so eager to please (Setsurō x Ryoma)
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Bakin Ryoma

Czw 25 Maj - 17:43
24 maja 2037 roku
godz. 00:31

Wiosenne ciemności ścielą się po ciałach cienką, atłasową płachtą. Przychodzą jak przyjemne, drogie dla człowieka odzienie, które nie tylko wygodą, ale kładzie się na i w sylwetkach obietnicą potrzebnego odpoczynku. Pierwsze drgnięcia powiek, pierwsze pomruki snu. Intrygujące. Nigdy nie przyglądał się opisywanemu przejściu; tej skromnie uchylonej bramie pomiędzy jawą a snem. Czemuś, co pozwala do świadomości wedrzeć się przy jedynie liźnięciu jaźni śniącego. Jesteś wtedy powidokiem pod jego powiekami, kolorowym maźnięciem pędzla bądź wspomnieniem wyłonionym z granic pamięci. Jesteś sprytnym lisem, który machnięciem ogona pozostawia za sobą rudawą smugę bądź, gorzej, szczurem o ogonie zwijającym się wkoło zgrabnej łydki ofiary. Albo niezgranej, albo nie ofiary. Bo pierwsze nawiedzone przez niego osoby były przypadkowe. Jak te twarze bez znaczenia, co po ulicach mija się wzrokiem jedynie sekundę na nich zawieszonym. Wpełzał w ich sny niczym gad, co swą wilgocią kładzie się na klatkach piersiowych i jadem znaczny odsłonięte podgardla. To chyba one, tętniące życiem aorty, podczas tychże nocy zdawały się dudnić największą gamą emocji. Bo choć serce przyjemnie uśpione, wepchnięte w materac jak ten kamień upadający na dno jeziora, to jednak wiedziało. Przestraszone, płoche niczym u spłoszonej w lesie łani. Pod paluszkami muskającymi żyły, pulsował ciepły niepokój. Ten sam, który za dnia porwałby ciało do ucieczki, tak teraz bez władzy, samotny, wraz ze świadomością szedł dalej — ku snom.
  Trudno opisać uczucie, i to cielesne, i nie, które towarzyszy duszy wędrującej pomiędzy snami. Jest jak rozlana na blacie kawa, która w wolnych, rytmicznych ruchach kapie ku ziemi; jak ten właśnie gadzi jad, który sączy się z ostrych niczym igiełki kłów. Uśmiecha się. Kącik ust samoistnie wędruje wyżej, by zaraz drugi, jakby imitując ruch wcześniejszego, uniósł się. Wargi nawilżone zostają szybkim ruchem języka, którego wilgoć ścieli się na skórze, gdy śliniaki kładą na zębach dziwne, niewytłumaczalne pożądanie. Nie wie, czy współdzieli głód z pozostałymi duszami, bo u niego, i ma cichą nadzieję, że tylko u niego, wnikanie w sny jest jak zaspokajanie czegoś — czegoś, co podobne kojeniu rwącego żołądek łaknienia — wyższego. Potrzeby znanej umarłym, bo tylko oni tęsknią ku życiu, ku prawdziwszemu istnieniu niż tej egzystencji na wpół ludzkiej, na wpół demonicznej.
  W tej formie demona kocha się bardziej, niż w prawdziwszym sobie. Tak myśli. Może dlatego, że widząc śniących szuka ich prawdziwszego “ja”. Momentów, w których twarze obdzierane są z cynizmu, ironii, pozostałych ufortyfikowań, by pozostać bezbronnymi. Widzi, jak zanurzają się w gęstej ciemności. Zimnej i bezbolesnej. A gdy tylko sen uchyli swe parawany, do śniętych ciał jak do wodopoju podchodzą inni. Inni — zespolone z przestrachów, ale i najwspanialszych marzeń duchy, które żerują. Karmią się ludźmi i ich marzeniami, czerpią, wyżerają. A gdy noc staje się cięższą, wpełzają głębiej. Przemieszczają się eterycznymi labiryntami snów i marzeń, głodne jak świeżego mięsa, szarpią uśpione za dnia emocje. Nie zawsze je wypędza, bo są przecież jednym i tym samym. Nocnym pasożytem, które szuka niczego więcej a ludzkiego towarzystwa. Mimo to dzisiaj miało być inaczej.
  Uśmiech jak ta iskra gaśnie, gdy w trywialnej potrzebie zabawy, bo przecież zawsze o to chodziło — o grę, przemieszcza się ku śnie. Tym jeszcze nie do końca powstałym a mieszającym majaki z rzeczywistością. Moment, który lubił najbardziej. Moment, gdzie ciało już bez władzy, to wciąż czujące całym sobą. Wzdycha cicho, gdy bezdźwięcznymi krokami podchodzi o łóżka. Nie zna tego miejsca i wydaje mu się, że i przestrzeń jest inna. Nie jego. Bez śladu po ich dawnej znajomości a fakt ten uwiera bardziej, niż powinien. Przez względnie stoicką twarz przepełza grymas niezadowolenia, bo ktoś o nim zdaje się, że zapomniał. Odchodzi od materaca. Na krótką chwilę stając się plamą pod śniętymi powiekami, i krokiem ni to uważnym, ni pobieżnym, przemieszcza się po pokoju. Podirytowane powietrze ucieka spomiędzy rozchylonych ust, gdy dłonie — a raczej ich niematerialna forma — próbują sięgnąć zdjęcia. Od tak rzuconego na blat drewnianego stołu, ale wciąż, to zdjęcie a zdjęcie niczym innym jak próbą uwiecznienia czegoś w pamięci. Czyli jednak. Hoduje przeszłość w formie pozostawianych po niej pamiątek, więc powinien, gdzieś tutaj powinien schować i jego.
  — Błąd, Setsurō — mówi do siebie cicho, ale spokojnie, choć na brwiach pląsa zdenerwowanie. To, które — a Yōzei wiedziałby to już przy pierwszym ruchu oczu – z miejsca przeistoczyć się może w wyższą formę złości. Wciąż stoicką i może ukrytą pod krzywym uśmiechem, ale niebezpieczną w podobie do ostrza, które znikąd pojawia się na twojej krtani. Język ponownie wpełza na wargi, ale jest to ruch zgoła inny. Przejściowy, gniewny. Mimo to sensoryka albo też fantomowe poczucie wilgoci na ustach, przywraca świadomość celu. Nie po to przyszedł, by rozliczać go z pamięci. Ale, być może?
  Wraca do ciała, które ułożone w nieświadomym śnie niczym chronione przez matkę szczenię. Kuca, by jego forma — forma ducha, w której skóra poszarpana, malowana pogryzieniami i krwią stale bryzgającą ziemię — przeistoczyła się w senną jego wersję. Podobną realnemu ciału, choć odzianą w luźniejsze, młodzieżowe cichy. Głęboki wdech przy powiekach opadających na gałki oczne, gdy za sprawą jednej zachcianki jak wspomniany już gad wpełza do snu mężczyzny. I czuje jak ciało jego staje się kroplą, zaraz też powietrzem, i z nieopisywalną przyjemnością jak bluszcz oplatający fasadę, tak i on przywiera do obcych myśli. Na nowo uśmiecha się, by śnienie przenieść gdzieś dalej. W przeszłość. Do jego, Setsurō, pokoju sprzed lat, gdzie świat nie mordem a groził co najwyżej kumpelską bójką; gdzie gra wciąż była grą a konsekwencje zabaw krzykiem rozwścieczonych matek i ojców. Melancholia oraz nostalgia i na sercu samego Ryomy wygrywają smutną melodię, ale nie ma nic przeciwko smętom, jeśli te towarzyszą zamierzonemu celowi. I on młodnieje. Staje się swoją kopią, która w twarz wpisane ma przeżytych osiemnaście, dziewiętnaście lat. Włosy ma więc wciąż długie, gładkie, ale ciało lżejsze i mniej pchnięte fizycznymi treningami. Tylko oczy te same, nieco wrogie, skoczne, żłobione chęcią wygranej. Zawsze tej samej.
  Więc jak ten młodociany demon, bo wciąż demonem pozostaje, nie wiedzieć kiedy nogi układa po dwóch stronach jego ciała i nachylając się tuż nad prawym drugiego chłopca uchem, kiedy kosmyki włosów gładzą tamtego policzki, mówi:
  — Setsu, budzimy się — Drga na słowach ogniste rozbawienie, które zawszeć można w szepcie i tylko szepcie. Gorącu głosu towarzyszą rozcapierzone na piersi śniącego palce, które niczym innym a rozgrzanym metalem zostawiającym na skórze znak własności. Jak u zagubionego bydlęcia, bo każdemu zdarza się odejść od stada, ale on je przecież znajdzie. Każdego, kto nieświadomie zboczył ze ścieżki, z dala od jego spojrzenia i uważności. — Dlaczego pozwoliłeś mi umrzeć? Całkiem nie fair.



Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Saga-Genji Shizuru and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.

Yōzei-Genji Setsurō

Pią 26 Maj - 22:03

   Idzie za mężczyzną ze spokojem – ani nie przyspieszając, ani nie zwalniając narzuconego przez niego rytmu. Równomiernie, krok za krokiem, oddech za oddechem, bo nie ma powodu do nerwów; zrobił przecież wszystko, co dało się zrobić, żeby teraz móc w pełni oddać się swojej ofierze. Nic nie będzie w stanie odciągnąć od niej jego uwagi, ponieważ to, co robi, jest owocem wielu dni pracy, którego zebranie ma właściwie na wyciągnięcie ręki. Już za chwilę będzie mógł go zerwać – bezczelnie jak z gałęzi samego Yggdrasila, bo dla kogoś pewnie był całym światem. Ale to nie na odpoczynek po tym wysiłku czeka, lecz na jego szczyt. Płuca wypełniają się powietrzem, w którym czuje zapach kwitnących kwiatów. Jeden miesiąc, podczas którego cokolwiek stanowiło tu konkurencję dla woni śmieci.
   Mimo zewnętrznej beznamiętności, w głębi siebie czuje koncentrujące się emocje i ściśnięte nimi jak więzami serce, z których nie uwolni się, dopóki nie znajdzie dla nich ujścia. Jego ciało jest coraz bardziej gotowe z każdym uderzeniem, bo na częstotliwość jego bicia wpłynęła już adrenalina. Mięśnie napinają się pod skórą jak u dużego kota na chwilę przed rzuceniem się ofierze do gardła, ale – w przeciwieństwie do niego – Karmę dzieliła od satysfakcji udanego polowania przestrzeń, która wciąż rozciągała się w czasie. Powinien więc… opanować… tę ekscytację. Wbija jeden z kłów w wargę aż do krwi; przesuwa po niej językiem, a wraz z metalicznym smakiem na podniebieniu rozszerzają się jego źrenice, zwężone od bijącego w nie światła ulicznych lamp. Na ich dnie odbija się obraz postaci, która właśnie zatrzymała się w miejscu. Setsurō zrobił to samo – a zanim się do niego odwróciła, ostrze jego miecza czekało już usłużnie na to, by mogła się o nie oprzeć w razie zmęczenia.
   Yōzei uśmiecha się do niej, ledwo unosząc przy tym kąciki ust, a co za tym idzie – tylko jedną stroną twarzy. Druga, na wpół dotknięta paraliżem, nie jest już w stanie zareagować z taką subtelnością, więc nie reaguje w ogóle. Paradoksalnie, bo przecież ludzie nie są zwierzętami, które szczerzenie zębów traktują zgodnie z jego pierwotną formą – jako ostrzeżenie – to właśnie uruchamia w mężczyźnie mechanizm ucieczki. To lub pragnienie w jego oczach; głód, którego nie może już nie zaspokoić. Miał zamiar tym razem dokonać tej czynności w sposób, w jaki powinien, ale cóż – nie udało się. Czy to tak wyjaśni Mu, dlaczego jak zawsze musiał zrobić z tego przedstawienie? Nie umiał się powstrzymać. Był przecież tylko człowiekiem w teatrze życia codziennego – chociaż na ogół wolał wcielać się w rolę aktora, niż widza. Bierność publiczności go nudziła. Kochał zakładać na twarz maskę, która zdawała się nie móc być prawdziwa w swej teatralności, tak żeby fałsz tej myśli ranił widza jeszcze bardziej.
   Karma nie rusza się, mimo że mięśnie same rwą się do biegu w odruchu warunkowym, latami tresowanymi karą i nagrodą na bazie bezwarunkowego. Jak u psa. Jeśli ucieka, to powinieneś gonić, dopóki nie złapiesz. Zamiast tego jednak zmienia kierunek. Zna to miejsce, bo przygotował się do swojej roli. Czy jego ofiara również? Odpowiedź na to pytanie przestaje być dla Setsurō tajemnicą, kiedy widzi jego reakcję na to, jak – za użyciem skrótu – zachodzi mu z powrotem drogę. Nie. Patrzy na niego takim wzrokiem, jak gdyby dopiero teraz stanął mu przed oczami omen śmierci. Cóż. Jeśli miał odbyć pokutę za swój grzech, to powinien zacząć od uświadomienia sobie tego, że jest winien jego popełnienia.
   – Nie zawiedź mnie – zwraca się do niego jak rodzic do dziecka. Rodzic, który mimo tego, że wie, iż jego dziecko nie jest w stanie podołać zadaniu, wciąż będzie przecież mobilizującym świadkiem jego zmagań.
   Nie czeka już, bo ile można delektować się samym widokiem? Ruch, jakim sięga go mieczem, jest jak krok w tańcu, w którym doświadczenia nabrał z wieloma już partnerami. Nie musi zmieniać dla niego tempa; czuje pod dłonią, na rękojeści, jak ostrze przecina się przez materiał ubrania, a po nim – przeszywa ciąg ludzkich tkanek. Ale nie kostną. Trafia dokładnie tam, gdzie znajduje się jego cel, między kości żeber, które miały go chronić. Ogniki w oczach Setsurō gasną jak zdmuchnięte jego ostatnim oddechem. Stoi nieruchomo, przez moment nie mogąc pogodzić się z zawodem, jakiego doznał, dopóki nie obniża uniesionego ostrza, pozwalając człowiekowi zsunąć się z niego za jego pomocą. Wyciera miecz, ale wyraz jego twarzy sugeruje, że nie robi tego w ramach zachowania czystości broni; to znajdująca się na niej substancja jest dla niego do tego stopnia odrażająca, że nie chce, żeby go dotknęła. Krwią znaczącą policzek nie jest już jednak w stanie się przejąć; znudzenie odbiera mu ochotę do robienia czegokolwiek ponad normę, a to – według niego – się do niej zalicza.
   Dlaczego miał wobec niego oczekiwania, których ten nie mógł spełnić? Znał tylko jedną osobę, która mogła – czy musiał ją więc porównywać ze wszystkimi, odbierając sobie całą przyjemność z tego jednego aktu, w którym był w stanie rzeczywiście się zapomnieć? Nie robił tego przecież, dopóki nie została przez Nią ustanowiona cena za jego głowę (nie wiedziała wszakże, że jeśli chodziło o niego, to mógł to zrobić całkowicie za darmo). Teraz nic nie mogło się równać satysfakcji, o jakiej wiedział, że go czeka; to zabójstwo miało, nie, musiało być dla niego jego magnum opus. Ostateczną grą, która na zawsze rozwiąże ich konflikt wynikiem, jakiego nie będzie mógł podważyć. W której musiał odnieść zwycięstwo, żeby przechylić szalę na swoją stronę po tym, jak bardzo przegrał z nim tamtego dnia. To było lata temu. Nie powinno boleć, a jednak bolało.
   Jak cierń.

   „Setsu.”
   Budzi się na swoje imię jak na rzuconą przez właściciela komendę, chociaż na ogół potrzebne było znacznie więcej do tego, żeby przerwać jego sen. Patrząc spod na wpół zamkniętych powiek nie jest w stanie od razu nadać kształtu widzianej sylwetce, przez tę jedną chwilę będącą jego axis mundi, bo nie widzi poza nią zupełnie niczego. Dopiero po czasie rozpoznaje twarz, której dawno nie było mu dane ujrzeć – i którą jednocześnie widział zaledwie wczorajszego dnia. Jest noc, ale nie tu; promienie wschodzącego czy zachodzącego słońca kładą się światłem na skórze Bakina przez uchylone drzwi do ogrodu, wydobywając go z półmroku. Tsubo-niwa była piękna o tej porze roku, jednak Setsurō w ogóle na nią nie spojrzał.
   – Ryoma – odpowiada miękko, bawiąc się tym imieniem tak samo, jak za każdym razem, kiedy je wypowiadał. Przeciąga dźwięki, intonując je jak melodię. Uderza czubkiem języka o dziąsła zębów dłużej, niż powinien, dla kontrastu warcząc wręcz pierwszą literę. – Mówiłem ci, że masz mi dać spać.
   Więc to był sen. Śni ci się bieganie za królikiem? – drwi z samego siebie. Chce się podnieść, lecz chłopak za pomocą jednego dotknięcia przetrzymuje go w miejscu; kładzie się więc, zachowując dziwne w jego przypadku posłuszeństwo.
   „Dlaczego pozwoliłeś mi umrzeć?”
   Powieki rozszerzają się w szoku – przez moment, w którym jego umysł zdaje się pękać na kawałki jak naczynie, z którego wylewa się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, mieszając w obezwładniającej całe ciało świadomości, że słowa, które usłyszał, w obecnym czasie nie mają racji bytu. Nie obudził się. Czy sen, jaki śnił, w ogóle należał do niego? Ale jeśli nie, to by znaczyło… znaczyło, że… Pierś przeszywa ukłucie bólu, przejmujące bardziej, niż myślał, że będzie przejmować. Przechodzi przez mięsień na wskroś, tak że przestaje bić, a on – oddychać.
   W końcu jednak przez warstwę ciszy przedziera się gardłowo śmiech.
   Śmiech młodego chłopaka; lekki, bez ciężaru lat, które powinien był już przeżyć.
   – O czym ty mówisz, Ryoma? Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Nie mógłbym cię skrzywdzić. – Klatka piersiowa wibruje pod palcami Bakina niemalże kocim mruczeniem. Yōzei przeciąga się leniwie, ziewając. Ironia, wciąż jeszcze widoczna bardziej w słowach, aniżeli w brzmieniu, stopniowo zaczyna stawać się oczywista na każdej już płaszczyźnie. – Czy tym razem to ty poniosłeś konsekwencje tych swoich głupich zabaw? – Uśmiech, w jakim rozciągają się jego usta, nie obejmuje wcale tygrysich oczu. Kładzie dłoń na jego plecach, by palcami przesunąć ku szyi. Wolno, dając mu czas na zastanowienie się nad tym gestem.
   Tak przynajmniej może mu się wydawać, dopóki ruch nie przechodzi z nieoczekiwaną szybkością w agresję, z którą łapie go za włosy. Przyciąga go do siebie jeszcze bardziej, aż nie zadowala go zetknięcie się policzkami, jak niemo wypowiedziane „zostań”. Jeśli to był jego sen, to miał w nim pełnię władzy; bez problemu mógł wydostać się z uścisku jego rąk. Ale odkąd Ryoma odmawiał wyzwań? Ryoma, którego znał, zawsze je przyjmował; czy to przez swój kompleks boga, czy też, w przekonaniu Setsurō, osobiste l’appel du vide.
   – Albo tak za tobą tęsknię, że zacząłem o tobie śnić – cóż za perspektywa, co? – albo jesteś tu teraz ze mną. – Obecność demonów w jego snach nie była dla niego niczym nowym; wielu ludzi chciało mścić się na nim pośmiertnie za odebranie im życia. Bakin oczywiście również miał doświadczenie, tyle że w kreowaniu alternatywnych rzeczywistości, przez co może mimo wszystko uwierzyłby w stworzoną przez niego iluzję. Gdyby od razu się z nią nie zdradził.Jesteś, Ryoma? Odpowiedz. Nie żyjesz, ty pieprzony sukinsynie? – mówi do jego ucha, zimnem słów odcinając się od ciepła oddechu na skórze; łamiącym serce rozczarowaniem kogoś, kto w ciebie wierzył. – To nie ja pozwoliłem ci umrzeć, tylko ty dałeś się zabić. Komu? – Wbrew jego woli w głosie pojawia się zazdrość, która jednak zanika, zanim zdanie do końca wybrzmi w pokoju. Bo czy powinien ją czuć? Czy nie idealizował go sobie za bardzo we własnej głowie, skoro tak łatwo dało się go zabić, że nie był do tego potrzebny? – I jeszcze wybrałeś tę żałosną formę… wegetacji. Przyszedłeś do mnie z podkulonym ogonem, żebym rzucił ci ochłap poczucia, że to dalej życie? – Zwalnia uścisk i puszcza go wolno. Kpiną balansuje na głoskach, ni to go obrażając, ni żartując jak za dawnych lat. – Wszystko, co musiałeś zrobić, to przestać ode mnie uciekać. Zająłbym się tobą. Właściwie. – Palcami przesiewa opadające mu na twarz włosy w czułej, a jednak beznamiętnie mechanicznej sekwencji ruchów. Z podniesionego, głos przechodzi finalnie w szept. Wciąż nie może, nie chce myśleć, że… – Po tym, jak już bym z tobą skończył, nie chciałbyś tu wracać.
Yōzei-Genji Setsurō

Minoru Yoshida, Seiwa-Genji Rainer and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Sob 27 Maj - 11:15
W gardzieli zapiera się gorzki pomruk, którego nie sposób pojąć w definicji jednej emocji. Ale znają się wiele lat i choć ton Ryomy spadł o pół oktawy (głównie przez fajki, alkohol, ale też brak potrzeby dbania o skalę głosu), to i tak rzęzi, nawet w najmniejszym z odchrząknięć, dwoje do trzech emocji. One wszystkie w kłębie rozbawienia, jak zawsze, bo przecież i dzisiaj, tak jak i za dzieciaka, większość sytuacji, rozmów, ludzi wydaje się mężczyźnie śmiesznymi. Ich zachowania niby to płaskie, wykrzyczane bądź wyszeptane w pierwszych odczuciach, ale gdzieś pod nimi, jak te rzeki pędzące na metry pod wierzchnią warstwą gleby, kryjące więcej. A on chciałby tego więcej, bo przecież nie po to dba o człowieka, nie po to pojawia się wciąż i wciąż w jego polu widzenia, by dostawać ochłapy słów i emocji. Postaraj się, Setsurō.
  Pojawia się nagła chęć zlizania z powiek rozespania, tak sztucznego przecież, bo oni wciąż brodzą w majakach (jak wtedy, gdy będąc dzieciakami wędrowali po płytkich prądach wąskiej rzeki). Wklejone w obrazek z przeszłości ich nawet nie ciała, nie dusze, a coś pomiędzy – coś, co zrodzone na potrzeby snu, pomiędzy fizycznością a jej kopią – zdają się absurdalnym. Przyjemnie absurdalnym i wciąż, zabawnym. Bo każda z zabaw powinna być okraszona śmiechem i tylko krztyną rywalizacji. Nie wie, kiedy proporcja tychże składników uległa zmianie, ale to przecież nieważne. Nieważne tak samo, jak tamta, która zginąwszy, dostarczyła im potrzebnej rozrywki. Albo tylko jemu, nie pamięta.
  “Ryoma”. Jak uwieszony nad uchem chrząszcz brzęczy w czaszce jego własne imię. Ubrane w miękkie atłasy, ale posiadające i nutę charkotu, który zrodzony zostaje z pierwszej litery słowa. Jest jak potrzebny ich relacji warkot, który podobny zwierzęcym głosom, próbuje być sygnałem ostrzegawczym. Jakby już na starcie upominał, ale też zapraszał. Niczym owadobójcza roślina, której płatki choć barwne, to w kolorach skrywające nutę nienaturalnej toksyczności; zabójcze. A on niósł śmierć na rękach jak jedną z reguł gry. I zdaje się, że ten element zabawy, Setsurō, lubisz najbardziej. Balansowanie na krawędzi jak ten pieprzony cyrkowiec, który tylko za sprawą latami trenowanej akrobatyki, wciąż nie spadł w ciemniejącą pod stopami przepaść.
  “Setsurō”. Jego imię przypomina syk gada, ale, dla kontrastu, ostatnia sylaba kładzie na języku słodycz. Wraz z językiem odbijającym się od szkliwa zębów i ustami przyjmującymi kształt skromnego owalu, nie sposób pominąć i uśmiech. Ten zrodzony z czystej przyjemności wypowiadania jego imienia jak tajemniczego hasła, które wyszeptane, otwiera drzwi ku nowemu wyzwaniu. Bo jesteś wyzwaniem. Takim, przed którym ucieka się w cienie miasta, ale też i tym, którego krawędź miecza musi smakować pełnym spełnieniem.
  Położona na klatce piersiowej dłoń Ryomy wpija się weń mocniej, by zaraz palce jak gałęzie, złamały się w paliczkach i intensywniej naparły na wyswobodzoną spod kołdry pierś. Kanty paznokci, niczym pazury u kotowatych, brną w tkankę, chciwiej, jakby za sprawą mocnego szarpnięcia, zdolne były dorwać się wprost do serca. Bo niemalże je czuje. Skryty głęboko pod żebrami organ o szybkiej, tak przyjemnej rytmice. I mruknąłby do tego pulsu, zespolił się z nim w czystej przyjemności oddychania podług narzuconego tętna.
  “Przecież jesteśmy przyjaciółmi”. Cichy śmiech. Zdanie zrywa ze wspomnień łaty niewinnej niepamięci i pod czaszkę wlewa przypadkowe urywki z wtedy. Wtedy, kiedy pogoń za zwierzyną należała do ich wyobraźni. Nie, jak teraz, do brutalniejszej rzeczywistości. I czuje na stopach nurt rzeki, by ciepło fantomowej, zgrzanej letnim słońcem wody wpadło w krwioobieg, na języku zostawiło posmak sięganych wprost z drzewa jabłek. (Ale też rysuje się w głowie sytuacja z rozpierdoloną ręką, która nawet nie zwichniętą, a okazała się złamaną w dwóch różnych kościach. Do dzisiaj go czasami pobolewa). Zirytowany nagłą słabością wspomnień, osiada na nim pełnią ciężaru ciała; jak pupil układający się na legowisku. Jeszcze chwila tego powrotu, przyjemnej, bliskiej czułości, która już u podstaw rzęzi nierealnością.
  — Głupich zabaw? — powtarza po nim zdziwiony, ale wciąż nienaturalnie spokojny. Wyczekujący, jakby wiedział, że ta pędząca po kręgosłupie dłoń jest jedynie preludium do sztuki dużo bardziej dantejskiej. Nie tylko okrutnej i sadystycznej, ale otulonej niewytłumaczalnym pożądaniem. Tym problematycznym, bo niekończącym się na płaskiej erotyczności a korzeniami sięgającymi głębiej, do sedna człowieka i jego prymitywnych potrzeb. Agresji, ale też skrajnej czułości. Seksu, ale i rwanych w nagłej potrzebie mięśni. Brutalności, którą przecież budowali razem, krok po kroku, przez lata. Każda zabawa, każda sprzeczka a wszystkie one w jednym celu; w celu zaspokojenia niewytłumaczalnego głodu. Przynajmniej dla niego. I chciałby mu to wytłumaczyć, próbował wielokrotnie, ale głos zapiera się na pierwszym zdaniu i nie pójdzie dalej; nie bez dłoni sięgającej gardła i grdyki, która bez powietrza, zapada się w pulsujących podnieceniem paliczkach.
  W końcu jest. W końcu ta dłoń jak gilotyna kata wsuwa się we włosy i nagłym szarpnięciem pozostawia po sobie falę, ale tylko jedną, rwącego bólu. Za nią już tylko wspomnienie pierwszego niesmaku, by za jego sprawą zrodził się ten sam, ale głośniejszy, bo upuszczony przez rozchylone usta, gorzki pomruk. Niskim tonem kładzie się on na twarzy Yōzei, by jedynie jedną iskrą w głowie zaświtał pomysł zerwania się. Jak ze smyczy, z łańcucha, który już dawno pokryty rdzą; kruchy, ale uwieszony na jego szyi z czystego przyzwyczajenia. Z przyzwyczajenia też schyla się nad nim niczym stłamszony agresją kundel.
  — Konsekwencje zabaw są ich częścią, Setsurō — komentuje dziwnie spokojnie, jakby chwyt był nic nieznaczącym. Skupia się natomiast na ponownym wymówieniu jego imienia, już w pełni, z sylabami przepełnionymi młodzieńczą harmonią. — Twoje imię nadal smakuje jak kwaśny cukierek. Słodkie, ale wykrzywia usta. — Uśmiecha się nad jego policzkiem, by rozbawienie rozlać i w oczy. Ale te przysłonięte opadniętymi kosmykami pozostają schowane przy tamtego uchu. Na białka nachodzą więc cienkie powieki, by z następnych słów wychwycił więcej. Więcej szelestów a w nich drgających a ledwie dostrzegalnych emocji.
  — Albo, albo… Zawsze byłeś zbyt stronniczy. — Cmoka niezadowolonym, by wtem chwycić jego nadgarstek i przy gwałtowniejszym ruchu, tym który towarzyszy wbiciu kciuka w delikatną skórę nadgarstka, odciągnąć jego rękę gdzieś; gdzieś na bok, gdzieś koło ciała, wykrzywioną przy mocnym splocie palców. — Może jedno i drugie? Może i mnie śnisz, może i jestem teraz z tobą? — Odsuwa się od niego na potrzebne scenie centymetry a że zawsze bywał teatralnym, to i teraz ścieli się pod językiem rozbawienie, wpływa w kąciki ust i ciągnie je w gładki półuśmiech.
  I sceną godną najpiękniejszej animacji, kiedy za nim uchylone drzwi na ogrody mętnieją, gdzie deski rezydencji Minamoto butwieją od podstaw a świat staje się ciemniejszym, wrogim, czarnym, i on przybiera swą postać trupa. Oczy zachodzą gęstym karminem, paznokcie wyostrzają się, by i kły zostały delikatnie tylko wydłużonymi. Jak ten wilk, którego ciało zaraz płatami zostaje rozgryzione, bo i przecięta gardziel upuszcza krew wzdłuż ciała. Wolno spływa jucha jak rzeki wzdłuż na wpół wyprostowanej sylwetki, gdy z jego ust wyrywa się rozbawiony ni to warkot, ni śmiech. Białka pokryte zostają czerwienią obić, by zaraz zlać się z barwą samych tęczówek. Umarł rozszarpanym przez kundle, ale i gdzieś stał się częścią śmiercionośnej sfory. Jak ten przyduszony do ziemi kundel, którego stado porzuciwszy — zamordowało.
  Słucha go w tej formie ni to demonicznej, ni zwyczajnie ludzkiej, choć umarłej i pozwala ciepłu krwi otulać go jak matczynym objęciem. Wtem prostuje kręgosłup i wzdycha ciężko, bo nie sposób było tamtemu przytoczyć wszystkie niuanse czy śmierci, czy w ogóle, ostatnich miesięcy. Osuwa ciało na jego biodra, własnymi udami zakleszczając się wokół miednicy mężczyzny i spogląda na niego już bez krztyny rozbawienia a z czystym wstrzymaniem kogoś, kto czeka. Przekrzywia policzek do prawego boku i bez uśmiechu, wciąż tą samą dłonią zatrzymaną na piersi, sięga jego krtani i przy cichym poleceniu — siad — przywołuje go do połowicznego uniesienia klatki piersiowej. A potem już nachyla się nad jego twarzą, by kciukiem musnąć poruszającej się w zdziwieniu grdyki, by ustami osiąść na tych drugich, nie całkiem, ale blisko, rozłożyć na skórze Yozei ciepło własnego oddechu, ale i gorąc krwi ulatującej z rozerwanej wargi.
  — Masz bardzo dużo pytań a dobrze wiesz, że najlepiej uczyć się reguł w trakcie — mówi wolno, cicho, każdą kolejną próbę wyrwania się komentując mocniejszym uciskiem na męskiej krtani. — Potraktuj to jako trudniejszy poziom gry. I nie martw się, bo, jak widać, nie tak łatwo mnie zajebać. — Opadnięta na twarz tamtego kropla krwi, starta zostaje wolnym, czułym niemalże ruchem wolnej dłoni. — Poza tym nie odszedłbym bez finalnego pożegnania. Ktoś musi przekazać mojej siostrze ostateczne pozdrowienia. — Uśmiecha się na krótko, ale powidok rozbawienia zdaje się osiadać na kolejnych słowach: — Zrobisz to dla mnie? — Pauza. — Minamoto. Lubicie trzymać się poleceń. Więc zrób to. Ach, i jeszcze jedna sprawa. Pytasz: “kto”. Nie wiem. Znajdź nazwisko zleceniodawcy. — Usta przywierają do tych drugich a on jeden z urwanych oddechów mężczyzny spija jak złaknione zwierzę. — Pamiętaj, że za każda dobrze wykonana komenda to gwarancja nagrody. — Śmiech. Cichy, dziwnie dziecięcy, młody. — Dobranoc.
  Znika, by sen przerwać i noc oddać we władanie już w pełni jaźni Yozei.




Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Saga-Genji Shizuru and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.

Yōzei-Genji Setsurō

Nie 28 Maj - 2:30

   Dźwięk jego śmiechu, tak bliski – a jednocześnie przez to jeszcze bardziej daleki – przywołuje falę wspomnień, pod którą Karma zanurza na chwilę głowę niczym pod wodą rzeki, jaką on, lata temu, nazwał strumieniem. Biegną – już nie pamięta, dlaczego – aż do momentu, w którym trawa ucieka spod nóg zboczem, bo ona przecina im drogę. Jak to się stało, że postanowili, wbrew naturze, przejść na drugą stronę? Ach, tak. „Nie zrobisz tego?” – mówi mu, z pogardą wypluwając słowa jak pestki jabłka, które zerwał z ich drzewa – „Boisz się strumienia?”. Nie boję się. To tylko strumień. Bo przecież nie może być tak, że jeden nie zrobi czegoś, co zrobił drugi, a Ryoma z kocim wręcz wdziękiem skacze już z kamienia na kamień tuż ponad rwącym nurtem. Setsurō robi więc to samo, idąc jego śladem – i tylko o jednym zapomina w tej swojej potrzebie rywalizacji z nim, która podnieceniem zastępuje trzeźwość myśli.
   O niej.
   Dziecięce jeszcze ciało nie jest w stanie przeciwstawić się biegowi rzeki, o czym Yōzei przekonuje się za późno, bo dopiero podczas walki z nim. Jak mógł nie widzieć tego wcześniej? Była dziewczyną. Nie mogła dotrzymać kroku chłopcom – nie im, pełnym energii, która w zmęczenie zmieniała się dopiero po zajściu słońca, a i to nie każdego dnia, bo nocami też przecież uciekali z domu. To dlatego straciła równowagę na śliskim kamieniu.
   Ale dlaczego to mnie wyciągnąłeś, Ryoma?
   Dlaczego nie ją?


   Wzajemna rywalizacja rozciągała się na każdej płaszczyźnie ich życia. Zaczynając od tych z nich, w których współzawodnictwo było wręcz zdrowe – i stanowiło narzędzie, którego można było użyć – a kończąc na tych, w jakich szalona konkurencja była niczym innym, jak wyrazem ich postępującej choroby. I tak, ku uciesze rodzin, walczą ze sobą, bo w ten sposób bawią się przecież chłopcy. Nie będą tylko wiedzieć, kiedy skończyć to, co zaczęli, bo mogli to robić w nieskończoność – na krwotoku z nosa? na złamanej uderzeniem kości? a może na jej śmierci? Cisza, drżąca wciąż ich śmiechem, przerwana jest słowami, jakie mają wówczas jeszcze znaczenie: „nie chciałem”. Duma, która nie pozwala powiedzieć po prostu „przepraszam”. Nie chciałeś? Czy kiedy robisz to samo, innego dnia, to tylko dzieło przypadku, czy zaplanowana przez ciebie zemsta? Widzi satysfakcję w jego oczach, ilekroć przez niego – ale tylko przez niego – czuje cierpienie. A jednak to on przychodzi, kiedy nie może wstać z łóżka, to on przynosi ukojenie w bólu pod postacią swojego towarzystwa. Wreszcie, to on, delikatnością ruchów… z której teraz wyciąga go wbiciem paznokci w skórę, na co Setsurō reaguje tylko niemożliwym do pełnego zinterpretowania westchnieniem. Za mocno? Za słabo?
   Powinien p a m i ę t a ć.

   „Konsekwencje zabaw są ich częścią.”
   Śmieje się, ale zanim śmiech zaniknie – i zanim nabierze do płuc tlenu – gardłowość przechodzi w ostrzegawcze, psie wręcz warknięcie. Nie chcesz iść tą drogą, Ryoma. Drażni go, z jaką niewinnością w tonie to powiedział, bo konsekwencje czynów demona kładą się cieniem na całym jego życiu. Kiedy do uszu Setsurō dociera imię, wypowiedziane jego głosem, odwraca głowę. Znudzone spojrzenie kieruje w końcu ku drzwiom i widocznemu za nimi ogrodowi, mówiąc przez to, że ma się przestać z nim bawić. Ale Bakin widzi prawą stronę jego twarzy; to lekkie uniesienie ust na niej, którego uśmiechem nazwać nie można, sugeruje, że lewa robi właśnie to.
   – I lubisz je, Ryoma – zaczyna z uprzejmym rozbawieniem, które – kończąc zdanie – musi dla równowagi zastąpić złośliwością – czy wycierasz nim sobie teraz pysk, bo czegoś ode mnie chcesz?
   Powinien czuć w tym momencie… nie wie, co, ale coś innego. Nie może przecież żartować sobie z nim tak, jakby nic się nie wydarzyło przez ten czas. Czy gdyby nie był takim tchórzem i miał odwagę przyjść do niego na jawie, nie zaś we śnie, to ich spotkanie wyglądałoby inaczej? Bo widząc go pod jego dawną postacią sam ucieka – jak dziecko – do przeszłości, w której nimi byli. Twarz wyraża obojętność, kiedy Ryoma zabiera jego rękę, ale dawkowanie mu tej przyjemności powrotu do wspomnień paradoksalnie zwiększa tylko poczucie uzależnienia, zamiast je zmniejszyć. Setsurō nie rusza się, kiedy wszystko wokół ulega przyspieszonemu rozpadowi, aż do momentu, w którym znajdowało się obecnie. Jakże oczywista metafora również i ich przyjaźni, budowanej latami, wśród ruin której szukali teraz fundamentów. Patrzy w milczeniu na otoczenie, bo spodziewał się już takiego obrotu spraw. Oczy znikają na sekundę pod powiekami, kiedy zwraca twarz z powrotem ku teraz mężczyźnie, potwierdzając jego przypuszczenie, że tak – uśmiecha się jeszcze – i kręci głową na bycie posądzonym o stronniczość wobec niego. Oczywiście. Szkoda, że z jego ust takie oskarżenie brzmi co najmniej śmiesznie.
   – Może? – przedrzeźnia go. – Czy to obietnica? – Językiem przesuwa po zębach, aż do kłów, gdzie zatrzymuje się na chwilę leniwie. Już to działanie jest zwiastunem bezczelności, z którą rzuci w niego ostatnim słowem.  – Bo przecież mi nie grozisz, co, Bakin?
   W swoim życiu widział już wielu ludzi – zarówno na wpół żywych, jak i na wpół martwych – ale to nie przygotowuje go w żaden sposób na zmianę w wyglądzie przyjaciela; czy to przez kontrast z jego poprzednią postacią, do której wraca przy każdym zamknięciu powiek, czy związane z nim, mimo woli, uczucia. Dopiero teraz wzrokiem obejmuje całość jego ciała, jak gdyby potrzebował ku temu wymówki. Dzieli je na części, tak żeby móc spojrzeć na każdą z osobna i złożyć ją w głowie z powrotem. Po tym jednak wraca spojrzeniem do oczu… przyjmując jego stan bez żadnej reakcji. I krew jego, kapiąca z rozciętego gardła kroplami na nagą skórę, zdaje się nie robić na nim wrażenia. Kiedy zmusza go do tego, żeby zmienił pozycję, nie podejmuje z nim odruchowej walki; robi mechanicznie to, czego od niego oczekiwał, myślami będąc w zupełnie innym miejscu. Tak samo instynktownie dłońmi obejmuje talię, zanim nie zejdzie z niej na biodra. To na ich kościach zaciska palce, gdy ten swój kciuk opiera na krtani, pod którą wyczuć – bo nie usłyszeć – może wibrację nie do końca sformułowanego mruknięcia. Ryoma ustami zbliża się do jego ust na odległość, jakiej nie mógł nie uznać za zaczepkę, na którą jednak nie odpowiada. Kwestia przyzwyczajenia. Przebywając z nim tyle czasu, zdążył nabrać odporności względem wielu jego zachowań. Chce wstać, ale on sadza go z powrotem uściskiem swoich rąk, który tylko nasila się w swojej zaborczości. Jak zawsze, Bakin nienawidził braku uwagi, bo tej musiał mieć aż w nadmiarze. Ale czy i on nie ponosił odpowiedzialności za podobne przewinienia? Wychowani obok siebie, byli jak lustrzane odbicie, zniekształcone pęknięciem dzielącej ich historii. Niech będzie. Odpuszcza mu, chociaż nie bez zmarszczenia brwi w wyrazie, w którym było coś pobłażliwego.
   Siostrze? W oczach, widocznych spod opadającej nań czerni włosów, dostrzec można zainteresowanie. Nie jej osobą, a tym, czego on był świadom na jej temat. Lecz kiedy otwiera już usta, żeby zapytać go, czy w pozdrowieniu ma ją pocałować, czy ściąć jej łeb, on zamyka je następną kpiną ubraną w przecież oczywiste stwierdzenie. Yōzei pozwala mu na to, znowu, sam dziwiąc się cierpliwości, jaką do niego miał. Czy to w tym wyrażała się jego tęsknota?
   „Zrobisz to dla mnie?”
   Bezpośrednio zadane pytanie od razu wywołuje w sercu chęć protestu – zdaje się, że głównie ze względu na wrodzoną przekorność – mimo że zna na nie odpowiedź. Ale wszelki bunt ginie pod naciskiem ust Ryomy, bo konieczny do jego zdefiniowania oddech rwie się w… zdziwieniu, że zamiast jeszcze go drażnić, już przechodzi do prób obłaskawienia go. I ta jednak chwilowa pieszczota zmienia się w prowokację, ledwo ją dostaje; jeden z wielu kroków na drodze do tego, co w ciele odezwie się palącym pragnieniem. Zębami zahacza zachłannie o jego wargę, przygryzając ją w ramach upomnienia. Bo do czego z tym zmierza?
   Właśnie.
   – Dobranoc – żegna się w odruchu jeszcze sprzed lat, ale on już tego nie słyszy.
Yōzei-Genji Setsurō

Seiwa-Genji Rainer and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Nie 28 Maj - 16:33
Powroty są jak zaczerpnięcie głębokiego oddechu. Tego pierwszego, co szarpie płuca odzyskanym życiem; co pod czaszkę wprowadza potrzebne drobinki tlenu i rozpierdala gardło, drapie migdałki, by ciało — głodne życia — poprosiło o więcej. Jest to oddech topielca lub, bardziej, niedoszłego topielca, który nieprzemyślawszy, zrezygnował ze śmierci w połowie drogi na dno. Wraca więc i on, nie tyle z wodnych głębin, ale z majaków, nie swoich a tamtego, ale wciąż są to sny jakby współdzielone. Wraca z duszą wepchniętą w krzywizny własnego ciała, które do tej pory nieruchomo, stabilnie, leżało na materacu jak ten trup kilka miesięcy temu rozszarpany w ciemnym zaułku najbiedniejszej z dzielnic. Odkasłuje. Mocno i z gorzkim posmakiem półżycia, które to ścieli się na podniebieniu przyjemnym smakiem oddechu. Zwinięta w pięść dłoń sięga rozpalonych, ale spierzchniętych ust, a te zaraz zwilżone zostają gładkim ruchem języka.
  Nie jest przyzwyczajony do powrotów. Jeszcze. Nie tych, które poprzedzone są spotkaniami z przeszłością, po części dawnym sobą, aż w końcu — z nim. Ciało połowicznie podnosi się do pionu, kiedy przerzuca nogi za krawędź łóżka i jeszcze przez moment nie rusza się. Pozwala ścięgnom, jak na nowo ożywionym tkankom, powrócić do siebie. Drgnąć w ni to rozespaniu, ni osłupiającej mięśnie katatonii.
  Wie, że ponownie rzucił ku mężczyźnie wyzwanie i jest pewien, że rękawica zostanie podjętą. Stąd i uśmiech wykwita na zmęczonej fuzją twarzy. Chowa go w dłoni, tej samej, która przed momentem zawinięta w pięść, teraz rozpościera się pod nosem i pomiędzy palcami chowa rozognione rozbawienie. Odtaja tak, jak odtajała rośliny po długiej i mroźnej zimie. W końcu jednak zapiera na stopach cały ciężar sylwetki, by już całkiem przejąć władzę nad ciałem. Wdzięczny, że jest to możliwe i nie, bo żałuje zbyt szybkiego powrotu. Ale to przecież na tym polegają zabawy. Wzbieraniu na intensywności. Ich pierwsze elementy są prostym torem przeszkód, który z każdym kolejnym poziomem staje się trudniejszy.
  Idzie pod prysznic, by na dobre wybudzić ciało z marazmu, ale i by zbić z siebie mimowolny ogień, który czystą ekscytacją osiadł pomiędzy żebrami, na ustach i w lędźwiach. Chciałby rzucić krótkie “start”, ale wydaje się tej grze to niepotrzebne. Poza tym i tak złamano już pierwszą regułę nowej gry.
  Bose stopy mężczyzny robią pierwsze kroki po zimnych, szarych kafelkach łazienki. W jednym, posuwistym ruchu zdejmuje z ciała ciasno przylegającą do piersi koszulkę, by zaraz zsunąć z bioder luźniejsze, dresowe spodnie. Wzdycha zmęczony, kiedy zrzuca bieliznę i przy tymże oddechu — jakże przyjemnym — podchodzi do umywalki. Przemywa twarz i na krótką chwilę zawiesza wzrok na kolorze skóry pod oczami. Mieni się ona sinizną niewyspania, ale to nie szkodzi, bo i zaraz parska rozbawionym, by z dolnej wargi zlizać posmak ugryzienia.
  Złamano reguły, niepisane, ale jednak, za sprawą falstartu. Paliczków jak pazury zaciśniętych na biodrach i szkliwa znaczącego wnętrze ust.
  — Kurwa — mówi do siebie szczerze rozbawionym, kiedy śmiech łaskocze podniebienie, aby zaraz wybrzmieć dalej, we wnętrzu. Pędzi gardłowym pomrukiem przez gardziel, zawija się wkoło serca, by spaść do podbrzusza. Skóra pulsuje czystą, niezdrową ekscytacją nowej zabawy, kiedy on, przy tym samym, zadziornym uśmiechu, nachyla się do lustra i wilgotnymi wciąż palcami przeczesuje miejsce po ugryzieniu.
  — Skurwiel — szepce do siebie, bo nie sądził, że świat snów może przeistoczyć się w realne rany; być może? Nie wie, że ze wstaniem słońca rana zniknie a piekące, przyjemne uczucie pulsować będzie jedynie fantomowym bólem.
  Poza tym nikt nie powiedział, że należy grać fair.

5 czerwca 2037 roku
godz. 03:00

Wraca do domu po kilku drinkach, bo wraz z mijającymi miesiącami coraz bardziej utożsamia się z ciałem. To na początku jak naczynie, teraz zyskuje charakter sprzymierzeńca. Wciąż mu nie ufa, bo nie można ufać niczemu, co po paru dźgnięciach pada martwym, ale jest lepiej. Jest lepiej. Wraca więc zmęczonym, ale w dobrym humorze. Zmęczonym, ale z przyjemnym mrowieniem pod językiem, jakby jego łóżko nie było ostatecznym celem. I nie jest. Ryoma spogląda na wyświetlaną w telefonie godzinę i cmoka z zadowoleniem. Trzecia w nocy, godzina ducha. Albo dusz.
  — Albo, jak w twoim przypadku, Setsurō, demonów — szepce w nagłym przypływie zadowolenia, kiedy głowa opada do prawego barku a on, wyłączywszy telefon i odłożywszy go na szafkę, rozbiera się i w rozluźnieniu pada na łóżko.
  Zaraz traci dech, wpada w siebie tak, jak kamień sięga dna jeziora. Uczucie opadania jest przerażające, ale nie na tyle, by jak niedoszły samobójca zrezygnować z decyzji i uciec. Ucieczka, tak swoją drogą, byłaby z miejsca przegraną a on, jak wiemy, nie przegrywa. Przynajmniej nie w starciu z przeszłością i z tym, kto tej przeszłości był wyznacznikiem. Podczas schodzenia niżej, i niżej w siebie — co niespotykane, bo większość, jeśli myśli o duchach, wyobraża sobie powolne wyślizgiwanie się duszy z ciała; jest inaczej — traci ciało, ale zyskuje coś innego. Władzę. Nie tę oczywistą, korelowaną z kapitałem. Przyjemniejszą, bo sięgającą po jaźń drugiego człowieka.
  Wpierw dobiega uszom ciche sapanie, na którego szept zatrzymuje się przy lekko rozsuniętym ekranie — klasycznym shoji — których tutaj ilość przeważała nad drzwiami; tutaj, w rezydencji Minamoto. Cienki papier washi, którego faktura pozwala światłu wpadać rozmytą, jajeczną żółcią do wnętrza hali treningowej, rysuje przed nim dwie sylwetki. Unosi więc brwi z charakterystycznym dla siebie zacięciem, cierpliwością, ale i wstrzymaniem. Nim wejdzie do wnętrza, dosłyszy urwaną rozmowę. Mało ważną. Bazującą na komendach, poleceniach, ale też jednym, cicho rzuconym przekleństwie. Pokręci głową, by językiem zrobić trzy kroki na podniebieniu. Raz, dwa, trzy. Krzyżuje ręce na piersi, by za jedną myślą otulić ciało klasycznym, męskim kimono, które w talii zespolone zostaje szerokim pasem. Małe skinięcie głowy do narzuconej scenografii, której dzisiaj — dla odmiany — nie miał zamiaru naruszać. Czerń odzienia spaja się z ciemnymi, luźno opadającymi na ramiona włosami. Niech będzie.
  Czasami wypadało przytaknąć, pójść z przeciwnikiem na kompromis, i przyjąć jego zasady gry. Ramiona mężczyzny opadają do ziemi, gdy szerzej rozsunąwszy shoji, wchodzi do środka przy słowach:
  — Przeszkadzam? — Śnienie zatrzymuje się. Jak w filmowej stopklatce rysuje przestrzeń zamrożone, ale wciąż to samo, światło padające zza papierowych ekranów. Jedna z postaci, ta przez niego nierozpoznana, traci na znaczeniu, więc i jej kości pozostają nieruchomymi. Obcy mężczyzna stoi na jednej nodze, drugą ma podwiniętą pod podbrzusze, by palcami zasklepionymi na rękojeści klasycznego, filigranowego miecza, robić zamach na przeciwnika. Ryoma porusza się niemal bezdźwięcznie. Choć na ciężkich nogach i krokach stanowczych, ścinających mięśnie w pewnych ruchach, to wciąż gładko. Jak ten aktor na scenie, tancerz przejmujący zadanie innego. Obchodzi nieznajomego mężczyznę, by zaraz pozwolić mu gładko upaść na stopy, stanąć wyprostowanym z mieczem ułożonym wzdłuż ciała.
  Jedno jest tylko inne, bo z oczu tamtego znikają nitki zrozumienia. Błysk świadomości, które zastępuje ślepota podobna rybom zbyt długo wyjętym na powierzchnię. Źrenice mężczyzny schowane są dalej, poza sceną a ku słonecznym świetle zewnętrza. Bakin zatrzymuje się przy jego sylwetce i czułym ruchem kciuka dotyka rozognionego treningiem policzka.
  — Nowa zabawka? — pyta śniącego, po raz pierwszy kładąc na nim mahoń spojrzenia.



Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Morrigan Sherwood and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.

Yōzei-Genji Setsurō

Pon 29 Maj - 18:40

   Jego nogi same niosą go ku jej rękom; dłoniom, zawsze wyciągniętymi do niego w deklaracji uścisku, które dzisiaj schowane są jednak za okładką trzymanej w nich książki. Jak za tarczą, która ma ochronić ją przed słowami, ciętymi bardziej niż ostrze miecza.
   – Ayane – zwraca na siebie jej uwagę, nie zważając na to, że przeszkadza w czytaniu. Kobieta unosi na niego spojrzenie znad kartek, na początku nie do końca obecne; w odbiciu źrenic wciąż jeszcze widać światło, które pochodzi z innego świata, zanim ciemnieją na jego widok przy powrocie na ziemię.
   – Setsurō. – Wita go uśmiechem, który nie obejmuje oczu. Da się zobaczyć, że na końcu języka ma już pożegnanie, co Yōzei z właściwą sobie gracją ignoruje. – Coś nie tak?
   – Nie biorę kontraktów, które nie są na wyłączność – odpowiada po chwili, nie uściślając, o co mu chodzi, bo przecież jest to aż do bólu oczywiste. Idzie do niej, nie przerywając przy tym łączącego ich kontaktu wzrokowego. Dłoń kładzie na biurku; sunie nią po gładkiej powierzchni, obchodząc je. Głos rani szorstkością papieru ściernego – Wziąłem go, bo myślałem, że jesteś świadoma moich warunków.
   – Ach, to. – Ach, to? – powtarza za nią w myślach, nie wierząc, że zamierza zastosować jedną ze swoich sztuczek właśnie na nim; przecież znali się od dziecka – Będziesz teraz przede mną udawać, że to nie część twojego planu? – Przepraszam. – Fałsz w jej tonie całkowicie zaprzecza szczerości wypowiadanych słów. – Rozumiesz mnie, Setsu – skraca jego imię. Jak jej brat. Mężczyzna zatrzymuje się na chwilę, swoje uczucia wyrażając w zaciśnięciu palców na krawędzi mebla. Po tym, jak ponownie rusza się z miejsca, paznokciami przeciąga po lakierowanym drewnie z odgłosem, na jaki kobieta wbrew sobie się krzywi. Mimo tego kontynuuje swoje tłumaczenie – To problem natury osobistej. Kwestia, która jest dla mnie bardzo ważna. – Pod naporem ciężaru jego spojrzenia, zmienia jednak zdanie.  – Dla nas. Musiałam mieć pewność, że…
   – Powiedz, Ayane – bezczelnie wchodzi jej w słowo. Kobieta zachowuje spokój, ale przez jej twarz, oświetloną promieniami słońca padającymi zza okna, przechodzi cień zdenerwowania. Kosztuje ją to dużo, ale widocznie jest w stanie za to zapłacić. Być może dlatego, że mniej, niż powiedzenie tego, co ma teraz na myśli. – Kto kogo miał w tym układzie pilnować?
   – Setsurō, przecież nie o to w tym…
   …chodzi?
   Yōzei staje u jej boku. Opiera się rękami o biurko, wzrok kierując na drzwi prowadzące do pokoju, nie na nią, tak, jak powinien to zrobić. Ledwo tu wszedł, a już chce wyjść; sam nie chce brać udziału w tej rozmowie, czego siostra Bakina jednak nie interpretuje właściwie.
   – Nie próbuj tego – ucina jej słowa jak łodygi kwiatów, jakie ona z taką starannością układa dla niego w bukiecie, który ma przyjąć w ramach… czego? przeprosin? Kompozycja jest linearna, jak w ikebanie, a mimo to – przez brak koordynacji Ayane – pozbawiona właściwej dla niej harmonii. Tym razem jednak Setsurō ostrość własnego głosu łagodzi zwróceniem uwagi na chaos, jakim ostatnio tętniło jej życie. – Nie chcę zajmować twojego cennego czasu w ten sposób.
   Twarz Ayane poważnieje w reakcji na to zdanie; uśmiech, który pojawił się na niej zaledwie chwilę temu, już znika.
   – W takim razie nie zadawaj pytań, na które znasz odpowiedź – odgryza się warknięciem, w którym do granic wytrzymałości napina się jej szczęka. Jak u zwierzęcia, co dość ma szczerzenia zębów dla samej prowokacji. – Skąd o tym wiesz?
   – Nie żyje – odpowiada beznamiętnie. Drżenie, zawarte w literach, jakie składają się na wyrazy w tym zdaniu, dochowuje jednak wierności sercu; zdradza, że ta świadomość wciąż objawia się u niego bólem, którego uśmierzenia to u niej szuka. Przecież są przyjaciółmi. Przecież to jej brat, a jego... Wibracja, jaka przechodzi przez gardło, ucieka jednak z miejsca w zbawczą dla przeciążonych emocją strun drwinę – Co się stało z twoimi psami? Nie słuchają się? – Znowu traktuje ją jak wroga. – Powinni przecież być pod twoim oknem przede mną.
   – Dobrze, że ty już pod nim jesteś i szczekasz – mówi głosem zimnym jak lód, chociaż w oczach ma ogień, w którym płonie, spala się na popiół każde uczucie, jakim mogła się z nim podzielić. Poddaje się jednak ostatecznie w walce z nimi; odwraca od niego twarz, ukrywając ją za kurtyną włosów, za prywatnością której przeżyć je może w swojej zachłanności zupełnie sama.
   Czy chociaż w tym wyścigu – którego wynik w ogóle się dla niego nie liczył – zdołał ich wyprzedzić? A może znowu, zamiast powiedzieć mu prawdę, skłamała? Nie miało to znaczenia. To, co je za to miało…
   – Nie chodzi o to, kto go zabił – rzuca w przestrzeń, niewidzącym wzrokiem patrząc wciąż przed siebie. Oczywiście, że to o to chodzi.Tylko jak. Co jeśli wróci?
   Z myśli – jak z głębi wód, w których zaczynał już tonąć – wyciąga go śmiechem, w jakim zawiera całość swojego braku przejęcia się taką możliwością. Setsurō nie nabiera jednak do płuc powietrza; klatka piersiowa zamiera mu w bezdechu.
   – Co jeśli? – powtarza jeszcze z echem rozbawienia wybrzmiewającym w głoskach. – Niech wraca. Czekam tu na niego. A właściwie to na ścierwo, które z niego zostało. …Setsurō, jeśli on nie zostanie w tym rowie na poboczu drogi, czy gdzie tam rzucono jego ciało, to w kontrakcie nic się nie zmienia. Wiem, że tak się kochacie – słowo, które ocieka ironią jak jadem, na moment paraliżuje słuch – że granica między życiem a śmiercią nie będzie dla ciebie przeszkodą nie do przekroczenia. Dlatego potrzebuję też ciebie. – Kontempluje coś w milczeniu, zanim zwraca się do niego już dosłownie – Wrócił?
   Kręci głową. Wolno. Za wolno.
   – Nie wiem – odpowiada – teraz dla odmiany za szybko – wracając do niej spojrzeniem. Kobieta odwzajemnia je, prześwietlając go nim. Yōzei pokornieje jak owca pod laską pasterza, ale to nie jej wzrok nią jest, lecz świadomość tego, co właśnie robi. Pomaga mu.Będę go szukać. Na wszelki wypadek.
   – Setsurō – zwraca się do niego po czasie, w którym zaczął myśleć już, że rozmowa została zakończona. – Ryoma to… zdrajca. Z-d-r-a-j-c-a – literuje mu jak dziecku w szkole, ucząc go nut zapomnianej na chwilę melodii, za pomocą której gra teraz na jego nerwach. – Pamiętasz o tym, prawda? – Ciężar spięcia w głosie lżeje pod westchnieniem, w jakim usłyszeć da się ulgę. – Wiem, że tak. Dorosłeś, Setsurō, tak jak ja – nie jesteś już pod jego wpływem, jak za naszych szczenięcych lat, kiedy przysięgam, musiał mieć nad tobą pełnię władzy, bo posłusznie robiłeś wszystko, czego chciał. Tobie się pewnie zdaje, że to nie tak było, ale ja jestem pewna, że to on stał za większością kłopotów, w jakie was wpędzał. Nie było tak? A później jeszcze broniłeś go przed naszymi rodzicami… – Śmiech zanika w milczeniu, któremu kładzie kres po pauzie na zastanowienie się – Nie jesteśmy już dziećmi, a to, co teraz robi, nie jest już tylko zabawą. Nie bierz winy na siebie, Karma, bo tym razem twoje barki mogą jej nie udźwignąć. Rozumiesz?
   Nie odpowiada. Z doświadczenia wie już, że nie powinien. Kiwa więc tylko głową na dowód, że tak, rozumie, że mu grozi – a także w ramach bardzo oszczędnego, pożegnalnego ukłonu, którym jednocześnie zdaje się wyrażać szacunek i jego brak – po czym zostawia ją w objęciach samotności, choć być może teraz, jak nigdy, potrzebowała towarzystwa.

   To za dnia.
   Ale nocą
   sprawiam, że tracisz szacunek do samego siebie.

   – Nie żyjesz. – Paruje cios. – Nie żyjesz. – Wyprowadza cios. – Nie żyjesz. – Przerwa na oddech. Klatki piersiowe unoszące się i opadające naprzeciwko siebie – jedna bardziej rytmicznie od drugiej. – Znowu robisz źle to samo.
   – To zacznij mnie dobrze uczyć.
   Przewraca oczami na to zwrócenie mu uwagi i zamierza się na niego mieczem jeszcze raz.
   Ale coś jest nie tak, bo tym razem Saga nie robi uniku, nie tylko niepełnego ze względu na defekt jego ciała, ale w ogóle jakiegokolwiek. Nie broni się również wcale i Yōzei w ostatniej chwili zatrzymuje się w połowie swojego ataku, z ostrzem położonym na skraju jego szyi, przytulonym do zagłębienia między kośćmi obojczyków. Po klindze ścieka kilka kropel krwi.
   „Przeszkadzam?”
   Setsurō odwraca głowę do źródła głosu, jeszcze przez chwilę patrząc na stojącego przed shōji mężczyznę ze zdziwieniem. Wszystko inne, co w jego otoczeniu, traci życie; umiera w swoim braku znaczenia, kiedy uświadamia sobie rzeczywistość snu. Z westchnieniem opiera miecz na ramieniu, odgarniając z twarzy mokre od potu włosy palcami wolnej dłoni.
   – Witaj z powrotem, Ryoma. – Przechyla głowę z zaciekawieniem w niewypowiedzianym na głos pytaniu. Czy wrócił, licząc na wykonanie danego mu zadania?  – Stęskniłeś się?
   Zajęło ci to chwilę.
   Potrzebowałeś czasu na uporanie się ze swoimi uczuciami?

   Powieki Setsurō mrużą się przy dotknięciu, ale nie z jego powodu; z uwagą wpatruje się w usta Bakina, szukając wzrokiem śladu, który zostawił na jego wargach. Czas jednak zrobił swoje. Przesunął językiem po własnych, bo cierpną mu od wspomnienia.
   „Nowa zabawka?”
   Musi sobie powtórzyć, że to tylko sen – bo czy na jawie pozwoliłby mu na lekceważenie go w ten sposób? Nie wie. Teraz jednak podejmuje temat.
   – W rzeczy samej – odpowiada, podchodząc do zawieszonego w czasie i przestrzeni Shizuru. Przez chwilę patrzy mu w oczy, w których widzi tylko pustkę rekwizytu w przedstawieniu jego i Bakina. Utrzymując więc kontakt wzrokowy z Ryomą, liże szyję Sagi ciągłym ruchem. Ślina lśni w słońcu tak wyzywająco jak splunięcie w twarz. Kącik ust unosi się w aroganckim półuśmiechu. – Moja ulubiona. Czyż nie jest po prostu idealna?
   Jesteś o mnie jeszcze zazdrosny, Ryoma?
   Czy już z tego wyrosłeś?

   Staje naprzeciwko niego, wyciągając ku niemu ostrze w próbie sił, o której wie, że ją podejmie. Nie ma co do tego wątpliwości. Wcale się nie zmienił – a może wręcz przeciwnie, to ich spotkania tylko cofają go do czasów, w których taki był.
   – No dalej – pogania go, bo uczenie od godzin Sagi zdążyło wyczerpać już jego i tak ograniczone złoża cierpliwości. – Wyrzuć to z siebie.
Yōzei-Genji Setsurō

Seiwa-Genji Rainer and Morrigan Sherwood szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Pon 29 Maj - 23:16
  — Coś nie tak?
  Pytanie wkleja się między nich jakby rzucone w gęstą zawiesinę. Przecież widział, a być może bardziej czuł, spojrzenie tamtego na sobie. Rozpylone na usta jak alkohol kładziony na rany. Przez moment zabolało, ale było jak ugryzienie owada; delikatne, chociaż istotne. Spogląda na niego z półprofilu, który nie więcej a umożliwia dostrzeżenie skromnego uśmiechu oraz ciekawości płynącej po linii wodnej oczu. Palce prawiej dłoni zapierają się na policzku nieznajomego, kiedy raz jeszcze wraca do niego spojrzeniem.
  Łapie krzywiznę nosa i wkroplone w tęczówki złoto. Włosy ma jasne, chociaż z przebłyskami żółci. Tej samej, która latem świat maluje na źdźbłach wznoszących się do nieba zbóż. Dopiero po chwili, gdy wzrok chciwy nowej formy otuli wpierw twarz, później wciąż spięte mięśnie ramion, spostrzeże protezę, które w dół od lewego kolana zastępuje część kończyny. I zdaje się, że tego mu było trzeba. Informacji. Wizualnego elementu, który – aż dziwne – zachował się w sennych majakach.
  Coś nie tak? Wzrok, który na moment opadł ku nogom mężczyzny, wpada w spojrzenie śniącego. Czuł, że go obserwuje tak, jak ofiara nieruchomiejąca pod wpływem oczu drapieżnika. Tego jeszcze niewidocznego, który nadziewając kły na dolną wargę, łypie ślepiami znad barwionych nocą krzewów.
  Uśmiecha się. Jak zawsze, gdy przyłapywał go na zawieszeniu, ustach delikatnie rozchylonych, jakby w oddechu zatrzymywały się każde z niewypowiedzianych słów; tych teraz odbijających się pod czaszką, ale i wcześniejszych. Mokrych od złości, ale czasami też zadowolenia, czy bardziej — radości. Prostuje się, by na nieco większą odległość musnąć wzrokiem fizjonomii obcego.
  — Jak ma na imię? — pyta wciąż czule, wolno, by oczyma jak gadzim językiem stoczyć się z zarysu szczęki dalej, na kark. Nieruchomieje, gdy spod luźnego materiału kimona, wypełza zarys zwierzęcia. Choć czerń tatuażu w śnie mieni się nie jak tusz wsiąknięty pod skórę, a raczej rozlany na szklanym stole atrament, to wciąż wychwytuje jego zarysy. Ciekawe. A wraz z tym sięga jedwabiu kimona i jego materiał zatrzymuje pomiędzy delikatnym chwytem opuszek. Odsłaniając pierś mężczyzny uśmiecha się. Ponownie. Ale jest to uśmiech zwodniczy. Przesycony jadem, który wraz z satysfakcją, wyzwala w podbrzuszu iskry złości. Mimo to jest to delikatne rozeźlenie. Skromne, powiedziałby, ale buzujące nieprzyjemną w ciele ciepłotą.
  — Saga-Genji, no proszę — cmoka rozbawionym, by przy przechyleniu głowy do lewego barku, na blade policzki opadły zagubione kosmyki długich, czarnych włosów. Milczy a wraz z milczeniem połyka wcześniejszy uśmiech, by pozwolić ustom opaść w miałkim niezadowoleniu. Nie jest to znaczący grymas. Z pewnością sam Setsurō widywał gorsza, ale wciąż drży na rozwartych ustach groźny pomruk. Zaraz jednak rozpływa się z powietrzem nabieranym głęboko w płuca i wzrokiem oderwanym od klatki piersiowej obcego członka Minamoto. — Twoja jaźń całkiem nieźle zapamiętała jego tatuaż. Nie sądziłem, że gustujesz w rodzinie, Setsu.
  Spojrzenie twarde jak głaz wpada w obsydianowe źrenice śniącego, by przy dłoni przesuwającej się z jedwabiu na kark i słowach zawieszonych na krańcu języka, na nowo otworzył usta. Nie zdąży jednak zachłysnąć się pierwszą sylabą, gdy język Yōzei, jego członka Minamoto, zarysuje krtań zabranej z rzeczywistego świata duszy. I już nie gest jest w sytuacji najgorszym a spojrzenie, które skroplone podobnym kolorem — brązem (chociaż innym jego odcieniem), wpada w to drugie i nań zakleszcza się jak nieme wyzwanie. Język osiada na podniebieniu i zapiera się tamże przy brwiach upuszczanych tuż nad zsuwane powieki. Ryoma kręci nieznacznie głową, ale milczy, by złości, wpuszczonej do ciała za jednym tylko ruchem śniącego, dać moment na rozpełznięcie się. Pierwsza fala ścieli się w mięśniach i rozpędza niczym gadzi jad, by drugą zetrzeć pomiędzy spojonymi rzędami zębów. Zaraz potem w spięciu wargi rozchylają się. Spierzchnięte na mocnym wydechu usta oblizuje z pytaniem:
  — Dobrze się bawisz? — pyta krótko, jak nie on, bez uśmiechu acz z nagłą myślą paraliżującą zastaną scenę. I niczym dusza przejmująca obce ciało, z tą różnicą, że Saga-Genji całkowicie niknie, zajmuje miejsce obcego. Następuje dziwna synteza, która za sprawą władcy snów, a w tym momencie jest nikim innym a Morfeuszem władającym granicami śnienia, na ciele Bakina osiada obce kimono, zgarnięty z tamtego tatuaż, jak i podłużny, mokry ślad po języku.
  Już jako nowy aktor na scenie, chwyta rękojeści nieswojego miecza i byłby wyciągnął go ze skórzanego, detalicznie zdobionego futerału, ale jest za wolny. Przy jego szyi błysk ostrza a to w świetle mieni się jak najdroższa z biżuterii. Cmoka niezadowolony, gdy katana muska gardziel. Nieruchomieje, by wraz ze światłem odbitym przez broń, zamrozić dalsze ruchy. Kolejne słowa mężczyzny wprawiają w ruch grdykę, która niemalże gładzi ostrze. Tym razem uśmiecha się. Wraz z adrenaliną wraca ku sercu naturalna przyjemność z zabawy.
  — Jeden zero. Dla ciebie — komentuje, by rozluźnić ciało z podbródkiem wycelowanym ku górze. Robi krok w tył z twarzą opadającą niżej, ku klatce piersiowej. — Nauczyłeś się czegoś, brawo.
  Pauza.
  — Twoja kolej.
  Ciało znajduje oparcie w mocnym podłożu, gdy świat wkoło na nowo zaczyna płynąć. Słońce siąpi przez cienki papier ścian, strugi powietrza wdzierają się przez uchylone drzwi. Nogi mężczyzny ciążą ku ziemi, szukają oparcia, gdy już całkiem sięga katany i tę wyciąga z pochwy.



Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Kurō Satō and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Yōzei-Genji Setsurō

Sro 31 Maj - 0:16

   „Jak ma na imię?”
   Nie odpowiada na zadane przez niego pytanie, a przynajmniej nie odpowiada bezpośrednio, bo pośrednio – przez sposób, w jaki działa – robi to za niego jego umysł. Uwaga Setsurō skupia się na detalach, nie zaś na całości przedstawionego mu przez życie obrazu, co przenosi się i na doświadczenie snu; realistycznie szczegółowe, a jednocześnie ograniczone przecież do czterech ścian, w zamknięciu których są ze sobą jak zwierzęta w klatce.
   — Rodzinie… — powtarza beznamiętnie, zanim emocji jego głosowi nie nadaje przypomnienie sobie o tym, co tu dociera do niego po czasie, przedzierając się wpierw przez warstwę oddzielającą od rzeczywistości jak kir — Skoro o tym mowa. Twoja siostra też cię pozdrawia. Zabawne. — Przerwa, w trakcie której pozwala sobie na doprowadzenie własnego pulsu do jego normalnego stanu wyrównaniem oddechu, ale i którą wykorzystuje na powierzchowną obserwację. Uczucia, jakie przechodzą przez twarz Ryomy, dla innych być może jak cień, dla niego, przyzwyczajonego do oglądania zachodzących na niej zmian, były widoczne niczym w pełnym słońcu. Przechyla głowę z jednego boku na drugi, ciekaw następnej reakcji – lub jej braku, bo i to mówiło więcej, niż Bakin chciał mu powiedzieć. — Też ma do mnie słabość. Myślisz, że to genetyczne?
   Czy sugestia, jaką zawarł w tych słowach – tak prymitywna w swym założeniu, że każde inne zdanie byłoby przy niej wyrazem taktu – była prawdą, czy fałszem, nie miało żadnego znaczenia. Nie istniała rzecz, do użycia której przeciwko niemu by się nie zniżył, żeby wyciągnąć na wierzch schowane przed nim emocje. Karmił się ich widokiem, a głód w jego oczach zdawał się w ogóle nie maleć; wręcz przeciwnie – każda kolejna, jaką smakował, zwiększała tylko apetyt.
   „Dobrze się bawisz?”
   Uśmiecha się, chociaż na krótko, bo oto mężczyzna zajmuje miejsce Sagi, któremu – zdaje się – według niego Setsurō za długo poświęcał już swoją uwagę. To jednak, co mogło doprowadzić go do furii – i początkowo zmierzało w jej kierunku – na samym końcu schodzi z wyznaczonej przez Bakina drogi, uciekając z powrotem w rozbawienie, które wyraża śmiechem. Bo po co to robi, jeśli nie z zazdrości, którą Yōzei przyjmuje na pozór szorstko, bo kpiącą nutą, ale w rzeczywistości z czułością. Jak psa, co zarówno wita się, jak i żegna z właścicielem z takim samym entuzjazmem, niezależnie od tego, czy minęła godzina, miesiąc, rok– Ryoma wciąż należał do niego, i widzi tego dowód w śladzie na szyi, który jest jak dobrowolnie założona na siebie obroża.
   — Nie tylko tego. — Nie nadaje subtelności i tej rzuconej przez siebie aluzji, pozostawiając ją brutalną w swojej prostocie. — Ale to materiał na inną lekcję.
   Przeciąga zdjęcie ostrza z szyi demona, bo oddech, w jakim rusza się pod nim gardło, stopniowo obejmuje adrenaliną i jego ciało, rozgrzewając mięśnie ścięte już chłodem przeciągu. Po zwiększeniu dystansu obchodzi mężczyznę leniwie, jak pantera, która świadoma jest tego, że ofiara nie może jej uciec. Ledwo go zmniejsza, Ryoma chce odeprzeć atak – ale lata nauki robią swoje i Setsurō energicznym ruchem przechodzi przez jego obronę. Tnie od prawej do lewej, robiąc krok po tej samej stronie ciała, po której znajdowała się dominująca ręka. Materiał kimona drze się na ramieniu, a za nim przerywa się i ciągłość skóry raną tak delikatną jak po nacięciu papierem. Bolesną z zupełnie innego powodu.
   — Dwa.
   Wraca do niego. Palcem przesuwa po mune, żeby po chwili odciągnąć jego miecz na bok.
   — Ręce tak, nogi tak — instruuje go, poprawiając dłonią ułożenie wskazanych przez siebie miejsc. — To podstawowa pozycja. — Oblizuje spierzchnięte wargi. — Katanę bo przecież oczywiście, że ją, w rodzinie tak trzymającej się dalekiej praktyczności tradycjistworzono do cięcia. Przetnie kość, ale sama jest krucha. Jeśli możesz – nie blokuj. Jeśli musisz – nie ostrzem. Wiem, że to nie w twoim stylu, ale rób uniki. To broń o takim zasięgu, który nie pozwala na popełnianie błędów, więc naucz się stylu walki przeciwnika, zanim przejdziesz do prawdziwego ataku. Musisz wykorzystać jakąś słabość — kontynuuje, przechodząc z poważnego tonu do żartobliwego po złapaniu jego wzroku. Na kilka sekund gubi się w głębi, jaką nadaje brązowej tęczówce światło – a może w źrenicach, na ogół zwężonych, które teraz rozszerzają się po wysiłku. — Oczywiście ja ich nie mam.
   Odsuwa się znowu na tę samą odległość, wbrew swojemu stwierdzeniu przygotowując się na atak. Bo chociaż wszystko przeczy temu, że uważa go za godnego siebie partnera, to jest inaczej. Poza tym. Dla kogoś tak przywiązanego do zasad jak Yōzei, łamanie ich mogło być nie do przewidzenia.

Rzut na broń białą: 76+10.
Yōzei-Genji Setsurō

Satō Kisara and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Czw 1 Cze - 0:09
Powieki nachodzą na rozognione ni to gniewem, nie wstrzymywaną irytacją białka. Brak odpowiedzi na pytanie — tak proste przecież, bo o imię obcego – wybudza w neuronach chęć pogoni. Niemalże fizyczną potrzebę na już, na teraz, sięgnięcia po niezbadane. Ale jest przecież cierpliwym. Na tyle, że gniew może lizać ścięgna i dalej, palić same mięśnie, ale nie skoczy. Wyczeka odpowiedniego momentu, bo tym charakteryzują się drapieżniki — samokontrolą, ale i upartością. Pomimo więc skroplonego na podniebienie zirytowania, które zresztą zlizuje koniuszkiem języka przy cichym cmoknięciu, nie mówi nic więcej. Czasami nie trzeba. Wystarczy jedynie spojrzenie jak linę przeciągnąć pomiędzy rozmówcami, by ta, naprężona w granicach możliwości, wpoiła w relacje swoiste napięcie. A oni, ich dwójka, w tym napięciu trwa już przeszło dekadę. I niby to następują momenty spokoju, kiedy ciała rządzone skrajnymi, niebezpiecznymi emocjami o radykalnych definicjach, to w nich — co paradoksalne — znajdują rozluźnienie. Mimo to a chwilę później, lina na nowo zostaje napiętą i zdawałoby się, że ciągnie ich ciała ku sobie, bliżej i bliżej, ale na przekór, bo sylwetki wciąż zacietrzewione w złości.
  Słyszalny zgrzyt zębów towarzyszy wzmiance o siostrze. Odsuwa się o krok, dwa, i spod opadniętej na twarz grzywki i oczu w moment zaszłych złością, widać uniesienie brwi. Wiedział, że są w kontakcie. Od zawsze byli, jak te szczeniaki na siłę rzucone do tego samego miotu. Zazwyczaj nie myślał o nich jako o potencjalnej parze znajomych. Gdzieś pod czaszką przypisywał tejże relacji miałką błogość, nieistotność, ale, jak to bywa w przypadkach oczywistych pomyłek, czasami zatrzymywał się przy nich dłużej. Jak to możliwe, że jeszcze nie skoczyli sobie do gardeł? Nie wierzył w malująca się między nimi sympatię, ale… być może?
  “Myślisz, że to genetyczne?”
  Parska rozbawionym, choć wzrokiem ucieka gdzieś w bok, ku granicy śnienia, by przy przytłaczających majakach nocy, spróbować dorwać kontury jej twarzy. Widział ją dawno temu. Miała warkocz przewieszony przez ramię, ciemne kreski na oczach i podobnie rozmazane spojrzenie. Kąciki ust zawieszone do dołu, zamyślone, by na jego widok rozogniły się wstrzymywaną podskórnie niechęcią. W tym byli podobni — w samokontroli.
  Rękojeść miecza pali wspomnieniem siostry, ale nie mówi nic a jedynie unosi podbródek i pozwala słońcu odbić się od twarzy ciepłym promieniem. Jako samozwańczy Morfeusz, urozmaica kolor światła w bardziej żółtawe, letnie, ale wieczorne odcienie. Od tak, z czystej zachcianki na całkiem niepotrzebną teraz teatralność. A być może to wspomnienie bądź generalnie wracanie ku przeszłości, barwi jego odczuwanie chujową nostalgią.
  Odbija się w cichym zapętleniu: “Myślisz, że to genetyczne?”
  — Pies może mieć jednego właściciela. Śmiało, jeśli chcesz go zmienić, idź wylizywać rany Ayane. — Milknie, by przyjemna faktura tsuki naparła na wnętrze dłoni. Na moment ucieka wzrokiem ku miękkiej jej skórze, by zaraz skocznym spojrzeniem ponownie osiąść w przeciwniku. — Ale coś czuję, że już zdążyłeś się sprzedać. Stałeś się kundlem na posyłki, hm?
  Cmoka niezadowolony i niby to rozbawionym, ale przesiąkniętym martwotą wzrokiem wpływa w zawężające się źrenice Yōzei. I nawet nie uśmiechnie się przy kolejnej zaczepce, zbyt oczywistej, zbyt nietrafionej w kontraście do wcześniejszej rozmowy, zanim kierowany złością, skontruje śliski atak Setsurō. Śliski, bo miękki i płynny; zdający się jak gąbkę ciąć i powietrze. Krótkie, zdziwione westchnięcie przełknięte zostaje haustem zebranej pod językiem śliny, by wzrok upadł na rozcięcie lewego barku. Uśmiechnie się do pokracznego, sennego bólu jak do starego, dobrego znajomego; w unoszących się kącikach skryje niedowierzanie, ale i pewną gładkość komplementu. Ta sama zawiązka podziwu pościelona zostanie na liniach wodnych mężczyzny.
  — Dwa. — Potwierdzające wynik słowa, choć nacechowane rywalizacją, to dziwnie wesołe. Na tyle, na ile zabawy zmieścić się może w przerwie pomiędzy sekundami. Bo zdaje się, że wraz z kolejnymi świstami posuwistych ruchów katan, czas pocięty zostaje na wiele uważniejszych, pięknych części. Jak poukrywane w tańcu ułożenia palców, czy czułość spojrzenia zamknięta pod przykrywającymi go powiekami. Może z tego samego powodu, a może z ciekawości, sam nie wie, ulega instruktażowi i choć układa ciało podług wskazówek, to oczyma śledzi jego sylwetkę. Tak, to z pewnością jest ciekawość, która ostrym kątem układa się na granicy jaźni. Jeszcze nie jest pewnym, z czego wynika wykwitłe zaintrygowanie, ale liże ono przyjemnie myśli i w ruch wprowadza domysły.
  — Myślałem, że to ja specjalizuję się w tresurze — przerywa jedno z jego zdań, by zaraz pokręcić głową w zaprzeczeniu i gestem dłoni poprosić o kontynuację podjętego tematu… instruktażu. To ważne, ta zmiana, gdzie on z niby to podkulonym ogonem sięga słów Setsurō jako źródła potrzebnej i przydatnej wiedzy. (Może powinien pochylić się ku niej bardziej).
  A kiedy tamten odsuwa się, Bakin podchodzi do kolejnego ataku, który, naturalnie, przegrywa. Język ponownie pędzi po górnej linii zębów, by stamtąd zlizać nagłą irytację, ale nie chodzi przecież o to. Świst pędzącej przez powietrze katany powinien zahaczyć o ramię, rękę, ale jest zbyt gwałtownym. Jak zawsze, gdy śpieszno mężczyźnie do celu. Powinieneś być jeszcze bardziej cierpliwym.
  Kant miecza dotyka powidok zgrabnie usuwającego się z miejsca Setsurō. Profil Ryomy skierowany zostaje ku uciekającej sylwetce. Katana pada wzdłuż ciała. Zatrzymuje mięśnie na długość dwóch, dłuższych wdechów, po czym zapierając się dłonią na ostrzu partnera, tym samym usuwając je sprzed twarzy Yōzei, zbliża się na przystającą walkom — czym bliżej, tym większa szansa na powodzenie — odległość.
  — Jeśli nie miałbyś słabości, to już dawno twój mieczyk przebiłby mi serce — mówi ku niemu z uśmiechem, wolno, by zaraz odejść na odległość pozwalającą otworzyć kolejną rundę. — Śmiało, tnij.
  Zanim jednak eter rozbłyśnie kolejnym światłem odbitym przez pędzący metal, doda:
  — Katany, samuraje. Wiesz, że słowo “samuraj” pochodzi od fonetycznego samurau, czyli “służyć panu”? — Opuszka palca wskazującego prawej dłoni tyka rozcięcia na lewym boku. Z ust wydobywa się syk bólu, ale ubrany zostaje w kolejny półuśmiech. — Najwidoczniej służalczość wpisana jest w archetyp Minamoto. — Prawy policzek lgnie do uniesionego barku. — Najlepiej z kolan.



Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Satō Kisara ubóstwia ten post.

Yōzei-Genji Setsurō

Nie 4 Cze - 22:48

   Czy jest na świecie rzecz, o którą nie będą się ze sobą ścierać? Słownie – w kłótni – czy wręcz przeciwnie, czynem, ciałem, w walce i na zgodę, która stanowiła dlań przeciwwagę; sztucznie wytworzoną harmonię w naturalnym dla nich chaosie. Dzień po dniu, rok po roku, stopniowo przyzwyczajając się nawzajem się do narkotyku, którego brak – obecność – i nadmiar w takim samym stopniu zastępuje trzeźwość umysłu delirium.
   Absurd nie ma przecież granic – nie takich, jakich zaburzona na ich poziomie świadomość nie jest w stanie przekroczyć. Wzrost, na który nie można mieć wpływu? Oczywiście, że to też podlega zawodom. Przez tyle czasu Yōzei bawi się ich wynikiem, na powitanie – i pożegnanie – z zadowoleniem mierzwiąc czerń jego włosów, spod której nie widać, jak ten przewraca oczami... dopóki Setsurō nie przegrywa w konkurencji, jaką tylko mu się wydawało, że wygrał. Bo Ryomie udaje się go ostatecznie przewyższyć, czy to z powodu genów, czy – jak woli uważać Yōzei – przez jego cholerną zawziętość, która nie pozwoliła mu zostawić tego w ten sposób. Lata poniżania wynagrodzone różnicą jednego centymetra, tak ironicznie małą, że większość ludzi by jej nie zauważyła. Ale on ją widzi, i owszem, nie jest duża. Jest jak pieprzona drzazga w oku.
   Nie odpowiada – a więc zdaje się, że słowa Bakina nie są warte niczego ponad milczenie. Ale nie jest tak; ten brak reakcji nie ma niczego wspólnego z samokontrolą. Nie odpowiada, bo nie jest w stanie odpowiedzi znaleźć; nie pośród wściekłości, która zaczyna się w głowie, przechodząc przez ciało, a kończy w palcach, jakie – zaciśnięte na oplecionej jedwabiem rękojeści miecza – bieleją. Linia oczu, co wpierw rozszerza się w reakcji na usłyszane przez Setsurō zdanie, teraz zwężona zostaje w furii. Patrzy na niego z pogardą, ale przecież to nie wina Yōzeia, że ma oczy swojego ojca. Przez chwilę pozwala gniewowi palić ogniem wnętrze klatki piersiowej, zanim nie zgasi liżących żebra płomieni zimnem, które pod postacią dreszczu odkłada się na kręgosłupie. W głowie brzmi głos matki – pełna serca nuta w tej bezduszności, która szuka fizycznego ujścia – „odpuść”.
   Jemu?
   — Zmienić? — powtarza jak echo, dając mu szansę na powiedzenie, że nie, źle usłyszał. Dobrze wie, że szansa ta nie zostanie wykorzystana; jednak i to podanie w wątpliwość swojego położenia względem Bakina może być wystarczająco dla niego rozpraszające, a co za tym idzie, uspokoić zdenerwowanie Yōzeia tą na chwilę osiągniętą przewagą.
   Wbrew sobie – jak za każdym razem – przyjmuje jego niemą czy to krytykę, czy, jak w tym przypadku, pochwałę.  Wbrew, bo przecież nie chce się przejmować tym, co myśli na jego temat. Ale czy to możliwe, kiedy traktuje się kogoś jak równego sobie, a przynajmniej – jako wyzwanie, którego nie umie się nie podjąć? Komplement, jaki zauważa między słowem a spojrzeniem, swoją delikatnością na moment go dezorientuje. Jak dłoń, co zamiast uderzyć w twarz, głaszcze nagle policzek. I teraz, kiedy walka za walką udowadniał sobie – i mu – czego jeszcze nie potrafi, nie może przestać czuć wobec niego tego raniącego butę respektu. Bo zawsze jest coś, w czym nie będzie lepszy od niego, a z byciem gorszym nie jest w stanie się pogodzić. Nie kiedy chodzi o Ryomę.
   Ignoruje jego wtrącenie, nie reagując w żaden sposób i na ruch dłonią, który miał mu pozwolić na kontynuację. Oczywiście, że Bakin nie wie, czym jest przyjmowanie poleceń – a jednak go słucha. W jego wykonaniu to już było więcej, niż można się było spodziewać.
   Nie wie, czy przez jego obecność, czy wypowiedziane słowa – może ich ton? – ale znowu milknie, nie mogąc znaleźć wątku. Przez chwilę patrzy w oczy mężczyzny, w zmienionym przez niego świetle lśniące teraz czerwienią, a oddech traci świadczącą o pewności siebie równość, którą odzyskuje jednak wraz ze zmianą pozycji z obronnej na atakującą. Transformacja widoczna jest również i w jego emocjach – oraz we śnie, o którego spójność jego mózg już nie dba. Furia drze na kawałki ścianę, schodząc z niej na podłogę pęknięciem, które sięga jego nóg, na co nie zwraca uwagi.
   — Pies, co? — odpowiada ostrzej, niż zamierzał, chociaż przecież dalsze ukrywanie przed nim swojego zirytowania mijało się z celem. — Dużo szczekasz jak na takiego, który jeszcze ani razu mnie nie ugryzł. — Zatrzymuje się między jednym zdaniem a drugim, bo wciąż brzmi tak samo. Bierze więc głęboki oddech, po którym uśmiech wraca na jego twarz, a ironia – do jego głosu — Dzisiaj. Co się dzieje, Ryoma? Jakiś problem ze skupieniem? — Przechylona w zainteresowaniu głowa zdaje się nadawać słowom współczucia, które jednak, w kontekście ich wydźwięku, może być tylko protekcjonalne.
   Opiera miecz z powrotem na ramieniu, czekając z teatralnym znudzeniem na puentę, która zwali go z nóg. Pomimo tego, że śmieje się na nią, jakby powiedział mu właśnie żart, to nie wkłada w ten śmiech już żadnych swoich aktorskich umiejętności, beztrosko fałszując każdą nutę.
   — Tak postrzegasz bycie wiernym rodzinie? — tnie jak zębami, z uśmiechem, który nie przynosi ulgi w bólu. — I śmiesz pouczać mnie na temat lojalności.  — Śmieje się znowu. — Jestem z ciebie taki dumny, Ryoma — mówi, kiedy przestaje, tonem uderzając przez to niemal w rozczulenie. — Umarłeś z podniesioną głową, nie na kolanach… Wzruszające.
   Cóż za piękny pomnik dla twojej dumy.
   Gdyby chociaż żył, ale nie – zostawił go po to, żeby umrzeć. Nie spodziewał się żadnego „przepraszam", tak jak on zapewne nie spodziewał się wybaczenia. Nie nadchodzi więc ono w następnym wykonanym przez niego ruchu, pod którego ciężarem trzeszczą deski podłogi, bo wkłada w niego całą siłę. Nie nadchodzi w znajomym zapachu domu, w jakim pojawia się obca woń krwi. Nie nadchodzi w płytkim cięciu, którym oznacza miejsce, jakie samo w sobie nadaje mu głębi. Bo obie strony wiedzą, jaki był jego cel – i że właśnie go osiągnął. Złość rozchodzi się z mięśni w tym ataku, nieco za bardzo emocjonalnym, nieco za mało logicznym, nie wyliczonym co do kroku, oddechu, uderzenia serca. Mrugnięcia oczu.
   Lewa strona klatki piersiowej.
   — Trzy. — Tym razem jednak nie przyszło mu to z taką łatwością, co poprzednio. Trud odciska się na ciele presją wzięcia pełnego oddechu. Nie musi mu tego mówić; chwalić, karcić. I on znajdzie komplement na skórze zroszonej potem. Wzrokiem łapie jego spojrzenie; wypuszcza z rąk swój miecz, któremu pozwala upaść u jego stóp, i unosi ręce w geście poddania się. Wie, że Ryoma zinterpretuje go tak, jak powinien to zrobić. Jako „szkoda mi ciebie”. — Może teraz?

Rzut na broń białą: 49+10.
Yōzei-Genji Setsurō

Seiwa-Genji Rainer and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Czw 8 Cze - 0:16
“Zmienić?”
  Czasami specjalnie, jak ten fetyszysta złych wspomnień, szuka w jego oczach czerwieni. Wkurwionych błysków, które skaczą po białkach niczym wirus znajdujący swoje źródło w szarpniętych nagłą złością emocjach. Celowo więc napiera słowem, przede wszystkim słowem, na niego całego i za jednym uśmiechem, haczykiem gładko wpuszczonym pod powierzchnię wody, zdaje się osiągać nieosiągalne — poruszyć cienką linę, po której Yōzei, hochsztapler stoicyzmu i równowagi, nierówno stąpa. Więc i teraz mości się wpierw w ciele, zaraz w gardle kładąc się miękkim pomrukiem, zadowolenie. Nie nazwałby ich sprzeczek sprzeczkami czy, właśnie, ścieraniem się a grą, przyjemną zabawą, gdzie one jednemu i drugiemu sięgają tych obszarów w myśli i w ciele, które na co dzień przysłonięte są wyuczonymi mechanizmami. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale gdzieś podskórnie wie, że nie chodzi o zwycięstwo, prawda? Uśmiech mężczyzny jest statyczny, spokojny, ale wciąż ciągnie kąciki w przyjemnym rozluźnieniu. Na przekór, bo miękkie spojrzenie i wygładzające wargi zadowolenie są gorsze niż miecz tnący powierzchnię ciała. Przestępuje z nogi na nogę. Nie chodzi o zwycięstwo, bo to jest jak pamięć — chwilowe i szybko wrzucane w stos rzeczy nieistotnych. Liczą się powolne ku niemu kroki: słowa niby to nieprzemyślane, ale o ostrych, raniących duszę kantach; gesty czułe, ale przesycone uzależniającym jadem; aż w końcu spojrzenie skupione na tym drugim, gdzie zawężone źrenice malują pod tęczówkami jedno tylko uczucie — potrzebną obojgu atencję. Bo najwidoczniej nie tylko on jej szuka, ale też i ty, Setsurō.
  Może ten element wyparcia, który z każdym kolejnym spotkaniem coraz bardziej uwidacznia się w postaci Yōzeia, jest dla niego najbardziej pociągającym. Zachowanie, które nakazuje członkowi Minamoto wycofywać się, groźne spojrzenie chować dalej, poza jego ramię, aż w końcu zdania kruszyć pod naporem ostrej niechęci. Ryoma cmoka trzykrotnie w pobłażliwym niezadowoleniu, ale nie przedłuża gestu w kolejne słowa. Nie tym razem. Teraz wystarczy mu delikatne podirytowanie mężczyzny, które wciąż tli się w klatce piersiowej (ale też i myślach) ciepłym płomieniem.
  Ściana jak szarpnięta starością kartka pergaminu kruszy się a wraz z osypującym się snem, i z gardła Bakina wydziera się cichy, szeleszczący śmiech. Niewielki. Przedłużone parsknięcie, które ma w sobie zalążek kolejnej aprobaty. Furia przeciwnika jest dla niego jak maść na irytację. Bo wygrywa. Bo tamtemu opada z wolna beznamiętna maska a on przecież chciałby pazurami sięgnąć głębiej. Do trzewi złości, ale też zadowolenia, rozluźnienia, podniecenia i wszystkiego, co w swoich skrajnościach wetknięte było w osobowość Yōzeia. Ponownie więc mruczy z kocią przyjemnością, kiedy szyję odchyla i wzrokiem jak sztyletem tnie zbliżającą się postać. Nie jest nawet zły, że przegrywa w fizycznym starciu, bo otrzymuje coś lepszego — słodki posmak przedłużającej się irytacji.
  “Jakiś problem ze skupieniem?”
  Nie odpowiada, by z podobną satysfakcją przyjąć każde kolejne słowo. Każdą kolejną sylabę przesiąkniętą fałszywą nutą śmiechu. Z satysfakcją zamyka koniuszek języka pomiędzy liniami białego szkliwa, by przeciągłym bólem zaznaczyć i lewy kieł. Byłby każde ze słów ujął we własne ręce i złość z nich wyssał jak wampir kły przyszpilający do swojej ofiary, ale jeszcze nie teraz. Pozwala tamtemu wyżłobić każdą drobinę złości, która przykryta śmiechem zdaje się dziwnie rozczulająca. W ten sam sposób, w który podsumować może ich całą relację. Nie destrukcyjną, nie dziwną i, powtarzając za siostrą, chorą, a właśnie rozczulającą, bo sięgającą głębi jednego i drugiego rozdrażnienia. Źródeł, które normalny człowiek przykrywa warstwami wyuczonych zachowań. Dalej, pokaż mi więcej.
  A kiedy skóra lewej piersi drze się na dwoje, nawet nie oponuje. Jedynie syk niezadowolenia, który tylko fizycznie kładzie się na Ryomie bólem, urywa się spomiędzy rozchylonych warg, by zaraz dłonie, mimowolnie i automatycznie chwyciły drugiego ostrza. “Trzy”. Skromna stróżka krwi pędzi po mięśniach, kiedy przy kolejnym zamachnięciu — celowo, być może, być może rzeczywiście kant miecza omyłkowo mija ciało — ponownie pudłuje. Mimo to nie pozwala iskrze złości zająć ogniem całego ciała, bo zaraz stukot upuszczonej katany powtórzy wcześniejszy odgłos porzuconej broni. Metal więc zespala się z podłogą, kiedy on już nie w zwarciu a słodkim anarchizmie, gdzie gubi się pojęcie władzy a wchodzi element samowoli i zachcianki, szepce tuż przy nim:
  — A teraz siad, Setsurō — Świst miecza nie zdąży wygłuszyć się w śnieniu, gdy słowa osiądą na nim jak kolejna warstwa pięknej melodii. Uśmiecha się. Czule, miło, ale też wyczekująco na stukot kolan obijających się o podłogę. I dla czystej przyjemności, ale i zachcianki, nadaje ziemi twardość kamienia, którego delikatne żłobienia naruszają młode ciała. Bo ponownie tutaj są. W ogrodach otaczających rezydencję Minamoto. W słońcu, które wciąż chyli się ku zachodowi.
  — Może ta sceneria spodoba ci się bardziej. Nie niszcz jej — stwierdza, gdy architektura dōjō Minamoto upływa wraz z jego słowami, by na miejscu pomieszczenia wyrosły poruszające się na letnim wietrze liście upadających do gleby drzew.
  Ryoma nie zerknie jednak ku niczemu, by zaraz spojrzenie upuścić na zatrzymanego w klęczkach mężczyznę i zaraz też schylić się ku niemu; do ciała zatrzymanego w gładkim poleceniu, nowej umiejętności, zabawce. Chwyta jego podbródek pomiędzy dwoje palców i kręci głową niezadowolony, ale jest to niezadowolenie teatralne, przesiąknięte groźną słodkością, która pochłonięta zostaje przy kolejnym wdechu. Opuszki z krawędzi szczęki przenoszą się na podbródek, by i sięgnąć policzka, kciukiem pozostawić na nim obły kształt własnej obecności.
  — Chcesz, żebym cię ugryzł? — Śmieje się cicho, by w spiętych mięśniach szczęki odnaleźć źródło własnego rozbawienia. — Przysługa za przysługę. Kto zabił?



Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Satō Kisara and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.

Yōzei-Genji Setsurō

Nie 11 Cze - 20:19

   Robi krok do przodu, po czym wykonuje go do tyłu, z wdziękiem tancerza, którego partnerem jest miecz przeciwnika, wchodząc w jego zasięg tylko po to, żeby z niego wyjść. Patrzy spod na wpół zamkniętych powiek na światło, które – zrodzone z ruchu dłoni – schodzi z ostrza do źrenic i ginie w ich mroku. Spojrzenie ma leniwe, jak u kota dopiero co zbudzonego ze snu w cętkach słońca, bo i u swojego partnera od razu dostrzega brak oczekiwanej przez niego energii. Nie musi bronić się przed jego atakiem; unika go z łatwością, która sama w sobie podważa ilość trudu, jaki Ryoma sobie teraz zadaje. To krzesi w sercu iskrę złości, nie fakt, że Bakinowi nie udaje się go pokonać, bo nie o pokonanie go chodzi, a o drogę, jaka do niego prowadzi. Z jego punktu widzenia właśnie poddał się w walce z nim i chociaż ma świadomość tego, że to kłamstwo, przez chwilę jeszcze karze go pogardą wyrażoną w oczach, które, zamiast na nim, skupiają się na otoczeniu. Nie wie, czy jego uznanie jest dla niego nagrodą – ale jeśli nią było, to nic nie mogło wejść pod skórę bardziej od jego braku. Prawda jednak była taka, że jego znajomemu, tak jak wszystkim drapieżnie usposobionym ludziom, obca była właściwa ofiarom idea rezygnacji z raz ustanowionego przez siebie celu. Widzi oczywiście, że gra właśnie została zmieniona – jak za każdym razem, kiedy nie odpowiadała Ryomie, czyli kiedy przestawał wygrywać, a zaczynał przegrywać – ale nie wie jeszcze na jaką. Zmusza się więc do tego, żeby być przygotowanym na wszystko; mięśnie, którym pozwolił już rozciągnąć się, prostując zgięte w poprzednim ustawieniu kości, znów są zwarte. Nic jednak nie jest w stanie przygotować go na komendę, która pada z ust Bakina z triumfem generała, jakiemu porażkę udaje się jeszcze zmienić w zwycięstwo.
   „Siad.”
   Z początku nie rozumie – nie tego, co do niego powiedział, ale dlaczego mówi to z taką pewnością siebie – lecz odpowiedź na niezadane pytanie znajduje w nogach, które bez żadnego ostrzeżenia odmawiają mu posłuszeństwa, w pełni podległe żądaniu mężczyzny. Uderzenie o kamień, jakim Ryoma w swoim braku litości zastępuje drewnianę podłogę dōjō, wyciąga z jego płuc oddech, a wraz z nim, wbrew woli – jęk bólu, który Setsurō po chwili dusi w gardle zaciśnięciem zębów. Opiera się rękami o miejsce przed sobą, ale dopiero teraz; za późno, żeby zamortyzować upadek. Dosłownie i w przenośni, bo dopóki nie wyprostuje pleców, zdaje się kłaniać przed Bakinem. W końcu dociera do niego też to, co wiedział już wcześniej, ale co – przez własną słabość względem niego – zrzucał wciąż w głąb podświadomości. Ryoma umarł. Żyje tylko dlatego, że został demonem, a każdy demon... Westchnienie, drżące od tłumionego w piersi śmiechu, poprzedza jego słowa, bo co mu zostało, jak nie śmiać się teraz z samego siebie pod pozorem żartu z niego:
   — Całą noc na to czekałeś?
   Moc dla kogoś, kto nie umie przegrywać.
   Opuszcza spojrzenie na swoje kolana, ale, chociaż w założeniu wyraża tym zachowaniem tak wielką pokorę, nie widać jej wcale spod dumnego uśmiechu; kąciki ust wciąż ma w nim uniesione z tym samym lekceważeniem przeciwnika, które doprowadziło go już do pozycji, w jakiej się obecnie znajdował. Ulega mu ciałem, bo musi, jednak tym razem przynajmniej nie daje mu zdominować swojego umysłu. Nie było to wcale aż takie trudne; z łatwością zachowuje spokój, wiedząc, że Bakin musi uciec się do sztuczek, jakich używa wobec niego dla zaledwie ułamka satysfakcji.
   …ani wygrywać.
   Mimo tego tonu, jakim zwraca się do ludzi, wobec których  – za łamanie zasad, będących przecież jego sacrum – nie ma szacunku, w przypadku przyjaciela zrównoważone to jest w pewnym stopniu odczuwaną jednocześnie czułością. Bo myśli o nim przecież równie pieszczotliwie co o szczeniaku, z którym tylko się tak bawi. To nie wina psa, kiedy go przy tym gryzie. I chociaż wie, że powinien go skarcić, bo któregoś dnia ugryzienie będzie boleć, nie potrafi tego zrobić, tak jak nie umie go pochwalić.
   „Nie niszcz jej.”
   — Już jest zniszczona — szept ledwo schodzi z ust, a i tak znika na wietrze, pośród szumu liści, który przejmuje ciszę.
   Powinien odwrócić wzrok, ale nie może; mimo woli przechadza się spojrzeniem po ogrodzie, którego obraz demon roztoczył przed nim z dokładnością do ostatniego boleśnie drążącego mózg szczegółu. Zatrzymuje się na chwilę pod jednym z drzew, jakie – choć tu ulistnione – w jego pamięci wciąż kwitnie. Stoi pod nim, obok rozciągniętego w cieniu Bakina, i wyciąga do niego ręce, w objęciu których trzyma Zena. Widać, że oddaje się wspomnieniom, bo milczenie przedłuża się, dopóki nie skróci go, strząsając je z siebie jak wylaną na głowę wodę.
   — Chcę — powtarza, nie wiadomo czy w formie stwierdzenia, czy wręcz przeciwnie – teorii, którą dopiero trzeba sprawdzić. Nie spełnia przy tym, zdaje się, jego oczekiwań względem niego, bo skoro uniósł ku sobie jego twarz, to zapewne po to, żeby na niego spojrzał, czego nie robi. — Nie bądź śmieszny, Ryoma. — Przez moment zaciska szczękę pod naciskiem jego palców, ale zaraz pozwala jej się rozluźnić, bo właściwie… przecież dobrze się bawi, doprowadzając go do tego stanu. — Płacenie mi czymś, co sam chcesz dać, to żadna zapłata — mówi to zimno; każda skuta lodem głoska topnieje jednak w łaknieniu ciepła jego dotyku, bo policzkiem wtula się w dłoń Bakina. W końcu i unosi na niego spojrzenie – złudnie poddane spod linii rzęs. — Ale niech ci będzie. Powiem ci, chociaż nie sądzę, że spodoba ci się prawda na ten temat.
   Łapie go za przegub ręki, żeby podnieść ją na wysokość swoich oczu. Przez chwilę bada ją wzrokiem – z uwagą, zdając się wręcz sprawdzać sposób, w jaki układają się w niej naczynia krwionośne – zanim ustami prawie że dotknie wierzchu dłoni, co jest jak obietnica pocałunku, jakiego nie składa. Opiera głowę na barku, żeby, zamiast tego, sięgnąć nimi nadgarstka, od którego przeciągnie językiem aż do palców. Przez nagłą zmianę koloru skóra mężczyzny zdaje się odchodzić od ciała za jego śladem, ale to tylko złudzenie, które nadaje mu pozostawiona za nim – jak ślina na szyi Shizuru – krew. Mokra, lśniąca w słonecznych promieniach jak prawdziwa, mimo że może być tylko częścią snu. Zaciśnięciem kła w miejscu, w jakim zaczyna się paznokieć, odcina się i od metalicznego posmaku, i od iluzji posłuszeństwa. Pozwala jednak kciukowi miękko spocząć w zagłębieniu języka, a później – oprzeć się na moment na dolnej wardze, zanim ściągnie z siebie jego rękę ruchem, któremu daleko jest do tej łagodności.  
   — Ty.
   To było bardzo złożone samobójstwo.
   Odchyla głowę, przez co odsłania przed nim szyję, jakby w oczekiwaniu na nagrodę, karę, reakcję, której brak go nie rozczaruje, a znudzi. Spód chmur barwi się czerwienią zachodzącego słońca, zwiększając wrażenie ich ciężaru nad głową. Potęguje uczucie, że – pomimo otwartości tego miejsca – i ono jest ciasno zamknięte ramami, poza które nie chce wyjść. Wiatr znowu się wzmaga, szarpiąc włosami Bakina.
   — Czekam na ofertę za bardziej precyzyjną odpowiedź. — Wraca wzrokiem. W głosie, a może bardziej w treści wymówionego zdania, odbija się echem poprzednie zdenerwowanie. Ale nie w oczach; te schowane są jak za matową taflą, przez którą nie przedziera się już żaden z jego błysków. — Powinieneś był wziąć pod uwagę, że moi nowi właściciele mogli mnie nieco rozpuścić.
Yōzei-Genji Setsurō

Seiwa-Genji Rainer and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Czw 15 Cze - 21:41
Spojrzenie jego chciałoby pochwycić to drugie i jak wąż na swojej ofierze, jak lina na szyi wisielca, zapleść się na obcych tęczówkach. Poddusić wzrok uciekający gdzieś za niego, ku potencjalnej ucieczce, ale nie tej realnej, a szybkim schowaniu siebie w przeszłości. Uśmiecha się więc delikatnie, bo nostalgia zawsze go rozczulała. Słabość pojedynczego człowieka do siebie jako dziecka i naiwności, która barwiła tamtejszy świat potrzebną beztroską. Chciałby zapytać, co maluje się pod czaszką przyjaciela, ale nie robi tego. Pozwala własnej pamięci sięgnąć do nich z kiedyś i odkopać swoje. Na wierzch wyrzucić wspomnienie szybko poruszających się pomiędzy kamienicami łydek, oddechów zgubionych w pogoni jednego za drugim. Nic konkretnego. Jedynie klisze relacji, która kiedyś zbudowana z beztroski, teraz jedynie dyszy jej skarłowaciałą wersją. Wciąż jest to uczucie lekkie, otoczone płachtą mimowolnej troski właśnie, ale gdzieś też zionące beznadzieją i tym rodzajem zła, które rodzi się w bólach i z czasem; na oczach kładzie woalkę niezrozumiałych łez i kłuje serce rodzącą się tuż pod nim złością. Mógłby przecież z niego, z Niego zrezygnować, ale właśnie dla tych krótkich spojrzeń, które jak u zwierzyny uciekają ku lepszym czasom, nie może. Jest jak drapieżnik łaknący krwi, jak istota żywiąca się innych strachem, tak tutaj dałby ostatni dech, by raz jeszcze rozmiękczyć to twarde, mahoniowe spojrzenie lichą namiastką dawnej relacji.
  Wciąż go nazywa przyjacielem, ale słowo chrzęści jak piasek pomiędzy zębami i zapierdala gardło niczym kula na siłę wepchnięta przez usta. Przyjaciel. Na krtani kładzie się suchy zaczątek śmiechu, ale nie ucieka dalej, nie pędzi po krańcach języka a zapiera się na migdałkach, gdy tamten pada na kolana a on— A on wypluwa z siebie ni to pobłażliwe, ni zadowolone parsknięcie. Przyjemny widok, kiedy ciało obija się o mocne, twarde podłoże a choć ono malowane snem, to w tej chwili obecne, niewygodne, zbyt bardzo przywołujące do świadomości fatamorganę realnego bólu.
  “Całą noc na to czekałeś?”
  Trochę. Nie ukrywa. Ale przecież wie, że Bakin bywa cierpliwym, bo najlepsze zwycięstwo bądź jego posmak jest tym wyczekanym. Ululanym na wcześniejszych niestrawnościach. Uśmiecha się tylko. Znikoma radość kładzie się w kącikach ust nawet wtedy, gdy u tamten panoszy się duma. Pieprzona duma, którą wydaje się Ryomie, że zdobył przez lata. Jak to wspomniane wcześniej zło, które wraz ze sobą przyniosło wyższość. Ale, no tak, jest cierpliwym. Poczeka i zetrze, zliże, wygryzie z jego ust najdrobniejszą kroplę hegemonii. A smakuje ona przyjemnie. Szczególnie wtedy, gdy jest fałszywą, wyuczoną; taką, którą mógłby czubkiem buta wgnieść w ziemię, w głąb czarnej gleby, i pozwolić jej spłynąć z pierwszym opadem. Ale dobrze, niech ma. Niech ma ten uśmiech tryumfu, jakby ich gra zaczynała i kończyła się na pojedynku, uderzeniu metalu o metal.
  Nie odpowiada. Posmak prawdziwszej satysfakcji maluje się na żebrach, które rozpierają się głębszym wdechem. Kręci głową w niemym rozbawieniu i stopami zapiera się na twardym podłożu. Na chwilę tylko krzyżuje ręce na piersi spoglądając na uniżoną przed nim sylwetkę i daje się zadowoleniu poprowadzić bliżej. Jeden krok, który koreluje z dreszczem biegnącym po plecach, pełznącym pomiędzy kręgami kręgosłupa aż w końcu jak rzeka wpadająca do morza trafiająca w miękkość podbrzusza. Zanim pokornie schyli ku niemu kark, przez czaszkę przeciśnie się myśl dużo odważniejsza, która rozpoczyna się chwyceniem jego szczęki, pociągnięciem twarzy wyżej, a kończy szybkim scenariuszem wymuszonej przyjemności, ale nie jest nadgorliwym.
  I ponownie wzrok Yōzeia zachodzi przeszłością, która oddala go od dziejącej się sceny na paręnaście lat wstecz. Tak myśli, bo wydłużająca się cisza sugeruje, że Setsurō stąpa daleko stąd. W zdarzeniach, które czas przykrył rozmarzeniem, ale też związanym z nostalgią rozczuleniem. To to? To one pląsają na białkach, czy może coś innego. Kucając już i widząc mahoń tęczówek spojrzeniem biegnących za jego ramię, milknie w stoickim zawieszeniu. Bez uśmiechu, bez pogardy a cierpliwie jak treser — którym przecież jest — czekający na wykonanie przez psa polecenia. Chwytając jego podbródek, wciąż ze wspomnieniem wcześniejszej a nieobranej ścieżki scenariusza, usta giną w chwilowym grymasie. Nie uciekaj. Nie uciekaj nie tylko spojrzeniem, ale też samym sobą; ku przeszłości, która nie ma teraz znaczenia, jest jedynie słodkim dodatkiem w dużo barwniejszym bukiecie smaków.
  “Płacenie mi czymś, co sam chcesz dać, to żadna zapłata”.
  Zacisk szczęki pod palcami Ryomy ciągnie się pobudzeniem wpierw paliczków; zaraz jednak całej dłoni, która mocniej ujmuje żuchwę, ale tym samym wkłada w gest dużo więcej delikatności. Jakby tymże ruchem a za sprawą naczynek krwionośnych, pędzącej w adrenalinie krwi, zabierał tamtego zdenerwowanie. Ono też jest słodkie. Jak u podwórkowego rozrabiaki, którego rozdrapane kolana wzbudzają nieuzasadnione pokłady wzruszenia. Wypuszczane przez usta powietrze przesiąknięte jest kolejną dawką rozbawienia.
  Bo ma rację.
  — Myślałem, że to część gry. Ja udaję, że tego nie chcę a ty, że jest to tobie obojętne — Śmiech ciągnie się pod zdaniem jak wolno pełznący gad. I niby w myśl podobnej wilgotności wraz z sylabami po dłoni rozprowadzony zostaje fantazmat gorejącej krwi. Nie sposób Ryomie powstrzymać przyjemnej chrypki, delikatnego charkotu gładzącego z wolna poruszającą się grdykę. Podąża za jego zachcianką, bo od tego jest. Od broczenia za fantazjami innych ludzi, ale nie szkodzi. Widząc w sobie wszystkie z możliwych ról do spełnienia, przy każdej zdaje się wyrywać coś dla siebie. Dlatego też kciukiem mocniej uciska jego język, by zaraz, wraz z szarpnięciem skomentowanym kolejnym uśmiechem, oderwać dłoń od jego sylwetki.
  “Ty”.
  Wstaje z miejsca z rozbawieniem upadającym tuż pod stopy. Kręci głową, by spojrzeniem zerknąć za siebie, zrobić manewr ku przeszłości i wyprostować plecy. Jednak woli go pod sobą. Staje przed zgiętą sylwetką na dwa dłuższe kroki, spogląda w dół, na tę szyję wygiętą pod przymusem nagrody i jak lustro podobnie wykrzywia swoją, lgnie ku barkowi, gdy dłonie krzyżują się na piersi. Uśmiech już dawno upadł na ziemię, zdeptany jednym, mocnym ruchem stopy. A kiedy na nowo przed nim kuca, po ciele ścieli się prosta złość, jakby mu ktoś celowo pomieszał zasady i z pozycji nawet nie półboga, a człowieka zanoszącego się na pozycję światotwórcy, zdecydował zmienić tor zdarzeń. Cmoka niezadowolony, kiedy pod ciężarem wkurwienia opadające barki lgną do tych drugich. Dziwne, w jaki sposób przyjmuje złość w jej prostej, stoickiej formie; jak coś przyjemnego, chociaż rozpalającego każdy kolejny mięsień.
  Zaraz więc szybkim ruchem chwyta go za potylicę, dłonie jak szpony wpłata w czerń włosów — jak on wcześniej, w poprzednim śnie, ale dużo agresywniej; przywłaszczając sobie nie tylko jego i tak ograniczone ruchy, ale i puls, który niebezpiecznie wygrywa rytm pod cienką skórą szyi. Wygina jego głowę dalej, jeszcze bardziej naciągając mięśnie barków, ale nie pozwoli ni grymasowi, ni ścielącemu się głęboko zadowoleniu, zapoczątkować chociażby mruknięcia. Jedynie rozgryzie piasek pomiędzy zębami — przyjaciel — i pozwoli spojrzeniu spłonąć zirytowaniem, kiedy jak będący na skraju oprawca zawiesi ciche słowa nad jego odsłoniętym uchem:
  — Nie jestem od tego by cię rozpuszczać, Setsurō. Poza tym dobrze wiemy, że nie tego potrzebujesz. — Ciche, rozbawione parsknięcie. — Jeszcze gdybyś tego chciał, ale nie– Jesteś jak ćpun, który swoim kurewsko spokojnym wzrokiem sięga tego, co tę wygodę, harmonię rozpierdala. Cały czas i na nowo. W kółko. Dlatego w dalszym ciągu mnie nie zabiłeś. Jestem twoją obietnicą rozrywki. — Zbliżywszy usta do płatka jego ucha, przy palcach napinających się pod chwytem na tamtego czaszce, językiem sięga jego skóry, muska ciała wilgocią śliny. Sylwetkę Ryoma ma nienaturalnie napiętą; gotową, by skoczyć dalej. Z cichym westchnięciem pędzi czubkiem nosa po zarysowanej od wygięcia szczęce, linii szyi, by zaraz jak kucharz sprawdzający smak własnej potrawy, podobną wilgocią naznaczyć poruszającą się od przełknięć śliny grdykę chłopaka. — Jeśli miałbym ci płacić tym, co mnie nie bawi, musiałbym się odsunąć, ale to nie nasza gra. — Wolna dłoń odnajduje płaszczyznę klatki piersiowej Yōzeia, opada na nią siłą napiętych mięśni. Obala go plecami na ziemię, przy palcach spełzających z potylicy na tylną część szyi, gdzie zapierają się znowu, mocniej, wyginają kark wyżej; do nieba, do niego. I ponownie odnajduje językiem krzywiznę krtani, ale tym razem bardziej zaborczo, chciwie. Powraca do jego twarzy z uśmiechem wysupłanym spomiędzy złości, ale wciąż warczącym i mniej przyjaznym. Palce prawej dłoni wbijają się w kark tamtego, kiedy kontynuuje: — Zaczynasz mnie nudzić, Yōzei. Pamiętaj, że aby zabawa trwała, musisz mi dać jakąś wskazówkę. Zaczniemy od tej najprostszej. Jak on miał na imię? — Spojrzenie spełza niżej, ku gładkiej skórze tuż pod uchem, gdzie zaraz ląduje z ciepłym powietrzem mierzwiącym i rozchylone wargi. — No dawaj, daj głos. — Po czym wbija się w kark mocnym ugryzieniem, gdzie chwyt palców utrzymuje pochwycone ciało we względnym bezruchu. Lubi ten pierwszy odruch; moment, w którym ból naturalnie rwie mięśnie do góry, w nagłym spazmie, gdzie ten zaraz udaje mu się spić własnym językiem.



Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Satō Kisara, Yōzei-Genji Setsurō and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.

Yōzei-Genji Setsurō

Sro 21 Cze - 21:29

   „Myślałem, że…”
   W milczeniu ignoruje dłoń ujmującą go za szczękę; dłoń, która – czuje to, chociaż jak we śnie – zaciśnięciem palców na jej linii chce przywołać go do rzeczywistości. Mimo tego siła, z jaką robi to Ryoma, nie wzmaga się; wręcz przeciwnie, lżeje pod wpływem rozłożenia jej na większą powierzchnię. To wtłacza w ruch właściwą wspomnieniom łagodność, która brutalnie sprowadza go tym podobieństwem z powrotem do nóg Bakina. Udaje mu się, ale czy ma tego świadomość? Czy spojrzenie Setsurō staje się mniej dalekie, kiedy nie myśli o przeszłości, a o jej przeciwieństwie – tym, co może zrobić, a czego nie robi? Przez chwilę jest tak blisko poddania się w walce z samym sobą; tego, żeby ulec słabości, która przechodzi przez ciało, odkładając się napięciem we wciąż zniewolonych mocą demona mięśniach. Bawi się nim. Pozwala mu na to z opanowaniem, w którego utrzymanie musi jednak włożyć całą swoją wolę, bo jej część łamie się już pod pragnieniem skrajnie zwierzęcym, jakie zwalnia na moment serce – tylko po to, żeby za chwilę przyspieszyć jego rytm w oczekiwaniu na koniec trwania tej bezsilności. Głód jest dziki w swojej prostocie; nie ma w nim miejsca na finezję potrzebną grom, jakie teraz ze sobą prowadzili. Chce po prostu wziąć to, co mu się należało, zwłaszcza po wygranej walce, która kusi perspektywą łatwości, z jaką by go przewrócił na ziemię. Ale przecież i przegrana nie byłaby dla niego trudna do zaakceptowania; jeśli tylko byłaby zasłużona. W ostateczności – być może pod naciskiem kciuka na język – wystawia na próbę własną cierpliwość, zamiast tego pozostając w bezruchu.
   Wzrokiem pochłania zmianę za zmianą w jego zachowaniu – a wszystkie są jak część rozkładanego przed nim wachlarza. Dopiero zobaczenie go w całości jest w stanie dać mu pełnię satysfakcji z tego widoku, więc czeka, mając nadzieję, że nie złoży go przedtem z powrotem w beznamiętność; i chociaż to reakcje Yōzeia odpowiadają za każde zgięcie, to i tak obserwuje je z uwagą, ciekaw efektu, jaki osiągnie. Początkowo kąciki ust ma uniesione, w końcu jednak Bakin zmusza go do obniżenia ich; do otworzenia zamkniętych w ascetycznym uśmiechu warg, kiedy szarpnięciem za włosy wyciąga oddech z jego płuc. To nic – przechodzi przez myśl, kiedy krew pulsuje w uszach, zagłuszając logikę, która każe mu coś zrobić. Przeciwstawić się przyjemności, która paradoksalnie jest właśnie w źródle tego bólu. Nie obrażają go jego słowa; nie kłamie, a Setsurō ta prawda o nim jest znana. Fakt, że opisał go w ten sposób, dla Yōzeia oznaczał jedno – to, ile musiał o nim myśleć.
   — Mmm. Czy jest coś, czego o mnie nie wiesz? — mówi bardzo miękko, a przecież ściśnięta cierpieniem szczęka powinna nadać tonowi znacznej ostrości; ciętej ironii, której nie ma wcale w jego słowach. — Kim byłem. Kim jestem. Kim się stanę – to też wiesz?Już to sobie zaplanowałeś, Ryoma?Tak. To dlatego cię jeszcze nie zabiłem. I nie.Bo nie tylko.
   „Jestem twoją obietnicą rozrywki.”
   Śmiech, który rodzi się w gardle, w nim również umiera, bo ściera go na zębach, zanim da mu je opuścić.
   — Więc spełniaj tę obietnicę.
   Tak, nie chciał dotrzeć do dnia, w którym Bakin nie byłby już godnym jego uwagi zajęciem – ale czy on tego chciał? Przecież żyli w tej pieprzonej symbiozie od lat. Przez ten czas nie brakowało wcale możliwości, żeby ją przerwać.
   — Bawi cię to, nudzi… — Przewraca oczami, których źrenice, rozszerzone jak po psychostymulancie – z konieczności narzuconej przez Ryomę – odbijają teraz niebo nad nimi. — Powiedziałbym, że musisz się na coś zdecydować względem mnie, ale obaj wiemy, że już to zrobiłeś. Lubię słuchać twojego skomlenia, jednak w tej kwestii możesz przestać.
   Nie odsuwa się; nie tylko daje mu przyciągnąć siebie do niego, ale sam – w tęsknocie, której nie wyzna mu inaczej – przylega ustami do szyi demona, po łuku której schodzi do ramion. Ścieżka, jaką obiera, jest mu znajoma; chodził już nią wielokrotnie, jednak jest w niej coś obcego, czego nie umie nazwać, a co zatrzymuje go na chwilę w miejscu zastanowieniem.
   Brak jego zapachu.
   Nie pamięta go.
   Nie może go przecież zastąpić, bo będzie wiedzieć, jaki nie należy do niego. Myśl ta budzi złość, którą jednak trzyma – jak psa – na uwięzi, z której nie ma zamiaru go teraz spuszczać. Głowę wtula w zagłębienie nad obojczykiem, tylko część tej emocji oddając mu – bo oczywiście, że nie zostawi jej dla siebie; wszakże dzielenie się swoimi uczuciami to podstawa zdrowej relacji – ugryzieniem w kość, uwydatnioną kątem, pod jakim się znajdowała. Kłami nie wchodzi pod skórę, choć dziąsła mrowią chęcią zaciśnięcia zębów na idealnie pasującym do nich kształcie. Dłońmi obejmuje szyję, paznokciami przeciągając słabo po plecach, wchodząc pod łopatki, a spod nich – w ich zgięcie, wbijając je coraz mocniej, aż zaczną zostawiać ślad; pręgi, które z czasem odznaczą się na skórze fakturą pożyczonych na kilka dni blizn. Ale to tylko fragment tego, na co ma ochotę. Fragment, jaki nie może wystarczyć osobie, która nie jest przyzwyczajona do odmawiania sobie przyjemności.
   Patrzy na niego spojrzeniem przenikającym chłodem, mimo że uczucie, jakie rozlewa się falą po ciele od miejsca, w które się wbił, wcale takie nie jest. Gryzie wargę na jego westchnienie, bo chciałby złamać dźwięk w połowie własnymi palcami. Rytm oddechu, którego utrzymanie na ogół jest tak naturalne, teraz staje się wyzwaniem, jakiego jednak się podejmuje. Chce, żeby kosztowało go to więcej. Stale podnosi cenę, którą musi zapłacić za każde kolejne jego przerwanie, ale Ryoma ją płaci. Krtań, drżąca pod wilgocią, nagradza go więc znowu mruczeniem na podobieństwo głaskanego kota. Kiedy ma okazję, zębami chwyta szyję, jakby myśl o tym pojawiła się w głowie już dawno temu, czekając tylko na wcielenie jej w czyn. Jedną dłonią zapiera się na karku, palce drugiej zatapiając we włosach, nie dając uciec i jemu z klatki, do której dobrowolnie z nim wszedł. Zostawia wylaną pod skórą krew, materię chorobliwie zabarwionych mgławic, a każda jest jak podpis, jak akt własności, jak wymówione z naciskiem

   moje.

   Dłoń schodzi z karku; przesuwa się na klatkę piersiową, o którą opiera się na moment, zanim odsłoni znajdujące się na niej rozcięcie, wciąż jeszcze świeże. Zlizuje krople, dając im osiąść na języku gorącym żelazem, które choć roztapia się gorzko, jemu zdaje się największą słodyczą. Gdy Ryoma wgryza się w niego, bez słowa pogłębia ranę paznokciem.
   I daje głos, jakże posłusznie; tym razem nie tłumi jęku w głębi gardła, pozwalając mu wybrzmieć. Nie samo ugryzienie aż tak go boli, lecz wspomnienie, jakie się z nim wiąże, a którego on użył przeciwko niemu zapewne całkowicie świadomie. Przez chwilę nie jest w stanie się skupić, z błyskiem przed oczami, który rozdziera obraz jak kartkę. Przyciąga mężczyznę do siebie bliżej, zachłannie, dzielącą odległość traktując, jak zawsze, z rozdrażnieniem.
   — On? — powtarza, przeciągając przerwę, którą robi między zdaniami; wypełnia ją drżącym w zapowiedzi śmiechu oddechem. Kiedy się odzywa, robi to wprost do ucha, jakie – lustrzanym odbiciem – naznacza śliną, szukając w różnicy temperatur, w cieple oddechu uderzającym w zimno skóry, źródła drżenia. Oczami skupionymi jak u drapieżnika, który czeka tylko na objaw słabości, jaki mógłby wykorzystać. — Imię to nie wskazówka. To odpowiedź. — Kręci głową, patrząc na niego z pobłażliwością, która znika jednak pod wspomnieniem jego zwłok; obrazie, jaki na stałe odcisnął się pod powiekami. Przez sekundę ma ochotę powiedzieć mu, jak dawniej, że nic się nie stało, i że razem przecież coś z tym zrobią. Ale sekunda mija, a on tego nie mówi. Mówi coś innego, chociaż w tonie słychać echo tego melancholijnego współczucia, które przecina szyderstwo pieszczotliwą nutą, do jakiej wciąż ma przy nim skłonność. — To jest wskazówka.
   Przesuwa spojrzeniem po zostawionych na ciele siniakach jak artysta, który jeszcze ma zamiar wrócić do swojego obrazu. Posmak zwycięstwa – jak zawsze przy Ryomie – zdążył zejść już z języka tym pierdolonym nienasyceniem. Złącza ich biodra, jak uprzednio, dopóki kość nie zderzy się z kością, testując jego determinację obietnicą, którą otrze się o miednicę.
   „...to część gry.”
   — W takim razie zacznij udawać, że tego nie chcesz. Z tego co pamiętam, w tę grę nie idzie ci wcale lepiej od poprzedniej. Niezbyt rozsądny wybór.
Yōzei-Genji Setsurō

Amakasu Shey, Seiwa-Genji Rainer, Morrigan Sherwood and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Sro 28 Cze - 16:35
Sen zaczyna chwiać się wczesnym przebudzeniem, a choć brodzi w majakach od niedawna wie, że zaraz jak maź jego dusza przeleje się z powrotem w ciało. Po mięśniach niczym mleko snuje się granica nocy, która wraz z pierwszymi promieniami słońca, tymi jeszcze niepowstałymi ale już, tuż za horyzontem malującymi różowawą poświatę, pobudza pierwsze długie przeciągnięcia ciała. Jeszcze śnią. (Czy on śni? Raczej tak, skoro po każdym z nawiedzonych snów wstaje w pełni bądź chociażby częściowo wypoczętym). Jeszcze zabawa trwa a on na jej granicy pozwoli zachciance rozegrać ostatnie nuty. Bo niczym innym nie są dłonie śmiało wędrujące po powidoku ciała mężczyzny, sennej plamie, której brakuje czegoś — nie wie czego — prawdziwego. Bo niby jaźń ta sama i oczy niemalże identyczne, ale zdaje się, że utkane bardziej z wyobrażenia. I chciałby go spotkać tam. Tam, gdzie świat jest brutalniej dotykalnym. Tam, gdzie tkanka zdaje się być miększą i podatniejszą na jego widzimisię. Ale, znowu, jest cierpliwym. Każdy wydech przecież kontrolowany, jak u doświadczonego drapieżnika. Ślepiami więc błądzi po zarysie wygiętej szyi, gdy po kościach skacze rozogniona chciwość. I już nie pląsa a gorącem jak rozżarzonym metalem wybija na gładkiej bieli szkieletu pochopne ruchy. Wybija jak dzwon, prosi o nie głośno i dosadnie, ale wciąż jest w pełnej kontroli nachylonego nad mężczyzną ciała. Wstrzemięźliwość wkurwia, ale jednocześnie podsyca ogień jak rozpałka, która dla frajdy została wrzucona w samo serce ognia. Tylko po to, by w sekundę rozbłysnąć i spalić się przy głupim okrzyku radości.
  Największą przyjemność czerpie ze skrępowanych ambiwalentnością emocji, które po źrenicach Setsurō skaczą jak człowiek biegnący po rozgrzanych węgielkach. W podskokach i szybko, byleby nie dojść do ważniejszej konkluzji. I niemalże czuje, jak gwałtowne w nim emocje rosną, by zaraz opaść w skonfundowanym, ale i spetryfikowanym ciele. Obserwator nazwałby to poddaństwem. Tym najgorszym, najbardziej prostym zachowaniem, które rysowane ostrą krawędzią uległości, ale to nie to. W Yōzeiu siedzi, niemalże wrosła w żyły, niesubordynacja. Ta sama, która raz na jakiś czas wypuszcza swoje witki poza myśli, wplata w słowa klanową zuchwałość, ale też i ruchom nadaje większej pewności siebie. Jak u suk broniących młode, ale on nikogo nie broni. Nikogo a coś, bo przeświadczenie o własnej indywidualności, braku powiązań i… Jest to wkuwające. Do granic, bo wżerające się w szpik, ale i w cholerę pociągające, bo każdy przyszpilony i choć na chwilę zatrzymany kundel, wywoływał w nim nutę ekscytacji.
  Spija zawiązkę oddechu wyrwaną z płuc; ostatnie nuty powietrza, w które wgrała się melodia nigdy niewypowiedzianych słów. Usta zatrzymują się nad drugimi, gdy gnie go bardziej, ku ziemi, z palcami zakleszczonymi na czaszce i grdyką sunącą ku niebu. Niżej, by prosto z płuc wydrzeć skradzione sennemu światu powietrze. A później już tylko rozłoży na małżowinie słodkie słowa krótkiego monologu, które w swym cukrze ukryły trzy krople trucizny. Nie więcej, bo nie chce go zabijać a jedynie podtruć, by wiotkie mięśnie pociągnęły za sobą równie uległe, przyjemnie chciwe w tej uległości myśli. Wie, że lubi ból. Konkretny i wyuczony, więc i z każdym drgnięciem mięśnia, który w spazmie pociągnięcia to napnie się, to puści, szuka zatrzymanego w podgardlu oddechu. A gdy dosłyszy jego skomlenie, uśmiechnie się doń rozczuleniem na tyle miękkim, że mogłoby zgrać się ze wstającym porankiem.
  “Czy jest coś, czego o mnie nie wiesz?”
  Krótkie rozbawienie przeskoczy przez krtań, ale zaraz połknięte zostanie z haustem zbierającej się pod językiem śliny. Jest głodny a głód rysuje w paliczkach niecierpliwość, która zaraz zbiera się pomiędzy pochwyconymi kosmykami włosów. Szczęka mężczyzny porusza się w wyuczonej wstrzemięźliwości i niemalże czuje niewygodę ścieranej się kość o kości. Zęby rzęzą niewyplutą jeszcze chciwością i kolejnym monologiem, który jak drobinki piasku osadza się na dziąsłach. Przeczesuje je koniuszkiem języka, by zaraz zagryźć dolną wargę, ale nie w ramach swawolnego flirtu a podobnego, zwierzęcego wstrzymania. Za nim pełznie złowrogie, ciche warknięcie, które podobne chrzęstowi gniecionego papieru. Pergamin więc marszczy się na strunach głosowych a on połyka retoryczne pytania Setsurō wolnym, malowanym jak akwarela wzrokiem. Rozpływa się pomiędzy samogłoskami, kiedy nosem jak igłą wodzi po krzywiznach szyi i szuka łuku idealniejszego niż inne. Tego zbudowanego pod kształt jego zębów, pod dwa kły żłobionych w ciele zagłębień. A gdy je znajduje mruczy przyjemnie na podsumowanie małego odkrycia. Tak, jakby brał po raz pierwszy i brał w kontekście dosłownym, bo ucisk na ciągniętych kosmykach zwiększa się, gdy lewa dłoń z przybraną w ciele siłą zapiera się na ziemi. Palce, choć i tak stabilnie zatrzymane na chropowatej powierzchni, to brną dalej, paliczki jak haki wciskając w podłoże, które za sprawą jednej tylko, ale demiurgicznej myśli staje się miękkie niczym materac.
  Ciepło obcego oddechu zapiera się na odsłoniętej szyi Ryomy, ucisk zwiększa pomiędzy łopatkami, a on nauczony — bo przez lata zebrał jego upodobania w jedną garść i spisał pomiędzy kartami przyzwyczajeń — spina mięśnie, by przyjemny, kąsający skórę ból rozlał się ze zwiększoną intensywnością. I wtedy, gdy opuszka mężczyzny sięga jego rany, nie fizycznej przecież, ale powidoku czy wspomnienia krwi z miejsca stwarzającego fatamorganę cierpienia, krzywi się nieznacznie. Za grymasem idzie jednak ciche zadowolenie; ciche westchnienie, które stanowi przerywnik w jego własnej podróży po tamtego ciele. I może nie słyszy, ale czuje oddech sięgający płuc Setsurō, który choć miarowy, to w ostatnich nutach rozgrywany zbyt pospiesznie. Przesycony podobną jak jego chciwością, ale to nic dziwnego. Od małego hodowali ją razem, względem siebie i świata, bo życie dla życia było nużące. Szukali w nim czegoś ciekawszego, aż w końcu ciekawość obrała barwy prostego niebezpieczeństwa. Może i sztucznego, zamykanego wpierw w krótkich ugryzieniach i powierzchownych ranach — jak teraz — ale z czasem, z czasem stała się ona uciążliwa, prawdziwsza, zimna. Bardziej chciana. Bardziej podniecająca.
  Pozwala mu więc kłami jak tamtym sztyletem niszczyć ciało, bo był i będzie dla niego. Pozwoli się rozszarpać do ostatniego ścięgna, jak tym psom w Nanashi rozpierdolić, by do grobu zabrać ostatnie jego westchnięcie. Ostatni jęk malowany prostym pożądaniem. Pod skórą rozlewają się więc karminowe rzeki nagłej seksualności — nagłej? Nie do końca, bo budowanej skrupulatnie, krok po kroku — a on zatrzymuje się ustami na krawędzi szczęki mężczyzny, uśmiech opierając na tamtego policzku, by przy kolejnym ugryzieniu powiedzieć cicho, pieszczotliwie niemal:
  Moje.
  — Bardzo ładnie.
  “Imię to nie wskazówka.”
  Kiwa nieznacznie głową. Dobrze. Kolejna reguła, której winien sprostać jak szkolony szczeniak. Niech ma. Obaj doskonale wiedzą, że znajdzie. Znajdzie tamtego dla własnej zachcianki i położywszy spojrzenie na obcych ramionach, raz, nie więcej, porzuci go w kartach zapomnienia. Do czasu, w którym rysy nieznajomego na nowo nie zapłoną istotnością.
  Wraz z biodrami sięgającymi tych drugich — długo, kocio, zbyt wolno — pozwala jego głowie opaść na ziemię, plecom zespolić się z podłożem, gdy łukowaty ruch wolnej nagle dłoni zaprze się na jego talii. Po tym wbija się mocniej w męską miednicę, by przy chropowatym śmiechu i lekko rozchylonych ustach, otrzeć obłość własnego krocza o to drugie. Przedstawione zostają mu kolejne reguły, których sens przychodzi po czasie. Wpierw musi poradzić sobie z gorącem uderzającym pachwiny, ociekające potrzebą wybrzuszenie aż w końcu przechodzące dreszczem uda. Zawiesza na nim rozbawione spojrzenie, by po linii wodnej, wraz z językiem wciskającym się na dolną wargę, spłynęła pierwsza fala podniecenia.
  “Zacznij udawać”.
  Mlaska cicho, językiem odbijając się od podniebienia przez górną linię zębów. Miał inne plany, ale dobrze. Może to i lepiej, gdy na karku pierwsze promienie porannego słońca.
  — Jak sobie życzysz — I z tymi słowami zapiera dłoń na jego klatce piersiowej, by popchnąć go w dół, w ziemię, gdzie już nie ziemia a pusta, przypominająca sklepienie przestrzeń. Patrzy jak jego sylwetka leci w dół, gdy sam stoi na granicy przepaści pomiędzy snem a jawą. — Do następnego.


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Amakasu Shey, Satō Kisara and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.

Sponsored content
marzec-kwiecień 2038 roku