30/03/2037
godzina 11:20
Ulica przed mieszkaniem Carei
godzina 11:20
Ulica przed mieszkaniem Carei
Czarny ortalion przeciwwiatrowej kurtki szumił w rytm ruchu kładącego się posuwistością na plecach, brnąc przez zarys ramion napiętych w uścisku na plastikowych rączkach kierownicy roweru. Sam zapewne zastanawiałby się, jakim cudem jest w stanie tak płynnie manewrować między samochodami na linii czarnego asfaltu jezdni, zważając na to, jak głośno łomotała muzyka w odmętach jego czaszki, kiedy czarne słuchawki przylegały ciasno do naciągniętej na głowę pomarańczowej, bawełnianej czapki, gdyby nie skupienie zamknięte w rozszerzonej źrenicy. Może gdyby nie właśnie on, ten huk rozrywający normalnym ludziom bębenki, jechałby o wiele spokojniej, nie ścinając każdego zakrętu, niebezpiecznie blisko zacinając tylnym kołem przed maskami samochodów. Może gdyby nie muzyka odcinająca go od rzeczywistości, byłby uważniejszy, mknąc na czerwonym świetle, jak gdyby nie rozróżniał barw. Fartem...; rzuca sam do siebie, prostując sylwetkę, obie dłonie swobodnie układając na udach, gdy rama roweru bez problemu i co ważniejsze, bez żadnej kolizji mija skrzyżowanie w urwanym wrzasku samochodowego klaksonu.
Gdyby, gdyby, gdyby...; ich w jego życiu było najwięcej.
Dziesięć minut; tyle dzieli go spod hospicjum do mieszkania Carei.
Dziesięć minut; które zdają się jedynie sekundowymi, gdy wiatr gryzie w oczy, rozciągając je w chłodnej łzie pod przymrużonymi powiekami. Może czasami jeździł za szybko. Może czasami przesadzał i dawał się ponieść... ale co jeżeli mięśnie paliły tak przyjemnie, a płuca kłuły, przypominając mu, że nadal żył? Przecież to tylko rower...
— Jeżeli coś masz, to wrzuć mi do plecaka — łagodność uniesionego tonu, aby ten sięgnął zbliżającej się sylwetce Carei, unosi się w schyłku marcowego powietrza. — I teraz proszę ładnie usiąść na siodełku, złapać mnie za ramiona, albo w pasie, jak wolisz, Maleństwo — szeroki uśmiech wpisuje się w linie warg, uwypuklając mimiczne zmarszczki, które niczym koryta drobnego potoku naznaczają delikatną fakturę skóry. Oddech; zmachany i głęboki osiada w płuca, gdy paliczki zsuwają słuchawki na szyję, a skrzące się spojrzenie zapiera miękko w oczach przyjaciółki. — Dawaj, dawaj, nie ma czasu! — Radosne ponaglenie wybrzmiewa razem z uderzeniem dłonią w rączkę kierownicy, zanim stopa mocniej naprze na pedał, wypychając ich energicznie do przodu, przez korytarz ulic ku neonowym światłom Karafuruny.
godzina 11:39
Mieszkanie Erena
Dziewiętnaście minut; normalnie na tym dystansie jedynie osiem w porywach do dziesięciu. Jechał jednak spokojniej, o wiele spokojniej, zważając na to, że przez całą drogę czuł zaciskające się na ciele paliczki Carei. Łagodniejszy ruch, spokojniejszy oddech, oczy bardziej skupione na otoczeniu, gdy ciało naprężone, nieznacznie pochylone do przodu, odnajdując stabilność w spiętych mięsniach łydek, jakby na stałe już złączonych z plastikiem rowerowych pedałów. Chociaż w milczeniu, bo świst powietrza rozbijał się o twarz, tnąc jeszcze subtelnym chłodem, smagając pobladłą skórę naznaczoną delikatnymi, błękitnymi żyłkami. Potrzebował tego. Jej obecności i swobody, która osadzała się na samym środku klatki piersiowej. Wolność, jaka była jednym z najważniejszych elementów jego życia.
— Powolutku teraz... — stopa zaparła się na szarości szerokiego krawężnika, gdy sylwetka obniżyła się nieznacznie, łapiąc balans na nierównym asfalcie przed szorstkością wysmukłego, szarego, jednopłytowego blokowiska wciśniętego między stary pasaż handlowy i kilka kondygnacji klubu nocnego, który już dawno temu przeżył lata swojej świetności. Dłoń sięga nieznacznie ku tyłowi, chcąc asekurować ruch przyjaciółki, czekając, aż jej delikatna i rześko chłodna dłoń spotka się z tą jego, rozgrzaną i zaczerwienioną, naznaczoną pobladłymi liniami tkanymi na knykciach.
Z karmazynową ramą przełożoną przez ramię, przesuwa się przez wąskie gardło klatki schodowej, pokonując po dwa schody, w pośpiesznym ruchu przegrzebując lewą dłonią kieszeń kurtki, próbując pochwycić między rozbiegane paliczki kształt kluczy, które plączą się między kablem ładowarki i kilkunastoma papierkami.
— Na wszystkich kamich... Zawsze to samo, wiesz? — Delikatny pomruk zbiega na język spomiędzy ściągniętych brwi, gdy srebrzystość wąskiego klucza błyśnie w ciepłym świetle żarówki, która tnie od niechcenia półmrok wymalowanych do połowy miętową farbą olejną ścian. Trzask zamka wita na wydechu ulgi, przewracając nieznacznie piwnozielonymi tęczówkami, przednią oponą wypychając drzwi do przodu. Dom.
Zapierając rower przy ścianie w korytarzu, odwieszając kurtkę na haczyki przytwierdzone przy lustrze, dłonie Erena wędrują na front białej koszulki, wygładzając ją nieznacznie. Minie jedynie sekunda, gdy palce oderwą od głowy czapkę, a ramiona zawiną się wokół ciała Carei, dopiero teraz mogąc ją w pełni przywitać. Czule, przyjacielsko, jak siostrę, najcenniejszy skarb. — Dobrze Cię widzieć. Teraz opowiadaj wszystko. Ja byłem na kilka dni w Sāwie, przeziębienie mnie rozłożyło, wiesz... — odrywając się od ciepłoty drobnego ciała, dłoń nieznacznie mierzwi ciemne kosmyki włosów u jej nasady, pozwalając głosowi ułożyć się na strunach perlistością śmiechu, a ciału zagłębić się we wnętrzu salonu, zanim ramiona wykręcą się w odruchu ku pokojowi siostry, a zwinięta dłoń w piąstkę zastuka w drewno drzwi trzykrotnie.
— Powrót do pracy po chorobowym to istna tragedia... — trudno doszukać się w barwie głosu marudności, tym bardziej, kiedy w pobłyskującym spojrzeniu rozciąga się wyłącznie radość, a między włóknami ciepłych barwą tęczówek przebijająca subtelne zmęczenie muśnięte ponownym zderzeniem się z rzeczywistością. Dłoń odkłada plecak na niewielki okrągły, drewniany stolik w części jadalnej, która zagląda ku otwartej kuchni. I tam ciało mężczyzny zawinie się w gładkości ruchu, z automatu wypełniając czajnik wodą, wstawiając go na palnik kuchenki. Oddech. Głęboki. Wypełniony wspomnieniem pokonanych dzisiejszego dnia dróg, drga na linii zaróżowionych od wysiłku warg, gdy przedramiona oprą się na blacie niewielkiej wyspy ustawionej w centrum niewielkiej kuchni, wzrokiem pobieżnie łapiąc zarys czterech krzeseł przy stoliku, cofniętej w głąb pomieszczenia kanapy, uchylonych delikatnie balkonowych drzwi, przez które wdziera się od niechcenia ptasi pokrzyk i rozentuzjazmowane rozmowy u dołu budynku. On jednak trwa, wpisany w mieszkanie, jak gdyby zawsze do niego należał. Do schludności zamkniętej między ścianami, świeżości prania docierającej z innej części mieszkania, a która łagodnie wpada wonią lawendy w przestrzeń. To ten lepszy czas.
Ejiri Carei ubóstwia ten post.
Pochyliła się, gdy zakołysana na piętach, próbowała złapać równowagę. Dłonie gwałtownie wysunęła przed siebie, wypuszczając z dłoni pasek torby, która w fantazyjnym salcie, zmierzyła się z ramą ławki, przy której Carei zdecydowała się zaczekać na przyjaciela. Wydęła wargi, z wysiłkiem wyduszając z płuc powietrze, gdy w końcu osiągnęła sukces w zręczności, a jej sylwetka, nie podążyła za upadkiem. Przez dwie sekundy, które odliczyła w myśli, trwała w dość nietypowej pozycji, czując tylko, jak spleciony warkocz kołysze się przy ramieniu, łaskocząc paliczek za każdym razem, gdy wahadło czarnych nici, musnęło skórę delikatnym pocałunkiem. Finalnie, przymknęła powieki i wyprostowała się, sięgając i po zgubę. Zmartwiła się cicho, bo zawartość pochwyconej torby, chowała opakowane wstążką zawiniątkom z własnoręcznie przygotowanymi, kokosowymi ciasteczkami. Zanim jednak sprawdziła ewentualne szkody, w zasięgu wzorku znalazła się i wyczekiwana postać, która niemal natychmiastowo, podciągnęła wargi ku szerokiemu uśmiechowi.
- Mam...ale nie zmieści się - przechyliła głowę, raz jeszcze, chociaż kontrolowanie pochylając się do przody, podczas, gdy bladość dłoni zaplotła na plecach - Gnałeś... - skwitowała tylko, nie wkładając w ton ani jednej kropli nagany - Tygrysku- czułość z jaką słowa kładły się na języku równały się tylko ciepłu, jakie drgało w cieniu rozpuszczonej czekolady koloru źrenic.
- Już, już! - niemal podskoczyła, zrywając chwilowy bezruch, by zająć dedykowane miejsce i bez najmniejszego zawahania, wsuwając dłonie pod ramiona chłopaka, by objąć go w pasie. Nim ruszyli, obróciła twarz ku bijącemu zza budynków, promieni słońca, grzejąc przymknięte w słońcu powieki. Skroń wsparła o plecy Erena i czarność materiału, która go okalała. Przez całą drogę, z jakimś rozczuleniem, słuchała melodii szumiącego wiatru, który szarpał jej warkoczem, opierał się łagodnie na ich skórach, zupełnie niemal zapominając, że przejrzali przez miasto. Być może powinna była czujniej otoczyć okolicę uwagą, ale obecność przyleciała, wytrącała zwyczajowy dystans, jak płynąca woda ruch wystrzelonej i pędzącej ku rozdarciu kuli. Była bezpieczna, bezpieczeństwem, które rozumiało kruchość skóry, pękającej niewidzialnie przy każdym dotyku. Dotyku, za którym przeraźliwie tęskniła. I skrajnie bała.
Nie z nim. Brud, która czuła na sobie, skaza, ciągnąca się po skórze, na podobieństwo blizny, zdawała się rozpuszczać, rozmywając za każdym razem, gdy nasączał ich spotkania swoją wolnością, czułą swobodą, rysującą ją - jak obraz, od nowa. Rysowali się nawzajem.
Palce, jak miękkie wiązania, wplatała między materiał, zapierając ciężar opuszków, jak na dłoniach tanecznego partnera. I chociaż Eren nie mógł jej widzieć, na ciche przypomnienie o zwolnieniu, kiwnęła głową, zgrywając się z czasem zatrzymania. Niemal po omacku, ale z intuicją zebraną pod skórą, która rozlewała się chłodem przez paliczki, gdy wplatała bladość między te większe, męskie, szukając tam i wsparcia i ciepła, co przekuła się dreszczem reakcji. Jak dwa, splatające się ze sobą harmonią, żywioły
- Kiedyś, musimy się wybrać na konie - odezwała się cicho, niemal bez kontekstu, ale ten - skojarzeniem galopował do ich wędrówki. Wdzięcznie dygnęła, stawiając stopy na twardym gruncie. Podskoczyła lekko, schodząc z przejścia, by chłopak mógł poprowadzić ich dwójkę wyżej, przez korytarz wąskiej klatki i szumu miękkich kroków, gdy wspinali się wyżej.
- Może to jakieś dobre duszki, które zabiegają o Twoją uwagę - niewinne splotła dłonie ze sobą, cierpliwie czekając na finał klucznikowych zmagań, wplatając i ciepłą zaczepkę między wyrazy, dając pokaz migających w tęczówkach iskier czającego się rozbawienia. I tym płomykiem, wita też znajomość pomieszczenia, co kryje to samo ciepło, co jak aura otula postać siłującą się jeszcze przed momentem z zamkiem.
Zsunęła z ramienia torbę, którą ułożyła na butach, by moment potem z ramion pozbyć się cienkiej krótki, która opadła na ziemię tylko dlatego, że wsunęła się w ramiona, chowając z oddaniem w uścisku przyjaciela. Oparła policzek o ciepłość ciała, dociskając nos do materiału koszulki i samej chłonąc rozluźnienie rozbijające skumulowane napięcie. Odsuwała się niechętnie, chociaż wiedziała doskonale, że przygarnie ją zawsze
- Wiem... babcia mi wspomniała - ulotne zmartwienie zatliło się i zgasło. Pochyliła się, zgarniając z podłogi i kurtkę i torbę, zsuwając i buty i tym samym witając też dom - Czujesz się lepiej? - powędrowała w głąb, nie chcąc pozostawać samej. Kroki poprowadziły ją do kuchni, bo i w końcu miała okazję wyciągnąć przygotowana słodycz - wychodzi na to, ze co najmniej dwa razy przeżyły trzęsienie ziemi... ale powinny ci smakować - zaśmiała się, wsuwając na blat pakunek. Obserwowała, wsparta plecami o ścianę, jak woda paruje, gdy temperatura tkała się gorącem - ...a u mnie... zależy o czym chcesz posłuchać - uniosła dłoń, by palce jednej ręki wesprzeć na chłodnej przestrzeni koloru za sobą. Paliczek zawinął się, gdy pociągnęła niewidzialną linię, równie niewidzialnego rysunku - poznałam kilka nowych osób... uczyłam się opatrywać... szykuje mi się wystawa na uczelni... mam sporo zleceń na komisariacie - wymieniała mniej pewnie, nie patrząc na artystę, w cichej, być może kruchej myśli, niby wciąż skupiona na odkrytym na ścianie płótnie - a Ty?...to nie tylko chorowanie, prawda? Jak zajęcia w hospicjum? - w końcu uniosła spojrzenie, wracając jasnością uwagi, ku sylwetce. Uśmiech powrócił, skacząc na wardze, jak rozdmuchany oddechem, płomyk ze świecy - Wiesz , że tęskniłam?.
@Murōka Eren
- Mam...ale nie zmieści się - przechyliła głowę, raz jeszcze, chociaż kontrolowanie pochylając się do przody, podczas, gdy bladość dłoni zaplotła na plecach - Gnałeś... - skwitowała tylko, nie wkładając w ton ani jednej kropli nagany - Tygrysku- czułość z jaką słowa kładły się na języku równały się tylko ciepłu, jakie drgało w cieniu rozpuszczonej czekolady koloru źrenic.
- Już, już! - niemal podskoczyła, zrywając chwilowy bezruch, by zająć dedykowane miejsce i bez najmniejszego zawahania, wsuwając dłonie pod ramiona chłopaka, by objąć go w pasie. Nim ruszyli, obróciła twarz ku bijącemu zza budynków, promieni słońca, grzejąc przymknięte w słońcu powieki. Skroń wsparła o plecy Erena i czarność materiału, która go okalała. Przez całą drogę, z jakimś rozczuleniem, słuchała melodii szumiącego wiatru, który szarpał jej warkoczem, opierał się łagodnie na ich skórach, zupełnie niemal zapominając, że przejrzali przez miasto. Być może powinna była czujniej otoczyć okolicę uwagą, ale obecność przyleciała, wytrącała zwyczajowy dystans, jak płynąca woda ruch wystrzelonej i pędzącej ku rozdarciu kuli. Była bezpieczna, bezpieczeństwem, które rozumiało kruchość skóry, pękającej niewidzialnie przy każdym dotyku. Dotyku, za którym przeraźliwie tęskniła. I skrajnie bała.
Nie z nim. Brud, która czuła na sobie, skaza, ciągnąca się po skórze, na podobieństwo blizny, zdawała się rozpuszczać, rozmywając za każdym razem, gdy nasączał ich spotkania swoją wolnością, czułą swobodą, rysującą ją - jak obraz, od nowa. Rysowali się nawzajem.
Palce, jak miękkie wiązania, wplatała między materiał, zapierając ciężar opuszków, jak na dłoniach tanecznego partnera. I chociaż Eren nie mógł jej widzieć, na ciche przypomnienie o zwolnieniu, kiwnęła głową, zgrywając się z czasem zatrzymania. Niemal po omacku, ale z intuicją zebraną pod skórą, która rozlewała się chłodem przez paliczki, gdy wplatała bladość między te większe, męskie, szukając tam i wsparcia i ciepła, co przekuła się dreszczem reakcji. Jak dwa, splatające się ze sobą harmonią, żywioły
- Kiedyś, musimy się wybrać na konie - odezwała się cicho, niemal bez kontekstu, ale ten - skojarzeniem galopował do ich wędrówki. Wdzięcznie dygnęła, stawiając stopy na twardym gruncie. Podskoczyła lekko, schodząc z przejścia, by chłopak mógł poprowadzić ich dwójkę wyżej, przez korytarz wąskiej klatki i szumu miękkich kroków, gdy wspinali się wyżej.
- Może to jakieś dobre duszki, które zabiegają o Twoją uwagę - niewinne splotła dłonie ze sobą, cierpliwie czekając na finał klucznikowych zmagań, wplatając i ciepłą zaczepkę między wyrazy, dając pokaz migających w tęczówkach iskier czającego się rozbawienia. I tym płomykiem, wita też znajomość pomieszczenia, co kryje to samo ciepło, co jak aura otula postać siłującą się jeszcze przed momentem z zamkiem.
Zsunęła z ramienia torbę, którą ułożyła na butach, by moment potem z ramion pozbyć się cienkiej krótki, która opadła na ziemię tylko dlatego, że wsunęła się w ramiona, chowając z oddaniem w uścisku przyjaciela. Oparła policzek o ciepłość ciała, dociskając nos do materiału koszulki i samej chłonąc rozluźnienie rozbijające skumulowane napięcie. Odsuwała się niechętnie, chociaż wiedziała doskonale, że przygarnie ją zawsze
- Wiem... babcia mi wspomniała - ulotne zmartwienie zatliło się i zgasło. Pochyliła się, zgarniając z podłogi i kurtkę i torbę, zsuwając i buty i tym samym witając też dom - Czujesz się lepiej? - powędrowała w głąb, nie chcąc pozostawać samej. Kroki poprowadziły ją do kuchni, bo i w końcu miała okazję wyciągnąć przygotowana słodycz - wychodzi na to, ze co najmniej dwa razy przeżyły trzęsienie ziemi... ale powinny ci smakować - zaśmiała się, wsuwając na blat pakunek. Obserwowała, wsparta plecami o ścianę, jak woda paruje, gdy temperatura tkała się gorącem - ...a u mnie... zależy o czym chcesz posłuchać - uniosła dłoń, by palce jednej ręki wesprzeć na chłodnej przestrzeni koloru za sobą. Paliczek zawinął się, gdy pociągnęła niewidzialną linię, równie niewidzialnego rysunku - poznałam kilka nowych osób... uczyłam się opatrywać... szykuje mi się wystawa na uczelni... mam sporo zleceń na komisariacie - wymieniała mniej pewnie, nie patrząc na artystę, w cichej, być może kruchej myśli, niby wciąż skupiona na odkrytym na ścianie płótnie - a Ty?...to nie tylko chorowanie, prawda? Jak zajęcia w hospicjum? - w końcu uniosła spojrzenie, wracając jasnością uwagi, ku sylwetce. Uśmiech powrócił, skacząc na wardze, jak rozdmuchany oddechem, płomyk ze świecy - Wiesz , że tęskniłam?.
@Murōka Eren
Blood beneath the snow
Murōka Eren ubóstwia ten post.
maj 2038 roku