Where you don't want to wake up.
Everything is fucked.
Everybody sucks.
You don't really know why.
But you want to justify.
Rippin' someone's head off.
10/02/2032
godzina 18:15
Toronto, Kanada
Z zaciętej w skupieniu twarzy nie dało się wyczytać nic. Bursztynowe tęczówki wbite przez przednią szybę, kiedy paliczki bielały w knykciach, obejmując ciasno kierownicę. Było jeszcze cholernie zimno, mróz nadal trzymał mocno — więc znalazł sobie idealne wytłumaczenie, dlaczego ma tak pobladłe dłonie. Trochę ziąbu, nieznacznie napięta, zaczerwieniona skóra i proszę, wyglądają tak, jakby miał zamiar wycisnąć kierownicę, niczym pomarańczę. Wyżymać ją do ostatniej kropli jak tych trzech roześmianych i zadowolonych z siebie kretynów na tylnym siedzeniu. MacKay, Prevost, Zhao. Od strony pasażera Siergiej. I on, Varmus, za kierownicą, wbity w siedzenie sztywno, starający się nie szarpać, ale już dwukrotnie wystartował na światłach zbyt agresywnie, czując, że odruchowo napina barki, jakby miał się rozpędzić jeszcze mocniej. Spokój. Zimny, tak jak ten podmuch wiatru za oknem, który spychał w wirach śnieg w boczne szyby, zacinając ostro od prawej strony. Skrzypienie wycieraczek, dźwięk gumy, która tarła przez szkło, raz po raz pisk, który uciekał i wpadał do wnętrza samochodu, trzymał go jeszcze w ryzach.
Wzięli go z zaskoczenia, kiedy zjechał na parking komendy. Wgapiony w ekran telefonu, szukając w kieszeni kurtki kluczyków, nie zdążył zorientować się w porę, że niczym grupka nastolatków, zapierają się o białego Chevroleta, jego Chevroleta, w najlepsze urządzając sobie szczebiotliwą pogawędkę. Długie słupy pomarańczowego światła musnęły go z jednej strony, aby kolejno zaatakować od przodu. Dodatkowe dwa samochody? Złapany jak zwierze w potrzask. Zagoniony zmyślnym fortelem pod ścianę. Skroń nieznacznie skłoniła się ku ramieniu, a dłoń trzymająca telefon automatycznie opadła sprzed twarzy i opuściła się luźno, wręcz bezwładnie wzdłuż uda. Niespodzianka. Czy właśnie to mieli na myśli, mówiąc, że kiedy wróci z Rosjaninem z „dwutygodniowych wczasów w Chinach", zrobią im „niespodziankę"? Bo przecież się stęsknią za oddziałem. To aż dwa tygodnie. Varmus doskonale wiedział, że nie chodzi o niego, a o Siergieja. To nie on był obiektem tęsknego westchnienia, kiedy nie pojawiał się w biurze; bo pojawiał się w nim zawsze. Chorobowe? Nigdy. Nadgodziny? Zawsze. Był jak mebel, który każdy zna, bo codziennie obok niego przechodzi. Kiedy nagle znika, pojawia się co prawda dyskomfort, ale nie tęsknota — bo czy da się emocjonalnie przywiązać do krzesła? Zawsze osobno, zawsze w swoim świecie, przy swoich własnych obowiązkach. To, że dzielił otwartą przestrzeń biurową z innymi, nie oznaczało, że należy "do nich". Inaczej było z Rusem. Ten był od samego początku ich. Nie powinien czuć ukucia w żołądku, które promieniście rozchodziło się przez cały organizm, ale mimo wszystko, pomimo swoim próbom zduszenia tego, nerwowość wywołana zalążkiem zazdrości rozgrzewała krew, która w korytarzach żył miała w przyszłości zyskać niesamowitą zdolność zagotowywania się w mniej niż sekundę.
„Wczasy” też nie były żadnymi wczasami. Mógł lecieć sam, wielokrotnie powtarzał to Komendantowi Beauchemin. Do ostatniego dnia. Dosłownie. Jeszcze trzy godziny przed wylotem, kiedy zbierał ostatnie papiery, układając je w odpowiedniej plastikowej przegródce organizera stojącego na blacie biurka, upewnił się, bardzo dosadnie, czy obecność Rosjanina jest kluczowa i przede wszystkim — obowiązkowa. Niby była, bo „ktoś musi mieć na Ciebie oko, Varmus", „jesteś negocjatorem, nie detektywem".
„Jesteś negocjatorem, nie detektywem".
Miał to tak samo silnie gdzieś, jak bardzo miał tego dosyć, przez co wewnętrznie stawał się zbyt miękki i przewrażliwiony — gdyby nie ciasna łupina wokół rozchwianej emocjonalności, gdyby nie ta zabezpieczająca powłoka, niczym cementowy sarkofag w Czarnobylu; jad sączyłby się nawet z kącików oczu, które nadal błyskałyby jedynie zimną iskrą tnącą przez obsydianowe źrenice, które nieruchomo trwały wbite w przestrzeń gdzieś na linii odciętego ostrą kreską asfaltu horyzontu między budynkami.
Zgodził się. Bo co miał zrobić? Wszyscy już czekali. Wszyscy byli przygotowani. I ten kpiarski uśmiech na wargach Rosjanina, bo on do jasnej cholery też przecież musiał wiedzieć już wcześniej; Randolph był gotowy odciąć sobie w pewności obie dłonie, że już rano ktoś puścił farbę. Jemu tak — Ranowi, nie. Gdyby tylko wiedział, gdyby tylko złapał choćby cień plotki... niczym lis zawinąłby się w patrol terenowy, chociaż ostatni raz robił to lata temu.
Zgodził się, ale całą trasę milczał. Nawet kiedy musiał zakręcić pod mieszkanie i upchać swój sprzęt do bagażnika, trwał w kompletnym milczeniu, jakby od dziecka był niemową. Zdawało mu się, że te kilka minut w śniegu, kiedy z głębokim oddechem wyrzucił z siebie szeptem litanię przekleństw w kierunku wszystkich i nikogo, dociskając torbę z ciuchami tak mocno, że gdyby nie masywne ciało Siergieja na przodzie samochodu i zwalisty jak powalony dąb Prevost na tyle, pojazdem szarpałoby w górę i w dół, jak w starych, amerykańskich, pseudogangsterskich hip-hopowych teledyskach, trochę pomogło. Trochę. Nie trzasnął drzwiami, wsiadając ponownie za kierownicę. Nigdy by tego nie zrobił. Powoli i spokojnie ułożył kluczyk w stacyjce, odpalając maszynę. Tak. Zostawił ich bez ogrzewania i radia. Mógł przecież z przyzwyczajenia zgarnąć kluczyki, prawda? Prawda. Czy tak było tym razem? Nie. Czy zrobił to z premedytacją? Tak.
Było wiele rzeczy, które w połączeniu Randolpha z osobami z pracy, całkowicie odpadały. Jedną z nich były wspólne aktywności fizyczne. Dla doprecyzowania jedna bardzo, ale to bardzo konkretna, która dla mężczyzny była skrajnie ważna od dziecka. Hokej.
— Podobno grałeś u siebie w drużynie, co nie? A ciągle się wykręcasz jak pies, żeby tylko z nami nie wyjść, weź Ran, nie bądź taki — czuje, jak palce zaciskają się na jego zagłówku, a ciało MacKay'a nieznacznie wychyla się między przednimi siedziskami. — Jeszcze najgorsze jest to, że grasz z Lambertem co tydzień od lat. Strzelił Cię z dupy, Varmus — śmiech, ten niesie się z tyłu, jego wargi nawet nie drgną w rozbawieniu, kiedy bursztyny przeskakują na moment we wsteczne lusterko, tylko po to, aby mógł równo zaparkować. Zero kontaktu wzrokowego z kimkolwiek.
— Co im jeszcze ciekawego powiedziałeś, Lambert? — Varmus odzywa się pierwszy raz po dłuższej przerwie, kiedy czarna torba zwisa już przez ramię, a palce odrywają od warg ćmiący się papieros. Lambert, wysoki, mocno zbudowany wczesny czterdziestolatek, ale już kompletnie łysy ze skalpem przeoranym szeroką bladą blizną i z nosem połamanym przynajmniej dziesięć razy i nastawionym poprawnie maksymalnie raz, w swoim zachowaniu przypominający borsuka — zrywny, wygadany, pierwszy do bójki. Kontrastowali ze sobą skrajnie, ale zanim w ścianach komendy pojawił się Rosjanin, budowali zgrane duo. Marcus Lambert, skurwysyn jakich mało, ale dla najbliższych z sercem na dłoni.
Najpierw w zimnym powietrzu niesie się basowy śmiech, zanim trzask bagażnika starej bordowej Hondy rozbił ciszę przed areną Billa Boltona na czterdziestej Rossmore Road. Ciemność, ta ścieli się już ciasno, jedynie długie światła latarni na parkingu i lamp przed wejściem do hali mrugają w prószącym się delikatnie śniegu. Varmus bez czapki, rozpięty nonszalancko, jakby zima nigdy go nie dotyczyła, jakby chłód dla niego nie istniał. I jest w tym pewna prawda, bo nerwowość targała nim na tyle silnie, że byłby w stanie wystać w najgorszej śnieżycy w poczuciu, że leje się na niego żar z jasnego nieba.
— Jeszcze to, żeby Cię nie wkurwiali na lodzie, bo jesteś pojebany, ale nie uwierzyli.
Wzruszenie ramion, kiedy tęczówki odszukują spojrzenie Rosjanina, zawieszając się na nim nieco dłużej, niż zamierzał, niźli początkowo chciał. Czasami odnosił dziwne wrażenie, że Siergiej potrafił, jak pies, wywęszyć unoszące się wokół niego napięcie. Kiedy tylko pojawiała się rysa na pancerzu, szpara w murze, którym się otaczał, ten był tuż obok. Czujny. Zbyt czujny. Powieki zsuwają się do połowy miodnego spojrzenia, kiedy granatowy Jeep zakręcił agresywnie, pozwalając ostatnim uczestnikom całej tej poronionej farsy dobić do celu. Dwanaście osób. Zhao, Siergiej, Gauvin, Trottier, Lambert, Dobson, MacKay, Prevost, Curtis, Campbell, Parker i on, Varmus. Mieszanka z różnych wydziałów, głównie prewencja i kontrterrorystyczna, dwóch kryminalnych, jeden śledczy; głównie ci, którzy powinni jako pierwsi reagować agresywnie, szybko, bez zbędnego myślenia; w afekcie. Kącik ust Randolpha drgnął na moment, zaostrzając się w kierunku spojrzenia, które ostatni raz muska twarz Siergieja. Czy on uwierzy, zanim zobaczy? Czy może jednak powinien zachowywać się spokojnie, założyć maskę nawet na lodzie, gdzie jedynie tam, przez okrągłe sześćdziesiąt minut mógł być w pełni sobą? Godzina na spuszczenie całego gniewu — później znów lodowa rzeźba.
Kariya Siergiej Rihito and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.
He is like a shark
when he smells some blood
he goes blind and insane
as he is chasing down his prey
and from the dark he rises
and he'll bring evil to light
when he smells some blood
he goes blind and insane
as he is chasing down his prey
and from the dark he rises
and he'll bring evil to light
Cień wrodzonej złośliwości jak zawsze był obecny w kąciku jego warg, szydercze drgnięcie, zupełnie jakby codziennie kpił ze wszechświata i jego niespodzianek, drwiąc przy okazji ze wszystkich wokoło. Ciemne oczy wbite były za okno, obojętnie obserwując zimowy krajobraz, ale chociaż jego spojrzenie ani razu nie zwróciło się ku Kanadyjczykowi, to jednak dzisiaj on był obiektem jego niepoprawnego, zdecydowanie nieeleganckiego rozbawienia. Z resztą nie po raz pierwszy i z pewnością nie po raz ostatni. Niewiele mógł poradzić na to, że zaganianie zwierzyny do kąta, tak by nie mogła uciec, a musiała zacząć gryźć, stanowiło dla niego najlepszą rozrywkę.
A mimo faktu, że wieczór definitywnie układał się według jego myśli, to jednocześnie coś wciąż stanowiło zadrę w jego boku. Lam-bert. Nazwisko pozostawiało gorzki smak zazdrości na języku, ponieważ mężczyzna miał dostęp do tej strony Varmusa, do której on nie potrafił się jeszcze przegryźć. Cała reszta towarzystwa była dla niego w głównej mierze obojętna, lubił ich, ale w sposób, w jaki lubi się zabawki - sprawiają przyjemność, nadają się do czegoś, ale koniec końców w dowolnym momencie można je wyrzucić do kosza. Wiedział, że ludzie do niego lgną, do ekstrawersji, uroku łobuza, ale też pewności siebie i sprawdzania się na polach, gdzie inni polegają - w Japonii jego tendencje do wskakiwania prosto w ogień były postrzegane jako nieodpowiedzialne, ale tutaj jego impulsywność była doceniana w ten nieoficjalny sposób. Ciężko nie lubić kogoś, kto jest w stanie przyjąć za ciebie kulkę bez mrugnięcia okiem. Natomiast to, co dla nich było wyjątkową kategorią; poświęceniem się, odwagą, brawurą, siłą, twardą moralnością, dla niego nie stanowiło jakiejś specjalnej cechy. Nie interesowało go przecież tracenie życia dla kogoś. Interesował go pościg, polowanie, i zdeptanie butem hardego karku wilka. Nie zamierzał przy tym ginąć, ale też nie uważał większości przestępców za istotne zagrożenie. Zapewne było to nieodpowiedzialne, ale jak na razie instynkt nigdy go nie zawiódł, a chociaż jego skóra nie była gładka dzięki bliznom, to w jego przypadku cel zawsze uświęcał środki.
Jednak przebicie się przez skorupę Kanadyjczyka było znacznie trudniejsze. Niezależnie od tego, jak oczywiste było zachowanie Rihito, ten zdawał się uparcie ignorować wskazówki i z jednej strony Siergiej miał silną ochotę, by przyprzeć go do muru, by pokazać mu dobitnie, co jest jego celem, ale z drugiej strony złość i irytacja mężczyzny bawiła go zbyt mocno, by tak po prostu z tego zrezygnować. Lubił, gdy na poważnej, kamiennej twarzy pojawiała się rysa, pęknięcie na skale wiecznej cierpliwości, gdy oczy ciemniały, sylwetka sztywniała, a wargi układały się w wąskie pasmo. Było w tym coś dziwnie satysfakcjonującego, co tylko pogłębiało jego fascynację chłodnym, trudnym negocjatorem.
Dlatego gdy po powrocie z Chin (jak bardzo się tam wynudził, wśród całej chmary owiec, i wilkach będących poza jego zasięgiem, gdzie jedyną rozrywką było towarzystwo Kanadyjczyka) nie pisnął nawet słowa, że zbiera się męska ekipa na hokeja na lodzie. Oh, jakże on kochał ten sport, mimo że znał go tak krótko. Dużo kontaktu, dużo agresji, czuł się w tym równie dobrze jak w koszykówce, czy piłce ręcznej, chociaż łyżwy wcześniej były dla niego obce. Sportową żyłkę miał w genach (może, ale tylko może, gdyby nie pewne okoliczności, faktycznie skończyłby jako sportowiec, daleko od wilków, owiec, ogarów i całego tego bagna), więc chociaż z pewnością brakowało mu umiejętności technicznych, to nadrabiał to kondycją fizyczną, rzadkim łapaniem kontuzji i odpornością na ból. Jeżeli miał lądować na lodzie, to tylko z przeciwnikiem.
Rozmowy w tle stanowiły dla niego nieistotny szum, kąśliwe żarty, łapanie za słowa, czy utarczki z ekipą wychodziły od niego niemalże machinalnie, nawet jeśli były zabarwione szczerym rozbawieniem - społeczny konwenans, którego się trzymał, chociaż w jego krwi coraz bardziej zaczynała krążyć ekscytacja, przez które w dotychczas obojętnym spojrzeniu pojawiła się gończa niecierpliwość. Mimo wszystko nie wyskoczył z auta, jakby się za nim paliło, ale ciemne ślepia od razu przykleiły się do Randolpha, gdy chłonął nowe informacje na jego temat.
— Oh, Rannie i tracenie kontroli? Chyba nie uwierzę. — Celowo zdrabniał jego imię, a chociaż w wyjątkowo niewinnym tonie nie dało się wyczuć żadnej drwiny, to dla wszystkich było raczej oczywiste, że Japończyk podpuszczał teraz swojego długofalowego towarzysza. — Może jednak dla pewności schowam się przed tobą na bramce.
Pokusa, by poturbować nieco Lamberta (przez przypadek) albo przesadzić z kontaktem fizycznym wobec Varmusa (również oczywiście przez przypadek) była kusząca, ale jednocześnie miał wrażenie, że łatwiej mu będzie na początku sprowokować negocjatora z tej pozycji... a jeżeli to nie zadziała, to zawsze może ją zmienić. Chciał to zobaczyć. Postawił sobie za cel, by zobaczyć, jak Kanadyjczyk wychodzi ze swojej ułożonej skóry. Było to niezaprzeczalnie jego głębokim, drążącym wnętrzności pragnieniem.
— Tylko poproszę o taryfę ulgową dla niedoświadczonego gracza — rzucił, obracając się plecami do towarzystwa, nadwyraz wyraźnie słysząc rozbawione parsknięcie jednego z mężczyzn.
— Lambert, nie grałeś nigdy w nic z Siergiejem, prawda? W sporcie jest równie jebnięty, jak na akcji, więc może ta dwójka zapewni nam dzisiaj rozrywkę. — Wargi Rihito drgnęły w reakcji na to zdanie, układając się w wilczym uśmiechu, którego nikt nie mógł zobaczyć.
Spokojnie, Kariya, tylko spokojnie. Przebrać się, rozgrzać się, wejść na lód, oswoić ze zmienionym gruntem, skupić, skoncentrować, rozpocząć polowanie. Wszystko krok po kroku, metodycznie, na spokojnie... ah. Jebać to. Gdy tylko odepchnął się od barierki, sunąc leniwie po lodzie, pozwalając mięśniom oswoić się ze zmienionym ruchem, odnajdując na nowo równowagę, to musiał - oczywiście, że musiał - pozwolić sobie na uwieszenie się ramieniem na prześlizgującym się obok niego Randolphie. Neutralny gest, którego aluzja i podtekst umykał wszystkim, włącznie z jego biedną, upatrzoną owcą.
— Czuję się głęboko zraniony, Rannie, że ani razu mnie nie zaprosiłeś do gry — mrukliwe, gardłowe zdanie było ledwo słyszalne, było w nim wyjątkowo mało rozbawienia. — Czyżbyś nie chciał dać się poznać od drugiej strony? A może Lambert po prostu wyolbrzymia fakty? To byłaby prawdziwa szkoda, chętnie zobaczyłbym ciebie z większym pakietem emocjonalnym... nie mogę się wręcz tego doczekać.
Zaciska dłoń na biodrze mężczyzny, po czym odpycha się mocno od niego, szczerząc wyzywająco zęby. Salutuje leniwie w jego stronę, po czym dołącza do swojej części ekipy, definitywnie zamierzając nakłonić ich do rozrabiania. Kto by nie chciał zobaczyć negocjatora pozbawionego swojej zwyczajowej lodowej otoczki? Oh, Lambert. Dać innym takiego asa do rękawa... grzechem byłoby z tego nie skorzystać.
@Randolph Éric Varmus
Seiwa-Genji Enma and Randolph Éric Varmus szaleją za tym postem.
"Rannie..."
Czuje, że powieki nieznacznie opadają w pół obsydianu źrenic, że kąciki oczu zaciskają się w skupieniu. Szczęka drgnie nieznacznie w ułamku sekundy, aby po chwili odpuścić — przecież da radę jeszcze wytrzymać, te kilka dłużących się minut w niepotrzebnym, skrajnie niebezpiecznym dolewaniu oliwy do ognia. Nawet nie oliwy, a wysokooktanowego paliwa, które w nanosekundzie zmieniało iskrę w pożerający umysł pożar. O to mu chodziło. Zawsze. Od samego początku.
"Rannie..." dławiło.
— Rozrywka jak rozrywka, byleby się nie zajebali na lodzie, chociaż może dobrze im to zrobi, co nie, Rannie? — Kpina w ciężkiej emfazie padająca na zdrobnione imię odnajduje odpowiedź wyłącznie w środkowym palcu, który unosi się na wysokość twarzy Randolpha, wymierzony prosto w rozbawione zgromadzenie. Te się śmieje, niemrawo, bo gdzieś na skraju świadomości drży myśl, że przecież zaraz mogą dostać srogi wpierdol. O tyle to zabawne, że w tym zimnym spokoju, podobnym do zmrożonej tafli jeziora, pojawiają się pęknięcia. A kiedy pod stopami kruszeje z trzaskiem lód, zimna woda wciąga w swoją otchłań. Najpierw powoli, kiedy widzisz utkane siatką pod podeszwą buta rysy. Te w gwałtowności rozciągają się, a stabilny dotychczas grunt zrywa się, a kra zrzuca Cię w przeraźliwe zimno, to, które przesiąka przez ubrania, wdziera się w instynktownym hauście za powietrzem w gardło, zalewając płuca. Topielec — przez własną głupotę. Przez rozhukaną odwagę, nieświadom, że igra z najgorszym żywiołem.
Chwila, w której zamknął swoje ciało w zwałach ochraniaczy i materiału, biało błękitnych barwach z mięsistą, chabrową czwórką na plecach i własnym nazwiskiem widniejącym dumnie nad pogrubioną cyfrą; pojawiła się razem z wrażeniem dziwnego pulsującego ukojenia. Dwa wrażenia, które nigdy nie powinny się ze sobą łączyć. Rozgrywający. Zawsze jako pierwszy przy krążku. Najbardziej agresywny. Najbardziej zaciekły; ale też najmniej racjonalny. Więcej było w nim czystej zajadłości i rozognionej agresji niż taktycznego rozsądku. Tak różny od tego, jak prezentował się na co dzień. Tak odmienny od masek, które nakładał. Bo nie była tylko jedna, a setka, którymi manipulował o wiele zbyt sprawnie. Z przyzwyczajeniem, niejednokrotnie z głęboką satysfakcją. Niejednokrotnie... Błąd. Złe słowo. Nieodpowiednie. Zawsze. Zawsze z ogromem perfidnej satysfakcji.
— Skończ pierdolić, Siergiej i lepiej wsadź ochraniacz na zęby, bo maska Ci ani trochę kurwa nie pomoże — przekleństwo wpisuje się w dyskomfort uścisku na biodrze, kiedy palce Rosjanina naciskają na ciało. Syczy w zaciśniętych zębach, kiedy usta uśmiechają się pod publikę. Widzi przecież machnięcie dłoni Lamberta; że już czeka, że za chwilę zaczynają. Uczucie, te duszące słania się już pod mostkiem. Wcześniej ramie, którym zawiesza się na nim, jest zbyt wielkim obciążeniem — nie fizycznym, a emocjonalnym. Wewnętrzne zdenerwowanie, które budzi się już w pierwszym momencie wjechania na lód, jedynie wzrasta. Kipi, zaczyna z niego wyciekać, wpisuje się w rozszerzone źrenice, które zaciemniają bursztynową taflę, kładąc się na niej obsydianową kotarą.
—Rannie — wyrzucone z przekąsem przez jednego z mężczyzn, ciężko mu określić którego, kiedy głosy zlewają się i brzmią już teraz identycznie. — Spierdalaj — wypowiedziane, gdy sylwetka już się spina, a kąt oka wyłapuje szerokie ramiona Rosjanina. Nie potrafi go zrozumieć, chociaż się stara. Przebić się przez jego myśli, wsiąknąć w nie i rozdzielić te wartościowe od zwykłego szumu pokrzywionego umysłu. Jak bardzo się od siebie różnili? Czy w ogóle? Jedynie formą gniewu.
W płynności ruchu, kiedy myśli zjadane były przez napięte mięśnie, przez fizyczność, nie przez samoświadomość, która zazwyczaj ograniczała, Ran wsłuchując się w dźwięk odzielającego się od ostrza łyżwy pyłu lodu, okrążył całe lodowisko. Raz. Drugi. Trzeci. Cisza. Nic poza szumem, który uderzał w bębenki uszu ze zwielokrotnioną siłą rozrzedzonej krwi.
"Czyżbyś nie chciał dać się poznać od drugiej strony?"
Uśmiech, ten niebezpieczny, bo ostry i zbyt zdać by się mogło naturalny, zadrgał w kąciku ust, unosząc go nieco wyżej, kiedy przerzucił kij między dłońmi, stając na środku lodowiska, spoglądając na czarny krążek. Znał swoją wartość, chociaż przy Siergieju czuł się coraz częściej jak kundel, a nie pieprzony gończy.
Gniew.
Wyłącznie czysty gniew.
Zaślepiający.
Wejrzenie utkwił w tym naprzeciwko siebie. Bez mrugnięcia, bez nawet drgania powieki. Głęboki oddech, gdy gwizdek oświadczył rozpoczęcie pierwszej rundy, a on, zamiast bezpośrednio uderzać w krążek, z premedytacją wymierzył cios w łopatkę przylegającą do lodu kija przed sobą, zakrzywiając go, zanim zagarnął obłość czerni, przesuwając ją na lewe skrzydło. —Kurwa Ran! — pierwsze wyrzucone w powietrze oskarżycielskie westchnienie, to należące do Dobsona, który rozkładając na boki ramiona pierwsze co, musiał wrócić się pod zejście z lodowiska, żeby odebrać nowy kij. Dynamika gry miała jednak to do siebie, że nawet najmniejszy ubytek w zespole pozostawiał przyjemną lukę, w którą Varmus mógł się wcisnąć. Zmysły wyostrzały się, a rozwaga znikała całkowicie zatopiona w prostocie na wskroś zwierzęcego poznania. Pisk w uszach przerywający ciszę, gdy pierwszy raz pochylając się do przodu, z pełnym impetem wyrżnął ramieniem komuś, bo ciężko było mu odróżnić rysy twarzy. Ktoś. Zachwianie na lodzie kończyło się zazwyczaj poślizgiem i upadkiem. Uderzeniem głowy w twardą powierzchnię, gdy jego korpus w gładkim, choć agresywnym zwrocie zwrócił się ponownie w środek, z tej odległości dopiero znowu kierując skrzący się bursztyn ku bramce. Ku Rosjaninowi. Coś, co nie zdarzało się nigdy. Puścił mu oczko, salutując mu tak, jak ten zrobił to wcześniej, widząc, jak atakujący zbliżał się niebezpiecznie pod linię strzału. Kolejna sekunda rozmazała się jednak z nagła. Kątem oka rozpoznał czerwony zarys linii na plecach. Instynkt. Ten cholernie napędzający. W gwałtownym zrywie, zamiast spróbować spowolnić ruch przeciwnika, kiedy ten znajdował się już centymetry za nim, zamachnął się, uderzając go z całych sił w zgięcie kolan. Satysfakcja. Ostatnie co przebiło się przez kolejną falę pulsującej w głowie krwi to śmiech Lamberta i krótkie, wykrzyczane "a nie mówiłem".
Czuje, że powieki nieznacznie opadają w pół obsydianu źrenic, że kąciki oczu zaciskają się w skupieniu. Szczęka drgnie nieznacznie w ułamku sekundy, aby po chwili odpuścić — przecież da radę jeszcze wytrzymać, te kilka dłużących się minut w niepotrzebnym, skrajnie niebezpiecznym dolewaniu oliwy do ognia. Nawet nie oliwy, a wysokooktanowego paliwa, które w nanosekundzie zmieniało iskrę w pożerający umysł pożar. O to mu chodziło. Zawsze. Od samego początku.
"Rannie..." dławiło.
— Rozrywka jak rozrywka, byleby się nie zajebali na lodzie, chociaż może dobrze im to zrobi, co nie, Rannie? — Kpina w ciężkiej emfazie padająca na zdrobnione imię odnajduje odpowiedź wyłącznie w środkowym palcu, który unosi się na wysokość twarzy Randolpha, wymierzony prosto w rozbawione zgromadzenie. Te się śmieje, niemrawo, bo gdzieś na skraju świadomości drży myśl, że przecież zaraz mogą dostać srogi wpierdol. O tyle to zabawne, że w tym zimnym spokoju, podobnym do zmrożonej tafli jeziora, pojawiają się pęknięcia. A kiedy pod stopami kruszeje z trzaskiem lód, zimna woda wciąga w swoją otchłań. Najpierw powoli, kiedy widzisz utkane siatką pod podeszwą buta rysy. Te w gwałtowności rozciągają się, a stabilny dotychczas grunt zrywa się, a kra zrzuca Cię w przeraźliwe zimno, to, które przesiąka przez ubrania, wdziera się w instynktownym hauście za powietrzem w gardło, zalewając płuca. Topielec — przez własną głupotę. Przez rozhukaną odwagę, nieświadom, że igra z najgorszym żywiołem.
Chwila, w której zamknął swoje ciało w zwałach ochraniaczy i materiału, biało błękitnych barwach z mięsistą, chabrową czwórką na plecach i własnym nazwiskiem widniejącym dumnie nad pogrubioną cyfrą; pojawiła się razem z wrażeniem dziwnego pulsującego ukojenia. Dwa wrażenia, które nigdy nie powinny się ze sobą łączyć. Rozgrywający. Zawsze jako pierwszy przy krążku. Najbardziej agresywny. Najbardziej zaciekły; ale też najmniej racjonalny. Więcej było w nim czystej zajadłości i rozognionej agresji niż taktycznego rozsądku. Tak różny od tego, jak prezentował się na co dzień. Tak odmienny od masek, które nakładał. Bo nie była tylko jedna, a setka, którymi manipulował o wiele zbyt sprawnie. Z przyzwyczajeniem, niejednokrotnie z głęboką satysfakcją. Niejednokrotnie... Błąd. Złe słowo. Nieodpowiednie. Zawsze. Zawsze z ogromem perfidnej satysfakcji.
— Skończ pierdolić, Siergiej i lepiej wsadź ochraniacz na zęby, bo maska Ci ani trochę kurwa nie pomoże — przekleństwo wpisuje się w dyskomfort uścisku na biodrze, kiedy palce Rosjanina naciskają na ciało. Syczy w zaciśniętych zębach, kiedy usta uśmiechają się pod publikę. Widzi przecież machnięcie dłoni Lamberta; że już czeka, że za chwilę zaczynają. Uczucie, te duszące słania się już pod mostkiem. Wcześniej ramie, którym zawiesza się na nim, jest zbyt wielkim obciążeniem — nie fizycznym, a emocjonalnym. Wewnętrzne zdenerwowanie, które budzi się już w pierwszym momencie wjechania na lód, jedynie wzrasta. Kipi, zaczyna z niego wyciekać, wpisuje się w rozszerzone źrenice, które zaciemniają bursztynową taflę, kładąc się na niej obsydianową kotarą.
—Rannie — wyrzucone z przekąsem przez jednego z mężczyzn, ciężko mu określić którego, kiedy głosy zlewają się i brzmią już teraz identycznie. — Spierdalaj — wypowiedziane, gdy sylwetka już się spina, a kąt oka wyłapuje szerokie ramiona Rosjanina. Nie potrafi go zrozumieć, chociaż się stara. Przebić się przez jego myśli, wsiąknąć w nie i rozdzielić te wartościowe od zwykłego szumu pokrzywionego umysłu. Jak bardzo się od siebie różnili? Czy w ogóle? Jedynie formą gniewu.
W płynności ruchu, kiedy myśli zjadane były przez napięte mięśnie, przez fizyczność, nie przez samoświadomość, która zazwyczaj ograniczała, Ran wsłuchując się w dźwięk odzielającego się od ostrza łyżwy pyłu lodu, okrążył całe lodowisko. Raz. Drugi. Trzeci. Cisza. Nic poza szumem, który uderzał w bębenki uszu ze zwielokrotnioną siłą rozrzedzonej krwi.
"Czyżbyś nie chciał dać się poznać od drugiej strony?"
Uśmiech, ten niebezpieczny, bo ostry i zbyt zdać by się mogło naturalny, zadrgał w kąciku ust, unosząc go nieco wyżej, kiedy przerzucił kij między dłońmi, stając na środku lodowiska, spoglądając na czarny krążek. Znał swoją wartość, chociaż przy Siergieju czuł się coraz częściej jak kundel, a nie pieprzony gończy.
Gniew.
Wyłącznie czysty gniew.
Zaślepiający.
Wejrzenie utkwił w tym naprzeciwko siebie. Bez mrugnięcia, bez nawet drgania powieki. Głęboki oddech, gdy gwizdek oświadczył rozpoczęcie pierwszej rundy, a on, zamiast bezpośrednio uderzać w krążek, z premedytacją wymierzył cios w łopatkę przylegającą do lodu kija przed sobą, zakrzywiając go, zanim zagarnął obłość czerni, przesuwając ją na lewe skrzydło. —Kurwa Ran! — pierwsze wyrzucone w powietrze oskarżycielskie westchnienie, to należące do Dobsona, który rozkładając na boki ramiona pierwsze co, musiał wrócić się pod zejście z lodowiska, żeby odebrać nowy kij. Dynamika gry miała jednak to do siebie, że nawet najmniejszy ubytek w zespole pozostawiał przyjemną lukę, w którą Varmus mógł się wcisnąć. Zmysły wyostrzały się, a rozwaga znikała całkowicie zatopiona w prostocie na wskroś zwierzęcego poznania. Pisk w uszach przerywający ciszę, gdy pierwszy raz pochylając się do przodu, z pełnym impetem wyrżnął ramieniem komuś, bo ciężko było mu odróżnić rysy twarzy. Ktoś. Zachwianie na lodzie kończyło się zazwyczaj poślizgiem i upadkiem. Uderzeniem głowy w twardą powierzchnię, gdy jego korpus w gładkim, choć agresywnym zwrocie zwrócił się ponownie w środek, z tej odległości dopiero znowu kierując skrzący się bursztyn ku bramce. Ku Rosjaninowi. Coś, co nie zdarzało się nigdy. Puścił mu oczko, salutując mu tak, jak ten zrobił to wcześniej, widząc, jak atakujący zbliżał się niebezpiecznie pod linię strzału. Kolejna sekunda rozmazała się jednak z nagła. Kątem oka rozpoznał czerwony zarys linii na plecach. Instynkt. Ten cholernie napędzający. W gwałtownym zrywie, zamiast spróbować spowolnić ruch przeciwnika, kiedy ten znajdował się już centymetry za nim, zamachnął się, uderzając go z całych sił w zgięcie kolan. Satysfakcja. Ostatnie co przebiło się przez kolejną falę pulsującej w głowie krwi to śmiech Lamberta i krótkie, wykrzyczane "a nie mówiłem".
maj 2038 roku