5 kwietnia 2037
Pierdolone Nanashi. Budynki nawet w tak barwne wieczorny snują się jak niechciane. Ich fasady pokryte mętnym błękitem, gdzie przy wybitych oknach szyby odbijają czerwień zachodzącego słońca. Jest początek wiosny, więc i ciepło uderza inaczej, głębiej. W zimę pląsa ono posłusznie po skórze, ale jakby to w przestrachu nie wnika głębiej. Nie wie, czym takim kieruje się w kolejnych miesiącach, że wraz z budzącymi się zieleniami zapuszcza korzenie i w ludzkie ciała. Szczególnie tutaj. Na granicy motłochu a lepszego świata. Nie odwraca się więc za siebie. Ku temu, co malowane farbą maczaną w brudnej wodzie. Bo nie wiem, czy wiesz, ale różne światy zawsze rozrysowuje się inaczej. Biedniejsi noszą na sobie grubo kładzioną farbę acz mniej napigmentowaną. Ich twarze z natury więc wydają się pochmurne, smutniejsze, ale gdy w tęczówki wrzucisz zimną żółć, to ich oczy nabierają nadziei. Robią tak ci malujący w bufiastych koszulach, by u kupców szukać współczucia a chwilę później to współczucie spieniężyć. W rzeczywistości wzrok plebsu nie posiada refleksów, bo by odbijać najpierw trzeba patrzeć. A tutaj się nie patrzy. Tutaj się spojrzenia nie unosi wyżej niż czubek buta. Pod podeszwę lewego wpada pet i gaśnie w wilgoci kałuży. Te wciąż wżerają się w glebę miasta. Woda cieknie już w trzewiach Nanashi i zanim tę wyplenią lub zanim sama skropli się do atmosfery, miną tygodnie. Wie, bo i we własnym krwioobiegu czuje coś obcego. Coś, co wraz z opadami wpadło głęboko do skóry. Coś, co podobne kwasowi, by charczy w żyłach i wyżera tkanki. Boli, ale przecież całe życie coś go uwiera, więc prawie tego nie zauważa.
Przez ramię przewieszona sportowa torba z wymiętym, naklejonym na materiał znakiem marki. Stara i z porwanym paskiem. Weń wszystko to, co nie przemokło od opadów i co te nie zniszczyły wlewając się przez wąskie okno mieszkania. Wspomnieniem wraca do zatęchłego wilgocią pokoju. Pod sercem kuli się mały, chłopięcy smutek, bo zamknął za sobą nie tylko drzwi, ale i pewien etap. Chujowy, bo chujowy, ale wciąż etap. Za metalem wejścia schowana cała przeszłość Yukidy, spotkania z Ivarem i ostatni uśmiech Ai. Zabawne, nigdy jej nie znalazł. Nie pamięta nawet, kiedy przestał szukać. Szkoda, ale zdaje się, że dziewczę posiadło umiejętność znikania. Albo rozpłynięcia się. Trochę zazdrości, bo sam chciałby schować się pomiędzy kroplami ostatnich deszczy. Byłoby łatwiej. Rozpuścić się w kałużach i już na zawsze spoić się z dzielnicą tak, jak drzewo zakleszcza się w glebie.
Karafuruna jest inna. Malowana kolorami fasad, bo w Nanashi te pozostają szare, proste. Tutaj budynki a wśród nich nie zatęchłe kamienice a wysokie bloki i współczesna deweloperka. Wszystko to w barwach jasnych, przeplatanych figuratywnymi muralami. Gdzieniegdzie umiejscawia się ławki — też świeżo malowane — a tuż za nimi sadzi krzaki o jaśniejszej niż tam, w domu zieleni. Wszystko tutaj bardziej intensywne, żywsze. Nawet fajkę głupio wyrzucić pod nogi. Wyciąga telefon i robi zdjęcie przypadkowej reklamy. Zabawna. Hasło ni to pasuje do uśmiechniętej kobiety, ni jest zwyczajnym wykorzystaniem modelki obłych, atrakcyjnych nóg. Wysyła go Rajce jak pocztówkę z wakacji, bo w sumie jest nigdzie indziej. Na wakacjach. W lepszym świecie. Na chwilę. W gardle rzęzi nikotyna a on wyciąga kolejnego papierosa i raz jeszcze sprawdza adres. Nigdy nie spacerował po okolicy. Zawsze na Sawie a ta też rozjebana. Jej żółć leży zapomnianą w warsztacie, ale wróci. Tylko po nią.
Po schodach wspina się już pewniej. Chociaż detale ostatniej, grudniowej wizyta spłynęły wraz ze śniegiem, to pamięta ogół. Każdy stopień jak ciężar kładziony na ramionach i usta zbyt mocno wpijające się w te jego. Wie, że będzie żałował, ale chłód deszczy przyniósł i zimno dla ciała. Idiota Nie powinien szukać ciepła tam, gdzie ono jedynie mdłym jego refleksem. Ale co ma, do kurwy, zrobić? Gdzie się podziać i czyjego ramienia użyć na mocne ciosy. Kręci głową. Nie pora na złość, bo kumulowana od dawna może być nie do zniesienia, ale tylko wtedy, gdy na to pozwoli.
Nie puka. Z kieszeni wyciąga jeden, masywny klucz o złotym kolorze i stanowczo wsuwa go w zamek w drzwiach. Minie kilka dni, zanim nauczy się, że wpierw należy chwycić klamkę, pociągnąć ku sobie i dopiero wtedy dwoma, okrężnymi ruchami otworzyć mieszkanie. U niego było inaczej. Wystarczyło mocniejsze pchnięcie a drzwi uchylały się same. Migawka sprzed roku, gdy o ten sam metal uderzyły plecy obcego chłopaka. Co się z nim stało? Ciało zatrzymuje się a na skórze osiada pobłysk ciepła tamtego lata i nawet cień uśmiechu znaczy usta mężczyzny. Na spierzchniętych przeszłością ustach język maluje krótką, prostą linię. Tak dawno. Jeszcze sprzed śmierci.
Spodziewał się, że wpierw do nozdrzy dotrze ten sam zapach. Zaledwie zarysowany na tle woni Hinote, ale wciąż obecny. A więc brązowe. W końcu spaja woń z ciemnymi tęczówkami. Wpierw zaskoczonymi, zaraz zawężonymi we wrogim wyrazie. Nie wie dlaczego cmoka. Zdaje się, że siedzą w nim dwie osoby, z czego jeden to bierny obserwator. Ten drugi przejeżdża językiem po górnej linii zębów i podbródek unosi wyżej, wyzywająco.
— Chciałaś mleko? — Za słowami dłoń unosi się, by tamże zaszeleściła foliowa torba z małymi zakupami. — Pewnie nic nie wspominał? Hinote. Chuj zbyt dużą przyjemność czerpie z nudnych niezręczności. — Mija ją, by od razu przejść do kuchni i tam z zadziwiającą delikatnością odłożyć przyniesione zakupy. — Keita. Zostanę tutaj na chwilę.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Od jej śmierci minęło czternaście miesięcy; od ponownych narodzin niewiele ponad rok. Od dwunastu miesięcy siedzi w czterech ścianach, tej złotej klatce, przez szpary jej mącona wizją czegoś więcej, czegoś wielkiego, wspaniałego, tylko dla niej. Wizją pozornej wolności, ku której próbuje sięgnąć, między pozłacanymi prętami prześlizgnąć się, a gdy wydaje się jej już, że blisko jest tego, wpychana w otchłań zastoju jest na nowo. Bo nie rozwija się, nie zmienia, twarz jej, teraz odbita w gładkiej tafli lustra, nie drga. Skronie nienaznaczone nową krzywizną, czoło na samym środku nie ma wyżłobionej zmarszczki, choć dawno już powinno od ciągłego marszczenia brwi. Naciąga skórę dłońmi, ogląda się tak, jakoby miała odnaleźć coś nowego, bruzdę, bliznę. Zmianę.
Widzi ją we wszystkich, tylko nie w sobie. Widzi ją w miękkości spojrzenia Hinote, tej, której nabrał wobec niej z czasem, momentami większej, niż zakładać by kiedykolwiek mogła. W tym, jak dłonie jego, choć nadal szorstkie i zimne, wtapiają się w gładkość uda bez uprzedniej prośby, wtedy, gdy obłość ciała potrzebuje, by wygiąć ją i załamać. Bo ona, wobec niego, chłodna jest jak wcześniej, stanowcza i wredna; to się nie zmienia. Kły zatapia w krtani z celem jednym, by rozerwać tkanki, zmiażdżyć i udusić, a przypadkiem jest zwyczajnym fakt, że Shusei to lubi. Może i z tego też względu dopowiada sobie do jej zachowania więcej, niż w nim faktycznie jest skryte. Przynajmniej jej zdaniem.
Bo i czy prosi o tak wiele? Czy tak wiele wymaga od swojego życia, tego nowego, by istnieć lepiej i wyraziściej, by być w końcu kimś, to dumnie umiałby spojrzeć we własne oczy i po kilku sekundach z obrzydzeniem tego też spojrzenia nie odwrócić? Być kimś, jedyną, dla kogoś innego, innego jedynego. Najważniejszą i najwspanialszą. Nie kolejnym egzemplarzem ściągniętym z półki, dobrym może, nawet i lepszym niż wiele, ale nie najlepszym. Nie najjaśniejszą gwiazdką na niebie, nie pieprzonym oczkiem w głowie, nie tą, za którą oddałby życie. Za późno, ale tutaj i głupi gest by doceniła.
Ostatni raz spogląda na odbicie, na bladą twarz okalaną czernią włosów, nim nie wygładzi czoła, rozluźni szczękę i z rezygnacją obmywającą ramiona wyjdzie z łazienki. W niej zostawia melancholijne przemyślenia, w duchocie skraplającej się na płytkach, w migocie których odbija się tęsknota do tego, co nieosiągalne. Tka ją sobie w samotności, gdy Shu wychodzi, znika w ciemności nocy, rozpływa bez słowa w świetle poranka; nie ma go. Zostawia ją samej sobie, pożerającemu ją sumieniu, jak wściekłym psom. I dziwi się potem, że gdy wraca, i ona manieryzmy ich przejmuje i poczyna szczekać. Że umoczyłaby ten łeb w benzynie i od płomieni go pożerających odpaliła papierosa.
Zadowala się jednak zwykłą zapalniczką, zgrzyt której synchronizuje się z jękiem przestarzałego zamka. Zwraca ku drzwiom głowę, uważnie, jak zwierzę wystawiające łeb z piasku, ciemnicą spojrzenia w cieniu korytarza wypatruje charakterystycznej figury. Gotować się w niej coś poczyna, gdy dopatruje się innej, obcej, niespokojny dreszcz przejmuje ciało a schowana w wilgotnych kątach łazienki nadwrażliwość wraca do niej i na nowo, ze spokojnej, zmienia się w zaszczutego psa. Psa, na którego teren wtargnął obcy, psa, który pianą z pyska pała do mężczyzn, na sercu jej wykarmionym, bezpańskiego kundla.
Nie drga, gdy ten rozchodzi się po mieszkaniu jak po własnym, sunie za nim jedynie ciemną tęczówką, zwężoną jak u gada wpatrzonego w słońce źrenicą; poczęłaby jak i taki syczeć, gdyby mogła.
— Na chwilę? — odzywa się po chwili, gdy uszu jej w końcu dobiega obcy głos, gdy w ogóle jest w stanie przetrawić jego obecność — Jeżeli Shusei przytułek otwierać chce u nas w mieszkaniu, to mnie to szczerze średnio interesuje i wolałabym gdyb… — urywa. Nagle. Bo wpatrzona w niego, zdaje sobie sprawę z kilku prawidłowości, wątki łączą się czerwoną nitką i dochodzą do sedna. Nagle i niespodziewanie.
— To ty zostawiłeś u nas ubrania. Wtedy, w grudniu — w zdaniu jej nie drży nawet i zalążek pytania, swoich słów jest pewna. Trudno też stwierdzić, czy rzuca je w geście oskarżycielskim, czy sugestią próbuje go zaledwie obrazić; pewnym jedynie jest, że barwione to wszystko zielonym jadem, skapującym z ostatnich liter.
— Teraz wszystkim swoim kochankom na boku rozdaje klucze, czy ty masz jakieś specjalne traktowanie?
@Gotō Keita
Widzi ją we wszystkich, tylko nie w sobie. Widzi ją w miękkości spojrzenia Hinote, tej, której nabrał wobec niej z czasem, momentami większej, niż zakładać by kiedykolwiek mogła. W tym, jak dłonie jego, choć nadal szorstkie i zimne, wtapiają się w gładkość uda bez uprzedniej prośby, wtedy, gdy obłość ciała potrzebuje, by wygiąć ją i załamać. Bo ona, wobec niego, chłodna jest jak wcześniej, stanowcza i wredna; to się nie zmienia. Kły zatapia w krtani z celem jednym, by rozerwać tkanki, zmiażdżyć i udusić, a przypadkiem jest zwyczajnym fakt, że Shusei to lubi. Może i z tego też względu dopowiada sobie do jej zachowania więcej, niż w nim faktycznie jest skryte. Przynajmniej jej zdaniem.
Bo i czy prosi o tak wiele? Czy tak wiele wymaga od swojego życia, tego nowego, by istnieć lepiej i wyraziściej, by być w końcu kimś, to dumnie umiałby spojrzeć we własne oczy i po kilku sekundach z obrzydzeniem tego też spojrzenia nie odwrócić? Być kimś, jedyną, dla kogoś innego, innego jedynego. Najważniejszą i najwspanialszą. Nie kolejnym egzemplarzem ściągniętym z półki, dobrym może, nawet i lepszym niż wiele, ale nie najlepszym. Nie najjaśniejszą gwiazdką na niebie, nie pieprzonym oczkiem w głowie, nie tą, za którą oddałby życie. Za późno, ale tutaj i głupi gest by doceniła.
Ostatni raz spogląda na odbicie, na bladą twarz okalaną czernią włosów, nim nie wygładzi czoła, rozluźni szczękę i z rezygnacją obmywającą ramiona wyjdzie z łazienki. W niej zostawia melancholijne przemyślenia, w duchocie skraplającej się na płytkach, w migocie których odbija się tęsknota do tego, co nieosiągalne. Tka ją sobie w samotności, gdy Shu wychodzi, znika w ciemności nocy, rozpływa bez słowa w świetle poranka; nie ma go. Zostawia ją samej sobie, pożerającemu ją sumieniu, jak wściekłym psom. I dziwi się potem, że gdy wraca, i ona manieryzmy ich przejmuje i poczyna szczekać. Że umoczyłaby ten łeb w benzynie i od płomieni go pożerających odpaliła papierosa.
Zadowala się jednak zwykłą zapalniczką, zgrzyt której synchronizuje się z jękiem przestarzałego zamka. Zwraca ku drzwiom głowę, uważnie, jak zwierzę wystawiające łeb z piasku, ciemnicą spojrzenia w cieniu korytarza wypatruje charakterystycznej figury. Gotować się w niej coś poczyna, gdy dopatruje się innej, obcej, niespokojny dreszcz przejmuje ciało a schowana w wilgotnych kątach łazienki nadwrażliwość wraca do niej i na nowo, ze spokojnej, zmienia się w zaszczutego psa. Psa, na którego teren wtargnął obcy, psa, który pianą z pyska pała do mężczyzn, na sercu jej wykarmionym, bezpańskiego kundla.
Nie drga, gdy ten rozchodzi się po mieszkaniu jak po własnym, sunie za nim jedynie ciemną tęczówką, zwężoną jak u gada wpatrzonego w słońce źrenicą; poczęłaby jak i taki syczeć, gdyby mogła.
— Na chwilę? — odzywa się po chwili, gdy uszu jej w końcu dobiega obcy głos, gdy w ogóle jest w stanie przetrawić jego obecność — Jeżeli Shusei przytułek otwierać chce u nas w mieszkaniu, to mnie to szczerze średnio interesuje i wolałabym gdyb… — urywa. Nagle. Bo wpatrzona w niego, zdaje sobie sprawę z kilku prawidłowości, wątki łączą się czerwoną nitką i dochodzą do sedna. Nagle i niespodziewanie.
— To ty zostawiłeś u nas ubrania. Wtedy, w grudniu — w zdaniu jej nie drży nawet i zalążek pytania, swoich słów jest pewna. Trudno też stwierdzić, czy rzuca je w geście oskarżycielskim, czy sugestią próbuje go zaledwie obrazić; pewnym jedynie jest, że barwione to wszystko zielonym jadem, skapującym z ostatnich liter.
— Teraz wszystkim swoim kochankom na boku rozdaje klucze, czy ty masz jakieś specjalne traktowanie?
@Gotō Keita
My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Munehira Aoi and Seiwa-Genji Rainer szaleją za tym postem.
Z jakiejś niepojętej przyczyny czerwone wino pasuje do wołowiny a czarna kawa do książki. Niezapisana nigdzie reguła przypadku, która sprawdza się w kombinacjach zgoła niezapowiedzianych, ale to właśnie niespodzianki bywają przyjemnymi. Muzyka jazzowa do emocji towarzyszących rozstaniom, tanie, puszkowane piwo meczom piłki nożnej, ale można prościej - wysokie skarpetki do starych adidasów, uśmiech na widok dawnej szkoły, róż do ciemnej karnacji. Kiedy więc wzrok mężczyzny błądzi po sylwetce dziewczyny, gdzie w jej dziewczęcości wiele z uroku dojrzałej kobiety, nachodzi go podobna myśl; że jej włosy swawolnie kręcące się na dekolcie, że jej wzrok rozlany w kwasie zaskoczenia, pasuje do Hinote. Uśmiecha się ni to do niej, ni do tej myśli. Z pewnością jednak ku samemu pomysłodawcy tego spotkania. Figlarza, nieznośnego reżysera dziejącej się rozmowy, z której przyjemność czerpać będzie pomimo swojej nieobecności. Rozciąga wiec usta w rozbawieniu lisim, ale przyjemnym. Tym świadczącym o całkowitej uległości wobec narzuconych przez innych scenariuszy. Gdyby mógł i gdyby humor dopisywał, ukłoniłby się ku dziewczęciu z kuglarskim machnięciem dłoni. Ale nie dzisiaj, kiedy dzień już i tak przyszpilił go dosadnym zmęczeniem. Trudno. Zamiast aktorskiego rozłożenia rąk, wzrusza ramionami jakby strzepywał nasypaną tamże niezręczność. Nie pierwszy i nie ostatni raz, jeśli zdecyduje się na działanie pod szponami Shuseia.
Nie sposób cofnąć mężczyźnie zadowolonego uśmiechu, kiedy słowa kobiety wyznaczają pomiędzy nimi istotną hierarchię. Na klatce piersiowej Keity krzyżują się ręce, by opuszki znalazły oparcie w sąsiadujących przedramionach. Kiwa głową niby to w zrozumieniu, ale pod wzniesionymi brwiami drga rozbawienie. To nikłe, nastoletnie rozbawienie charakterystyczne chłopcom o niecnych zamiarach. Zdaje się zaraz płynąć po bliźnie znaczącej lewą brew i kaskadą spaść ku liniom wodnym. Tam osiada złośliwą ciężkością kpiny. Mimo to nie mówi nic znaczącego. Nie teraz, kiedy na siłę spycha się go do rynsztoku. Jeden z dzieciaków z bidula, nic a kochanek (żeby chociaż tyle). Parska na koniec szczerze rozbawionym, bo nie tylko w definicji zazdrość bawi. Ta trawiąca już nie tylko myśli, ale i ciała, gdy mięśnie spinają się mimowolną złością. I widzi, że zdenerwowanie pnie się po kobiecym karku, jak żmij osiada tuż przy kłach. Gdyby mógł, zebrałby jad do małej fiolki, wraz z cedzonymi słowami wcisnął w kąt mieszkania.
Dobrze wie, gdzie jest jego miejsce. Nie tutaj i nie w ramionach samozwańczego bóstwa o skrajnej, obsesyjnej potrzebie posiadania, ale… Ale nie sposób zrezygnować z narzuconej przez kobietę gry. Zabawa o to, kto posiada więcej; kto dla siebie wyrwał większy fragment tamtego mięsa. Nie znika więc uśmiech. Nie znikają nastoletnie kurwiki sunące pod tęczówkami. (Swym karminem przeszywają naturalną barwę oczu, by zaraz wpaść w czerwonawe kanaliki przecinające białka).
— Akira, tak? — Zaczyna głosem pełnym kokieteryjnego rozbawienia. Nie sili się na nic szczególnego a krople śmiechu to jedynie powidoki wcześniejszych myśli; błyszczą w słowach jak nowa klisza filmowa. — Prócz ciuchów zostawiłem też dym z tanich fajek. Wtedy zdawał się skutecznie przykrywać te ciężkie kwiatowe… to perfumy? Nieważne. Ważne, że nikotyna wyżera wszystko. Nie lubię seksu przy cudzych zapachach.
Wzdycha cicho i w nagłym odruchu zaczyna przeszukiwać kieszenie spodni. Paczkę papierosów znajduje w tylnej. Kurwa, musiał zgubić papierośnicę. Sztuka fajki ląduje pomiędzy ciosanymi pracą palcami, ale zanim to uczyni, wyciąga opakowanie ku niej; ku tej kuli zdenerwowania, której płuca nie nikotyną a wyżarte zawiścią. W pewien sposób to podziwia. To. Wieczne egzystowanie na skraju emocji, gdzie w parareli mocnych uczuć nic a wypalenie. Nie mówi więcej, bo nieme zapytanie kładzie się pomiędzy delikatnie rozchylonymi wargami.
Na kolejne z pytań, które poprzedza jego krótkie: można palić na chacie?, kręci głową w niedowierzaniu. Wciąż swoje? No dobrze.
— Nie chwalił się? Myślałem, że jesteście blisko. Przynajmniej na tyle, by wymieniać imiona swoich kochanków. — Fajka ląduje na dolnej wardze, by wzrok z odpalanej bibułki przeniósł się ku rozjuszonej twarzy dziewczyny. Mięknie. Coś w nim pęka, a to coś jest zmęczonym napięciem stworzeniem. — Wydajesz się być jak twój zapach. Ciężka i bardzo obecna. Wyjdziemy na drinka?
Nie sposób cofnąć mężczyźnie zadowolonego uśmiechu, kiedy słowa kobiety wyznaczają pomiędzy nimi istotną hierarchię. Na klatce piersiowej Keity krzyżują się ręce, by opuszki znalazły oparcie w sąsiadujących przedramionach. Kiwa głową niby to w zrozumieniu, ale pod wzniesionymi brwiami drga rozbawienie. To nikłe, nastoletnie rozbawienie charakterystyczne chłopcom o niecnych zamiarach. Zdaje się zaraz płynąć po bliźnie znaczącej lewą brew i kaskadą spaść ku liniom wodnym. Tam osiada złośliwą ciężkością kpiny. Mimo to nie mówi nic znaczącego. Nie teraz, kiedy na siłę spycha się go do rynsztoku. Jeden z dzieciaków z bidula, nic a kochanek (żeby chociaż tyle). Parska na koniec szczerze rozbawionym, bo nie tylko w definicji zazdrość bawi. Ta trawiąca już nie tylko myśli, ale i ciała, gdy mięśnie spinają się mimowolną złością. I widzi, że zdenerwowanie pnie się po kobiecym karku, jak żmij osiada tuż przy kłach. Gdyby mógł, zebrałby jad do małej fiolki, wraz z cedzonymi słowami wcisnął w kąt mieszkania.
Dobrze wie, gdzie jest jego miejsce. Nie tutaj i nie w ramionach samozwańczego bóstwa o skrajnej, obsesyjnej potrzebie posiadania, ale… Ale nie sposób zrezygnować z narzuconej przez kobietę gry. Zabawa o to, kto posiada więcej; kto dla siebie wyrwał większy fragment tamtego mięsa. Nie znika więc uśmiech. Nie znikają nastoletnie kurwiki sunące pod tęczówkami. (Swym karminem przeszywają naturalną barwę oczu, by zaraz wpaść w czerwonawe kanaliki przecinające białka).
— Akira, tak? — Zaczyna głosem pełnym kokieteryjnego rozbawienia. Nie sili się na nic szczególnego a krople śmiechu to jedynie powidoki wcześniejszych myśli; błyszczą w słowach jak nowa klisza filmowa. — Prócz ciuchów zostawiłem też dym z tanich fajek. Wtedy zdawał się skutecznie przykrywać te ciężkie kwiatowe… to perfumy? Nieważne. Ważne, że nikotyna wyżera wszystko. Nie lubię seksu przy cudzych zapachach.
Wzdycha cicho i w nagłym odruchu zaczyna przeszukiwać kieszenie spodni. Paczkę papierosów znajduje w tylnej. Kurwa, musiał zgubić papierośnicę. Sztuka fajki ląduje pomiędzy ciosanymi pracą palcami, ale zanim to uczyni, wyciąga opakowanie ku niej; ku tej kuli zdenerwowania, której płuca nie nikotyną a wyżarte zawiścią. W pewien sposób to podziwia. To. Wieczne egzystowanie na skraju emocji, gdzie w parareli mocnych uczuć nic a wypalenie. Nie mówi więcej, bo nieme zapytanie kładzie się pomiędzy delikatnie rozchylonymi wargami.
Na kolejne z pytań, które poprzedza jego krótkie: można palić na chacie?, kręci głową w niedowierzaniu. Wciąż swoje? No dobrze.
— Nie chwalił się? Myślałem, że jesteście blisko. Przynajmniej na tyle, by wymieniać imiona swoich kochanków. — Fajka ląduje na dolnej wardze, by wzrok z odpalanej bibułki przeniósł się ku rozjuszonej twarzy dziewczyny. Mięknie. Coś w nim pęka, a to coś jest zmęczonym napięciem stworzeniem. — Wydajesz się być jak twój zapach. Ciężka i bardzo obecna. Wyjdziemy na drinka?
Munehira Aoi and Himura Akira szaleją za tym postem.
Dłoń jej sięga papierosa bez większego zastanowienia. Nie martwią ją przeżarte zapachem tytoniu zasłony, powiewające leniwie przy otwartym oknie, żółć osadu kotłująca się pod sufitem. Zapach ten, tak charakterystyczny jest już mieszkaniu jak jej własny, trudno też stwierdzić który mocniej wpija się w meble i jako pierwszy uderza nozdrza, gdy przekroczony zostaje próg starych, ciężkich drzwi. I jak te się mieszają, tak i jej twarz omiata gęsta smuga dymu, na moment zaledwie przykrywa ciemne spojrzenie, tak uparcie wbite w postać stojącego przed nią mężczyzny. W szarość figury, która to na tle kolorowych obrazów ciężko zwisających ze ściany wydaje się, oh zgrozo, ciekawsza - bo inna. Tak miałka, tak odwrotna wyrazistości jej własnej, czy ludzi (człowieka) którymi otoczona jest na co dzień. Nie może na niej żerować, ogień swój karmić opałem, bo ten, jak na złość, nie chce się płomieniami zająć.
Więc gaśnie. Czy raczej, bo zgasnąć całkiem by nie potrafiła, przygasa, płomyk zmniejsza się nagle i choć ona wcale mniejsza w swej postawie, twarz jej na chwilę jakaś łagodniejsza. Zmarszczka między brwiami wygładzona, szczęka już nie tak napięta; zęby nie szorują szkliwem o siebie same, jedynie końcem języka bada ich fakturę. Oddechem napełnia płuca po samo dno, powietrze miesza z dymem i ten po chwili wypuszcza ku górze, odchylając głowę. Wraca na swoje miejsce na kanapie, w sam jej kąt, tam, gdzie siedzi zawsze, jedno ramię układając na oparciu.
— Nie tylko ty — odpowiada w końcu. Nawet jeśli zapach tanich fajek wcale nie był jej obcym. Mógłby, oczywiście, ale z jakiegoś powodu nie uznała go za taki. Bo pamięta, że gdy wróciła do domu, tani tytoń podrapał w gardło, tak wbrew wszystkiemu inny od tego, który sama lubiła najbardziej. Upchany w ręcznie zwiniętego papierosa, miękki, lekki w odbiorze, pasujący do białego wina. Nie potrafi jeszcze stwierdzić dlaczego, podświadomie wmawia sobie, że zbyt ciasno spleciony był z tym, który zna, na tyle, że stał się już jego częścią; niezależnie od tego, co faktycznie może to znaczyć.
Finalnie kiwa głową na miejsce koło siebie, jedną z nóg, wysuwającą się spod cienkiego materiału koszuli nocnej podwijając na kanapę. Chce mu się przyjrzeć, bliżej, rozpoznać niewielki tatuaż pod okiem, zdobiącym sam szczyt policzka, na sekundę, ukradkiem wręcz, spojrzeć w głębinę szarych oczu. Drga lekko ku górze kącik jej ust, gdy zdaje sobie sprawę z tego, jak wymowny jest to kolor w kontraście ich dwójki.
— Shusei doskonale wie, że nie musi mi niczego mówić, bo dowiem się sama. Większości — spojrzenie jej, dwie ciemne źrenice, suną od twarzy niżej, a potem z powrotem na lico. Ogląda go, bardzo zresztą dokładnie — Szkoda tylko, że twoim imieniem nie zdążył się pochwalić, w przeciwieństwie do mojego.
Dłonią sięga do stolika, na blacie którego osadzona filiżanka, z resztką kawy na samym dnie. Miesza więc wywar ten z popiołem i podsuwa ku Keicie, własnego papierosa osadzając w kąciku ust.
— Koniec o tym, nie mam ochoty o nim myśleć — urywa nagle, choć na końcu języka kotłuje się jeszcze kilka słów. Może i o kilka za wiele, zatrzymuje je jednak na skraju zębów, bo i nie wie jeszcze, czy może sobie na nie pozwolić. Nie teraz, zostawia je na później, gdy proponowany alkohol rozwiąże sploty w mięśniach i głębiej zepchnie ją ku naprężonym na skraju karku emocjom. Tym, które wgryzają się w skórę samą myślą, pamięcią o tym, co pali na dnie serca. Jeszcze nie.
— Masz przewagę, Keita, bo wiesz o mnie więcej. A ja nie lubię być na przegranej pozycji już od samego wejścia — plecy jej prostują się w tanecznym manieryzmie, napięte jak struna, a korpus jej pochyla się ku chłopcu — Więc zanim się z tobą napiję, wolałabym, żebyś mi coś o sobie opowiedział. Coś więcej, niż to, że lubisz tanie fajki.
@Gotō Keita
Więc gaśnie. Czy raczej, bo zgasnąć całkiem by nie potrafiła, przygasa, płomyk zmniejsza się nagle i choć ona wcale mniejsza w swej postawie, twarz jej na chwilę jakaś łagodniejsza. Zmarszczka między brwiami wygładzona, szczęka już nie tak napięta; zęby nie szorują szkliwem o siebie same, jedynie końcem języka bada ich fakturę. Oddechem napełnia płuca po samo dno, powietrze miesza z dymem i ten po chwili wypuszcza ku górze, odchylając głowę. Wraca na swoje miejsce na kanapie, w sam jej kąt, tam, gdzie siedzi zawsze, jedno ramię układając na oparciu.
— Nie tylko ty — odpowiada w końcu. Nawet jeśli zapach tanich fajek wcale nie był jej obcym. Mógłby, oczywiście, ale z jakiegoś powodu nie uznała go za taki. Bo pamięta, że gdy wróciła do domu, tani tytoń podrapał w gardło, tak wbrew wszystkiemu inny od tego, który sama lubiła najbardziej. Upchany w ręcznie zwiniętego papierosa, miękki, lekki w odbiorze, pasujący do białego wina. Nie potrafi jeszcze stwierdzić dlaczego, podświadomie wmawia sobie, że zbyt ciasno spleciony był z tym, który zna, na tyle, że stał się już jego częścią; niezależnie od tego, co faktycznie może to znaczyć.
Finalnie kiwa głową na miejsce koło siebie, jedną z nóg, wysuwającą się spod cienkiego materiału koszuli nocnej podwijając na kanapę. Chce mu się przyjrzeć, bliżej, rozpoznać niewielki tatuaż pod okiem, zdobiącym sam szczyt policzka, na sekundę, ukradkiem wręcz, spojrzeć w głębinę szarych oczu. Drga lekko ku górze kącik jej ust, gdy zdaje sobie sprawę z tego, jak wymowny jest to kolor w kontraście ich dwójki.
— Shusei doskonale wie, że nie musi mi niczego mówić, bo dowiem się sama. Większości — spojrzenie jej, dwie ciemne źrenice, suną od twarzy niżej, a potem z powrotem na lico. Ogląda go, bardzo zresztą dokładnie — Szkoda tylko, że twoim imieniem nie zdążył się pochwalić, w przeciwieństwie do mojego.
Dłonią sięga do stolika, na blacie którego osadzona filiżanka, z resztką kawy na samym dnie. Miesza więc wywar ten z popiołem i podsuwa ku Keicie, własnego papierosa osadzając w kąciku ust.
— Koniec o tym, nie mam ochoty o nim myśleć — urywa nagle, choć na końcu języka kotłuje się jeszcze kilka słów. Może i o kilka za wiele, zatrzymuje je jednak na skraju zębów, bo i nie wie jeszcze, czy może sobie na nie pozwolić. Nie teraz, zostawia je na później, gdy proponowany alkohol rozwiąże sploty w mięśniach i głębiej zepchnie ją ku naprężonym na skraju karku emocjom. Tym, które wgryzają się w skórę samą myślą, pamięcią o tym, co pali na dnie serca. Jeszcze nie.
— Masz przewagę, Keita, bo wiesz o mnie więcej. A ja nie lubię być na przegranej pozycji już od samego wejścia — plecy jej prostują się w tanecznym manieryzmie, napięte jak struna, a korpus jej pochyla się ku chłopcu — Więc zanim się z tobą napiję, wolałabym, żebyś mi coś o sobie opowiedział. Coś więcej, niż to, że lubisz tanie fajki.
@Gotō Keita
My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Munehira Aoi and Gotō Keita szaleją za tym postem.
Gasnąca w kobiecych oczach złość jest uspokajająca. Przypomina moment, w którym dziecko, dojrzawszy u matki ostatnie kłosy złości, zrywa je słodkim uśmiechem. I gdzieś tli się potrzeba zbliżenia do kobiety. Ta sama, która dłonie syna ciągnie ku zmęczonym, ale wciąż kochającym ramionom rodziny. Dziwne. Nie wygląda jak ktoś, kto zaserwowałby mu ukojenie, ale jednak, to się dzieje. Może w tym wszystkim jest chłopcem, który konfliktów, gdy może, unika. Więc i jak ten dzieciak niemalże przepraszająco uśmiecha się ku ciosanej w kamieniu postaci, by finalnie w jej chłodnej sylwetce znaleźć przebłysk ludzkiej delikatności. A tę posiada każdy, bo i gdy pozwoli cynizmowi wycofać się, człowiek nawet na krótką chwilę zyskuje naturalną, niemalże prymitywną bezbronność.
Nerwowość opada z kobiecej twarzy. Jej brwi rozluźniają się a smuga dymu rozmywa ostrzejsze kontury twarzy. Jest młoda. Widzi to w chwili, gdy z oczu usunięty zostaje filtr gwałtownej złości. A gdy tylko siada w rogu kanapy, a siada tam zapewne zawsze, bo materiał siedziska krojony jest pod jej krzywiznę ciała, topnieje. Dosłownie, bo i z ramion rozlewa się nagłe zdenerwowanie, i klatka piersiowa ulatuje niżej do ziemi. W oczach wciąż błyszczy uważność, ale przypomina ona czujność domowego kota.
Nie tylko ty. Nie sposób powstrzymać chwilowego, nikłego uśmiechu, który ma w sobie światło widzialne tylko w granicach Nanashi. Czułość wpisaną w korzenie dzielnicy, tak teraz daleką, ale wyczuwalną, jak nici ciągnące się za każdym, kto opuścił stłamszone biedą mury tamtejszych ulic. Wzdycha cicho, by dym palonej przez dziewczynę fajki osiadł na jego nozdrzach. Zaciąga się nim nieświadomie, równie kocio. Bo są jak te dwa na siłę połączone ze sobą zwierzęta. Zbyt zmęczone na swatania, ale i ciekawskie, nieobyte w nagłych interakcjach. Mimo to węszące nosami i przy ukradkiem rzucanych spojrzeniach, szukające kontaktu. Ciche parsknięcie z ust Keity świadczy o chwilowym u chłopca rozluźnieniu. I dobrze, bo wraz z nim na dalszy plan odsuwa się i wpojona w kości ironia.
Za przyzwoleniem zajmuje miejsce na fotelu obok, na drugim krańcu jej spojrzenia. Świadomy, że jest jak pies na pokazie. I niemalże fizycznie doświadcza gładkiego niczym ten atłas spojrzenia, które omiata twarz, na zbyt długą chwilę wsuwając się w zagłębienie blizny. Czuje ją niemalże fizycznie, za bardzo, bo i na skórze rodzi się nieprzyjemne mrowienie. Dlatego też nieświadomą dłonią sięga lewej powieki, przeciera ją, by zaraz opuszką upaść niżej, na szarpniętą tamtejszym dniem skórę. Mocnym, nerwowym ruchem człowieka na co dzień pracującego fizycznie, ściera z twarzy niewygodę i pozostałości kobiecego spojrzenia. Zimne i gładkie jak maź. Ale nie ta inna, nie ta przypisywana spojrzeniu chociażby Rajki — w strukturze przypominającej kojącą maść, a raczej żrąca, próbująca dokopać się głębiej; tam, gdzie tylko słowa mogłyby ją zaprowadzić.
Wzdycha. Może nie tylko słowa. Lewa dłoń chłopaka sięga tylnej kieszeni spodni, by zaraz pomiędzy palcami zabłyszczał plastik starej, wygiętej karty. Wyciąga ku niej dowód, na którym widnieje nie tylko imię i nazwisko – wytarte przy słowach litery składające się na Goto Keita – ale i znaczący, jak nieusuwalna z materiału plama, numer identyfikacyjny. Ten sam, który, gdyby tylko miał siłę, na nowo zamknąłby go w murach starej dzielnicy. Nic dziwnego, że i przy przekazaniu karty, pod blizną piecze niewygodą rozłupany na dwoje tatuaż. Kyoken.
— Jeśli w takim razie dowiesz się o mnie czegoś ciekawego, chętnie posłucham — odpowiada spokojnie, ale już bez zadziorności; bardziej w celach kokieteryjnego rozluźnienia rozmowy. — Jestem pewien, że Miasto wie o mnie wiele więcej, niż ja sam. Na przykład kto zajebał mój rower pięć lat temu. Skurwysyn nadal nie oddał i nie ukrywajmy, tym szajsem nie mógłby się pokazać w centrum. W każdym razie czekam, Akira. — Uśmiecha się. Krótko, przyjaźniej, by ostatnie pomruki śmiechu uleciały z celowym podkreśleniem imienia rozmówczyni.
— Nie tylko tanie fajki. Generalnie wolę wszystko, co tanie. I tańsze. Towarzystwo też, więc w tym szlafroku i tak wydajesz mi się… luksusową. — Niezgrabne spojrzenie, jak i niezgrabny śmiech. — Sorry. — Dodane ciszej, lekko, niezręcznie. — Zalało mi chatę. Ostatnio w Nanashi były cholerne ulewy a moje mieszkanie, jakby nie patrzeć, jest poniżej ich poziomu. — Pauza. — Poza tym dużo łatwiej odpowiadać mi na pytania. — Pauza. — I nie podziękowałaś za mleko. Chodzi o to, że nie owsiane, tak? Satyna pasuje do owsianego.
Nerwowość opada z kobiecej twarzy. Jej brwi rozluźniają się a smuga dymu rozmywa ostrzejsze kontury twarzy. Jest młoda. Widzi to w chwili, gdy z oczu usunięty zostaje filtr gwałtownej złości. A gdy tylko siada w rogu kanapy, a siada tam zapewne zawsze, bo materiał siedziska krojony jest pod jej krzywiznę ciała, topnieje. Dosłownie, bo i z ramion rozlewa się nagłe zdenerwowanie, i klatka piersiowa ulatuje niżej do ziemi. W oczach wciąż błyszczy uważność, ale przypomina ona czujność domowego kota.
Nie tylko ty. Nie sposób powstrzymać chwilowego, nikłego uśmiechu, który ma w sobie światło widzialne tylko w granicach Nanashi. Czułość wpisaną w korzenie dzielnicy, tak teraz daleką, ale wyczuwalną, jak nici ciągnące się za każdym, kto opuścił stłamszone biedą mury tamtejszych ulic. Wzdycha cicho, by dym palonej przez dziewczynę fajki osiadł na jego nozdrzach. Zaciąga się nim nieświadomie, równie kocio. Bo są jak te dwa na siłę połączone ze sobą zwierzęta. Zbyt zmęczone na swatania, ale i ciekawskie, nieobyte w nagłych interakcjach. Mimo to węszące nosami i przy ukradkiem rzucanych spojrzeniach, szukające kontaktu. Ciche parsknięcie z ust Keity świadczy o chwilowym u chłopca rozluźnieniu. I dobrze, bo wraz z nim na dalszy plan odsuwa się i wpojona w kości ironia.
Za przyzwoleniem zajmuje miejsce na fotelu obok, na drugim krańcu jej spojrzenia. Świadomy, że jest jak pies na pokazie. I niemalże fizycznie doświadcza gładkiego niczym ten atłas spojrzenia, które omiata twarz, na zbyt długą chwilę wsuwając się w zagłębienie blizny. Czuje ją niemalże fizycznie, za bardzo, bo i na skórze rodzi się nieprzyjemne mrowienie. Dlatego też nieświadomą dłonią sięga lewej powieki, przeciera ją, by zaraz opuszką upaść niżej, na szarpniętą tamtejszym dniem skórę. Mocnym, nerwowym ruchem człowieka na co dzień pracującego fizycznie, ściera z twarzy niewygodę i pozostałości kobiecego spojrzenia. Zimne i gładkie jak maź. Ale nie ta inna, nie ta przypisywana spojrzeniu chociażby Rajki — w strukturze przypominającej kojącą maść, a raczej żrąca, próbująca dokopać się głębiej; tam, gdzie tylko słowa mogłyby ją zaprowadzić.
Wzdycha. Może nie tylko słowa. Lewa dłoń chłopaka sięga tylnej kieszeni spodni, by zaraz pomiędzy palcami zabłyszczał plastik starej, wygiętej karty. Wyciąga ku niej dowód, na którym widnieje nie tylko imię i nazwisko – wytarte przy słowach litery składające się na Goto Keita – ale i znaczący, jak nieusuwalna z materiału plama, numer identyfikacyjny. Ten sam, który, gdyby tylko miał siłę, na nowo zamknąłby go w murach starej dzielnicy. Nic dziwnego, że i przy przekazaniu karty, pod blizną piecze niewygodą rozłupany na dwoje tatuaż. Kyoken.
— Jeśli w takim razie dowiesz się o mnie czegoś ciekawego, chętnie posłucham — odpowiada spokojnie, ale już bez zadziorności; bardziej w celach kokieteryjnego rozluźnienia rozmowy. — Jestem pewien, że Miasto wie o mnie wiele więcej, niż ja sam. Na przykład kto zajebał mój rower pięć lat temu. Skurwysyn nadal nie oddał i nie ukrywajmy, tym szajsem nie mógłby się pokazać w centrum. W każdym razie czekam, Akira. — Uśmiecha się. Krótko, przyjaźniej, by ostatnie pomruki śmiechu uleciały z celowym podkreśleniem imienia rozmówczyni.
— Nie tylko tanie fajki. Generalnie wolę wszystko, co tanie. I tańsze. Towarzystwo też, więc w tym szlafroku i tak wydajesz mi się… luksusową. — Niezgrabne spojrzenie, jak i niezgrabny śmiech. — Sorry. — Dodane ciszej, lekko, niezręcznie. — Zalało mi chatę. Ostatnio w Nanashi były cholerne ulewy a moje mieszkanie, jakby nie patrzeć, jest poniżej ich poziomu. — Pauza. — Poza tym dużo łatwiej odpowiadać mi na pytania. — Pauza. — I nie podziękowałaś za mleko. Chodzi o to, że nie owsiane, tak? Satyna pasuje do owsianego.
Gdyby przyjrzeć z boku mogła się samej sobie, to, w jakiej postawie skierowana była do chłopca, mężczyzny, dorosłego i wytarganego istnieniem, na twarzy jej własnej nie malowałoby się nic więcej, aniżeli zdziwienie. Już i nie dlatego, że obecność jego była dla niej zagadką, podejrzeniem zaledwie tego, że Shusei, jak zawsze, mącić próbował jej spokój; a dlatego, że najwyraźniej, nagle, bezpodstawnie, przestało jej to przeszkadzać. Przestało w momencie, gdy po męskiej twarzy spłynął uśmiech, ot, ledwo przepraszający. Skruszony, bo wie, że nie jest to jego miejsce i sam by go nie zajął. Wepchnięty jest siłą, chochliczym podstępem wystawiony pod żmije kły, a poltergeist czeka tylko, aż te zacisną się na miękkiej tkance, rozszarpią na strzępy delikatne mięso; to, w zamian, układa się między nimi słodyczą, osiada na końcu rozdwojonego języka i pozwala objąć jego ciepłem.
I tak jak on w spojrzeniu jej maleje, z wizji zagrożenia do zaledwie niewielkiej niewygody, ciemnica tęczówki nie skrzy się już zazdrosną zielenią. Omiecione szarością dymu, spoglądają łagodniej - z politowaniem. Swoistym, delikatnym, godnym dziecka politowaniem.
— Zależy, czy będzie warto. Szukać informacji — między palcem wskazującym a serdecznym, napiętymi zgrabnie jak struny, ląduje plastikowy dokument. Ogląda go z obydwu stron, uważnym spojrzeniem siąknie informacje na nim wyryte; imię, nazwisko, datę urodzenia. Przez krótką chwilę próbuje spamiętać numer; prędko rezygnuje, w pamięci układając zaledwie trzy ostatnie cyfry. Symbol przywiązania do najgorszego społecznego sortu miasta, plamy na mapie, nie większego, niż cała jego osoba.
Podnosi się ze swojego miejsca, unosi na nogach, z końcem żarzącego się papierosa w wolnej dłoni. Przemierza jednym krokiem, może dwoma, odległość między nimi, plastikowy blankiet podsuwając chłopcu pod nos. Robi to, chyląc się nieznacznie, bliżej, a gdy punkt zbiegu nie jest w stanie się już zmniejszyć, i na jej ustach wykwita uśmiech. Niewielki, dziw, że spod warg nie wysuwają się dwa ostre punkty,
— Najwyraźniej jesteśmy amatorami podobnych rozrywek. Skoro i tanie towarzystwo jest naszym ulubionym — rzęsy unoszą się wyżej, podążają za wysuniętymi na linię czoła brwiami, gdy oczy jej, na nowo jakieś uważniejsze, bezpardonowo wpatrzone w strukturę twarzy; najchętniej w dwa jasne perełki ułożone w oczodołach, bo to za nimi szuka odpowiedzi. Nie na wargach, bo na tych nie układa się jeszcze nic konkretnego. Zaledwie nieostrożne żarty.
— Wolałbyś, gdybym go zdjęła? — prostuje się, odsuwa od niego kolejny raz, dłonie plotąc za plecami w geście uniżenia, podobnym słudze oddanemu swej pracy — Skoro wrobiono mnie już w rolę pani domu, muszę zadbać o swojego gościa.
Przechodzi powolnym krokiem w stronę kuchni, do blatu, który rozdziela obydwa pomieszczenia. Na jego powierzchni wykłada skryte w torbie zakupy, karton mleka ujmując na moment w dłoń, przy przyjrzeć się etykiecie — Migdałowe. Shusei zawsze zapomina o które mi chodzi — wzdycha. Nie ma to znaczenia, prędko więc kończy temat. Podziękowaniem nie przejmuje się nawet przez moment.
Na kamieniu blatu lądują dwa kieliszki, ciosane w krysztale, podobne tym, które zobaczyć można było na stołach domów Europy Środkowej w połowie poprzedniego stulecia. Niskie, z grubym rantem, zdobione kanciastym wzorem. Na dnie każdego z nich ląduje kostka lodu, zalana karmelowym płynem. Klarownym, aromatycznym, niepotrzebującego niczego, poza zmieszaniem się z tlenem. Ogląda jeden z nich pod resztkę słońca wkradającego się do pomieszczenia, gdy ukłuwa ją coś w kąt oka, tam, gdzie na skraju wizji osadzony jest jej rozmówca. Place mocniej oplatają szkło, gdy tężeje nagle jej postawa.
— Shusei. Mówił, że ma kogoś nowego. Kogoś, kim musi się... zająć — opuszcza dłoń, z charakterystycznym dźwiękiem stykając kryształ z marmurem. Na skraju tego, gdzie ten jeszcze w całości, a tego, gdzie zmieniłby się w pył — Mówił o tobie. Nowy podopieczny. Od grudnia. Dlatego wiecznie go nie ma. Prawda? — wyrywa się spomiędzy jej warg śmiech. Śmiech szczerego zażenowania, względem nikogo innego, a siebie samej — No tak. Komu innemu miałby dać klucze, jak nie swojemu oczku w głowie. Powiedz, podoba Ci się? — szklanka ląduje przed nim, na mahoniu, z którego ciosany był niski, kanapowy stolik — Z pewnością robisz niezwykle kluczowe dla nich rzeczy, bardzo niebezpieczne, skoro tak namiętnie Cię pilnuje, hm?
@Gotō Keita
I tak jak on w spojrzeniu jej maleje, z wizji zagrożenia do zaledwie niewielkiej niewygody, ciemnica tęczówki nie skrzy się już zazdrosną zielenią. Omiecione szarością dymu, spoglądają łagodniej - z politowaniem. Swoistym, delikatnym, godnym dziecka politowaniem.
— Zależy, czy będzie warto. Szukać informacji — między palcem wskazującym a serdecznym, napiętymi zgrabnie jak struny, ląduje plastikowy dokument. Ogląda go z obydwu stron, uważnym spojrzeniem siąknie informacje na nim wyryte; imię, nazwisko, datę urodzenia. Przez krótką chwilę próbuje spamiętać numer; prędko rezygnuje, w pamięci układając zaledwie trzy ostatnie cyfry. Symbol przywiązania do najgorszego społecznego sortu miasta, plamy na mapie, nie większego, niż cała jego osoba.
Podnosi się ze swojego miejsca, unosi na nogach, z końcem żarzącego się papierosa w wolnej dłoni. Przemierza jednym krokiem, może dwoma, odległość między nimi, plastikowy blankiet podsuwając chłopcu pod nos. Robi to, chyląc się nieznacznie, bliżej, a gdy punkt zbiegu nie jest w stanie się już zmniejszyć, i na jej ustach wykwita uśmiech. Niewielki, dziw, że spod warg nie wysuwają się dwa ostre punkty,
— Najwyraźniej jesteśmy amatorami podobnych rozrywek. Skoro i tanie towarzystwo jest naszym ulubionym — rzęsy unoszą się wyżej, podążają za wysuniętymi na linię czoła brwiami, gdy oczy jej, na nowo jakieś uważniejsze, bezpardonowo wpatrzone w strukturę twarzy; najchętniej w dwa jasne perełki ułożone w oczodołach, bo to za nimi szuka odpowiedzi. Nie na wargach, bo na tych nie układa się jeszcze nic konkretnego. Zaledwie nieostrożne żarty.
— Wolałbyś, gdybym go zdjęła? — prostuje się, odsuwa od niego kolejny raz, dłonie plotąc za plecami w geście uniżenia, podobnym słudze oddanemu swej pracy — Skoro wrobiono mnie już w rolę pani domu, muszę zadbać o swojego gościa.
Przechodzi powolnym krokiem w stronę kuchni, do blatu, który rozdziela obydwa pomieszczenia. Na jego powierzchni wykłada skryte w torbie zakupy, karton mleka ujmując na moment w dłoń, przy przyjrzeć się etykiecie — Migdałowe. Shusei zawsze zapomina o które mi chodzi — wzdycha. Nie ma to znaczenia, prędko więc kończy temat. Podziękowaniem nie przejmuje się nawet przez moment.
Na kamieniu blatu lądują dwa kieliszki, ciosane w krysztale, podobne tym, które zobaczyć można było na stołach domów Europy Środkowej w połowie poprzedniego stulecia. Niskie, z grubym rantem, zdobione kanciastym wzorem. Na dnie każdego z nich ląduje kostka lodu, zalana karmelowym płynem. Klarownym, aromatycznym, niepotrzebującego niczego, poza zmieszaniem się z tlenem. Ogląda jeden z nich pod resztkę słońca wkradającego się do pomieszczenia, gdy ukłuwa ją coś w kąt oka, tam, gdzie na skraju wizji osadzony jest jej rozmówca. Place mocniej oplatają szkło, gdy tężeje nagle jej postawa.
— Shusei. Mówił, że ma kogoś nowego. Kogoś, kim musi się... zająć — opuszcza dłoń, z charakterystycznym dźwiękiem stykając kryształ z marmurem. Na skraju tego, gdzie ten jeszcze w całości, a tego, gdzie zmieniłby się w pył — Mówił o tobie. Nowy podopieczny. Od grudnia. Dlatego wiecznie go nie ma. Prawda? — wyrywa się spomiędzy jej warg śmiech. Śmiech szczerego zażenowania, względem nikogo innego, a siebie samej — No tak. Komu innemu miałby dać klucze, jak nie swojemu oczku w głowie. Powiedz, podoba Ci się? — szklanka ląduje przed nim, na mahoniu, z którego ciosany był niski, kanapowy stolik — Z pewnością robisz niezwykle kluczowe dla nich rzeczy, bardzo niebezpieczne, skoro tak namiętnie Cię pilnuje, hm?
@Gotō Keita
My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Yakushimaru Seiga and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.
Jest jak wpisana w cień mieszkania. Na samym początku myślał, że niczym ten przedmiot, samotnie pozostawiony na oplecionej floralnymi wzorami komodzie, ale nie. Zbyt ruchoma, zbyt płynna, mająca w sobie zauważalną przy trzecim dopiero spojrzeniu zmienność. Niby stoicka, niby wyprostowana, ale giętka. Przypomina właśnie te cienie rzucane przez zgrabne konary drzew. Nie tych, które widział w Nanashi a wysokich, stabilnych, o rozłożystych koronach. Bliżej jej do Asakury, do życia — co zabawne. Keita uśmiecha się do tej myśli, by zaraz skryć rozbawienie za dłonią sięgającą twarzy. W automatycznym geście przeciera kącik ust, jakby nie słowo, a osiadła tamże zawiązka śliny. Przygląda się jej uważnie, ale ostrożnie. Kiedy nachylona w żartobliwym goście sięga dłońmi krzywizny pleców, upuści i rozbawione powietrze. Tak bardzo nie trafiła, ale to nie szkodzi. Jako człowiek od lat pracujący z fakturami, niby to usługodawca o prostych zleceniach, potrafi docenić kształty. Kształty, faktury i barwy. Gorzej z zapachami, które zawsze kryją się pod grubą warstwą nikotynowej chmury.
“Wolałbyś, gdybym go zdjęła?” Kręci głową w niemym zaprzeczeniu, bo nie przywykł do gier. Nie w takich sytuacjach i nie teraz, gdy nad ich głowami wisiała jedna tylko relacja. I tak, gdzieś na równi z pełną obojętnością wobec życia, ostatnich zresztą wydarzeń, wie, że jego pojawienie się tutaj jest problematyczne. Nie powiedziałby, że trudne, ale burzące balans w ich — Akiry i Shuseia — relacji. Czy o to dbał? Nie za bardzo, ale nie sposób było stłamsić mężczyźnie pulsującą pod sercem niewygodę. No trudno.
— Myślę, że z naszej trójki, jestem ostatnim, który ma tutaj coś do powiedzenia — zaczyna ze szczeniackim, podwórkowym półuśmiechem. — Albo inaczej, wolałbym nie mieć nic do powiedzenia.
Odchyla się na oparcie fotela, by przy tym samym śmiechu, który jedynie zatrzeszczał pod wymijającą odpowiedzią, poszukać paczki fajek. Znajduje ją na blacie niewielkiego, szklanego stołu o prostokątnych, mocno ciosanych, ale eleganckich kształtach. Za podmuchem tamtej papierosa, sam sięga po własnego. Zapewne tańszego.
I ponownie słyszy jego imię jak mantrę, której myślał, że się pozbyli. A jednak. Nachyla się nad rozłożonymi w niewielkim kącie nogami i przy łokciach znajdujących oparcie na udach, spogląda ku jej sylwetce. Shusei. I myśli, że tak jak i on, tak i ona lubią przywoływać siebie nawzajem jak stałe punkty każdego z żyć. Zastanawiające, bo on, dla odmiany, wolałby być pomijanym w każdej z rozmów. Jak ten wydech, który jest pauzą w prowadzonej konwersacji. Rozmazanym wspomnieniem, kroplą atramentu puszczoną w sploty pergaminu. Ale nie mówi jej tego tak, jak i nie przytacza wcześniejszych kobiecych słów: “Koniec o tym, nie mam ochoty o nim myśleć”. Pozwala jej myślom płynąć ku temu, co sama z siebie wypiera — przywiązaniu. I nawet zazdrości tak mocnych uczuć, bo zdaje się, że jemu pozostało jedynie bezwolne dryfowanie. Bez widocznych więzów, od tak, na tafli przypadkowych zdarzeń.
— Zająć? — Wyrywa się widocznie zdziwione parsknięcie, którego nikotynowy posmak zbyt głęboko drapie gardło; odkasłuje rozbawionym. — Ten typ naprawdę ma niestworzone spojrzenie na świat. Nie potrzebuję opiekuna i on na pewno nim nie jest. Potrzebowałem natomiast kogoś, kto da mi pracę i, jak się okazuje, chatę na parę tygodni. Nic więcej. — Sam nie wie, czy zgadza się z wyplutym poglądem, ale ostatnio narodzona, ale dość silna defensywna nuta, na nowo wygrywa u Keity istotną rolę. — Znamy się dłużej niż nasza grudniowa… sytuacja. Szczerze powiedziawszy to nie pamiętam, w jakich okolicznościach napatoczył się w zasięg mojego wzroku. Pewnie tych samych co zawsze, czyli alkoholu, fajek i okazjonalnego seksu.
Stukot szklanki o blat opuszcza u niego powieki, zawęża brwi i w ciało wrzuca wstrzymany odruch zgryźliwości. Pozwala powietrzu zaokrąglić się w płucach i wraz z kolejnym buchem wylecieć pod sufit pokoju.
— Myślisz, że podoba mi się łażenie z kąta z kąt, wykonywanie podstawowych poleceń o charakterze przynieś, zanieś? Ta, nie jest najgorzej. Na pewno lepsze to, niż deszczówka zalewająca ci łóżko. — Prawa dłoń opłata szklankę z alkoholem, by okrężnym gestem wprawić ten w kolisty ruch. — Zazdrość, co? — Szkło rozrysowuje między nimi niewidzialną linię. — Nie martw się, to nie ja jestem oczkiem w jego głowie. Wydaje mi się, że ma na planie kogoś innego. — Wzrusza ramionami. — Spytaj go, będzie prościej. — Na języku ląduje pierwszy łyk alkoholu. — A tak poza nim, to czym bądź kim się jeszcze zajmujesz?
“Wolałbyś, gdybym go zdjęła?” Kręci głową w niemym zaprzeczeniu, bo nie przywykł do gier. Nie w takich sytuacjach i nie teraz, gdy nad ich głowami wisiała jedna tylko relacja. I tak, gdzieś na równi z pełną obojętnością wobec życia, ostatnich zresztą wydarzeń, wie, że jego pojawienie się tutaj jest problematyczne. Nie powiedziałby, że trudne, ale burzące balans w ich — Akiry i Shuseia — relacji. Czy o to dbał? Nie za bardzo, ale nie sposób było stłamsić mężczyźnie pulsującą pod sercem niewygodę. No trudno.
— Myślę, że z naszej trójki, jestem ostatnim, który ma tutaj coś do powiedzenia — zaczyna ze szczeniackim, podwórkowym półuśmiechem. — Albo inaczej, wolałbym nie mieć nic do powiedzenia.
Odchyla się na oparcie fotela, by przy tym samym śmiechu, który jedynie zatrzeszczał pod wymijającą odpowiedzią, poszukać paczki fajek. Znajduje ją na blacie niewielkiego, szklanego stołu o prostokątnych, mocno ciosanych, ale eleganckich kształtach. Za podmuchem tamtej papierosa, sam sięga po własnego. Zapewne tańszego.
I ponownie słyszy jego imię jak mantrę, której myślał, że się pozbyli. A jednak. Nachyla się nad rozłożonymi w niewielkim kącie nogami i przy łokciach znajdujących oparcie na udach, spogląda ku jej sylwetce. Shusei. I myśli, że tak jak i on, tak i ona lubią przywoływać siebie nawzajem jak stałe punkty każdego z żyć. Zastanawiające, bo on, dla odmiany, wolałby być pomijanym w każdej z rozmów. Jak ten wydech, który jest pauzą w prowadzonej konwersacji. Rozmazanym wspomnieniem, kroplą atramentu puszczoną w sploty pergaminu. Ale nie mówi jej tego tak, jak i nie przytacza wcześniejszych kobiecych słów: “Koniec o tym, nie mam ochoty o nim myśleć”. Pozwala jej myślom płynąć ku temu, co sama z siebie wypiera — przywiązaniu. I nawet zazdrości tak mocnych uczuć, bo zdaje się, że jemu pozostało jedynie bezwolne dryfowanie. Bez widocznych więzów, od tak, na tafli przypadkowych zdarzeń.
— Zająć? — Wyrywa się widocznie zdziwione parsknięcie, którego nikotynowy posmak zbyt głęboko drapie gardło; odkasłuje rozbawionym. — Ten typ naprawdę ma niestworzone spojrzenie na świat. Nie potrzebuję opiekuna i on na pewno nim nie jest. Potrzebowałem natomiast kogoś, kto da mi pracę i, jak się okazuje, chatę na parę tygodni. Nic więcej. — Sam nie wie, czy zgadza się z wyplutym poglądem, ale ostatnio narodzona, ale dość silna defensywna nuta, na nowo wygrywa u Keity istotną rolę. — Znamy się dłużej niż nasza grudniowa… sytuacja. Szczerze powiedziawszy to nie pamiętam, w jakich okolicznościach napatoczył się w zasięg mojego wzroku. Pewnie tych samych co zawsze, czyli alkoholu, fajek i okazjonalnego seksu.
Stukot szklanki o blat opuszcza u niego powieki, zawęża brwi i w ciało wrzuca wstrzymany odruch zgryźliwości. Pozwala powietrzu zaokrąglić się w płucach i wraz z kolejnym buchem wylecieć pod sufit pokoju.
— Myślisz, że podoba mi się łażenie z kąta z kąt, wykonywanie podstawowych poleceń o charakterze przynieś, zanieś? Ta, nie jest najgorzej. Na pewno lepsze to, niż deszczówka zalewająca ci łóżko. — Prawa dłoń opłata szklankę z alkoholem, by okrężnym gestem wprawić ten w kolisty ruch. — Zazdrość, co? — Szkło rozrysowuje między nimi niewidzialną linię. — Nie martw się, to nie ja jestem oczkiem w jego głowie. Wydaje mi się, że ma na planie kogoś innego. — Wzrusza ramionami. — Spytaj go, będzie prościej. — Na języku ląduje pierwszy łyk alkoholu. — A tak poza nim, to czym bądź kim się jeszcze zajmujesz?
Himura Akira ubóstwia ten post.
maj 2038 roku