobił. Gdy wargi ich zetknęły się pierwszy raz, gdy ciało jego, niewielkie w ramionach chłopca, i dusza, tak krucha i miękka, dostała największy wyraz ciepła. Czułość, która zaślepiała. Nie miało to znaczenia.
 Znalazł ją tak szybko, tak nagle, że nie sposób było z nią walczyć. Bo miłość przecież nie musi wcale być czymś, co nad człowiekiem wisi latami, bo jeśli uczuciem jest szczerym, pojawia się nagle. Nieproszona. Ziarno rzucone na podatny grunt, które kiełkować poczęło szybko, młode jeszcze i wrażliwe, ale tak rwące się ku słońcu.
Dłonie jego, drżące jeszcze ekscytacją, sięgają tych jego, gdy ułożone na biodrach kieruje wyżej, ku swej twarzy. Przytula je do policzków, obejmuje ciepłem, gdy usta w końcu odsuwają się do siebie, spojrzenia znów zrównane. To jego iskrzy się wilgocią, choć ta niepodobna do smutku; szczęściem odbija się w ciemnych tęczówkach, miękkim, niepasującym temu, co ich otaczało. Niewinnym.
 — Nie przestanę — odpowiada, równie cicho. Bo to, co działo się tutaj, było tylko ich. Ich uczuciem, chwilą, która opisana będzie na pierwszej stronie, pismem niezgrabnym i krzywym, choć lekkim w swej naturze. Każdy z kolejnych ruchów kreślony coraz to dokładniej, bo autor poczynał sobie zdawać sprawę z tego, co wychodzić poczęło spod jego pióra. Młodzieńcze uczucie, pierwsze i najmocniejsze. Gdy ciało znów przylega do ciała, lecz już nie do pocałunku. Twarz jego na kilka chwil znów schowana w zagłębieniu szyi, gdy nos muska wrażliwą skórę i ją znaczy ciepłym oddechem, a ramiona obejmują pas. Na sekundę, zanim nie wrócą na dobry tor, ten, od którego rozpoczęli.
 Zsuwa się ostrożnie z blatu, nie puszczając jego dłoni. Nie odzywa się też, bo nie widzi powodu, boi się może, że głos zadrga niezgrabnie. Nie chce się tłumaczyć, gdy ciągnie go za sobą do jednego z pustych pokoi; nie myśli o tym, jak Seiga to odbierze. Gdy usadza go na łóżku, wśród zmechaconej pościeli, na te kilka sekund ponad nim, spojrzenie znów zawiesza się na twarzy. Dłonie sięgają ku niej ponownie, chce go dotykać, za każdym razem jakoby ślepiec, samym dotykiem chciał ją poznać. Opuszkami sunie po jej zagłębieniach i ostrościach, każdej z nierówności, po krzywiźnie ust i pieprzyku nieopodal zielonej tęczówki, ledwo widocznym w świetle pomarańczowej lampy, która swoim światłem wdrapywała się leniwie przez zasłonięte okno. Sięga, by na nim złożyć pocałunek, koniuszkiem nosa podążyć po skroni, na linię włosów. I w nich usta zostawiają swój ślad, gdy dłonie przeczesują pasma, zanim nie zsuną się niżej i nie osiądą tam, gdzie pasowały najlepiej, w zagłębieniach szyi, z kciukami majaczącymi na skraju grdyki. Uda jego na nowo obejmują biodra, wsuwa się na nie ostrożnie, głębokim oddechem wypełniając płuca po samo ich dno.
 — Zostań dzisiaj ze mną. Proszę.



@Yakushimaru Seiga


What you think I should do? [Ajzel x Seiga]  Hb8ReEJ
Chaisiri Ajzel

Munehira Aoi, Randolph Éric Varmus and Yakushimaru Seiga szaleją za tym postem.

Yakushimaru Seiga

05.05.23 4:02
  Dłonie, te okalające twarz chłopca, na nowo zdają się rzeczywiste, znów oblekają się w mleczną skórę, naciągając ją misternie na zziębnięte kości. Już dawno nie czuł prawdziwego ciepła, które bijąc od drugiego istnienia, potrafiłoby ogrzać. Które potrafiłoby ukoić i na wargach złożyć uśmiech, jaki w łagodnym spłynięciu przez fakturę skóry zagłębia się w kącikach ust. Patrzy na niego więc przymrużeniem, pozwalając iskrze rozbawienia ginąć pod linią rzęs, w wilgoci, która łączy powiekę z odmętem tęczówek.  „Nie przestanę” osadza się na wysokości krtani, razem z przełknięciem śliny wypełniając cały organizm. W tym jednym, konkretnym momencie uświadamia sobie wagę słów, które chociaż strzępami, chociaż jedynie urywkami skradzionymi w posłyszeniu wyraźniejszym między huczeniem muzyki, są w stanie sobie ofiarować. Nie przestanę; a przecież kiedy alkohol przetrawi się i wyparuje oparem gorąca, rozrzedzi się w młodej krwi, tej niewinnej i tej zepsutej, zatrze się znów wszystko, a zgłoski wykrzywią, stracą na znaczeniu. Choć nie chce. Choć wierzyć chce Seiga, że tak nie będzie. Głupi, bo młody. Głupi, bo wierzący, że istnieje „ten ktoś dla niego". Sam mógłby całe swoje życie poświęcić dla okrucha zrozumienia, za pstryknięciem palców wszystko odmienić, samego siebie ulepić na nowo, będąc niby to gliną w kolorze ciepłej sjeny między paliczkami kogoś innego; sam mógłby, choć rozum podpowiada, że nikt, nikt poza nim, poza jego tragiczną istotą, nie jest gotów się poddać tak uczuciom. I nie wymówi nigdy tego na głos. Chociaż przecież powinien. Między pocałunkami utkać zdanie krągłe i czułe, że spalić świat dla tej jednej, prawdziwej miłości to wciąż za mało. Spalić, zniszczyć, żeby odbudować dla „nich” na nowo. Bo to, co przeszłe w życiu Seigii trąci złem, a chciałby, aby było dobrem, aby nowe smakowało ciepłym mlekiem.
   Okala go sobą, ramiona rozciągając na plecach chłopca, jedną z dłoni brnąc między gorejące kosmyki i nos układając na czubku rozpalonej głowy. Czułość. Jest tak niespodziewana, jak zakwit epifyllum; królowej jednej nocy. Bo też i przez jedną noc mogą być sobie bliscy, chociaż nie wiedzą przecież jeszcze o tym, bo w młodości wydaje się, że wszystko, co się zaczyna, co dopiero iskrą dygocze nad płochym i naiwnym sercem, będzie już tym „na zawsze". Na zawsze w nich pozostanie to, co dziś poczuli, to, co się w nich obudziło, chociaż wargi nie złączą się kolejnym razem w ten sam sposób, już nie odnajdą swojego spojrzenia na tej samej ścieżce zamglonych tęczówek, nie ukryją się w sobie, przed tą przytłaczającą świadomością miałkości ich przyszłości. Oddzielnej. Znów dla Seigii zimnej. Dla Ajzela obcej i boleśnie pustej.
   Podąży za nim. Orfeusz za ukochaną Eurydyką. Podąży, gdziekolwiek będzie chciał go teraz zaprowadzić. Gdziekolwiek będzie chciał z nim być. Byleby być. Byleby trwać, w nawet najbardziej nieprzyjaznym i ostrym, zlodowaciałym otoczeniu — dla nich i tak wszystko teraz zdawać się będzie miękkim. Tak ślepi na wszystko to, co nie jest nimi.
  Materac ugina się pod ciałem, kiedy to osiada na nim łagodnie, choć w pijackim zatoczeniu. Niezgrabności zabawnej, która wybudza krótki śmiech. Tak rzadki, chociaż perlisty i subtelny. Kiedy ostatni raz się śmiał? Kiedy ostatni raz w zachrypniętym głosie tkała się nuta swobody i odpuszczenia?
  Spojrzenie unoszące się nad smugą karmazynu liżącego policzki, znad ciemnych otoczek oczu, osiada na twarzy Ajzela, niknąc w nim znów, tak jak w tym pijackim ruchu, gdy spotkał się z łóżkiem, nieco w rozmazaniu, w rozchwianiu, które nie wie, czy należy do alkoholu, czy do uderzającego gwałtownie w piersi serca.
  Nadstawia się pod pieszczotę jak spragniony bliskości kot jak pies pozostawiony w domu na zbyt wiele godzin sam sobie. Nie krzywi się, kiedy paliczki chłopca, jego ciepłe opuszki mkną przez bliznę. Przez jej sztywny zarys na miękkiej skórze. Pierwszy raz nie ucieka, nie zamyka się w sobie, nie wystawia kolców, nie wierzga. Niech dotyka. Jeżeli to sprawi, że przy nim teraz zostanie. Jeżeli w tej drodze przez bolesną przeszłość Seigii, będzie chciał się w nim zakotwiczyć. Zostać na kilka dłuższych oddechów. Bo te drgają na strunach głosowych, ocierają się o nie, kiedy krótki pomruk, niczym westchnienie spełnienia umyka spomiędzy warg. I znów. Blizna. Kolejna. Ta szeroka okalająca szyję. Najgorsza, bo wykonana jego twardym postanowieniem, pragnieniem śmierci, które raz za razem powraca wrażeniem wstydu. Przez miłość. Dla miłości. Tylko dla niej to wszystko. Każdy cios, jaki przyjął dawniej, jaki sam sobie zadał. Przez nią i dla niej, a i tak dłonie pozostawały puste. A i tak dłonie zakleszczały się jedynie na własnym rozszarpanym ciele.
  Niech jednak dotyka. Niech się tego nie wstydzi. Niech dłonie brną przez ciało, które teraz nie jest w stanie się sprzeciwić czułości i delikatności miękkiej duszy Ajzela, bo karmi się nią Seiga i spija z niej to, czego jemu samemu brakuje. Wypełnia luki i dziury własnego istnienia niewinnością chłopca, w którego wpatrzony jest miękko, nawet kiedy twarz jego jest zbyt blisko, aby rozpoznać jej kształt, delikatne rysy ginące w rudych falach.
  Przyjmuje go delikatnie, prawym ramieniem zagarniając talię, gdy lewa już układa się paliczkami na brzegu szczęki, kciukiem gładząc policzek. Milczy przez chwilę dłuższą, pozwalając rozszerzonym źrenicom biec przez zarys nosa i gładkość czoła, kończąc swoją wędrówkę w ciemnej tafli tęczówek chłopca. Mocniej dociska przedramię do jego ciała, znów nanosząc na spojone tanim i zbyt mocny alkoholem usta. — Zostanę, Ajzel — rozpoczyna szeptem, zbliżając wargi do chłopięcego podbródka, pozostawiając na nim nieśmiały pocałunek. — Zostanę. Nie tylko dzisiaj.



What you think I should do? [Ajzel x Seiga]  OwkcE97
Yakushimaru Seiga
Chaisiri Ajzel

09.05.23 13:32


  Zatapia się jego ciało w słodkiej nieważkości, skrzy się od łez, które wcześniej, nim przyszło do niego dzisiaj, rzeźbiły powłokę. Łudzi się, że kształt jego lepiły jedyne dłonie szczęśliwe, wspomnienia, takie jak to, które na samą myśl usta wykrzywiają ku górze; żałuje, że nie może go złapać na dłużej, nie wie jeszcze przecież, że to ujęte jest na fotografii, na tej, którą będzie trzymał blisko serca za kilka miesięcy. Kiedy fascynacja przeminie, moment w którym pamięć o chwili, gdy usta bez większej myśli zatapiały się w tych drugich, gdy na końcach języka puste obietnice, stanie się drzazgą wbijaną coraz to głębiej w miękkie tkanki. Wizja ta, plącząca się pod powiekami będzie już wtedy niczym więcej, a wyrazem początku i końca tego, gdy na chwilę mieli wszystko. Szczerze, siebie nawzajem i cały świat na końcach palców. Tych samych, które miękkością swą sunęły po chropowatości życia, po wyrazie jego odbitym na gładkiej tafli twarzy. Tej, która przecina spojrzenie i w kącikach ust, choć teraz wesołych, skrywa niezrozumiały dlań smutek. Teraz jeszcze chce to spijać, w fakturze języka schować wszelkie błędy i zmartwienia, a potem połknąć i na nie żołądka trzymać do końca czasu, tylko jako własny już ciężar, zdejmując go z barków drugiego chłopca. Myśli, że dałby radę; bo przecież jego własne niczym nie zmęczone, silne jeszcze, ponieść mogą brzemię, którego do niego nie należy i nigdy należeć nie będzie. Bo nie zrozumie; uświadomił mu to później.
  Nie myśli o tym jednak. Teraz kształt jego nie ma znaczenia, dopóki nie uformuje się jak brakujący puzzel do tej układanki, ostatni wypełni lukę i w całość zlepi chłopca, choć ten element, ostatani, nie ma prawa istnieć. A mimo to nieustannie wyginać się będzie, układać, jak ciecz w probówkach przelewać, byleby wpełznąć między szczeliny i swoim istnieniem je spoić.
  Tak jak układa się pod jego dłońmi jak grzeczne szczenię, spragnione czułości. Nosem znów dotyka szyi, zatapia się w jej zgięciu, bo tam jest jego miejsce; tuż koło tętna, karmi się tym rytmem i pod niego układa bicie własnego serca. Pocałunki nawet nie mają już znaczenia, a bliskość sama w sobie, to, że ciała ich splecione są ciasno jak pasma warkocza, rudo czarne kosmyki. Nie ma znaczenia nic, co przyjdzie później, istnieją w momencie, zapatrzeni tylko w siebie, czując i słysząc tylko drugiego, gdy odpadają razem na poduszki, a ten kuli się do jego ciepła, w nim chce zniknąć i trwać już zawsze. W tej chwili, tak krótkiej, a ważniejszej niż wszystko co było i co przyjdzie.
  Spogląda ostatni raz na jego twarz, nim alkohol ułoży go do snu, spod rzęs zerka jedynie ciemnym spojrzeniem, na twarz, którą rozpoznałby wszędzie i nawet jako ślepiec, samym dotykiem, wyczułby na końcach palców; na usta wstępuje uśmiech, miękki i szczery. Sam sięga, ostrożnie i nadal niepewnie, jego twarzy, nie pierwszy już zresztą raz, kciuk osadza pod okiem, na wrażliwej skórze, którą samym opuszkiem bada i sunie wyżej, na szczyt policzka.  Gwałtowność ruchów, którą prowadził się wcześniej, trudno stwierdzić, czy mocniej napędzana wstydem, czy resztkami alkoholu, była nieobecna. Nie dlatego, że przestał się wstydzić, czy wytrzeźwiał, ale tylko i wyłącznie dlatego, że Seiga go nie odrzucił; sam przyciągnął ku sobie, sam zainicjował, poprosił o pocałunek, którego Ajzel w życiu nie śmiałby odmówić. Bo przecież tylko czekał na pretekst, na iskrę, która rozpali rude końce i przepchnie go przez niewidzialną granicę tego, co można, a tego, czego chciałby najmocniej.
  A chciałby jego. Tak jak teraz, w dłońmi oplatającymi pas, nosem znów schowanym w koszulce, wsłuchany w bicie serca, swoją nową ulubioną piosenkę. Usłyszy je jeszcze nie raz, gdy ścięci drzemką w pokoju akademika, spędzać będą wolne popołudnia. Wtedy, ukradkiem, podsuwać będzie głowę i słuchać. Liczyć uderzenia i w ich rytmie na nowo odnajdywać spokój.

  — Trzymam za słowo.


Koniec.






What you think I should do? [Ajzel x Seiga]  Hb8ReEJ
Chaisiri Ajzel

Murōka Eren ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku