Sufit. Ściana. Podłoga. Rama łóżka. Pościel. Wszystko białe – a jeśli ta biel miała odcienie, to nie potrafił ich od siebie odróżnić. Kolor jego oczu odznaczał się na tle monochromatyczności otoczenia jak pokryty śniegiem szczyt Fuji, kiedy wschodziło za nim słońce, ostrząc jego kontur za pomocą cienia. Jak reklama o zbyt dużym nasyceniu koloru – tak bliska rzeczywistości, tak żywa… i tak jednocześnie jej daleka przez to, jak martwo w porównaniu z nią ta rzeczywistość wyglądała. A jednak nią była, z saturacją wzmocnioną bezbarwnością pokoju. Świetlówka cięła wiązką światła źrenice obramowane szafirową obręczą, która – miał wrażenie – lada moment pęknie pod wpływem jej nacisku, tak jak głowa pękała mu już od wielu godzin słuchania białego szumu. To lampa brzęczała, jak gdyby do środka wszedł owad, który paradoksalnie nie umiał z niej wyjść. Zapalała się, żeby za moment zgasnąć – w pomieszczeniu znajdowało się ich jednak kilka, więc również i w trakcie tych kilku sekund oczom mężczyzny nie było dane zaznać ciemności, która swoją miękkością może byłaby w stanie złagodzić ten ból, jaki prześwitywał przez zaciśnięte powieki.
Na szafce obok leżała gałązka w całości porośnięta kwiatami, których rozpoznanie nie stanowiło dla mieszkańca Japonii żadnego problemu. Zaczęła się wiosna, a więc kwitnienie wiśni było naturalne – zdążył się już do tego widoku w ciągu swojego życia przyzwyczaić, mimo że za pierwszym razem z całą pewnością zobaczenie tych wszystkich drzew ubranych w róż robiło wrażenie. Było to jednak tak szybko przemijające piękno, że musiał poświęcić mu chociaż chwilę uwagi w teraźniejszości; w końcu zanim wiosna się skończy, każdy z tych kwiatów spadnie z drzewa, pozostawiając po sobie tylko jej wspomnienie. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd wzięła się tu ta roślina; może nie była dla niego? Bądź co bądź, za meblem znajdowało się drugie łóżko, bardzo podobne do tego, na brzegu którego siedział – również przymocowane do podłogi. Kto na nim spał? Nie pamiętał jego imienia, a przecież rozmawiali ze sobą jeszcze wczoraj, przed snem. Cóż. Był tu dłużej od niego, ale właśnie, w tym rzecz – że on był tu krócej. Jeszcze nie zdążył się z byciem tutaj… oswoić. Przekroczenie drzwi pokoju, oddzielającego go od labiryntu takich samych korytarzy, było jak dobrowolne wejście do pełnego zębów pyska dzikiego zwierzęcia. Wymagało determinacji.
Powietrze w pomieszczeniu stało w miejscu, przez co wydawało mu się, że się dusi; że do jego płuc, zamiast tlenu, dociera tylko dwutlenek węgla, jak w odwrotnym cyklu oddechowym. Okno, jak zawsze, było zamknięte. Nie było możliwości otworzenia go, bo nie miał za co pociągnąć, żeby to zrobić; poza tym i tak znajdowało się za kratami, co nadawało pokojowi wyglądu więziennej celi. Jednak on nie był tu więźniem; to wszystko zostało zrobione dla jego bezpieczeństwa. Dlaczego więc czuł się zagrożony? Czy chodziło o brak drogi ucieczki? Nie mógł w pełni zapanować nad swoim instynktem, bo ten rodzaj kontroli odebrałby sens jego całemu istnieniu, ale w chwilach takich jak ta bardzo chciałby go mieć na smyczy i pod kagańcem. Przecież wiedział, że strach, który czuje w ciele, nie ma niczego wspólnego z racjonalnością. Miał ochotę wbić w nie paznokcie, żeby go z siebie wyciągnąć. Był jednak głęboko. W podświadomości, do której nie miał dostępu.
Klamka przekręciła się, a w drzwiach – po przerwie, podczas której strach wyszedł na wierzch, spod kości i mięśni aż pod skórę – stanęła kobieta ubrana w kitel. Próbował skupić spojrzenie na jej twarzy, ale ilekroć to robił, wydawało mu się, że jego wzrok traci ostrość. Nie było na niej żadnych wyróżniających ją cech; wyglądała jak zestaw takich, które mógłby mieć dowolny z mijanych przez niego na ulicach miasta przechodniów.
– .
Co?
Co powiedziała?
Sugiyama Nobuo nie usłyszał jej słów, ale z kontekstu wynikało, że musiała wypowiedzieć jego imię, bo… co innego? Być może powinien był prosić ją o powtórzenie, jednak myśl o tym zniknęła z jego głowy równie szybko, jak się w niej pojawiła.
– Pan przyszedł z tobą porozmawiać. Czeka w gabinecie – poinformowała go. Rozejrzała się następnie po pomieszczeniu, które służyło mu za dom, nie dbając w ogóle o coś takiego, jak jego poczucie prywatności; przejęcie widoczne w jej minie nie obejmowało zupełnie obojętnych oczu. – Widziałeś gdzieś ? Nie było go w pokoju dziennym. Spóźni się na obiad.
Na szafce obok leżała gałązka w całości porośnięta kwiatami, których rozpoznanie nie stanowiło dla mieszkańca Japonii żadnego problemu. Zaczęła się wiosna, a więc kwitnienie wiśni było naturalne – zdążył się już do tego widoku w ciągu swojego życia przyzwyczaić, mimo że za pierwszym razem z całą pewnością zobaczenie tych wszystkich drzew ubranych w róż robiło wrażenie. Było to jednak tak szybko przemijające piękno, że musiał poświęcić mu chociaż chwilę uwagi w teraźniejszości; w końcu zanim wiosna się skończy, każdy z tych kwiatów spadnie z drzewa, pozostawiając po sobie tylko jej wspomnienie. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd wzięła się tu ta roślina; może nie była dla niego? Bądź co bądź, za meblem znajdowało się drugie łóżko, bardzo podobne do tego, na brzegu którego siedział – również przymocowane do podłogi. Kto na nim spał? Nie pamiętał jego imienia, a przecież rozmawiali ze sobą jeszcze wczoraj, przed snem. Cóż. Był tu dłużej od niego, ale właśnie, w tym rzecz – że on był tu krócej. Jeszcze nie zdążył się z byciem tutaj… oswoić. Przekroczenie drzwi pokoju, oddzielającego go od labiryntu takich samych korytarzy, było jak dobrowolne wejście do pełnego zębów pyska dzikiego zwierzęcia. Wymagało determinacji.
Powietrze w pomieszczeniu stało w miejscu, przez co wydawało mu się, że się dusi; że do jego płuc, zamiast tlenu, dociera tylko dwutlenek węgla, jak w odwrotnym cyklu oddechowym. Okno, jak zawsze, było zamknięte. Nie było możliwości otworzenia go, bo nie miał za co pociągnąć, żeby to zrobić; poza tym i tak znajdowało się za kratami, co nadawało pokojowi wyglądu więziennej celi. Jednak on nie był tu więźniem; to wszystko zostało zrobione dla jego bezpieczeństwa. Dlaczego więc czuł się zagrożony? Czy chodziło o brak drogi ucieczki? Nie mógł w pełni zapanować nad swoim instynktem, bo ten rodzaj kontroli odebrałby sens jego całemu istnieniu, ale w chwilach takich jak ta bardzo chciałby go mieć na smyczy i pod kagańcem. Przecież wiedział, że strach, który czuje w ciele, nie ma niczego wspólnego z racjonalnością. Miał ochotę wbić w nie paznokcie, żeby go z siebie wyciągnąć. Był jednak głęboko. W podświadomości, do której nie miał dostępu.
Klamka przekręciła się, a w drzwiach – po przerwie, podczas której strach wyszedł na wierzch, spod kości i mięśni aż pod skórę – stanęła kobieta ubrana w kitel. Próbował skupić spojrzenie na jej twarzy, ale ilekroć to robił, wydawało mu się, że jego wzrok traci ostrość. Nie było na niej żadnych wyróżniających ją cech; wyglądała jak zestaw takich, które mógłby mieć dowolny z mijanych przez niego na ulicach miasta przechodniów.
– .
Co?
Co powiedziała?
Sugiyama Nobuo nie usłyszał jej słów, ale z kontekstu wynikało, że musiała wypowiedzieć jego imię, bo… co innego? Być może powinien był prosić ją o powtórzenie, jednak myśl o tym zniknęła z jego głowy równie szybko, jak się w niej pojawiła.
– Pan przyszedł z tobą porozmawiać. Czeka w gabinecie – poinformowała go. Rozejrzała się następnie po pomieszczeniu, które służyło mu za dom, nie dbając w ogóle o coś takiego, jak jego poczucie prywatności; przejęcie widoczne w jej minie nie obejmowało zupełnie obojętnych oczu. – Widziałeś gdzieś ? Nie było go w pokoju dziennym. Spóźni się na obiad.
Everything I've ever let go of
has claw marks on it.
has claw marks on it.
Warui Shin'ya and Sugiyama Nobuo szaleją za tym postem.
Jego ślepia wydawały się zalepione, jakby otworzył je po raz pierwszy do dawna, zbudzony z wieloletniego, nieprzerwanego snu. Powieki rozwierały się leniwie, niespiesznie odsłaniając szafirowe zabarwienie tęczówek. Jasność, która go uderzyła była oślepiająca – na tyle, że oczy chciałoby się zamknąć znowu i nie otwierać ich przez jakiś czas, dając im dodatkową chwilę na regenerację, dojście do siebie. Ale rozbudzona ciekawość wydawała się rozsadzać klatkę piersiową od wewnątrz. Chciała przedrzeć się przez żebra wraz z walącym sercem.
Bez odrobiny strachu nie można niczego osiągnąć.
Otwarł oczy nagle, jakby sam tego nie kontrolował, jakby mu się wymknęło. Zmarszczył brwi i nos, próbując jak najszybciej przywyknąć do niezwykle jasnego otoczenia. Nie był przyzwyczajony do wszechobecnej bieli. W jego mieszkaniu zawsze panował półmrok. Oświetlenie miał oszczędne, każda z lamp zaopatrzona była w żarówki dające jedynie namiastkę światła. Światła, które łatwiej byłoby porównać od ciepłego płomienia domowego ogniska. Do tego był przywykł i zrobiłby wszystko, by wraz z następnym mrugnięciem przenieść się w swój kąt. Jak za sprawą magicznej rózgi.
Ale to się nie stało. Ilekroć zamykał i otwierał oczy krajobraz nie zmieniał się. Wciąż ta sama, jasna klitka, w której robiło się coraz duszniej. Jakby powietrze było wręcz odsysane.
Czuł się jak po nie przespanej nocy. Albo jakby dzień wcześniej za dużo wypił. Albo jakby pracował naprawdę długo, do późnej pory grzebiąc w ciele któregoś z egzorcystów, którzy nie podołali zadaniu, przeliczyli swoje możliwości. I choć naprawdę chciał, by któraś z opcji okazała się prawdziwa, a to wszystko wokół było tylko snem, to pamięć wydawała się go zwodzić. Wspomnienia były rozmyte, nie mógł sprawić by obrazy się wyklarowały, stały się znajome. Wszystko było przykryte mleczną mgłą, której nie był w stanie przegonić dłonią. Bo nawet spróbował.
W głowie stale pojawiało się jedno pytanie: gdzie jestem. Odbijało się w głowie jak rzucona przez nastolatka kauczukowa piłka, którą ciężko złapać w locie. Nawet dla kogoś z tak wprawnymi rękoma.
Wszystko rozwijało się w taki sposób, że momentami miał wrażenie, że nie kontroluje swojego ciała. W którym momencie wstał? Nie był do końca pewny. A gałąź kwiatów wiśni skąd się wzięła? Dlaczego przyglądał się jej tak długo, skoro jeszcze chwilę wcześniej umysł był skoncentrowany jedynie na znalezieniu wyjścia z tej sytuacji? Może ona była kluczem? Albo znakiem, który miał zauważyć, żeby w głowie mogła ułożyć się wybrakowana układanka?
Irytacja bardzo szybko pojawiła się na jego twarzy. Usta co jakiś czas wyginały się w grymasie niezadowolenia, a w oczach narastało zdenerwowanie. Czuł się bezradny, a naprawdę nie lubił się tak czuć. Zawsze brał sprawy w swoje ręce, ale teraz czuł, że wszystko przeleciałoby mu między palcami.
Podniósł się z łóżka wraz z dźwiękiem strzelających kości – jakby nie ruszał nimi przez naprawdę długi czas. Od razu podszedł do okna, które kątem oka dostrzegł już wcześniej. Chciał przez nie wyjrzeć i wybadać okolicę. Nie było klamki. Wyrwali ją specjalnie, żeby nie mógł skontaktować się ze światem zewnętrznym? Żeby nie mógł uciec? I tak były kraty, nie byłby w stanie się przez nie przecisnąć, nawet jakby wciągnął brzuch i wygiął się nienaturalnie.
Co zobaczył? Tą samą jasność. Może za oknem znajdował się drugi, taki sam pokój. Równie jasny, z takim samym ułożeniem łózek. Miał ochotę uderzyć zaciśniętą pięścią w szybę. Ze złości. Ale co by mu to dało? Prawdopodobnie nic. Znając życie, to pewnie pokaleczyłby się rozbryzgującymi się kawałkami szkła.
Dźwięk poruszającej się klamki sprawił, że zerwał się całym ciałem. Prawie jak marionetka, którą szarpnął niecierpliwy lalkarz. Aż zabolały go łydki i szyja wraz z którą obrócił się również siwy łeb. To był impuls podyktowany gromadzącym się w ciele niepokojem. Irracjonalnym, którego nie potrafił zrozumieć. Ale był.
Szczeka zacisnęła się, uwydatniając mięśnie na policzkach, a popękane usta ozdobione licznymi bliznami zadrżały. Oczy miał wielkie, jakby zobaczył ducha – a przecież te doskonale znał, od dawna nie wywoływały w nim takiego lęku.
To było coś innego.
Ktoś inny.
Kiedy w drzwiach pojawiła się kobieta całe napięcie puściło – tylko częściowo, ale przynajmniej nie był już napięty jak cięciwa łuku. Biały kitel był obrazem znajomym, w końcu sam niejednokrotnie chodził w podobnym. Ze stetoskopem zawieszonym na szyi. Ale ona go nie miała.
„Pan przyszedł (...)”
Kto taki?
Nawet nie starał się udawać, że wie o kogo chodzi. Niezrozumienie było pierwszym co rzucało się w oczy, gdy spoglądało się na jego twarz.
— Nie chcę z nikim rozmawiać, proszę powiedzieć mi gdzie jestem i co tu się dzieje — wystrzelił jak z procy, mógł brzmieć trochę jak obrażone dziecko. Brakowało jedynie żeby odwrócił się do niej plecami. — Nigdzie się stąd nie ruszam, póki nikt mi nie wyjaśni o co tu chodzi.
Przyjrzał się jej uważniej – żadnych znaków szczególnych, jakby przechodziła obok, to nawet nie zwróciłby na nią uwagi. Takich jak ona było tysiące. Mógł ją już widzieć gdzieś wcześniej, ale równie dobrze mógł wiedzieć ją pierwszy raz.
— I kim do cholery jest ?
Bez odrobiny strachu nie można niczego osiągnąć.
Otwarł oczy nagle, jakby sam tego nie kontrolował, jakby mu się wymknęło. Zmarszczył brwi i nos, próbując jak najszybciej przywyknąć do niezwykle jasnego otoczenia. Nie był przyzwyczajony do wszechobecnej bieli. W jego mieszkaniu zawsze panował półmrok. Oświetlenie miał oszczędne, każda z lamp zaopatrzona była w żarówki dające jedynie namiastkę światła. Światła, które łatwiej byłoby porównać od ciepłego płomienia domowego ogniska. Do tego był przywykł i zrobiłby wszystko, by wraz z następnym mrugnięciem przenieść się w swój kąt. Jak za sprawą magicznej rózgi.
Ale to się nie stało. Ilekroć zamykał i otwierał oczy krajobraz nie zmieniał się. Wciąż ta sama, jasna klitka, w której robiło się coraz duszniej. Jakby powietrze było wręcz odsysane.
Czuł się jak po nie przespanej nocy. Albo jakby dzień wcześniej za dużo wypił. Albo jakby pracował naprawdę długo, do późnej pory grzebiąc w ciele któregoś z egzorcystów, którzy nie podołali zadaniu, przeliczyli swoje możliwości. I choć naprawdę chciał, by któraś z opcji okazała się prawdziwa, a to wszystko wokół było tylko snem, to pamięć wydawała się go zwodzić. Wspomnienia były rozmyte, nie mógł sprawić by obrazy się wyklarowały, stały się znajome. Wszystko było przykryte mleczną mgłą, której nie był w stanie przegonić dłonią. Bo nawet spróbował.
W głowie stale pojawiało się jedno pytanie: gdzie jestem. Odbijało się w głowie jak rzucona przez nastolatka kauczukowa piłka, którą ciężko złapać w locie. Nawet dla kogoś z tak wprawnymi rękoma.
Wszystko rozwijało się w taki sposób, że momentami miał wrażenie, że nie kontroluje swojego ciała. W którym momencie wstał? Nie był do końca pewny. A gałąź kwiatów wiśni skąd się wzięła? Dlaczego przyglądał się jej tak długo, skoro jeszcze chwilę wcześniej umysł był skoncentrowany jedynie na znalezieniu wyjścia z tej sytuacji? Może ona była kluczem? Albo znakiem, który miał zauważyć, żeby w głowie mogła ułożyć się wybrakowana układanka?
Irytacja bardzo szybko pojawiła się na jego twarzy. Usta co jakiś czas wyginały się w grymasie niezadowolenia, a w oczach narastało zdenerwowanie. Czuł się bezradny, a naprawdę nie lubił się tak czuć. Zawsze brał sprawy w swoje ręce, ale teraz czuł, że wszystko przeleciałoby mu między palcami.
Podniósł się z łóżka wraz z dźwiękiem strzelających kości – jakby nie ruszał nimi przez naprawdę długi czas. Od razu podszedł do okna, które kątem oka dostrzegł już wcześniej. Chciał przez nie wyjrzeć i wybadać okolicę. Nie było klamki. Wyrwali ją specjalnie, żeby nie mógł skontaktować się ze światem zewnętrznym? Żeby nie mógł uciec? I tak były kraty, nie byłby w stanie się przez nie przecisnąć, nawet jakby wciągnął brzuch i wygiął się nienaturalnie.
Co zobaczył? Tą samą jasność. Może za oknem znajdował się drugi, taki sam pokój. Równie jasny, z takim samym ułożeniem łózek. Miał ochotę uderzyć zaciśniętą pięścią w szybę. Ze złości. Ale co by mu to dało? Prawdopodobnie nic. Znając życie, to pewnie pokaleczyłby się rozbryzgującymi się kawałkami szkła.
Dźwięk poruszającej się klamki sprawił, że zerwał się całym ciałem. Prawie jak marionetka, którą szarpnął niecierpliwy lalkarz. Aż zabolały go łydki i szyja wraz z którą obrócił się również siwy łeb. To był impuls podyktowany gromadzącym się w ciele niepokojem. Irracjonalnym, którego nie potrafił zrozumieć. Ale był.
Szczeka zacisnęła się, uwydatniając mięśnie na policzkach, a popękane usta ozdobione licznymi bliznami zadrżały. Oczy miał wielkie, jakby zobaczył ducha – a przecież te doskonale znał, od dawna nie wywoływały w nim takiego lęku.
To było coś innego.
Ktoś inny.
Kiedy w drzwiach pojawiła się kobieta całe napięcie puściło – tylko częściowo, ale przynajmniej nie był już napięty jak cięciwa łuku. Biały kitel był obrazem znajomym, w końcu sam niejednokrotnie chodził w podobnym. Ze stetoskopem zawieszonym na szyi. Ale ona go nie miała.
„Pan przyszedł (...)”
Kto taki?
Nawet nie starał się udawać, że wie o kogo chodzi. Niezrozumienie było pierwszym co rzucało się w oczy, gdy spoglądało się na jego twarz.
— Nie chcę z nikim rozmawiać, proszę powiedzieć mi gdzie jestem i co tu się dzieje — wystrzelił jak z procy, mógł brzmieć trochę jak obrażone dziecko. Brakowało jedynie żeby odwrócił się do niej plecami. — Nigdzie się stąd nie ruszam, póki nikt mi nie wyjaśni o co tu chodzi.
Przyjrzał się jej uważniej – żadnych znaków szczególnych, jakby przechodziła obok, to nawet nie zwróciłby na nią uwagi. Takich jak ona było tysiące. Mógł ją już widzieć gdzieś wcześniej, ale równie dobrze mógł wiedzieć ją pierwszy raz.
— I kim do cholery jest ?
Warui Shin'ya and Kurō Satō szaleją za tym postem.
Pielęgniarka była zdziwiona zachowaniem swojego pacjenta. To jest – wyglądała na taką w pierwszej chwili, ponieważ w następnej jej twarz wyrażała już coś zgoła innego. Sugiyama nie miał pewności odnośnie tego, co, ale bez wątpienia musiało to być znane jej uczucie. Znudzenie? To, co się stało, było dla niej normą, od której on miał być odstępstwem. Nie spodziewała się problemów właśnie po nim, mimo że były one dla niej codziennością w przypadku innych pacjentów, którym – do czego przyzwyczaiła się po latach pracowania w tym miejscu – trzeba było pomagać siłą.
– – zwróciła się do niego tonem, jakim mówi się do dziecka. – Znowu zapomniałeś? Jesteś w szpitalu. – Pokręciła głową. Wyciągnęła z kieszeni długopis, stalówką którego zaznaczyła coś na trzymanej przez siebie kartce. Tusz przebił się na drugą stronę. – Nie pamiętasz, co się stało? Będziesz musiał mu o tym powiedzieć.
Uniosła brwi, słysząc jego pytanie, jakby odpowiedź na nie powinna być dla niego oczywista.
– Twoim lekarzem prowadzącym – powiedziała z wahaniem. – Już ze sobą rozmawialiście…?
To, co mówiła, składałoby się na logiczną całość… gdyby nie brakowało w niej kilku fragmentów. Dla kogoś patrzącego na całokształt obrazu, bez dzielenia go wzrokiem na części w celu dokładniejszego przyjrzenia się jego detalom, byłoby to nie do zauważenia – nie przed próbą złożenia tej układanki. Ale on nie musiał jej podejmować.
Za pierwszym razem jego mózg mógł nie zarejestrować danej informacji, za drugim – kto wie, może nie usłyszał wypowiedzianych do niego słów, jednak co takiego stało się za trzecim? Jakie jeszcze istniało wyjaśnienie, którym dałoby się wypełnić te luki?
– Jesteś na dobrej drodze. – Przez twarz pielęgniarki przeszedł cień zmęczenia, ledwo widocznego w blasku świetlówki. – Dlaczego chcesz teraz z niej zejść?
Westchnęła i odwróciła się, żeby zamknąć za sobą drzwi, wychodząc. Zanim to jednak zrobiła, rzuciła do niego jeszcze na odchodne:
– Nie musisz ze mną iść, ale nie wypuszczą cię stąd, dopóki nie dostaniesz od niego pozytywnej opinii. Przecież o tym wiesz.
Wystarczył tylko jeden ruch Satō, żeby zburzyć tę konstrukcję domku z kart, którą z taką ostrożnością przed nim budował. Poddał się swoim emocjom względem niego i… zaatakował go za wcześnie, bez uprzedniego przygotowania się. Teraz jednak na wycofanie się było już za późno, a Kurō i tak nie miał zamiaru powtarzać uciekania z pola walki. Już przy ich poprzednim starciu jego duma została wystarczająco zraniona arogancją Nobuo.
Znajdował się w klatce jego świata i bez względu na to, czy miał tego świadomość, czy nie, w oczach obserwującego go demona należał już do niego. Niczego innego się też po nim nie spodziewał – tylko tego, że będzie dla niego równym przeciwnikiem – więc od razu odzyskał z powrotem równowagę, którą stracił, w ogóle nie zwalniając kroku, a wręcz go przyspieszając. Chciał to dla niego uczynić przyjemniejszym – tak na początek – lecz jeśli nie było takiej możliwości, to cóż. Będzie nieprzyjemnie od teraz do samego końca.
Wyrównał oddech. Że też z taką łatwością wyprowadzał go z równowagi… Trudno go było jednak za to winić. Kiedy patrzył na niego z ukrycia, a więc nie znajdując się jednocześnie pod wpływem jego spojrzenia, jakie tak burzyło mu w głowie, mógł zostać sam na sam ze swoimi myślami. I nie potrafił uwolnić się od jednej z nich, która zdawała się zaciskać jak pętla na jego szyi – że to zemsta na nim była dla niego ostatnio bodźcem do działania, nie zaś szukanie Ren. To póki co było pasmem niepowodzeń, nie sukcesów.
I tak miał się dowiedzieć tego, że to sen – wcześniej czy później – więc jeśli już wiedział, to jaki to miało wpływ na jego plan? Żaden. Zamierzał zostawić na jego ciele podpis, którego nie będzie w stanie pomylić z żadnym innym, bo cóż to za zabawa dać mu myśleć, że padł ofiarą przypadkowego demona? Tym razem bardzo chciał wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. Był gotów służyć mu swoją mocą, żeby tylko spełnić jego zachciankę. Chciał mieć rację? Będzie ją mieć. Tak bardzo, że jeszcze wyjdzie mu ona gardłem.
– – zwróciła się do niego tonem, jakim mówi się do dziecka. – Znowu zapomniałeś? Jesteś w szpitalu. – Pokręciła głową. Wyciągnęła z kieszeni długopis, stalówką którego zaznaczyła coś na trzymanej przez siebie kartce. Tusz przebił się na drugą stronę. – Nie pamiętasz, co się stało? Będziesz musiał mu o tym powiedzieć.
Uniosła brwi, słysząc jego pytanie, jakby odpowiedź na nie powinna być dla niego oczywista.
– Twoim lekarzem prowadzącym – powiedziała z wahaniem. – Już ze sobą rozmawialiście…?
To, co mówiła, składałoby się na logiczną całość… gdyby nie brakowało w niej kilku fragmentów. Dla kogoś patrzącego na całokształt obrazu, bez dzielenia go wzrokiem na części w celu dokładniejszego przyjrzenia się jego detalom, byłoby to nie do zauważenia – nie przed próbą złożenia tej układanki. Ale on nie musiał jej podejmować.
Za pierwszym razem jego mózg mógł nie zarejestrować danej informacji, za drugim – kto wie, może nie usłyszał wypowiedzianych do niego słów, jednak co takiego stało się za trzecim? Jakie jeszcze istniało wyjaśnienie, którym dałoby się wypełnić te luki?
– Jesteś na dobrej drodze. – Przez twarz pielęgniarki przeszedł cień zmęczenia, ledwo widocznego w blasku świetlówki. – Dlaczego chcesz teraz z niej zejść?
Westchnęła i odwróciła się, żeby zamknąć za sobą drzwi, wychodząc. Zanim to jednak zrobiła, rzuciła do niego jeszcze na odchodne:
– Nie musisz ze mną iść, ale nie wypuszczą cię stąd, dopóki nie dostaniesz od niego pozytywnej opinii. Przecież o tym wiesz.
Wystarczył tylko jeden ruch Satō, żeby zburzyć tę konstrukcję domku z kart, którą z taką ostrożnością przed nim budował. Poddał się swoim emocjom względem niego i… zaatakował go za wcześnie, bez uprzedniego przygotowania się. Teraz jednak na wycofanie się było już za późno, a Kurō i tak nie miał zamiaru powtarzać uciekania z pola walki. Już przy ich poprzednim starciu jego duma została wystarczająco zraniona arogancją Nobuo.
Znajdował się w klatce jego świata i bez względu na to, czy miał tego świadomość, czy nie, w oczach obserwującego go demona należał już do niego. Niczego innego się też po nim nie spodziewał – tylko tego, że będzie dla niego równym przeciwnikiem – więc od razu odzyskał z powrotem równowagę, którą stracił, w ogóle nie zwalniając kroku, a wręcz go przyspieszając. Chciał to dla niego uczynić przyjemniejszym – tak na początek – lecz jeśli nie było takiej możliwości, to cóż. Będzie nieprzyjemnie od teraz do samego końca.
Wyrównał oddech. Że też z taką łatwością wyprowadzał go z równowagi… Trudno go było jednak za to winić. Kiedy patrzył na niego z ukrycia, a więc nie znajdując się jednocześnie pod wpływem jego spojrzenia, jakie tak burzyło mu w głowie, mógł zostać sam na sam ze swoimi myślami. I nie potrafił uwolnić się od jednej z nich, która zdawała się zaciskać jak pętla na jego szyi – że to zemsta na nim była dla niego ostatnio bodźcem do działania, nie zaś szukanie Ren. To póki co było pasmem niepowodzeń, nie sukcesów.
I tak miał się dowiedzieć tego, że to sen – wcześniej czy później – więc jeśli już wiedział, to jaki to miało wpływ na jego plan? Żaden. Zamierzał zostawić na jego ciele podpis, którego nie będzie w stanie pomylić z żadnym innym, bo cóż to za zabawa dać mu myśleć, że padł ofiarą przypadkowego demona? Tym razem bardzo chciał wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. Był gotów służyć mu swoją mocą, żeby tylko spełnić jego zachciankę. Chciał mieć rację? Będzie ją mieć. Tak bardzo, że jeszcze wyjdzie mu ona gardłem.
Everything I've ever let go of
has claw marks on it.
has claw marks on it.
Warui Shin'ya and Lionel Beaufort szaleją za tym postem.
Czuł się tak, jakby kobieta jednym, drobnym dmuchnięciem zburzyła długo przez niego układaną wierzę z drewnianych klocków jengi. Całe skupienie, które próbował w sobie zebrać runęło w moment. A on zawisł tak w bezruchu, niby z ręką uniesioną w powietrzu, trzymając w palcach niewidoczny dla ludzkiego oka kawałek drewna. Wszystko wydawało się wtedy docierać do niego jak przez mgłę albo bardzo gęstą substancję, w której ciało poruszało się niezwykle wolno, a myśli zdawały się nie płynąć w ogóle. On też nie płynął. Był zatracony, zawisł. Bardziej ruchome było tło – nawet okno, za którym wcześniej niczego nie dostrzegał.
Udało mu się głośno przełknąć ślinę – miał wrażenie, że wraz z nieznacznie poruszającą się grdyką mimika kobiety się zmieniła, a jedna ze ścian zafalowała, jakby chciała się rozpłynąć. Jakby jasna farba wkrótce miała pozbyć się całego swojego kolorytu, wylewając go na podłogę. Żeby mógł wdepnąć w farbę bosymi stopami i pozostawiać za sobą odciski podczas tułaczki po niekończących się korytarzach (jak się wkrótce dowiedział) placówki.
„Jesteś w szpitalu.”
Prawie się zapowietrzył, a jego twarz nabrała rumieńców. Wargi zadrżały mu nieznacznie, zdradzając to, co wkrótce miało się stać – wybuch śmiechu był nagły, z wyczuwalną nutą bezradności, którą starał się kamuflować. Rozbrzmiał doniośle, odbijając się od ścian pokoju. Można było doszukać się w nim nawet początków tlącej się histerii.
PRZECIEŻ TO JA JESTEM LEKARZEM.
Zakręciło mu się w głowie, musiał się przytrzymać pobliskiego mebla, by nie pozwolić ciału na utratę równowagi.
— Z nikim nie rozmawiałem. I nie chcę tego robić — skomentował od razu, bo o ile składanie sensownych zdań mogło mu się wydawać trudniejsze niż zwykle, to mimo wszystko był cholernie przekonany co do tego, że nie chciał i nawet gdyby zapomniał jak się mówi, to całym ciałem by protestował. Zapierałby się rękoma i nogami, kłapał zębami w powietrzu jak dzikie zwierzę, a każdy z mięśni zastygłby jak złapany w metalowe szczypce gad, próbujący zgrywać martwego żeby ocalić swoją skórę.
„Nie musisz ze mną iść (...)”
I to mu wystarczyło. Nie musiał. Dalsza część jej wypowiedzi straciła sens, starała się nic nieznaczącym zlepkiem liter, który rozpływał się w powietrzu z każdą kolejną sekundą. Wystarczyło machnąć dłonią, by pozbyć się resztek tego dymu. Bo słowa te spalały się; oczyma widział smugę ciemnego dymu, niknącą wraz z wiązką wypuszczanego powietrza.
Coś zawirowało mu przed oczami. Zamigotało, a barwy stały się jaskrawsze, trudniejsze do zniesienia. Oślepiały go, sprawiały, że gubił się, choć wcale się nie poruszał. Miał wrażenie, że ktoś go przesunął jak pionek po planszy do gry w szachy. Może był jedną z figur?
Najpierw zamrugał kilkukrotnie oczami. Kiedy rozwarł powieki ostatni raz nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wyglądał jak wystraszone dziecko – takie, które w środku nocy zobaczyło podejrzany kształt w swoim pokoju. Kształt, który ostatecznie okazywał się być jedynie płaszczem niedbale rzuconym na wieszak. Ale o tym jeszcze nie wiedział.
Zmrużył oczy, jakby miał wypatrzeć w oddali ledwo widoczny punkt.
Wzrok nie płatał mu figli – jeden z nich był przed nim. I się poruszał. Coraz szybciej.
Dłoń egzorcysty od razu powędrowała za plecy. Odruchowo spróbował chwycić za schowaną za pasem broń. Ale pasa nie było, sztyletu też. Dwa palce nieznacznie wsunęły się pod gumkę luźnych spodni, trącając palcami jasną skórę.
Tylko bez paniki.
— To ty jesteś .
Udało mu się głośno przełknąć ślinę – miał wrażenie, że wraz z nieznacznie poruszającą się grdyką mimika kobiety się zmieniła, a jedna ze ścian zafalowała, jakby chciała się rozpłynąć. Jakby jasna farba wkrótce miała pozbyć się całego swojego kolorytu, wylewając go na podłogę. Żeby mógł wdepnąć w farbę bosymi stopami i pozostawiać za sobą odciski podczas tułaczki po niekończących się korytarzach (jak się wkrótce dowiedział) placówki.
„Jesteś w szpitalu.”
Prawie się zapowietrzył, a jego twarz nabrała rumieńców. Wargi zadrżały mu nieznacznie, zdradzając to, co wkrótce miało się stać – wybuch śmiechu był nagły, z wyczuwalną nutą bezradności, którą starał się kamuflować. Rozbrzmiał doniośle, odbijając się od ścian pokoju. Można było doszukać się w nim nawet początków tlącej się histerii.
PRZECIEŻ TO JA JESTEM LEKARZEM.
Zakręciło mu się w głowie, musiał się przytrzymać pobliskiego mebla, by nie pozwolić ciału na utratę równowagi.
— Z nikim nie rozmawiałem. I nie chcę tego robić — skomentował od razu, bo o ile składanie sensownych zdań mogło mu się wydawać trudniejsze niż zwykle, to mimo wszystko był cholernie przekonany co do tego, że nie chciał i nawet gdyby zapomniał jak się mówi, to całym ciałem by protestował. Zapierałby się rękoma i nogami, kłapał zębami w powietrzu jak dzikie zwierzę, a każdy z mięśni zastygłby jak złapany w metalowe szczypce gad, próbujący zgrywać martwego żeby ocalić swoją skórę.
„Nie musisz ze mną iść (...)”
I to mu wystarczyło. Nie musiał. Dalsza część jej wypowiedzi straciła sens, starała się nic nieznaczącym zlepkiem liter, który rozpływał się w powietrzu z każdą kolejną sekundą. Wystarczyło machnąć dłonią, by pozbyć się resztek tego dymu. Bo słowa te spalały się; oczyma widział smugę ciemnego dymu, niknącą wraz z wiązką wypuszczanego powietrza.
Coś zawirowało mu przed oczami. Zamigotało, a barwy stały się jaskrawsze, trudniejsze do zniesienia. Oślepiały go, sprawiały, że gubił się, choć wcale się nie poruszał. Miał wrażenie, że ktoś go przesunął jak pionek po planszy do gry w szachy. Może był jedną z figur?
Najpierw zamrugał kilkukrotnie oczami. Kiedy rozwarł powieki ostatni raz nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wyglądał jak wystraszone dziecko – takie, które w środku nocy zobaczyło podejrzany kształt w swoim pokoju. Kształt, który ostatecznie okazywał się być jedynie płaszczem niedbale rzuconym na wieszak. Ale o tym jeszcze nie wiedział.
Zmrużył oczy, jakby miał wypatrzeć w oddali ledwo widoczny punkt.
Wzrok nie płatał mu figli – jeden z nich był przed nim. I się poruszał. Coraz szybciej.
Dłoń egzorcysty od razu powędrowała za plecy. Odruchowo spróbował chwycić za schowaną za pasem broń. Ale pasa nie było, sztyletu też. Dwa palce nieznacznie wsunęły się pod gumkę luźnych spodni, trącając palcami jasną skórę.
Tylko bez paniki.
— To ty jesteś .
Kurō Satō ubóstwia ten post.
Lisi kształt biegł prosto na niego; ale w chwili, w której powinien był zderzyć się z jego ciałem, zamiast bólu uderzenia, człowiek nie poczuł… zupełnie niczego. Kształt bowiem – jak woda – rozdzielił się na krople, które połączyły się z powrotem w ciało zwierzęcia dopiero za jego plecami. Zatrzymało się ono w miejscu, ledwo łapiąc równowagę na uciekającej mu spod łap mokrej podłodze. Z pyska, otwartego bardziej, niż to było możliwe – czy mogło mieć jeszcze w ogóle kości szczęki przy takim rozstawieniu zębów? – wydobyło się warczenie, jakie zaczynało się daleko w gardle, w głąb którego mężczyzna mógł teraz spojrzeć. Zdawało się nie mieć końca, jak czarna dziura. Pomieszczenie nie było duże, wręcz przeciwnie; medium wydawało się, że maleje w oczach – a jednak dźwięk odbijał się echem od ścian, wracając ze zdwojoną siłą do jego uszu. Z kłów kapał kroplami… tusz. Lis machnął kitą, strząsając go z niej, bo jego sylwetka ociekała nim w całości.
– Tak – odparł – wciąż warcząco, zwierzęco, nieludzko. – To ja. Przecież obiecałem. A ja dotrzymuję obietnic.
Nie było już powodu, dla którego powinien był kłamać; Sugiyama znał prawdę. W związku z tym jednak nie zamierzał również traktować go tak delikatnie, jak to do teraz robił. Przestało go obchodzić to, czy – obchodząc się z jego umysłem z taką brutalnością – nie stłucze tego delikatnego niczym porcelana naczynia, wylewając jego zawartość na ziemię. Nie mógł od niego wziąć tego, czego chciał, inaczej niż przemocą – i miał tego oczywiście świadomość po ich poprzednim spotkaniu – ale przynajmniej zrobił coś dla niego. Po raz ostatni dał mu szansę. To przecież już nie jego wina, że Nobuo nie chciał współpracować pod przymusem.
– Wiedziałem, że nie da się ciebie oszukać. – Warczenie zanikało wraz z każdym wypowiedzianym przez zwierzę słowem, żeby – wraz z końcem zdania – zamienić się w ogłuszającą ciszę, podczas gdy zwierzę zbliżało się do niego, zataczając wokół coraz mniejsze kręgi. W pewnym momencie zmniejszyło między nimi dystans na tyle, żeby móc objąć jego talię ogonem, od razu ją jednak puszczając. Zatrzymało się naprzeciwko niego, siadając i oblizując pysk z tuszu. To oczywiście nie powstrzymało wypływającego z niego litrami koloru. – Imponujące – chociaż może tylko dla mnie, zważając na to, że jako demon muszę się jeszcze wiele nauczyć. – Lis wyszczerzył do niego zęby, przesuwając po kłach językiem zupełnie jak w swojej ludzkiej postaci. – A więc została nam prawda… Potrzebuję czegoś od ciebie. Nie muszę ci chyba mówić, czego – ktoś taki jak ty z całą pewnością znowu zaimponuje mi swoją wiedzą.
W oczach stworzenia brakowało życia; patrzyła z nich na mężczyznę śmierć, jak gdyby rozmawiał z poruszanymi jak lalka przez marionetkarza, krwawiącymi czernią zwłokami w procesie rozkładu.
– Oczywiście możesz uciec. – Było to w założeniu stwierdzenie, a jednak dało się w nim usłyszeć brak pewności, który świadczył o tym, że jednak jest pytaniem, jakie Satō zadaje… cóż, samemu sobie. Nie oczekiwał bowiem po nim odpowiedzi. – Czy nie możesz? Chcesz uciec? Mógłbyś naprawić swój błąd. Nie popełniać go po raz drugi.
Wstał; obrócił się w miejscu i, po skoczeniu z lisią zwinnością na parapet, zatrzymał się na nim, żeby zwrócić łeb ku Sugiyamie, na którego spojrzał raz jeszcze. Dopiero po tym wyszedł przez okno, za którym zdawało się nie być niczego prócz oślepiającej bieli. Zdawało się, bo w rzeczywistości coś jednak za nim było. Tak jak można się było tego spodziewać: taka sama sala, z takimi samymi drzwiami i takim samym oknem. Złudzenie optyczne? Bez podjęcia jakiegoś działania Nobuo nie mógł się tego dowiedzieć, a wyglądało na to, że Kurō nie zamierzał mu już pozwolić na pozostanie biernym. Mokre od tuszu ściany pomieszczenia zaczęły zbliżać się do człowieka tak samo, jak jeszcze chwilę temu robiło to zwierzę, nie zostawiając zbyt wiele czasu na decyzję. Za jego plecami rozległ się trzask drewna; to pęknięte na pół drzwi ograniczyły wystającymi z siebie drzazgami liczbę jego dróg ucieczki do jednej. Ale przecież to był tylko sen. Co takiego mogło się stać, jeśli nie posłucha demona i tu po prostu zostanie? Cóż, istniał tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać, ale może Satō właśnie tego od niego chciał. W końcu znał go już na tyle, żeby móc oczekiwać po nim pewnego rodzaju zachowania; między innymi tego, że w sytuacji takiej jak ta, po prostu nie zmieni pozycji. Z drugiej strony, pokój chciał się go z siebie pozbyć. Zrobieniem czego więc postąpi dokładnie w taki sposób, w jaki miał postąpić?
Everything I've ever let go of
has claw marks on it.
has claw marks on it.
Sugiyama Nobuo ubóstwia ten post.
Dolna warga poruszyła się nieposłusznie – nawet w całym tym kurczowym trzymaniu nerwów na wodzy znalazła się krótka chwila na okazanie swojej słabości. Porcelanowa maska, którą przyodział na samym początku zdawała się pękać. Drobna rysa powiększała się z każdą sekundą – już wkrótce miała przemienić się w całą sieć pęknięć. W porę udało mu się ją odrzucić w taki sposób, by teatralnie nie runęła za ziemię, rozpadając się na milion małych kawałków. Nie mógł sobie pozwolić na upadek z takich hukiem, dlatego ukazanie prawdziwych, ludzkich emocji okazało się najrozsądniejszym wyjściem z zaistniałej sytuacji.
Momentem przełomowym był prawdopodobnie ten, w którym popękane usta medyka wygięły się w grymasie niezadowolenia. Był to ruch niezwykle ludzki – nie brakowało w nich chaotyczności i nieostrożności. Twarz wydawała się drżeć, zupełnie jakby jej właściciel wciąż walczył z tym, co faktycznie miała pokazać. Z całych sił starał się to kontrolować i nie pozwolić sobie na choćby jedno, malutkie potknięcie. Wszystko co udało mu się zbudować runęło w chwili, w której wpadł w niego lis.
Stał w miejscu, jakby ktoś zabetonował mu stopy. Nie mógł się ruszyć, bo paraliż powoli odejmował czucie w nogach w całości. Kość za kością, tkanka za tkanką. I pewnie trwałoby to tak dłużej, gdyby nie zwierzęca postać mknąca w jego kierunku. Wszystkie ludzkie odruchy nakazały mu wtedy przestać zgrywać chojraka i zareagować tak, jak zareagowałby każdy człowieczy organizm, próbujący się uratować.
Ręce natychmiast uniósł, próbując zasłonić nimi to co najcenniejsze – twarz. Cała sylwetka zerwała się, nawet jeśli stopy wciąż wydawały się być unieruchomione. Nobuo wyglądał jakby próbował zrobić unik przed lecącym w jego stronę pociskiem. Wszystkie jego mięśnie napięły się do granic możliwościczyli jednak je miał, a żyły nienaturalnie odznaczyły się na jasnych dłoniach i szyi. Na twarzy zakwitły emocje, którymi zwykle nie tryskał w taki sposób. To moja mała przegrana.
Palcami pospiesznie zbadał swoją klatkę piersiową, jakby musiał się upewnić czy zębiska lisa nie przebiły się przez skórę, a później wnętrzności. Dopiero gdy okazało się, że nic mu nie jest udało mu się oprzytomnieć na tyle, by oderwać nogi od ziemi i obrócić się całym ciałem za siebie. I jeszcze raz, tym razem z powoli odzyskiwanymi powagą i spokojem spojrzeć na monstrum.
„(...) A ja dotrzymuję obietnic.”
Nie odpowiedział. Przed oczami wciąż ma czarność ziejącą z paszczy bestii. I nawet jeśli do ciemności był przyzwyczajony, to ta, którą widział chwilę wcześniej wywoływała w nim dyskomfort, który był dla niego niecodzienny, dziwny.
— Oszukać... — powtórzył jak sobowtór, starając się odzwierciedlić niknący warkot, nabierający naturalności głos. — Ale mącisz mi w głowie.
Bardzo chciał pokazać swoją siłę i opanowanie, ale znowu zamarł – w momencie, w którym zwierzę zaczęło ponownie się zbliżać. Kiedy puszyście wyglądający ogon zaczął się wić nie wiedział co robić. Całe szczęście, że uścisk ten trwał zaledwie chwilę. Chwilę, która zdawała się ciągnąć jak roztopiony ser.
„Potrzebuję czegoś od ciebie.”
Prychnięcie samo wymknęło się spomiędzy jego ust.
— I jeszcze masz czelność mówić, że czegoś ode mnie potrzebujesz — nieudaczniku. Nie musiał mówić nic więcej. Nawet nie chciał. Nie był mu nic winien. Nie było żadnej wiążącej przysługi lub obietnicy. Nie było zupełnie nic, jeśli nie liczyć tego dziwnego napięcia i niecodziennych emocji towarzyszących temu spotkaniu. Z jednej strony mógł docenić to, że zdecydował się na szczerość, gdyby nie fakt, że chwilę wcześniej chciał go wciągnąć w swoją chorą grę. Między nimi nie było nawet odrobiny zaufania. Słowo potrzebuję nie miało w tym zestawieniu żadnej mocy. Żadnej.
— Jakiś ty miłościwy — wyraźnie z niego zakpił, wyśmiewając to całe jego udawane miłosierdzie i dobroduszność. Możesz to i możesz tamto. Prawie jak porywacz, który jasno określa granice uprowadzonemu. Właśnie tak miał się czuć? Niedoczekanie.
Uważnie mu się przyglądał, krzyżując spojrzenia. W niebieskich oczachtego prawdziwego lekarza pojawił się spokój – ten sam, który prezentował każdego dnia. Zdobył go w sobie na nowo, doprowadził do takiego stanu, żeby odzyskać nad nim pełną kontrolę. I tego musiał się trzymać. Bardzo silnie, by znowu go nie utracić.
Kiedy lis zniknął w oknie zrozumiał, że gra wciąż trwa. Oparł się plecami o pobliską ścianę, uznając, że przecież nie musi brać udziału w tej zabawie, jeśli nie chce. Czy ten głupiec naprawdę myślał, że ślepo będzie podążał wyznaczonymi przez niego ścieżkami?
Swoje postanowienia złamał bardzo szybko, bo już w momencie, w którym pierwsza ze ścian niemal w połowie nasiąkła tuszem. Zmniejszające się pomieszczenie było dodatkowym sygnałem alarmującym i zmuszającym go do... podążania śladami lisa, bo innej drogi nie było. Albo jej w tamtym momencie nie dostrzegał. Nie ma co się dziwić, że w trybie natychmiastowych rzucił się w stronę okna, nie przyglądając się dalej pomniejszającemu się pokojowi. Po prostu chciał go opuścić jak najszybciej mógł. Nie wiedział co go czeka po drugiej stronie, bo wzrok mógł go przecież mylić. W snach nie wszystko wydawało się jasne.
— Skończysz kiedyś te swoje gierki? Mieliśmy rozmawiać.
Momentem przełomowym był prawdopodobnie ten, w którym popękane usta medyka wygięły się w grymasie niezadowolenia. Był to ruch niezwykle ludzki – nie brakowało w nich chaotyczności i nieostrożności. Twarz wydawała się drżeć, zupełnie jakby jej właściciel wciąż walczył z tym, co faktycznie miała pokazać. Z całych sił starał się to kontrolować i nie pozwolić sobie na choćby jedno, malutkie potknięcie. Wszystko co udało mu się zbudować runęło w chwili, w której wpadł w niego lis.
Stał w miejscu, jakby ktoś zabetonował mu stopy. Nie mógł się ruszyć, bo paraliż powoli odejmował czucie w nogach w całości. Kość za kością, tkanka za tkanką. I pewnie trwałoby to tak dłużej, gdyby nie zwierzęca postać mknąca w jego kierunku. Wszystkie ludzkie odruchy nakazały mu wtedy przestać zgrywać chojraka i zareagować tak, jak zareagowałby każdy człowieczy organizm, próbujący się uratować.
Ręce natychmiast uniósł, próbując zasłonić nimi to co najcenniejsze – twarz. Cała sylwetka zerwała się, nawet jeśli stopy wciąż wydawały się być unieruchomione. Nobuo wyglądał jakby próbował zrobić unik przed lecącym w jego stronę pociskiem. Wszystkie jego mięśnie napięły się do granic możliwości
Palcami pospiesznie zbadał swoją klatkę piersiową, jakby musiał się upewnić czy zębiska lisa nie przebiły się przez skórę, a później wnętrzności. Dopiero gdy okazało się, że nic mu nie jest udało mu się oprzytomnieć na tyle, by oderwać nogi od ziemi i obrócić się całym ciałem za siebie. I jeszcze raz, tym razem z powoli odzyskiwanymi powagą i spokojem spojrzeć na monstrum.
„(...) A ja dotrzymuję obietnic.”
Nie odpowiedział. Przed oczami wciąż ma czarność ziejącą z paszczy bestii. I nawet jeśli do ciemności był przyzwyczajony, to ta, którą widział chwilę wcześniej wywoływała w nim dyskomfort, który był dla niego niecodzienny, dziwny.
— Oszukać... — powtórzył jak sobowtór, starając się odzwierciedlić niknący warkot, nabierający naturalności głos. — Ale mącisz mi w głowie.
Bardzo chciał pokazać swoją siłę i opanowanie, ale znowu zamarł – w momencie, w którym zwierzę zaczęło ponownie się zbliżać. Kiedy puszyście wyglądający ogon zaczął się wić nie wiedział co robić. Całe szczęście, że uścisk ten trwał zaledwie chwilę. Chwilę, która zdawała się ciągnąć jak roztopiony ser.
„Potrzebuję czegoś od ciebie.”
Prychnięcie samo wymknęło się spomiędzy jego ust.
— I jeszcze masz czelność mówić, że czegoś ode mnie potrzebujesz — nieudaczniku. Nie musiał mówić nic więcej. Nawet nie chciał. Nie był mu nic winien. Nie było żadnej wiążącej przysługi lub obietnicy. Nie było zupełnie nic, jeśli nie liczyć tego dziwnego napięcia i niecodziennych emocji towarzyszących temu spotkaniu. Z jednej strony mógł docenić to, że zdecydował się na szczerość, gdyby nie fakt, że chwilę wcześniej chciał go wciągnąć w swoją chorą grę. Między nimi nie było nawet odrobiny zaufania. Słowo potrzebuję nie miało w tym zestawieniu żadnej mocy. Żadnej.
— Jakiś ty miłościwy — wyraźnie z niego zakpił, wyśmiewając to całe jego udawane miłosierdzie i dobroduszność. Możesz to i możesz tamto. Prawie jak porywacz, który jasno określa granice uprowadzonemu. Właśnie tak miał się czuć? Niedoczekanie.
Uważnie mu się przyglądał, krzyżując spojrzenia. W niebieskich oczach
Kiedy lis zniknął w oknie zrozumiał, że gra wciąż trwa. Oparł się plecami o pobliską ścianę, uznając, że przecież nie musi brać udziału w tej zabawie, jeśli nie chce. Czy ten głupiec naprawdę myślał, że ślepo będzie podążał wyznaczonymi przez niego ścieżkami?
Swoje postanowienia złamał bardzo szybko, bo już w momencie, w którym pierwsza ze ścian niemal w połowie nasiąkła tuszem. Zmniejszające się pomieszczenie było dodatkowym sygnałem alarmującym i zmuszającym go do... podążania śladami lisa, bo innej drogi nie było. Albo jej w tamtym momencie nie dostrzegał. Nie ma co się dziwić, że w trybie natychmiastowych rzucił się w stronę okna, nie przyglądając się dalej pomniejszającemu się pokojowi. Po prostu chciał go opuścić jak najszybciej mógł. Nie wiedział co go czeka po drugiej stronie, bo wzrok mógł go przecież mylić. W snach nie wszystko wydawało się jasne.
— Skończysz kiedyś te swoje gierki? Mieliśmy rozmawiać.
maj 2038 roku