so eager to please (Setsurō x Ryoma) - Page 2
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Bakin Ryoma

Czw 25 Maj - 17:43
First topic message reminder :

24 maja 2037 roku
godz. 00:31

Wiosenne ciemności ścielą się po ciałach cienką, atłasową płachtą. Przychodzą jak przyjemne, drogie dla człowieka odzienie, które nie tylko wygodą, ale kładzie się na i w sylwetkach obietnicą potrzebnego odpoczynku. Pierwsze drgnięcia powiek, pierwsze pomruki snu. Intrygujące. Nigdy nie przyglądał się opisywanemu przejściu; tej skromnie uchylonej bramie pomiędzy jawą a snem. Czemuś, co pozwala do świadomości wedrzeć się przy jedynie liźnięciu jaźni śniącego. Jesteś wtedy powidokiem pod jego powiekami, kolorowym maźnięciem pędzla bądź wspomnieniem wyłonionym z granic pamięci. Jesteś sprytnym lisem, który machnięciem ogona pozostawia za sobą rudawą smugę bądź, gorzej, szczurem o ogonie zwijającym się wkoło zgrabnej łydki ofiary. Albo niezgranej, albo nie ofiary. Bo pierwsze nawiedzone przez niego osoby były przypadkowe. Jak te twarze bez znaczenia, co po ulicach mija się wzrokiem jedynie sekundę na nich zawieszonym. Wpełzał w ich sny niczym gad, co swą wilgocią kładzie się na klatkach piersiowych i jadem znaczny odsłonięte podgardla. To chyba one, tętniące życiem aorty, podczas tychże nocy zdawały się dudnić największą gamą emocji. Bo choć serce przyjemnie uśpione, wepchnięte w materac jak ten kamień upadający na dno jeziora, to jednak wiedziało. Przestraszone, płoche niczym u spłoszonej w lesie łani. Pod paluszkami muskającymi żyły, pulsował ciepły niepokój. Ten sam, który za dnia porwałby ciało do ucieczki, tak teraz bez władzy, samotny, wraz ze świadomością szedł dalej — ku snom.
  Trudno opisać uczucie, i to cielesne, i nie, które towarzyszy duszy wędrującej pomiędzy snami. Jest jak rozlana na blacie kawa, która w wolnych, rytmicznych ruchach kapie ku ziemi; jak ten właśnie gadzi jad, który sączy się z ostrych niczym igiełki kłów. Uśmiecha się. Kącik ust samoistnie wędruje wyżej, by zaraz drugi, jakby imitując ruch wcześniejszego, uniósł się. Wargi nawilżone zostają szybkim ruchem języka, którego wilgoć ścieli się na skórze, gdy śliniaki kładą na zębach dziwne, niewytłumaczalne pożądanie. Nie wie, czy współdzieli głód z pozostałymi duszami, bo u niego, i ma cichą nadzieję, że tylko u niego, wnikanie w sny jest jak zaspokajanie czegoś — czegoś, co podobne kojeniu rwącego żołądek łaknienia — wyższego. Potrzeby znanej umarłym, bo tylko oni tęsknią ku życiu, ku prawdziwszemu istnieniu niż tej egzystencji na wpół ludzkiej, na wpół demonicznej.
  W tej formie demona kocha się bardziej, niż w prawdziwszym sobie. Tak myśli. Może dlatego, że widząc śniących szuka ich prawdziwszego “ja”. Momentów, w których twarze obdzierane są z cynizmu, ironii, pozostałych ufortyfikowań, by pozostać bezbronnymi. Widzi, jak zanurzają się w gęstej ciemności. Zimnej i bezbolesnej. A gdy tylko sen uchyli swe parawany, do śniętych ciał jak do wodopoju podchodzą inni. Inni — zespolone z przestrachów, ale i najwspanialszych marzeń duchy, które żerują. Karmią się ludźmi i ich marzeniami, czerpią, wyżerają. A gdy noc staje się cięższą, wpełzają głębiej. Przemieszczają się eterycznymi labiryntami snów i marzeń, głodne jak świeżego mięsa, szarpią uśpione za dnia emocje. Nie zawsze je wypędza, bo są przecież jednym i tym samym. Nocnym pasożytem, które szuka niczego więcej a ludzkiego towarzystwa. Mimo to dzisiaj miało być inaczej.
  Uśmiech jak ta iskra gaśnie, gdy w trywialnej potrzebie zabawy, bo przecież zawsze o to chodziło — o grę, przemieszcza się ku śnie. Tym jeszcze nie do końca powstałym a mieszającym majaki z rzeczywistością. Moment, który lubił najbardziej. Moment, gdzie ciało już bez władzy, to wciąż czujące całym sobą. Wzdycha cicho, gdy bezdźwięcznymi krokami podchodzi o łóżka. Nie zna tego miejsca i wydaje mu się, że i przestrzeń jest inna. Nie jego. Bez śladu po ich dawnej znajomości a fakt ten uwiera bardziej, niż powinien. Przez względnie stoicką twarz przepełza grymas niezadowolenia, bo ktoś o nim zdaje się, że zapomniał. Odchodzi od materaca. Na krótką chwilę stając się plamą pod śniętymi powiekami, i krokiem ni to uważnym, ni pobieżnym, przemieszcza się po pokoju. Podirytowane powietrze ucieka spomiędzy rozchylonych ust, gdy dłonie — a raczej ich niematerialna forma — próbują sięgnąć zdjęcia. Od tak rzuconego na blat drewnianego stołu, ale wciąż, to zdjęcie a zdjęcie niczym innym jak próbą uwiecznienia czegoś w pamięci. Czyli jednak. Hoduje przeszłość w formie pozostawianych po niej pamiątek, więc powinien, gdzieś tutaj powinien schować i jego.
  — Błąd, Setsurō — mówi do siebie cicho, ale spokojnie, choć na brwiach pląsa zdenerwowanie. To, które — a Yōzei wiedziałby to już przy pierwszym ruchu oczu – z miejsca przeistoczyć się może w wyższą formę złości. Wciąż stoicką i może ukrytą pod krzywym uśmiechem, ale niebezpieczną w podobie do ostrza, które znikąd pojawia się na twojej krtani. Język ponownie wpełza na wargi, ale jest to ruch zgoła inny. Przejściowy, gniewny. Mimo to sensoryka albo też fantomowe poczucie wilgoci na ustach, przywraca świadomość celu. Nie po to przyszedł, by rozliczać go z pamięci. Ale, być może?
  Wraca do ciała, które ułożone w nieświadomym śnie niczym chronione przez matkę szczenię. Kuca, by jego forma — forma ducha, w której skóra poszarpana, malowana pogryzieniami i krwią stale bryzgającą ziemię — przeistoczyła się w senną jego wersję. Podobną realnemu ciału, choć odzianą w luźniejsze, młodzieżowe cichy. Głęboki wdech przy powiekach opadających na gałki oczne, gdy za sprawą jednej zachcianki jak wspomniany już gad wpełza do snu mężczyzny. I czuje jak ciało jego staje się kroplą, zaraz też powietrzem, i z nieopisywalną przyjemnością jak bluszcz oplatający fasadę, tak i on przywiera do obcych myśli. Na nowo uśmiecha się, by śnienie przenieść gdzieś dalej. W przeszłość. Do jego, Setsurō, pokoju sprzed lat, gdzie świat nie mordem a groził co najwyżej kumpelską bójką; gdzie gra wciąż była grą a konsekwencje zabaw krzykiem rozwścieczonych matek i ojców. Melancholia oraz nostalgia i na sercu samego Ryomy wygrywają smutną melodię, ale nie ma nic przeciwko smętom, jeśli te towarzyszą zamierzonemu celowi. I on młodnieje. Staje się swoją kopią, która w twarz wpisane ma przeżytych osiemnaście, dziewiętnaście lat. Włosy ma więc wciąż długie, gładkie, ale ciało lżejsze i mniej pchnięte fizycznymi treningami. Tylko oczy te same, nieco wrogie, skoczne, żłobione chęcią wygranej. Zawsze tej samej.
  Więc jak ten młodociany demon, bo wciąż demonem pozostaje, nie wiedzieć kiedy nogi układa po dwóch stronach jego ciała i nachylając się tuż nad prawym drugiego chłopca uchem, kiedy kosmyki włosów gładzą tamtego policzki, mówi:
  — Setsu, budzimy się — Drga na słowach ogniste rozbawienie, które zawszeć można w szepcie i tylko szepcie. Gorącu głosu towarzyszą rozcapierzone na piersi śniącego palce, które niczym innym a rozgrzanym metalem zostawiającym na skórze znak własności. Jak u zagubionego bydlęcia, bo każdemu zdarza się odejść od stada, ale on je przecież znajdzie. Każdego, kto nieświadomie zboczył ze ścieżki, z dala od jego spojrzenia i uważności. — Dlaczego pozwoliłeś mi umrzeć? Całkiem nie fair.



Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Saga-Genji Shizuru and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.


Yōzei-Genji Setsurō

Sob 1 Lip - 23:14

   Budzi się, chociaż jeszcze przez chwilę zdaje mu się, że śni; mrok pokoju otula bowiem jego ciało równie miękko jak nicość, w której zostawił go Ryoma. Ciemność przecina tu jednak światło; promienie słońca dostają się do środka przez prowadzące do ogrodu drzwi. Nie są zamknięte – tak jak we śnie – przez co Setsurō przez moment ma wrażenie, że znajduje się w domu. Ale to nie dom. Bakin w życiu nie stał w ich progu, i mimo że Yōzei – również po jego śmierci – wciąż zostawia je dla niego otwarte, to jest to inne miejsce. Miejsce, w którym nie żyje, ale może mieszkać. Ma świadomość tego, że właśnie ze względu na niego powinien bardziej przejmować się bezpieczeństwem nie tylko swoim, lecz również Sagi – zwłaszcza teraz, kiedy demon złapał przecież jego trop – jednak… tego nie robi. Nie umie poczuć związanego z tym zagrożenia, mimo że wie, co mężczyzna jest w stanie zrobić, żeby dostać to, czego chce. Czy po tym wszystkim, co się stało, może mu się jeszcze wydawać, że Ryoma by go nie zabił, gdyby miał taką możliwość? Cóż. Tak. Bo wcale się nie zmienił. Stał się dorosłą osobą, oczywiście; jednak w głębi siebie wciąż był tym samym dzieckiem, które zabawę stawiało ponad wszystko. Rozwiązanie problemu, jakim mógł dla niego być, w ten sposób, byłoby o wiele za nudne. Poza tym, śmierć z jego rąk – o ile w ogóle miał ciało, którym mógłby ją zadać – w głowie Setsurō zawsze brzmiała… właściwie. Jak przeznaczenie, do którego się zmierza, krok za krokiem; to jedno, jakiemu poddał się bez walki. Już od lat nie ma innej odpowiedzi na to pytanie, niż właśnie tę; że jeśli nie umrze przez samego siebie, to osobą, która go zabije, będzie on. Nie miało znaczenia, jak – bezpośrednio czy pośrednio, w wyniku jego działań. Nie odrzuca tego; akceptuje taki bieg wydarzeń wręcz bardziej od alternatywnego, w którym ginie, pracując na rzecz klanu, bo w tym przypadku zdaje się być sobie nieśmiertelnym. Jego praca tego od niego wymaga – graniczącego z głupotą bezczelnego przekonania, że jest na tyle ponad kwestią życia i śmierci, by móc za ich pomocą, po osądzie wydanym przez również śmiertelników, karać i nagradzać innych ludzi. Egoteizm? Być może.
   Tak daleko oddala się myślami – bez względu na to, czy w stronę swojej przeszłości, czy przyszłości – od tego, co dzieje się teraz, że bliski jest już zignorowania własnego ciała, które tak bardzo chce jego uwagi, dopóki to nie zwróci jej na siebie uderzeniem krwi w jego niższe partie. Na zewnątrz jest jeszcze zimno – za zimno, żeby móc winić temperaturę za ciepło, które wewnętrznie czuje. Patrząc w sufit, ściska w dłoniach kołdrę, której materiał nie stawia oczywiście żadnego potrzebnego mu teraz oporu. Siada więc na brzegu łóżka, stopami opierając się o podłogę, która wygląda jak przeniesiona z jego domu rodzinnego, i… uderza zaciśniętą pięścią w ścianę obok. W przeciwieństwie jednak do ścian, jakie pamiętał, ta jest dużo twardsza; wytrzymuje atak, bo wyglądem tylko imituje zgodną z tradycją grubość kartki papieru, którą zastąpiono wykorzystanymi do zbudowania jej bardziej… nowoczesnymi sposobami. Z biegiem czasu i Minamoto zmieniali swoje zwyczaje, chociaż leżąca na parkiecie katana zdawała się zaprzeczać temu stwierdzeniu. Ręka, która drętwieje z bólu, opiera się na drżącym pod jej ciężarem udzie, gdzie rani paznokciami skórę. Nic nie działa, ale wie, że to również nie będzie działać; nie przyniesie mu satysfakcji, której oczekiwał. Zadowoli tylko po to, żeby przypomnieć o powodzie, dla którego nie jest wystarczające, uzależniając umysł od myśli sięgnięcia po więcej. Nie ma na to teraz miejsca wśród ściśle kontrolowanych przez siebie emocji. Udanie, że Ryoma nie ma na niego wpływu, jest wbrew pozorom znacznie łatwiejsze od trudności, jaką by na siebie sprowadził uleganiem wywołanym przez niego potrzebom. Takie kłamstwo musi mieć oczywiście swoją granicę, którą stawia w czekaniu, aż sam po to do niego wróci. Dopiero wówczas udaje mu się nakłonić siebie do tego, żeby pozwolić sylwetce mężczyzny zniknąć spod powiek, pod którymi jest jej, zdaje się, już za wygodnie.
   Nie pił wczoraj żadnego alkoholu, a czuje się jak na kacu; boli go głowa, więc zasłonięte okna są zbawieniem dla wrażliwych na światło oczu. Przez na wpół otwarte drzwi dochodzą go jednak dźwięki miasta, i chociaż w tej jego części – i o tej porze dnia – są delikatne, to jemu zdają się brutalnie torturować wystawione na nie ucho. I mimo że usta zwilża wodą, którą znajduje na dnie kubka, nic to nie pomaga na suchość w gardle, jaka odkłada się pod przylegającym do wyschniętego podniebienia językiem. W łazience przez moment zawiesza wzrok na swoim odbiciu w lustrze; zdejmuje go jednak zaraz z siebie wraz z ubraniem, które założy dopiero po otrzeźwiającym prysznicu. Nie chce patrzeć teraz na własną twarz. Boi się, że nie znajdzie wytłumaczenia dla tego, co zobaczy w swoich oczach. Zdaje mu się, że wciąż czuje ucisk kłów demona na swoim karku; spięte pod nim mięśnie błagają go o to, żeby na nie spojrzał – udowodnił samemu sobie, że na skórze nie ma po nich śladu. Ale tego nie robi. Dotknie ich tylko dłonią, uśmiechając się z rozbawieniem na myśl o desperacji, jakiej się wówczas dopuścił. Po drodze do ogrodu zgarnia zostawioną przez siebie na szafce paczkę papierosów. Jeszcze idąc, odpala jednego z nich w zębach zapałką, której tańczący na wietrze płomień o wiele za długo maluje się swoim obrazem w jego źrenicach, zanim przyłoży ją do języka. Krócej pali już samego papierosa; strzepuje do popielniczki popiół, gasząc go, przed tym jak w drzwiach naprzeciwko pojawi się znajoma postać. Kiwa do niej głową; ta odpowiada mu tym samym, chociaż przez jej twarz przechodzi niezadowolenie na widok dymu, którego Yōzei pozbywa się z płuc na grzbiecie zachrypniętego kaszlu. Nie lubi tego, że pali. Cóż, musiał się do tego faktu przyzwyczaić; jak do problemów behawioralnych adoptowanego ze schroniska psa, którego przecież nadal się mimo nich wszystkich kocha. Saga schodzi po schodach, a Setsurō siada na jednym ze stopni, czekając, aż przejdzie do niego po wyłożonej kamieniami drodze, którą wśród scalonego roślinnością piasku przecina strumień. Tej miniaturze świata na moment udaje się go uwolnić spod jarzma myśli, które Ryoma – jak truciznę – wpuścił w jego głowę. Nie spodziewał się po sobie aż takiej słabości. Po tylu latach powinien mieć wystarczająco dużo sił, żeby mu się przeciwstawić; oprzeć się urokowi, na którego podatność miał stracić po tym, jak przestał już być zauroczonym nim nastolatkiem. Jak mógł mu na to pozwolić? Nie na to, żeby wciąż pociągał go cieleśnie, bo nie wiąże tego wcale z uczuciami względem ludzi – ale na to, żeby nienawiść, jaką wobec niego czuł, nie była tak czysta, jak od niej oczekiwał. Żeby przynajmniej nie była brudniejsza od ścieków w pieprzonym Nanashi; zanieczyszczona sentymentalnością, którą już dawno temu miał wyrzucić na śmietnik. Z każdą myślą o nim potęgowało się wrażenie zaciskającej się na szyi smyczy, jaką Bakin bez wątpienia ciągnął ku sobie. Powoli. Z tą jego kurewsko denerwującą cierpliwością tresera psów. Tak, żeby nie zauważył, kiedy zerwanie się z niej nie będzie już możliwe.
   — Setsurō. — Shizuru podnosi jego zwieszoną ku ziemi głowę palcami. Wzrok z popielniczki, w której przestał tlić się papieros, przenosi na niego, postanawiając – widocznie – tym razem zignorować łamanie panującego w domu zakazu na rzecz problemu większej wagi. — Będzie w Collision Space — głos Sagi łamie się na literach złożonych na tę nazwę, ale kiedy kontynuuje, mówi już ze spokojem — Możesz to dzisiaj dla mnie zrobić? Jutro odbędzie się głosowanie, a nasz drogi przyjaciel nie przyjął wysłanego przez nas prezentu. Bardzo mnie to obraziło – kontrastowo do znaczenia wymawianych słów, w tonie Shizuru słyszy tylko obojętność wobec tego odrzucenia.
   Nie mówi niczego, bo nie musi; przecież istnieje tylko jedna dozwolona przez niego odpowiedź.

   Paradoksalnie, a może i wcale nie – ponoć na kaca nic przecież nie pomaga tak, jak wypicie jeszcze więcej alkoholu – to dopiero ginowi udaje się ugasić pragnienie, które czuje. Lód odbija się dźwięcznie od szkła barwionego migotaniem LEDów, kiedy stawia szklankę na stole, żeby oprzeć się z powrotem o kanapę. Siedział na niej z mężczyzną i kobietą, których imion już nie pamiętał, chociaż przedstawili mu się ledwo godzinę temu. Zdaje się, że zrobili to w trakcie opowiadania mu wzruszającej historii o tym, jak to chcą spróbować każdego doświadczenia, jakie życie ma do zaoferowania, przez co rozumieli pewnie pieprzenie się w trójkącie. Nie powinien teraz pić, a tym bardziej nie powinien łączyć alkoholu z narkotykami. Mimo tego jednak, gdy kobieta kładzie palce na jego ustach, żeby wsunąć mu pod język tabletkę, pozwala jej na to; odwzajemnia uśmiech, który pojawia się na jej wargach, kiedy wyczuwa pod opuszkami metal kolczyka. Daje ich ciałom opleść jego własne jak shibari, odnajdując jakąś dawkę przyjemności w tym poczuciu unieruchomienia. Dopiero zęby mężczyzny, które zahaczają o skórę na karku, wyrwą go z transu, w jakim się znalazł; zareaguje na to ostrzegawczym wbiciem paznokci w ramię, za jakie go obejmuje, ale nie zrobi niczego więcej, przypominając samemu sobie, że miał zapomnieć. W końcu bawiąc się z innymi ludźmi wtapia się w tłum, który zajmuje się dokładnie tym samym. …tak, po prostu chce to robić, i gotów jest znaleźć każdą wymówkę dla hedonizmu, którym, jak zawsze, ucieka od tego, na czym mógłby zetrzeć zaciśnięte wściekłością zęby. Nie wie zresztą, kiedy w klubie pojawi się Sadao, i czy informacja o tym nie była tylko puszczoną przez jego ludzi plotką, a jakoś musi spędzić czas w oczekiwaniu na tę gwiazdę swojego wieczoru.
Yōzei-Genji Setsurō

Bakin Ryoma, Saga-Genji Shizuru and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Nie 2 Lip - 11:28
Dzień jak plama rozmywa się w niepełnej świadomości. Począwszy od momentu, w którym uniósł powieki; wtedy, po wizycie, zaraz na nowo wpadając w płytki sen. Na tyle, że zbudzany cichym krzątaniem się dziewczyny, jedynie zakleszczył na niej spojrzenie, głowę jak drzemiący kundel wystawiając poza materiał pościeli, by jej łanią sylwetkę naciąć ostrym mahoniem wzroku. Zasypia z tamtej ciałem rozmywającym się pod powiekami jak ta farba wrzucona na wierzch stojącej wody. Jasne kolory dziewczęcego ciała brną do dna; nieświadomie, że skradł fragment jej dłoni, który w charakterystycznej złości uniesiony był nad pochyloną głową. Kiedy podnosi i spojrzenie, i sylwetkę, jest wczesne popołudnie. Zasłony w oknach pozostają szczelnie do siebie przylepione. Hamują najdrobniejsze zawiązki światła jakie mogłyby, a tego nie chce, wdrapać się do sypialni. Z westchnięciem podnosi się z materaca, kiedy świadomość maniakalnie i z sadystyczną przyjemnością wlewa pod czaszkę dzisiejszą noc. Z ust wypada miałkie przekleństwo, ale nie jest złe, a jedynie upominające, że żyje i pora wziąć się za funkcjonowanie.
  Wstaje. Jej ciuchy rozsypane w różnych miejscach, rozpierdolone, ale mija je większymi susami niezdolny, by już ją, gdy on cały w rozpierdolony, ogarnąć. Prysznic pomaga. Kiedy dłoń zapiera się na wilgotnych, dużych kafelkach barwionych ciemnią grafitu, w spokoju rozrysowuje także wydarzenia nocy. Głodny. Jest tak, że jak już sięgnął przystawki, to nie sposób było odciągnąć dłonie od większej ich ilości. Głównego dania? Później. Ciche, rozbawione westchnięcie, które zaraz podsumowuje ścielącym się na ustach uśmiechem. Tym samym, którym potraktował Setsurō na pożegnanie. Język zapiera się na płaszczyźnie dolnej linii zębów — zwierzęco, wyczekująco, ale też i z wpisaną w oczy nutą intrygi. Zapiera się ona na białkach karminem pękniętego naczynka i powidokiem bólu spadającym na wnet napiętą szyję. Jest zadowolony. Satysfakcja ciągnie się pod podgardla przez całe ciało, dreszczem ekscytacji, podniecenia na siłę wciśniętego w potrzebną dawkę adrenaliny.
  W kuchni wciąż ona, więc kiedy o wilgotnej jeszcze skórze wychodzi, na ciało zaciągnąwszy dresowe spodnie i białą koszulkę, łapie zapach kawy, niemalże jej posmak. Dzierżąc wcześniej rozświetlony telefon — parę wiadomości, jedna rozmowa — podchodzi do jej sylwetki jak właściciel do pupila. Pewnie i niemal za władczo. Ma Shey te same, złowrogie, ale w złości wyczekujące oczy. Są podobni, myśli. Chwyta jej talię, unosi ciało na blat, dłońmi jak kleszczami wracając ku wąskości brzucha, by zaraz chwytem wnętrza ud te rozchylić i przyciągnąć ją bliżej. Nie mówi nic, kiedy zapierając jej krocze na własnym wzwodzie, chowa ciepły wydech za dziewczęcym uchem. Nadal uważa, że i smakują podobnie.


5 czerwca 2037 roku
godz. 23:52

Jest trudniejszy w znalezieniu. Trudniejszy niż dawniej. Wytresowany. Kiedy więc wpada na jego ślad nie sposób powstrzymać satysfakcji ciepłem lejącej się wzdłuż gardła. Charkot zadowolenia ciągnie się przyjemnym łaskotaniem podbrzusza i teraz, kiedy jak pies gończy, który zapach wychwycił niespełna godzinę temu, stoi przed… Collision Space. Niemalże wywraca oczyma ku wykwintności miejsca, ale docenia tłumy. Łatwiej w nich ujść niepotrzebnej atencji. Przynajmniej tej niechcianej. Poza tym rysuje się zwyczajnie — czarna, rozpięta koszula o lekkim, ledwie widocznym wzorze, delikatny wisior, rodzinna pamiątka, spodnie sięgające ziemi, ciemne, parę ozdobników na łapie, w tym zegarek. Zegarek też po ojcu.
  Nie przychodzi sam, bo i w towarzystwie Edena. Eden jest od niego niższy, bardziej skurwiały, energiczny, ale w tym wszystkim urzekający. Stały bywalec, ale też internetowy mol, który każdego i każdą znajdzie. Jak upierdliwa, brzęcząca nad twoim uchem mucha. Kroki Koreańczyka są szybkie, bo po dragach. Wchodzi bez kiwnięcia głową ku komukolwiek, a gna do baru, po drinki. Sam wybiera. Nachylając się nad barem w kolczykach, które uwieszone przy nosie, ustach, brwiach, zapewne i w sutkach (koszulkę ma cienką, na wpół przeźroczystą), macza kosmyki niebieskich włosów w wilgotnym blacie.
  — Teraz jesteśmy na zero, typie, ale miło się z tobą robi bi-zne-sy. — Eden podaje mu drinka i macha telefonem przed twarzą; żeby wiedział. Jakby coś to jest tutaj.
  — Pamiętaj o Ayane — odpowiada przejmując szkło i pierwszy haust alkoholu kładąc na języku. Cierpki.
  — Ta jest.
  Ta jest. Cichy śmiech.
  Klub jest jak rozgoryczona przestrzeń z klatkami, gdzie w rogach poupychane chwilowe miłości. Te utkane z wilgotnego podniecenia — bez krępacji, całkiem pociągającego — ale też i zwyczajowej rozrywki przeciętnego mieszkańca miasta. W tle dudni bas a on nieświadomy kładzie kroki w jego rytmie.
  — Gdzie ty chuju jesteś — szepce do siebie, do płynu przelewanego na wargi, kiedy stając w miejscu, gdzie ojcowski zegarek przejmuje światła klubu, jak pies rozgląda się po tej samej już przestrzeni. Może jednak nie tutaj, nie dzisiaj. Cmoka niezadowolonym, by pójść po kolejnego drinka. Wkurwiony.
  A kiedy już ze szkłem jak bronią niemalże poddaje się, dostrzega niewielki korytarz zaokrąglający się tuż nad halą tańczących, który w swojej architekturze znalazł miejsce na niewielkie loże. Zdziwione westchnięcie towarzyszy rozchylonym ustom. Mam cię. I rzeczywiście, prawie go ma, kiedy wzrokiem jak ostrzem nożna wpada w krzywiznę męskiego ciała. Zanim jednak podejdzie, przyszpili w głowie dwie pozostałe sylwetki. Ona to długie, czarne włosy, grzywka, niewielka, usta maźnięte rozmytą już czerwienią i sukienka sięgająca bioder. On równie ciemny, mocno ciosane policzki, jasne, o dziwo, oczy i włosy zaczesane do tyłu, choć długie. Kolczyk w lewym uchu.
  Wcześniejsze wkurwienie uspokaja się, zabawne, bo gdy nieznajomy chwyta jego własność, Ryoma śmieje się cicho, bo palce obcego są zbyt nieśmiałe. Liche. Jak gałązki na wietrze. Kręci głową w pobłażliwym geście i zajmuje miejsce w fotelu, tuż naprzeciwko nich. Szerokie siedzisko, wysokie oparcie, welurowe obicie. Zdziwieni, choć po chwili, kierują ku niemu skonfundowane spojrzenia. Ich źrenice pulsujące narkotykiem, jego też — Yōzei, ale nie patrzy. Każdemu z trojga poświęca podobną dawkę skrzętnej uwagi, którą przerywa spojrzeniem w ekran telefonu. Przed dwunastą.
  — Nie przerywajcie sobie, lubię patrzeć — mówi znad wyświetlacza luźno, przepija słowa łykiem alkoholu, odstawia szklankę na blat dzielący jego od pozostałej trójki. — Postarajcie się. Dobrze wykonana komenda to gwarancja nagrody. — Powtarza celowo, wolno, ale tym razem i chłodno, wcześniejsze rozbawienie połykając przy wygaszanym telefonie. Dopiero wtedy wrogością spojrzenia wpada w brąz tamtego tęczówek. Przekrzywia głowę do prawego barku, by włosy wraz z tymże ruchem ułożyły się na wygiętym nieco ramieniu.
  Zacznij udawać.
  Słowa zapierają się na neutralnie ułożonych ustach, ale nie mówi nic więcej a jedynie prostuje plecy, zakłada nogę na nogę i wolną dłonią (druga na nowo przejmuje szkło z alkoholem) zapiera ciężar głowy na policzku. Patrzy. I czeka. Pod językiem jak gad pełznie tamtego imię, ale nie sposób jest mu je teraz wysyczeć. Nie teraz, gdy w patronizującej wstrzemięźliwości chwyta co nowe to szczegóły obcych — tak kurwa nieistotnych — osób. I ku nim posyła ciekawski półuśmiech, drgnięcie kącika ust, kiedy najmniejszy palec opierającej się o twarz dłoni schodzi ku dolnej wardze.


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Amakasu Shey, Saga-Genji Shizuru and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.

Yōzei-Genji Setsurō

Pią 7 Lip - 4:33

   Patrząc na nich, nie może powstrzymać się od porównania ich do zwierzęcia, jakiego cechami podzielili się ze sobą na pół. Kobieta – lisica z zachowania; w futrze, co – szklanka za szklanką – zdaje się samo schodzić z ramion na stół, odsłaniając ciało białe jak mleko, które w szkle w jej dłoniach miesza się z likierem. Nie prosi; każe, ale Setsurō nie ma powodu do buntu, więc posłusznie zlizuje krople, które ściekają z jej ust słodyczą. Mężczyzna – lis z wyglądu, z twarzą w kształcie diamentu i zwężonymi przez światło oczami w czarnej oprawie rzęs, w której – jak obraz na wystawie – osadzone są rozszerzone działaniem narkotyku źrenice. Para. Lustrzane odbicia po jego obu stronach, skóra przy skórze. W głowie pojawia się jeszcze jedno wolne skojarzenie – lisia maska należąca do matki, którą po niej odziedziczył – ale znika z niej tak szybko, jak za dziecka chował ją przed spojrzeniem ojca.
   Szuka wśród ludzi swojego prawdziwego celu, jednak zanim go znajdzie, palce łapią go za szczękę, za którą przyciągają jego wzrok z powrotem w miejsce, z jakiego nim odszedł. Przez wywołaną alkoholem apatię z trudem przechodzi myśl, która – pod wpływem emocji – zmienić by się mogła w podejrzenie wobec drapieżności tego ruchu. Łatwo mu jest jednak zrzucić za nią winę na fazę paranoi będącą skutkiem ubocznym MDMA, bo – również na podstawie miejsca – zgaduje, że to mu właśnie podano. Przynajmniej w jakiejś części, bo nie wyklucza, że w skład może poza tym wchodzić jeszcze ćwierć układu okresowego. Łagodnieje więc, pozwalając mężczyźnie dotrzeć ręką do szyi w kłamstwie, którym dalej go zwodzi.
   I źrenice Setsurō, mimo że wcześniej bliższe księżycowi w nowiu, teraz, później, w pełni już odbijają postać, która siada na kanapie naprzeciwko niego. Daleko. Ale to nic. To nic – powtarza samemu sobie. Jego sylwetka zdaje mu się być w takiej harmonii z otoczeniem, że tonie w czerni obicia jak w wodzie. Z linią szczęki napiętą zaciśnięciem zębów – czy to w odruchu na wspomnienie jego kłów, czy w efekcie przyjętych substancji – przechyla głowę jak on, chociaż w przeciwnym do niego kierunku. Echem w czaszce odzywa się komunikat, któremu nie daje się rozwinąć, ale którego przekaz i tak powinien rozumieć już w ograniczonej jego wersji: nie teraz. Językiem zwilża jednak z rozbawieniem i tak mokre od alkoholu wargi; śmiechem by mógł zbyć tę despotyczną władzę, który widzi w jego oczach, ale w nich jest seksowna. Prowokuje do innej reakcji. Mężczyzna i kobieta również w końcu poświęcają mu uwagę, tak samo jak on siłą wyciągnięci z na wpół hipnotycznego stanu.
   — Nie przejmujcie się nim — mówi, w zniecierpliwieniu stukając paznokciami o szkło. Nie ma na to czasu. Chce go mieć. Ale nie ma. — To tylko mój przyjaciel.
   Słowo przechodzi przez gardło gładko, mimo że razem z ginem. Przyjmują więc tę informację bez żadnych wątpliwości na jej temat – jako fakt, któremu Ryoma może zaprzeczyć lub który może potwierdzić milczeniem. Nie ma to znaczenia, więc dlaczego nadaje mu je, czekając? Być może to właśnie w tym, że z jego ust brzmi tak naturalnie, znajduje się powód, dla jakiego w uszach Bakina określenie dzwoni aż taką obrazą.
   Kobieta uśmiecha się do demona – oczywiście, że jest nim oczarowana, i to pomimo tego warczenia, które, widocznie w przeciwieństwie do niej, słyszy w jego tonie – po czym nachyla się do niego nad stołem, mimo że zwraca się właściwie do Yōzeia:
   — Nie mówiłeś, że masz takich przyjaciół! Musisz nas ze sobą poznać.
   — Muszę. — Przewraca oczami, ale ona nie może tego zobaczyć. — Ryoma, to jest…Kto?
   — Kirai!
   Kirai. Może tym razem nie zapomni.
   — …Kirai. Kirai – Ryoma. Ryoma to… — Przeciąga językiem po zębach, zatrzymując się na kle, którego w niego wbija, żeby powstrzymać się przed powiedzeniem czegoś innego. — …treser psów.
   Szkoda, że mężczyzna nie postanowił się przedstawić, bo za nic nie pamięta także i jego imienia. Cóż. Nie musi mówić za niego – przecież ma głos, którego może użyć… jak uświadomi sobie, w jaki sposób się to robi.
   — Jesteś behawiorystą? Wiesz, mamy psa…
   Ale Setsurō już jej nie słucha.
   Przestali go obchodzić – jako ludzie – w momencie, w którym zobaczył Ryomę. Bo zobaczenie go tutaj przypomina mu o tym, co się dzieje, kiedy cokolwiek zostawia przypadkowi. Myśli więc o Kirai i jej partnerze już z pokorą, ale nie wobec nich, a wobec losu, traktując ich jako narzędzie, którego może użyć przeciwko Bakinowi. Znaleźć mu dzięki nim zajęcie.
   — …co robić, kiedy trzeba zostawić go samego w domu…
   …żeby tego domu do szczętu nie rozpierdolił.
   Nie spuszcza z niego wzroku, bo przecież widzi go po raz pierwszy – a z nim pewności nie ma, czy i nie po raz ostatni – od… jak dawna? Lat? Nie we śnie, lecz w rzeczywistości. Dopiero po czasie jest w stanie odciąć go od tła, bo każdą linię tnie tak powoli. Z dokładnością, na którą wcale nie może sobie teraz pozwolić. Twarz ma inną. Ale taką samą. Uwagę skupia na szczegółach, jakie nie są istotne, ale dają mu spokój, którego tak potrzebuje, żeby zdenerwowanie zostało tam, w głębi klatki piersiowej. Zastanawia się, czy widział już te detale, czy nie, czy to jedne z pamiątek, które nosił przy sobie, tak jak on padając ofiarą sentymentalizmu. W końcu jednak obejmuje spojrzeniem całość, światło i cień złamane konturami ciała, przy czym wygląda na… znudzonego. Bo jest – sobą, że myśli nie umie utrzymać na uwięzi, dając im uciec, w wyobraźni dotknąć krtani, poczuć pod opuszkami palców drżenie strun głosowych i puls, jak by przyspieszył, gdyby zerżnął go na tym stole między szklankami po drinkach.
   Niech będzie.
   Zabawa, ale później – praca.
   Tylko przez chwilę, bo alkohol porusza latami odkładaną w żyłach złością, która nie pomoże mu przecież w przeprowadzeniu dyplomatycznej rozmowy z Sadao. Sadao. Czy to ma jakiś związek, że byli tu tego samego dnia? Patrzy na Ryomę, mrużąc powieki. Nieważne. Tym zajmie się, jeśli tak będzie; póki co nie ma zamiaru koncentrować się na tym, co i tak wydaje mu się nie mieć racji bytu. Są wszakże po zupełnie przeciwnych stronach. Pozwala więc odchylić sobie głowę, przyciągając obcego mężczyznę do siebie. Nie odmawia tego zaproszenia; wręcz przeciwnie, odwdzięcza się śladem po pocałunku na szyi, chociaż wciąż w milczeniu. Może i sam woli ciszę.
   — A twój przyjaciel — Kirai nie czeka na jego odpowiedź i, zanim jeszcze zada pytanie, kładzie mu na dłoni tabletkę — lubi się bawić?
   — Nie wiem — odpowiada, głowę opierając na jej ramieniu. Zanim zwróci się już bezpośrednio do niego, pozbawi się ironii z głosu, bo te słowa, same w sobie, są już nią przecież wystarczająco pełne — Lubi?
   Przed wstaniem z miejsca pije zawartość swojej szklanki do dna; kostkę lodu, która jeszcze nie zdążyła się stopić, topi na języku, kiedy obchodzi stół, żeby zatrzymać się przy Ryomie. Przez moment patrzy na niego, jakby nie wiedział, co zrobić, ale Bakin zna przecież jego naturę; wie, że pod tym względem działa instynktownie, bez myślenia, więc teraz się z nim po prostu bawi. Przeciąga dłonią po wierzchu kanapy, zmniejszając dystans, dopóki nie usiądzie mu na kolanach, przodem do niego, nogami po bokach. Biodrem rusza oczywiście z intencją znalezienia sobie bardziej wygodnej pozycji. Nie słyszy ludzi z tyłu; głuchnie. Położoną na jego szyi ręką wiedzie z czułością ku górze, wzdłuż linii, jaka biegnie przez jej środek, a która prowadzi go do ust. Zabierze ją, zanim ich dotknie. Tym razem czuje żywą skórę, mięśnie, tłuszcz, kości, krew; wszystko to, co we śnie istnieje tylko umownie. Ciepło ciała. Jego zapach. Uśmiecha się. Połowicznie.
   Więc tak.
   — Co tu robisz? Sam? — Pytanie jest – w jakimś stopniu – retoryczne, mimo że nie umknęło jego uwadze, jak spojrzał na ekran telefonu. Może i powinien spodziewać się obecności Bakina w miejscu, które jest dzielnicą Shingetsu. Może już nie. Przyszedłeś się przywitać? — Rękę opiera za nim, mimo że woli położyć ją gdzie indziej. Ale przecież nie po to do niego przyszedł, tylko po to, żeby odebrać swoją…  nagrodę, tak? Paznokciami wbija się w welur, kiedy obręcz tęczówek zdaje się pękać pod naporem źrenic, gotowa rozlać kolor po białkach. — To się witaj — rzuca zimno, dawkę dla niego kładąc na własnym języku.
   Tylko przez chwilę.
   Przecież ma w tym cel.


Ostatnio zmieniony przez Yōzei-Genji Setsurō dnia Pią 14 Lip - 19:30, w całości zmieniany 1 raz
Yōzei-Genji Setsurō

Amakasu Shey and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Sob 8 Lip - 13:29
Spojrzenie kluczy pomiędzy zawiązkami wyliniałego futra a wraz z kolejnym krokiem, kolejnym wytarciem w materiale, jego głowa coraz bardziej chyli się ku barkowi. Chwila po chwili, mocniej w znużeniu, które w pewnym momencie opada na wierzch dłoni. Na wierzch dłoni i palce kulące się swobodnie do śródręcza. Nigdy nie gustował w przypadkach a ona — przy skórze polanej mlekiem, ale osiadłym na ustach słodkim alkoholu — była niczym więcej a wypadkową. Kolejną twarzą, która w mimice nie niosła nic ciekawego; w zachowaniu nie wytworzyła ni krztyny indywidualności. Jest jednym z przypadków a te nie powinny mieć wpływu na jego decyzje. Przytwierdzone do drugiego, prawe udo napiera w wyczekiwaniu na mięśnie, kiedy ciężarem i barków, i zmęczenia, jeszcze bardziej osiada na gładko zgiętej dłoni. Nie obserwuje drugiego z pary, bo wiedzie się jedną z dawno wykutych zasad: ile dostaje, tyle odbija. Brak atencji ze strony partnera skutkuje jego wycofaniem się. Może to i lepiej.
  W oczach dziewczyny szkli się narkotyk, gdy jego słodka nuta wpija się i w szczękę. Kobieta, Kirai, ściera ze sobą dwa rzędy zębów i słowa szepcze w delikatnym uniesieniu. Tym samym, który ciągnie jej futro niżej, przez talię aż po biodra, by finalnie pozwolić mu upaść na ziemię. Odsłonić dekolt częściowo pokryty atłasową sukienką, krótką, która nie tylko naturalnie marszczy się na ciele, ale i względnie ładnie podkreśla wypukłości. Wie o tym. Jej zwierzęca a w zwierzęcości dziwnie podstępna mimika przesiąknięta jest pewnością siebie. I dobrze. Uśmiecha się ku niej kącikiem nieco tylko zawieszonym nad naturalną dla niego linią ust i pozwala wpaść przepitemu głosowi w krótki monolog. Przerywa go Kirai gładkimi ułożeniami ciała, pełną choreografią seksualności, która już nie z wyuczenia a przypada alkoholowi, narkotykom, ale też i charakterystyce miejsca. Może nie jest przypadkiem.
  “Nie przejmujcie się nim”.
  Gardłowy, cichy śmiech podkreśli jeszcze nieskończone zdanie, by i stać się naturalną nutą dla następnego. Przyjaciel. Kręci głową w niemym zaprzeczeniu, ale nie będzie — nie teraz, nie w tych okolicznościach — spalał się dla obcych; odpowiadał zdaniem dłuższym, niż wymagają tego krótkie polecenia. Wzrokiem jedynie ucieka ku Setsurō, jego sylwetce nieco spiętej, nienaturalnej; przecież go zna. Wie, kiedy mięśnie układa swobodniej, nawet pomimo złości kręcącej się na policzkach, gdy białka przykryte czystą wrogością. Ale tym się karmił. Uczuciami na tyle silnymi, że wyżerającymi każdy skrawek rozsądku. Gdyby nie to, już dawno by go stracił. Nie odpowiada, ale wzrokiem jak tamtym ostrzem raniącym klatkę piersiową, nacina przykryte używkami źrenice. Zakleszcza koniuszek języka pomiędzy rzędami zębów. Jest jak szczeniak. Yōzei. Łażący bez przemyślenia w obce dłonie i niewarte niczego języki. Bawiący się z byle ręką, aby tylko nie popaść w marazm ciała. I bawi go to. Bawi i denerwuje w tym samym momencie, a wystarczy iskra by się jedno uczucie przelało w drugie.
  Słowa kobiety leją się przerywanym ciągiem, gdy pauzy spowodowane dłonią tamtego (postać istotna, ale to za moment) chwytającą jej uda. I widzi, jak paliczki lisiego mężczyzny zakradają się na kraniec jej sukienki, tego pieprzonego atłasu, i giną pod miękką fakturą. Ona jednak jak zatrzymana, bo i jedno ze słów gnie się pod cichym jękiem, ale Kirai uporczywie kontynuuje. Irytująca, ale dałoby się ją ukrócić. Zamknąć słowa głęboko a gardle lub tuż na granicy ust.
  Gdzieś przy pierwszym zdaniu Ryoma wyłącza się, choć w ramach kurtuazyjnego szacunku, odpowiada krótkimi zdaniami. Dobrze wiedzą — ona chce jedynie uwagi, nie konkretów. Więc fragment atencji Bakina zgarnia tak, jak tego pragnie, by później, niespodziewanie, za niespełna kwadrans, porzucił ku niej ochłap spojrzenia. Nie może poświęcić jej się cały, bo po każdym mięśniu spływa inne spojrzenie. Jedno z tych, po które tutaj przyszedł. Zniecierpliwiony, ale wciąż będący względnym stoikiem, oblizuje dolną wargę. (Nań wciąż posmak pitego drinka, o którym zdaje się, że zapomniał. Kolejny haust alkoholu wpływa na język). Poprawia sylwetkę, ułożenie ciała na fotelu, by pozwolić mu patrzeć uważniej. Każdą krzywiznę ciała zaznaczyć głodnym spojrzeniem, bo choć nie krzyżuje z nim wzroku, to głód Setsurō jest wyczuwalny. Na odległość podgryzający fragmenty ciała, zakradający się pod przylegające do skóry materiały. Niech więc rysuje na nim swoje pragnienia; niech cały spłonie w prostym podnieceniu, które nieumyślnie podjudził chemią.
  — Pozwalacie mu na zbyt wiele — komentuje w końcu ku Kirai, choć większość jej słów wpadła za grań jego nieważności; komentuje, by w końcu płynnym, obłym gestem spłynąć ku sylwetce Yōzeia i na tej pozostać dłużej. Tylko dlatego, że w końcu decyduje się na osadzeniu wzroku blisko trzeciej postaci. Takero. Nawet na niego nie patrzy. W przykrytych cienkimi powiekami oczach pląsa jedynie chęć szybkiego ujścia jeszcze szybszego podniecenia. Ryoma wypuszcza z ust rozbawione powietrze, gdy palcami ciasno ujmuje szkło z drinkiem. Radość pozostaje na twarzy dłużej, choć zaraz wpada w tony mrowiącego podbrzusze zdenerwowania. Wraz z językiem Setsurō sięgającym męskiej szyi, on kręci głową przy gładkim jak ten atłas śmiechu. Język sięga podniebienia, gdy mija spojrzeniem przyjaciela, Kirai i Takero. Przygryza wnętrze lewego policzka, wciąż będąc rozbawionym, bo dziwnie słuchać rozmowy, której choć jesteś głównym tematem, to nadal nie jest ona twoją. Niech płyną, niech się bawią. Wprawdzie nie jest tutaj tylko w tej sprawie. Opuszki dwóch palców wygrywają na wciąż chłodnym szkle rytmikę buzującego wszędzie basu. Raz, dwa, trzy.
  “Lubi?”
  Wtedy też spojrzenie na nowo unosi się. Pełznąc po krawędzi grubo ciosanej szklanki, wspina się ku wstającej sylwetce. Czekał i miał rację — Setsurō wstaje decyzją pewną, szczeniacką, równie nierozsądną, co aktualna sytuacja. To był jego rodzaj zabawy. Impertynencki, impulsywny. Niejako przeciwieństwo jego samego, ale wciąż rzadkie. Nieczęsto bowiem tamten spuszczał gardę, nie w miejscach publicznych, więc porywczą decyzję przyjmuje bez uśmiechu. Bez rozbawienia a z wciąż podtrzymywaną uważnością. Nie sądził, że nawet po latach będzie go musiał wychowywać. A może to kwestia relacji samej w sobie. Tej, której esencja opiera się na sztucznej rywalizacji o pierwszeństwo. Sztucznej, bo z początku wiadomo, kto jest bardziej despotycznym.
  Tak dobrze znane mu ciało znowu jest jego, blisko, całym ciężarem osiadłe na udach. Powstrzymuje jednak dłonie, by usta zalać gorzkim drinkiem.
  Retoryczne pytania rozpływają się przy braku ich istotności, kiedy rozdrażnienie przecina ciszę z jego strony. Spod języka pada zirytowane parsknięcie, kiedy raz tylko, właśnie teraz, gubi z nim kontakt wzrokowy. Zaraz jednak wraca, ale tylko nim, dłońmi wciąż nie osiadając na drugiej sylwetce, z daleka od ciała i od dotyku, jakby nie dla zabawy, a zamykał w klatce narastającą złość; jakby kontakt ciała z ciałem był gwarancją niepotrzebnego agresji.
  Obła biel narkotyku ląduje za ustami Setsurō a on wstrzymuje się jeszcze chwilę, krótki moment, by zaraz zbliżyć się do niego twarzą, pozwolić plecom odkleić się od oparcia. Ale choć niemalże położy usta na tych drugich, choć ciepłym oddechem maźnie wilgoć śliny pozostawioną przez którekolwiek z lisiej pary, to zaraz wnętrze prawej dłoni zaprze na wargach Minamoto. Palce jak kleszcze ujmą krzywiznę jego szczęki, ostre kąty i zatrzymają ni to pęknięte słowo, ni ostatni dech kulący się pod tamtego językiem. W tym samym czasie druga z dłoni gwałtownie powędruje pomiędzy rozwarte na jego kolanach nogi, uciśnie mocno męskie krocze, by przy zdławieniu wcześniejszego rozbawienia a nagłym ujściu złości skomentować: — To teraz połknij. — I nie puści go do momentu, w którym grdyka nie poruszy się przy hauście zebranej w policzkach śliny. A gdy mężczyzna przełknie dawkę, wstanie równie gwałtownie pozwalając jego ciału spaść w sposób mniej kontrolowany. Nie patrzy gdzie, a jedynie zerknie na ślinę pozostawioną na wnętrzu jego dłoni, pokręci głową z niezadowoleniem, by dopiero teraz wpaść spojrzeniem w to trzecie:
  — Znajdź mnie po, Takero.
  Po czym odejdzie.


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Amakasu Shey and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Yōzei-Genji Setsurō

Pią 14 Lip - 19:29

   Zagrał w grę, w której wiedział, że szanse są przeciwko niemu, ale takie przecież lubił najbardziej ze wszystkich; te, w jakich nagrodą jest sama adrenalina, której potrzebował, cóż, zawsze, ale zwłaszcza teraz, kiedy miał przed sobą zadanie do wykonania. Hazardzista o uzależnieniu idącym tak daleko, że nie zależy mu już na wygranej, lecz właśnie na niej – na samej grze.
   Którą przegrał.
   Oczywiście.
   Zwężeniem oczu reaguje na dłoń na swoich ustach, ale akceptuje ją, bo – chociaż w zębach wzbiera ochota na sprzeciw w postaci zaciśnięcia ich na skórze – to tego właśnie się przecież po nim spodziewał; po chwili jednak, zanim zrobi cokolwiek innego, rozszerza je na nowo w szoku. Znika już po mrugnięciu, lecz nie bez przejścia przez ciało odruchem, w którym prostuje – wygląda na to, że za komfortowe – ułożenie pleców. Nie da się powiedzieć, jaki dźwięk z siebie wydaje, bo ręka go tłumi, jednak mężczyzna nie musi go słyszeć; nie musi z nim rozmawiać za pomocą jakiegokolwiek werbalnego komunikatu, ponieważ rozumieją się bez słów, tak? Linia wodna, napięta złością jak struna, którą znowu przeciąga tym ruchem ręki, sama w sobie przekazuje wiadomość, jaką Bakin ignoruje. Złością z początku na demona, lecz w końcu – na siebie, że mu na to pozwolił. Ale przełknie ślinę, nie spuszczając z niego wzroku. Wie, że nie odpuści, dopóki nie zrobi tego, co chce. To przecież właśnie fakt, że, tak samo jak on, nie umie się poddać, tak mu się w nim podoba; to dzięki temu ich zabawa – jego osobiste piekło, od życia w którym niebo wiele by się wcale nie różniło – przekraczała granicę śmierci. W odbitym w źrenicach obrazie samego siebie Ryoma może zobaczyć głód, ale jest świadom tego pragnienia, a Setsurō – tego, że je wykorzystuje. Widział, jak zmieniał pozycję; jak zależało mu na tym, żeby żadnego miejsca na jego ciele nie pominął spojrzeniem. To dopiero myśli o tym, jakie to słodkie – mimo że zrobił to ewidentnie za karę – udaje się skleić otwartą w proteście szczękę jak dulce de leche.
   Przez bliskość jest w stanie poczuć, jak przez mięśnie mężczyzny przechodzi napięcie, zanim wstanie z miejsca, a dzięki temu ostrzeżeniu może przynajmniej zminimalizować obrażenia, kiedy zrzuci go ze swoich kolan na podłogę jak niechcianego kota. Odprowadza go zarówno słowem – przekleństwem, które kieruje bardziej do siebie, aniżeli do niego – jak i wzrokiem iskrzącym się wcześniejszą już baterią uczuć i substancji. Daje jej się spalić równie gwałtownie co kerozynie, zanim wytrze usta wierzchem dłoni. W spojrzeniu tli się jeszcze, jak popiół w ambrazurach, gniew, kiedy zwraca je ku parze. Nie uśmiecha się do niej. Nie stać go teraz na układanie wyrazów twarzy jak talii kart; na wykładanie ludziom na stół tej najbardziej odpowiedniej. Robi to więc bardzo oszczędnie, ale pokazuje im, że ma ich już dość. Przecież to widać.
   Nie.
   Nie widać.
   Bo mężczyzna właśnie teraz postanowił się odezwać:
   — Zapomniałeś poinformować swojego przyjaciela o zmianie statusu waszej relacji?
   Śmieszne.
   Ledwo powstrzymuje się przed odpowiedzią; schodzi już z warg, kiedy, zamiast tego, unosi ich kąciki w uśmiechu, milcząc wymownie, bo co go to obchodzi, kim dla niego w rzeczywistości jest, a kim dla niego nie jest. Właściwie, kiedy już przeszła mu złość, myśl, że ktokolwiek może postrzegać ich znajomość w ten sposób, wydała mu się zabawna. Jeśli mieliby się tak kłócić jako para, nie potrzebowaliby rozwodu, tylko wystarczająco ostrego noża.
   Albo i tępego.
   Po co skracać sobie drogę do ukochanego serca, kiedy można ją przedłużyć.
   — Pójdę go znaleźć.
   Ale nie idzie za Ryomą; nie szuka go, mimo że jest część niego – wyciągnięta na powierzchnię świadomości działaniem narkotyku – która tego chce. Ta, którą karmić by mógł swoją uwagą jak psa, a którą głodzi poza chwilami, kiedy rzuca jej ochłap atencji kogokolwiek, kto nie jest nim. Czas, w którym oddawał mu taką władzę nad sobą, minął lata temu; bezsilność, jaką wówczas przed nim czuł, wypaliła się w pamięci blizną, którą do dziś mógł poczuć pod myślami, kiedy zachodziła potrzeba, żeby sobie o niej przypomnieć. Zdaje się, że obaj zapominali, że tak to w jego przypadku nie działa. Już do niego nie należał, a i w trakcie bycia jego własnością nie reagował na byle pstryknięcie palcami. Z własnej woli, bo nie mógł się powstrzymać, żeby go do tego nie zmusić. Nie jest jeszcze jednym szczeniakiem, którego może sobie wychować, wabiąc go oksytocyną. Jeśli uważał co innego, musiało to mieć związek z jego tendencjami samobójczymi, bo już od dawna nie potrafił go chociaż utrzymać na smyczy, a co dopiero mówić mu, co ma robić. Powinien był uświadomić to sobie wcześniej. W trakcie snu, jaki mu przerwał; w ranie wyciętej na piersi ostrzem miecza. Teraz było już za późno, żeby go czegokolwiek nauczyć.
   Idzie w przeciwnym właściwie kierunku, bo tam, gdzie – zdaje się, że zrządzeniem losu – zobaczył swój cel. Polityk wygląda dokładnie tak samo jak na zdjęciu, które pokazał mu Shizuru – średniego wzrostu i wagi, w wieku około pięćdziesięciu lat, ale z czarnymi włosami, jakie tylko poprzedzielane są siwizną. Nie jest w stanie z tej odległości stwierdzić koloru jego oczu, jednak wie, że są brązowe, bo widział je na fotografii, na której wymieniał uścisk dłoni z osobą z Minamoto. Sagą, którego imienia nie znał, i którego imienia poznawać wcale nie chciał. Shizuru mówił mu o nim, ale ponieważ nie miało to związku ze sprawą, słuchał… cóż, nie jednym uchem, bo to robił zawsze przez fakt, że na drugie nie słyszał w ogóle. Połową ucha?
   Z westchnieniem zanurza się w tłumie; w fali ciał, które są jak morze. Krew uderza w serce pulsem, który bije jeszcze za szybko, wspomnieniem, lecz tu może zwolnić oddech. Odciąć się od wewnętrznych bodźców, wiążąc z zewnętrznymi jak w odwróconej deprywacji sensorycznej. Wszystko idzie zgodnie z planem. I pojawienie się Bakina mu w nim nie przeszkodziło, bo zniknął; zajął się jedną z osób, którą miał się zająć. Czego więc mógł jeszcze oczekiwać? Przecież nie wyjaśnienia, co tu robi. Nie od niego. Zadawał mu pytania, o jakich wiedział, że nie dostanie na nie żadnej konkretnej odpowiedzi, ale które wciąż wywoływały reakcję. Oczywiście, że wina za to, w jakim kierunku poszła ich znajomość, leżała również po jego stronie; bo przecież tak samo uwielbiał wyciągać z niego siłą te emocje, których innym nie pokazywał. Uczucia tylko dla niego. Dobre, złe – nie miało to znaczenia.
   Zatrzymuje się przy barze, czując na sobie spojrzenie, którego źródła nie może jednak zlokalizować. Wzrokiem przesuwa się po mężczyźnie o niebieskich włosach, bo przyciągają go kolorem, ale ten zdaje się patrzeć na innego, z dredami różowymi jak światło neonu za ladą; opiera się przy tym na blacie ręką zgiętą w łokciu, w sposób, który przywodzi mu na myśl łapę maneki-neko. Może i da dzisiaj komuś szczęście. Przechodzi mu więc i tak przelotne zainteresowanie tym, co się tu dzieje. Uśmiecha się za to do wytatuowanej barmanki. Kobieta odwzajemnia ten uśmiech, widocznie jeszcze nie będąc zmęczona pracą na tyle, żeby przewrócić oczami na flirtujących z nią klientów. Prosi o więcej alkoholu dla swojego przyjaciela, Sadao; zachciankę, którą spełnią, bo dobrze płacił za czas w tym klubie, o czym świadczył fakt, że zniknął w korytarzu prowadzącym, jak mógł się domyślić, do pokoju dla VIPów. Problem, ale nie taki, jakiego nie da się przecież rozwiązać. Zostawia na barze pieniądze po wypiciu zamówionego jeszcze dla siebie shota, wódką zmywając z podniebienia smak tabletki. Nie chce czekać, aż druga dawka zacznie działać, chociaż nie jest to aż taki problem; zdarzało mu się od razu brać dwie. To po prostu rzecz, która wchodzi w jego plan, ale wchodzić w niego nie powinna, bo zawarł ją w nim tylko dla zbędnej przyjemności wkurwienia Bakina. Teraz nadaje jego krokom innego tempa, a wzrokowi chwilowej ostrości w rozmazaniu świateł. Kusi go dotyk rąk, które czuje na sobie w tłumie, bo ciało lgnie do tego, czego nie komplikują emocje, jednak nie ulega mu. Lawiruje wśród tańczących z płynnością, której jeszcze nie odebrał mu alkohol; portfel z jednej kieszeni przechodzi do drugiej, a on rzuca w przestrzeń tylko jedno słowo, jak zapalnik – złodziej – i usuwa się pod ścianę, zanim cień oskarżeń padnie i na niego. Takie lokale, co lubią udawać same Pola Elizejskie, na ogół więcej wspólnego mają z Tartarem, gdzie jednonocne miłości katują ludzi wyrzutami sumienia bardziej niż Megera, a w pitych niczym woda drinkach brakuje alkoholu. Nie odbiorą więc świadomości własnych grzechów jak Lete; wezmą ją wieczorem i zwrócą nad ranem.
   Takie lokale… nie mają wystarczająco dużo obsługi.
   Wzrokiem skanuje z pozornie bezpiecznego kąta klub, ale nie dostrzega nigdzie Bakina. Mimo tego pod skórą zbiera się stres, bo chociaż część jego zachowania przewidział, to jednak całość była… osobliwa. Sprawdzał coś?
   Musi być z jak-mu-tam – Takero; przecież już jest po.
   Takero, hm.
   Serce ściska na sekundę myśl, na której jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt minut temu nie umiał się skupić.
   Nie przypomina sobie, żeby w ogóle usłyszał jego imię z ust kogokolwiek innego niż Ryoma.
   Bo ich nie słuchałeś, Yōzei.
   Wraca spojrzeniem, w napiętym oczekiwaniu, do ochroniarza. Ze zniecierpliwieniem opiera się o ścianę. Nie będzie się musiał przejmować możliwością, że wciąż trzyma go na linii swojego wzroku, jak już przejdzie przez tego pieprzonego Cerbera. Idź, zrób coś z tym. Zanim ktoś zacznie wątpić w zajebistą reputację tego miejsca.
Yōzei-Genji Setsurō

Satō Kisara and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Czw 27 Lip - 11:43
Klub zaokrągla się w kształtach, które rozmazane kolorem mrugających w tle świateł, przyciągają ich jak ćmy do jarzeniówki. A oni piękni w swoim zagubieniu, bo wszyscy ustawieni pod obłość muzyki, która wpierw rwie mięśniami, by dopiero w drugiej kolejności sięgnąć głowy. Rozum więc zatraca się w przyjemnym rozmemłaniu; tym samym, które w momentach lżejszego życia przychodzi samo, gdzie aktualnie — stety, niestety — wywołało je zapomnienie. Jedno z tych zapomnień, których szuka się w alkoholu i narkotykach, ale też seksie, czy innych czynnościach chwytających z początku sprane życiem ciała. Widzi ich wszystkich jak rozmazane na płótnie plamy. Jeszcze niewyraźne, by zaraz stanęły się ciekawszymi za sprawą detali. Im jednak nie poświęca większej uwagi, bo fizjonomia przypadków jest nieistotną. Nie na tyle, by wyrzucił z pamięci miękką, bo złagodzoną przez dragi, twarz tamtego. Klnie pod nosem, przełyka kolejny haust drinka a jest to jeden z większych haustów. Pali przełyk, bo ciało wciąż trzeźwe. Za trzeźwe jak na zebranych wkoło, ale to nie szkodzi. Przechodzi między nimi jak mało ważny bohater i, jeśli spojrzeć by na sytuację z boku, tymże jest. Cieniem w tle rozgrywających się na parkiecie historii, gdy jego własna znalazła moment oddechu. Przerwę.
  Nie przepadał i wciąż nie przepada za tymi grami, które gnane są nie jego regułami. Jasne, może w nich uczestniczyć, ale będzie to zabawa miałka, prowadzona z czystej uprzejmości. Czasami jednak zapiera się w sobie i machnięciem dłoni, jednym słowem a krańcem zdania, odmówi gry. Dziwne? Dziwne, ale w dziwności zachowania mające całkiem konkretne źródło. Choć lubi polować i palcami sięgać tam, gdzie sięgać się nie powinno — ku grdyce wolno poruszającej się na wnętrzu dłoni, ku głębokości gardła — to czasami, dla własnej przyjemności, odsunie się na bok, na moment przeistoczy w mysz, która nie tylko ucieknie ostrym kłom kota, ale i schowa się tak, by nieudolnie wystawić ku niemu ogon. Znajdź mnie. Znajdź mnie, ale mnie nie szukaj. Znajdź mnie tak, jak znajduje się miłość życia, przypadkiem. Od niechcenia wpadnij na ciało, którego przecież nie chcesz i podskórnie nienawidzisz, ale gdybyś mógł, to wszedłbyś w nie tak, jak wchodzi się w najdroższe atłasy.
  Koniuszek języka zapiera się na podniebieniu, kiedy kły luźno osiadają na dolnej linii zębów. Znowu jest w trybie czekania, kiedy stojąc przy barze, biodrami oparty o kontuar, łowczym spojrzeniem i tą dłonią zaciśniętą na krawędzi blatu, mierzy zebranych. Plamy, nie tańczących. Ile powinien czekać? Na któregokolwiek z nich. I zastanawia się, czy wpierw wpadnie mu w ramiona zabawka, czy praca. Sam nie potrafi zdecydować, ku któremu na początku wyciągnąć chciwe dłonie. A palce przecież drżą z niecierpliwością. Nawet te, które zaparte na szkle powinny zachować względną delikatność.
  Nie musi decydować, w końcu nie jest to jego gra. Odpowiedź, następny etap przychodzi sam, kiedy z już zawieszonym słowem ku obcej blondynce — zaczyna mu się nudzić — łapie wynurzającą się z głębi cienia sylwetkę Takero. Już? Nie może powstrzymać drgnięcia ust, zalążka zadowolonego uśmiechu, który wraz z alkoholem spływa w głąb gardła. Nie spuszcza z niego wzroku, kiedy mężczyzna krokiem chwiejnym, ale w stabilności charakterystycznej pijanym, zbliża się do jego ciała. Zastanawiał się, czy przyjdzie; czy podąży za tropem od tak rzuconym i ciekawością jak nienapitą pijawką wpije się w jego osobę. I znowu fala ciepłego zwycięstwa rozogni klatkę piersiową, kiedy wygodniej oparze się o blat, przesuwając się jednak po jego krawędzi dalej, ku ścianie.
  — Zastanawiałem się, który z was pierwszy mnie znajdzie — mówi cicho, w głąb pitego drinka, kiedy kręgosłup wychyla się delikatnie do tyłu a on znad krawędzi szkła ciepłym, ale w ogniu złym wzrokiem przesunie się po lisiej sylwetce mężczyzny. Pozbawiony towarzystwa przypomina samotną gałąź, lichą i już złamaną w pół, bo dłonie drżące adrenaliną nocy; bo spojrzenie (spojrzenie i ciało) niezaspokojone. Ryoma odwraca od niego wzrok w szybkim, rozbawionym popłochu, ale tym, który nie tyle ma sygnalizować chęć pogoni a raczej rzucić w sytuację pytająca nutę. Wraz z nim po barkach biegnie dreszcz ekscytacji i czuje, jak tenże spływa wzdłuż klatki piersiowej i dalej, w pachwiny, przez biodra, a całość żarzącej się zabawy zmusza go do przestąpienia z nogi na nogę.
  — Kirai nigdy nie była dobrą łowczynią–
  Idiota
  — Twój brat. Nadal jest w Shingetsu?
  Pytanie przerywa tamtego rozmycie i wnet z akwareli jego ciało ciosa się dłutem rzeźbiarza. Prostuje, wyciąga ku górze, by nogę zaraz zaprzeć w tyle, ku ucieczce, ale jest szybszy. Nie gestem a negocjacją, która zaraz wpływa spomiędzy ust, miesza się z głośnością klubu. I tak nie uciekniesz

  Ze szczeniętami jest tak, że nie znajdują się same. Ich łapki jak u młodego Bambiego chwiejne a skojarzenie na tyle wydaje się rozczulającym, że parska rozbawionym ku szybko pędzącym myślom. Knykcie, choć gotowe były do zetknięcia się z kantem szczęki Takero, pozostają wciąż gładkie, nienaruszone. Nie przepada za niepotrzebną agresją, nie w miejscach publicznych, czy też w ogóle — docenia prostotę mocnych słów i jeszcze silniejszych argumentów. Bo człowiek nie boi się bólu, boi się jego wyobrażenia. Dlatego nie serwuje rozmówcom napiętych agresją tkanek a jedynie ich wizualizację. Słodką a przerażającą obietnicę naruszanych a kruchych kości. Jedni nieruchomieją. Inni zaintrygowani przylegają bliżej. Mimo to zeszło mu na rozmowie dłużej, niż zakładał. Takero był na wpół nieprzytomny, trochę nielogiczny, ale rozkojarzenie przypisywał narkotykom (zapewne tym samym, którego jego ciało pchnęły dalej, ku obcym dotykom). Język z podniebienia przenosi się na górną linię zębów.
  Szczeniaki są też nieuważne. Pokraczne, ale przecież to w ich pokraczności odnajduje się złoża słodkości. Duże oczy, oklapnięte uszy, ciche, niezadowolone piski, kiedy podnoszone ku górze, skomlą. I choć szuka tego skomlenia już dłuższą chwilę — nie pół godziny, może kwadrans (plan klubu już zna, ludzi zdążył skojarzyć) — pisk ginie w łomocie wzmożonej muzyki. Załatwiwszy jednak jedną sprawę, nie denerwuje się kolejną. Ma czas. Ma czas i cierpliwość.
  Pierwsze skomlenie jest jak wabik w ciemnicach oceanicznych wód. Na parkiecie zamieszanie, jedno z wielu, zlewające się z pozostałymi częściami klubu, które do środka ściąga jednego z ochroniarzy. Mam cię. Myśl jak igiełka wszczepia się z ekscytacją w serce a on policzkiem niemalże przylega do uniesionego ramienia. Kiwa głową, dopija drinka, odstawia go na przypadkowym blacie.
  Przestrzeń VIP-ów to małe salki, ale pozamykane przez ciężkie, częściowo wygłuszone zasłony. Nie wie, że wchodzi przed nim. Po prostu, jak ta rybka w oceanie zwabiona światłem, tak on ku otwartym drzwiom. Z kieszeni wyłuskuje plastikową kartę z czytnikiem, ale jest niepotrzebną, gdy ochrona na krótki moment gubi się w tłumie. Wracając. Wewnątrz małe salki i bar zdecydowanie mniej okupowany przez gości. Stukot muzyki obijający się o ściany i przestrzeń — trzy podłużne korytarze — bardziej przypominająca restaurację niż klub sam w sobie.
  Sylwetki są tutaj wolniejsze, skupione. Ku paru z nim kiwa głową, kiedy zamieszani interesami, brną przez puste, za puste jak na kluby, korytarze. (Każdy z korytarzy posiada wgłębienia, te przedzielone zwisającymi z sufitów kotarami; ciężkimi, kradnącymi dźwięki materiałami).
  — No proszę, wciąż kurwa dychasz — wita go głos zza pleców, gdy długie, splecione w warkocz włosy lokalnej członkini prawicowej partii, Eleny, kobieta przemieszcza z pleców na ramię; palce jej kładą się na męskim przedramieniu, na co wpierw reaguje zdziwieniem, by zaraz uśmiechnąć się rozbawionym. Zanim odpowie, usłyszy: — Sam?
  Wzrok skacze z kobiecego ramienia tuż za nie.
  — Już nie. — Naprędce wypowiedziane słowa, by zaraz wrócić ku niej uwagę: — Później cię znajdę a teraz przepraszam.
  I mijając jej napiętą jak atmosfera sylwetkę, idzie ku konkretniejszemu celowi. A cel ten rozmazany jak Takero, chociaż ciekawszy, czulszy, właśnie kładący plecy na jednej z gładkich ścian. Zmęczony? Ciężki oddech Setsurō niemalże rysuje się białą parą tuż koło ust a on by tę najchętniej połknął rosnącą w podgardlu chciwością. A więc miał rację.
  — Jebani Minamoto — szepce pod nosem, kiedy podchodzi do niego po raz kolejny, tym razem bliżej, ramieniem zapierając się o ścianę tuż koło jego ciała, spojrzeniem chwytając rozmyty narkotykami profil. Palce ręki ułożonej tuż przy graficie farby, chwytają go w talii, przyciągają bliżej, kiedy jak ten pies znajdujący właściciela, układa na ramieniu Yōzei ciężar podbródka, drugą dłonią ni to od niechcenia, ni z czystej potrzeby poczucia tamtego ciała, pogładzić go po policzku, zarysować krzywiznę szczęki, po czym opaść ręką w kieszeń własnych spodni. — Lepiej? — pyta ze śmiechem wchodzącym w szept, by zaraz, wciąż znajdując oparcie w ramieniu, wzrokiem przeskoczyć ku wyłaniającym się znikąd sylwetkom. — To za kim węszymy?


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Satō Kisara ubóstwia ten post.

Yōzei-Genji Setsurō

Nie 3 Wrz - 19:15

   Dotknięcie nie powoduje w nim… żadnej reakcji; zdaje się go nie czuć, bo pozwala Ryomie przesunąć dłonią wzdłuż szczęki bez zaciśnięcia na niej zębów, co powinien zrobić. Tylko oddech – zamiast dać mu uciec z płuc – zamknie na czas tego w klatce piersiowej. Nie patrząc na mężczyznę, paznokciami wchodzi pod skórę ręki, którą obejmuje go w talii. Puść. Nie musi zwracać ku niemu spojrzenia, żeby wiedzieć, kto to – poznaje go po sposobie, w jaki kładzie dłonie na jego ciele. Bez ani jednej myśli związanej z tym, co robi; w odruchu, którego w ogóle nie powstrzymuje – jak na rzeczy, która jest jego własnością. Bezczelność, za którą powinien skrócić mu, znowu – o wiele za długą – smycz, czego… nie robi. Wręcz przeciwnie. Po danym przez siebie ostrzeżeniu przytula się plecami do jego ciała. Mięśnie ma jak we śnie, z tą różnicą, że odwrotnie, bo na zewnątrz zdaje się mieć nad nimi władzę, ale chociaż szuka wewnątrz siebie buntu przeciwko własnej bezczynności, nie znajduje go. Przez chwilę Ryoma może więc zrobić z nim, co chce. Przez chwilę nie musi robić z nim niczego.
   — Suka.
   Daje słowu w pełni zejść z ust – ograniczając się przy tym oczywiście do takiej wysokości głosu, która będzie wystarczająco niska, żeby nie usłyszał go ktokolwiek poza Bakinem – zanim wyjaśni, że nie, tym razem nie mówił o nim:
   — Elena. — Wskazuje głową kobietę, która – nie zwracając już na nich uwagi – ledwo skończyła wymianę zdań z mężczyzną, zaczęła rozmowę z inną osobą. — Znasz ją osobiście czy to kontakt z Shingetsu? — Pauza, w trakcie której dostrzega jego spojrzenie swoim. — Nie patrz tak na mnie. Tak, wiem, że obojętne jej, czy robi to z ludźmi, czy z psami.
   Mimo, że – zgodnie z treścią wypowiedzianego zdania – powinien zawrzeć w tonie jakiekolwiek emocje, nie ma ich w nim. W przeciwieństwie do każdego w jego otoczeniu, Setsurō temat działalności na scenie politycznej nic nie obchodzi – i robi wszystko, co może, żeby tak zostało. Jest tu, oczywiście, w związku z nią, ale z woli… cóż, nie wie, czy całego klanu, ale z całą pewnością samego Sagi. A Saga nie widzi problemu w tej kobiecie – czy, właściwie rzecz biorąc, nie widzi w niej jego rozwiązania, bo chociaż jej partia ma ponoć zawiązać koalicję z partią dzisiejszego celu Yōzeia, to Elena znajduje się na zupełnie innej pozycji niż on; zdołała wejść tak wysoko, że nie potrzebuje wsparcia Minamoto. Dalsza współpraca z klanem nie byłaby dla niej niczym innym jak zejściem w dół, bo ta hiena już ma w zasięgu swoich zębów państwo, w którym potomków cesarza zredukuje się do roli atrakcji dla obcokrajowców. Przerwaniem łańcucha nie ma zaś po co się zajmować od mocnego ogniwa, kiedy jest w nim słabe, za którym pójdą kolejne.
   Skoro o nim mowa…
   Wzrok Setsurō, idąc od człowieka do człowieka, zatrzymuje się na mężczyźnie, który, wychodząc z pokoju, wchodzi właśnie do korytarza, w jakim się znajdują. Źrenice rozszerzają się w oczach wraz z uderzeniem serca, zanim zwężą się w ciemności innego pomieszczenia, do którego ucieka przed jego spojrzeniem. Nie sam – z Bakinem, bo sama obecność Ryomy w tym miejscu wskazuje jego położenie jak snop światła. Siła, jakiej do tego używa, jest wręcz za duża; ma świadomość tego, jak mało w jego przypadku trzeba, żeby mógł go przewrócić, ale nie chce kusić losu. Za drzwiami od razu pcha go tak, żeby upadł na ziemię; zanim wstanie, już na nim siedzi. Łączy ze sobą jego ręce na plecach, chcąc je unieruchomić, jednak robi to tylko jedną dłonią – drugą obejmuje bowiem mężczyznę za szyję. Wygląda na to, że o wiele bardziej zależy mu na utrzymaniu tego uścisku, bo nie pozwala mu na żaden ruch głową. Pochyla się nad nim, przerzucając na niego ciężar własnego ciała.
   — To nie jest twoja ulubiona pozycja, co? — mówi tak blisko jego ucha, że nie umie się powstrzymać przed ugryzieniem go. W porównaniu jednak ze swoim poprzednim zachowaniem, to robi już… delikatnie. Prowokuje go, bo, zamiast oddalić się ledwo je puści, zostaje przy nim, drżącym ze złości westchnieniem jeszcze bardziej zwracając uwagę na ślinę, którą zostawił na skórze. — Jak żadna, z której trzeba słuchać kogoś innego. — Czeka na rozkaz, ale ten, przynajmniej teraz, nie nadchodzi. — Tak myślałem.
   Nie jest medium od dawna, jednak – ze względu na swoje pochodzenie – latami studiował nie tylko to, co widział, lecz również to, co było dla jego oczu niewidoczne. Nie żeby musiał to robić, żeby wiedzieć tak podstawową rzecz jak ta, że moc demona – zwłaszcza ledwo co zrodzonego ze śmierci człowieka – nie była pozbawiona ograniczeń, wśród których mogła występować między innymi konieczność utrzymania kontaktu wzrokowego z ofiarą. Póki co nie ma innej opcji niż założyć, że i dla niego stanowi to problem, skoro tylko możliwości użycia tego zmysłu go pozbawił. Oczywiście bierze pod uwagę fakt, że to Ryoma. To mogło być tylko kłamstwo, w jakie pozwolił mu uwierzyć, jednak coś musi być prawdą – i na razie prawdą dla Setsurō jest to, czego Bakin nie zdołał jeszcze obalić.
   — A za kim? Za czym — dopiero teraz odpowiada na pytanie, jakie mu zadał. — Za powodem, dla którego tu jesteś. — Robi przerwę na oddech, ale intonacja zdania wskazuje, że wcale nie zaczął go z zamiarem skończenia na tym wyrazie; że uciął je w połowie. — Mam ci przyłożyć nóż do gardła, żebyś mi powiedział? Tak teraz będziemy ze sobą rozmawiać? Bo, wiesz, rozmowa działa w obu kierunkach.
   Już otworzył usta, żeby zapytać go o to, co jeszcze odkłada się na gardle suchością, jakiej nie zmyje żadna dawka alkoholu, jednak udaje mu się je zamknąć, zanim to zrobi. Bo przecież jak będzie brzmieć? Bez względu na to, w jaki sposób to powie, on zawsze usłyszy w tym zazdrość, jak szczenięcia o inne szczenię w miocie, która… jest tam, więc nie umie zaprzeczyć jej istnieniu; nie teraz, nie w tym stanie i nie po tym, z jak absurdalną łagodnością się w stosunku do niego wcześniej zachował. Nie znajdzie w tym wszystkim, co ma w tym momencie w głowie, tonu, który nie byłby potwierdzeniem, więc nie mówi nic, zostawiając to… na później. Tak myśli, w głębi siebie mając nadzieję, że do tego czasu o tym zapomni.

Yōzei-Genji Setsurō

Satō Kisara, Bakin Ryoma and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Nie 4 Lut - 21:22
— Elena z Shingetsu? — parska może trochę za głośno, kiedy szczękę wciąż zapiera na tamtego ramieniu. Raz jeszcze chwyta sylwetkę kobiety chciwym spojrzeniem, jakby ją całą na moment zabierał. (Ale to nieprawda. Polityczka cała w nowej rozmowie, odcięta, niemalże celowo odwracająca spojrzenie od jego osoby. Od zawsze go niejako ciekawiąca, ale na zdrową odległość za zwierzęcia zamkniętego w klatce. Jak więc zza klatki przygląda się jej spiętym łopatkom i nieco zbyt mocno naciągniętym mięśniom brzucha. Stres? Może. Może też zbyt wiele wypiła, a ciasnota sukienki zabiera ostatnie dechy). Dłoń mężczyzny mocniej chwyta to bardziej znane z ciał i niczym chłopiec sprzed lat zaciska zęby na dolnej wardze. W zatrzymanym zastanowieniu mieli wyplute przez Setsurō przekleństwo — w jego mniemaniu czułe przezwisko, przyjemną ksywę — i krótkim oddechem wraca do rzeczywistości sprzed; sprzed tego, co dzisiaj agresywne i dzielące ich światy ostrzem, niech będzie, tej pierdolonej katany. Miękkością policzka znaczy tamtego szczękę, na przekór, bo mocnym spojrzeniem osiadając na ramionach kobiety. Spolegliwość ciała mężczyzny przejmuje jak zdobytą dla siebie podporę, na której zostawia cały ciężar własnego torsu. Oddycha cicho i miarowo, ale wciąż wyczuwalnie, gdy ciepłotą powietrza osiada na małżowinie ucha Genji.
  — Całkowicie nie. Była członkinią partii Kibō no Tō, teraz już Kokumin Minshu-tō. Połączyli się przeszło kilka lat temu, ale coś tam działa na boku. Nie ma największego poparcia, bo jednak pochodzenie, co nie znaczy, że brak jej kontaktów — kontynuuje cichym, ale konkretnym głosem, który nijak ma się do wcześniejszych, bardziej rozbawionych sylab. — Ta plota o psach, cios podwórkowy, ale niech im będzie, wyszła od jej byłego męża. — Krótkie cmoknięcie. — Chociaż cholera ją wie. Zawsze możesz sprawdzić... chociaż w twoim wypadku trudno określić, czy zrobi to z psem, czy człowiekiem.
  Z nozdrzy ucieka zapomniany śmiech, kiedy odkleja ciało od drugiego. Nie na daleką odległość. Ot podbródek wznosi się ponad ramię Setsurō, by przy tym ruchu przyciągnąć go bliżej, agresywnie, powiekom (choć gest ten jest niezauważalny dla Genji) pozwolić osunąć się na połowę obłości gałek. Niespodziewanie dla samego siebie zakleszcza mocniej palce na pochwyconej talii, by z chrzęstem niskiego pomruku dodać:
  —  O nią ci chodzi?Jeśli tak, to…Mamy problem.
  Nie zdąży rozwinąć myśli, kiedy wciąż skupiony na smukłej sylwetce kobiety, pchnięty i upuszczony zostanie dalej — w ciemność wąskiego, acz długiego pomieszczenia. Szok nakaże ciału spiąć się niemalże zwierzęco, kiedy zmarszczy brwi i burknie parę przekleństw (dosłownie parę; dwa po sobie, gdzie jedno z nich powtórzeniem poprzedniego; coś pomiędzy “jebana” i “pierdolona” oraz “suka”). Czasami żałował, że sam nie sięgał po cięższe dragi. Zazdrościł i porywczości, i siły korzeniami sięgającej chemii. Nie rozumie, ale też nie za bardzo stara się, kiedy raz tylko poruszy biodrami, odnajdzie lepsze ułożenie dla kości miednicy i w wyraźnej niewygodzie mruknie głośniej. Przez kręgosłup popędzi ostra iskra bólu, którą zagryzie wnętrzem policzka. Później znieruchomieje, oswoi się, pozwoli mięśniom opaść ku zimnej posadzce, aż w końcu rozluźni większość ciała. (Większość, bo dłonie wciąż schowane za plecami, klatka w łuku wygięta ku ziemi, szyja napięta).
  Poruszy się raz jeszcze, gwałtowniej, nie tyle po to, by wyswobodzić zespojone ze sobą dłonie, ale…
  — Jebać to — szepnie przy policzku opadającym na ziemię. Zmęczony, więc przymknie oczy i westchnie jak ten zawiedziony dzieckiem ojciec. Językiem zaznaczy dolną wargę, kiedy i mruknie wespół z niespodziewanym (na pewno?) ugryzieniem. — Rozumiem, że dragi, ale do kurwy, mógłbyś choć raz nie być aż tak skrajny — powie z powietrzem ciężko osiadłym na wysnutych słowach. Jak ten pies nie z obrożą, a szelkami uciskającymi łapy, poprawi łopatki. — Idioto, zaraz złamiesz mi kość krzyżową — szepnie jeszcze nieco tylko podirytowany, ale i niezaprzeczalnie ciekawy dalszych jego ruchów. Skoro chce, proszę bardzo. — Widzisz, Setsurō, potrzebowałem informacji od twojej zabawki. Takero, tak? Jego brat jest w Shingetsu i wie, gdzie pałęta się ten ich bezmyślny kundel, Cay. Tyle. — Głos ma suchy, informujący, podobny temu, który wcześniej wyplatał informacje o Elenie. — A, że przy okazji mogę i tobie zawęzić smycz, i Elenie połechtać ego, to co w tym złego? — Pozostawiona na skórze ślina pali przyjemną zaborczością. Jak kwas, który wolno, ale skutecznie wżera się w męską chciwość. Uśmiech, który przykryty półmrokiem pomieszczenia, w ciemności błyszczy potrzebą… zabawy? — Zadowolony? Puść.


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma
Yōzei-Genji Setsurō

Nie 11 Lut - 5:22

   Nie wie, gdzie jest – gdzie – i to nie z powodu ciemności, bo również teraz, kiedy wzrok dostosował się już do braku światła, wciąż nie jest w stanie stwierdzić przeznaczenia tego miejsca. Kogo to jednak obchodzi? Nie jego; nie w stanie, w jakim się znajduje. Po przejściu się spojrzeniem po pokoju, wraca nim więc od razu do obiektu swojego zainteresowania.
   — Widzę — słowo tnie powietrze, jak ostrze na chwilę zmuszając go do zwiększenia odległości między nimi – ale nie fizycznej, bo tą sam zmniejsza, przytulając się do niego ciałem. — Zapomniałem już, że masz poczucie humoru. Dzięki, że mi o tym przypomniałeś. — Ton jego głosu łagodnieje – nie ze względu na ich bliskość, lecz dlatego, że wypowiedziane przez niego zdanie jest tak podobne tym, które mówił do niego lata temu, prowokując do ataku, przed jakim od początku nie miał zamiaru się bronić. W końcu to była tylko taka gra. — Tak uważasz? — szepcze, bo znów wargami – oddechem – jest przy jego uchu. — To bardzo ciekawe. I od jak dawna masz problem z określeniem tego?
   Są swoimi przeciwieństwami, bo Setsurō zawsze bierze to, co chce, siłą, polegając na sobie, a on wręcz przeciwnie – zdaje się, że jego udział w osiągnięciu swojego celu ogranicza się do znalezienia osób, które zrobią to za niego. To na ich fundamencie buduje sieć pośredników, jakich może wykorzystać – w odpowiedniej chwili – do wykonania danego im przez niego zadania. Forma manipulacji, która, chociaż nie poza zasięgiem możliwości Yōzeia, nie jest przez niego wcale używana; nie, nie z powodu jego moralności. Nie ma nic przeciwko egoizmowi, ale egoizm Bakina nie ma dla niego granic, bo jest niczym innym jak marnowaniem zasobów ludzkich. Ludzie nie znają na ogół własnego potencjału, warto więc pomóc im go osiągnąć – odbierając za to oczywiście należną zapłatę – ale czy osiągali go przy Ryomie? Uczył ich komend, których nie mogli wykonać; ambicji demona wszakże nie dało się spełnić. Bawi go jego idealizm – a może już nic z niego nie zostało po nauce, jaką dostał? – ale jednocześnie… tak nim gardząc, mimo woli go podziwia. Bo przecież on nie miał, nie ma i nie będzie mieć powodu do życia silniejszego niż śmierć.
   Poza nim.
   My?
   Nie uśmiecha się, bo mężczyzna i tak nie będzie w stanie tego zobaczyć.
   Nie ma żadnych „nas”.
   — Ty go masz — zwraca mu uwagę. — Ale powiedz mi, dlaczego, bardzo proszę. Czy doczekałem się odwrócenia ról w tym przedstawieniu? Wcielasz się teraz w jej pieska salonowego? — mówi, dłonią – położoną na plecach tamtego – schodząc w dół jak po grzbiecie swojego ulubionego kota. Nie może przebić się paznokciami przez materiał ubrania, przez co bliżej temu do pieszczot niż czegokolwiek innego. — Wiesz, kiedy ją dzisiaj zobaczyłem, nie mogłem oprzeć się myśli – co by było, gdyby zdarzył się jej wypadek? — Pozwala sobie na milczenie, którego trwanie – w swoim założeniu – ma budować napięcie. Tyle że z powodu tonu, w jakim prowadzili rozmowę, daleko mu było do powagi. — Ale przecież nie mógłbym mieć z nim niczego wspólnego, bo jestem dobrym chłopcem. Nie jest tak, Ryoma? Powiedz, że nim jestem. Powiedz to, skurwysynie. — Głos zniża do szeptu – tego rodzaju, który usłyszeć można tylko ciało przy ciele – a mimo tego zdaje się wymawiać słowa z coraz większą siłą. Wraca ręką na górę, żeby móc zacisnąć ją znowu na jego szyi… przynajmniej dopóki mięśnie nie rozluźniają się w śmiechu. — Żartuję. Jestem tu dla kogoś innego. Przedstawiłbym ci go, ale pewnie znasz już jego imię, nazwisko i grupę krwi. Musisz w końcu wiedzieć, do kogo ta suka ostatnio chodzi. — Znudzenie w jego tonie przechodzi w ciekawość, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że — Żałuję, że nie widzę teraz twojej twarzy. Lubię minę, jaką robisz, kiedy myślisz. — Nie chce mu się już bawić w aktora, jednak teatralne westchnienie samo wydostaje się z jego płuc. — Gdybym był na twoim miejscu, to nie czekałbym, aż coś się stanie. Cokolwiek to będzie, nie chcesz chyba niszczyć swojego wizerunku podejrzeniem, że za to odpowiadasz?
   Ignoruje jego narzekanie na pozycję, w jakiej są; wie, że fizycznie nie zadaje mu bólu, którego nie może znieść, stan jego psychiki zaś nie bardzo go w tym kontekście obchodzi. Dlaczego miałby obchodzić się z nim łagodnie? Traktuje go tylko tak, jak należy – jak niebezpieczne zwierzę.
   „...twojej zabawki.”
   — Mojej? — Głos łamie się pod wpływem zdziwienia, bo przecież zdążył już założyć, że Takero jest od niego. A jednak nie. Jego powiązania z Shingetsu, o których nie wiedział, wciąż są jednak dla niego wystarczającym powodem do stresu. Mimo wszystko, udaje mu się z powrotem nadać swojemu tonowi lekceważącego wręcz brzmienia — A. To. Już o nim zapomniałem. To człowiek jednorazowego użytku, a ja potrzebuję czegoś, co wytrzyma moje ugryzienie. Czegoś, na czym mógłbym — z czułością ociera się żuchwą o jedną z jego łopatek — złamać szczękę. — Kładzie głowę między nimi. — Więc? Dostałeś czego chciałeś? — Brzmi tak, jak gdyby pytał go o to, jak było dzisiaj w pracy – z dawką zainteresowania, która jest o wiele zbyt umiarkowana. — Nie. Bo już go tu nie ma — odpowiada za niego, bardziej więc sobie niż jemu, ale Ryoma wciąż jest w stanie go usłyszeć mimo szeptania. — Uciekł, kiedy wszystko za bardzo się skomplikowało. — Podnosi głos do poprzedniej jego wysokości — Minamoto tak tego nie zostawi. To kwestia czasu, zanim położą ręce na Shingetsu – a później na tobie, jeśli weźmiesz na siebie odpowiedzialność za ten śmietnik. Więc jej nie bierz. — Powaga przechodzi w żart – Czy ja ci nie wystarczam?
   Po co mu jednak do tego Elena? Ma z tym coś wspólnego, czy – tak jak go poinformował – to wszystko dzieje się tylko przy okazji? Nie może się skupić pod wpływem narkotyku; chce złapać myśli, ale te zdają się mu ciągle uciekać.
   — Ty zacieśniasz moją smycz? — Śmiech w końcu przerywa ciszę, która nastała po jego słowach; zdaje się, że przez kilka sekund nie mógł uwierzyć w to, co mu powiedział. Że w ogóle to powiedział.Nie wiem, kurwa, jak możesz dalej mówić coś takiego, leżąc na podłodze. Ale taki już jesteś, co? Mówiłbyś to samo nawet między „szybciej” a „mocniej”. — Przewraca oczami. — Doprowadzasz mnie do szału. Nikt nie robi tego tak, jak ty. To właśnie chciałeś usłyszeć?Dlaczego mi to zrobiłeś? Nienawidzę cię, Ryoma.Kochałem cię.Powinieneś uciekać.Czemu nie mogłeś ze mną zostać?Jesteś zbyt inteligentny, żeby myśleć, że to głupie nastoletnie… coś, co było między nami, cokolwiek tu zmienia. Zawsze robię to, co do mnie należy.Czekałem na ciebie tamtego dnia.W przeciwieństwie do ciebie, egoisto.A ty nie wróciłeś.
   Czuje jego zapach. Przypomina mu o chwilach, w których chował twarz w jego klatce piersiowej. Świat przestawał istnieć; nie było jego ojca, matki, pieprzonego Minamoto – byli tylko on i Ryoma. Tak łatwo było mu oddychać powietrzem, które było nim wypełnione. Tak trudno było przestać to robić. Nie ma niczego bardziej uzależniającego od wspomnienia szczęścia, zwłaszcza takiego, które zmieniło się w jego brak, a może wręcz przeciwieństwo. Jego działanie miało z czasem osłabnąć, nie się jeszcze wzmocnić. Kiedy wpadł w taką obsesję? Musiał być czas, kiedy jej nie było. Czy mógł do niego jeszcze w ogóle wrócić? Czy rzeczywiście chciał do niego wracać?
   Ślina zbiera się w jego ustach na samą myśl o tym, co mógłby zrobić; jak gdyby miał zjeść najlepszą rzecz w swoim życiu, nawet jeśli miałaby stanąć mu w gardle. Zachowujesz się tak żałośnie. Ujmuje w palce czarne włosy, odciągając je na bok, żeby ułatwić sobie dostęp do jego szyi, bo – jak zawsze – musi zostawić na niej swój ślad. To wciąż jego ulubione miejsce na znaki… czego właściwie? Wzajemnej miłości? Tej jednostronnej obsesji? Własności? Nie zastanawia się nad ich znaczeniem; wie tylko, że chce go ugryźć, więc to robi. To dla niego coś naturalnego. Czuje się przy tym zupełnie inaczej niż we śnie, bo skóra opiera się naciskowi jego zębów. Lubi to uczucie. Ugryzienie jest przez to za mocne – tego rodzaju, który krew pod skórą zamienia w ciągu dnia w siniaki. Gdzie jeszcze może dać ulgę dziąsłom – na obojczykach, żebrach, biodrach? Kości przeciwstawiają się jego kłom w sposób, który jeszcze bardziej go satysfakcjonuje. Wśród tego i blizn, z których część była jego autorstwa, ciało mężczyzny zapewniało tyle tekstur, które mógł poczuć na języku… Uległość wobec niego – bo próba wydostania się, jaką podjął, była śmieszna – fakt, że jest pod nim, że to on, doprowadza do tego, że to, co miało być pokazem dominacji, staje się mimowolnie wstępem do czegoś innego.
   Puszcza go, ledwo to sobie uświadamia. Odsuwając się, trafia plecami na ścianę, o którą się opiera. Nie może wstać, ale on nie musi tego wiedzieć. Z trudem skupia na nim spojrzenie. Jeszcze chwilę temu przecież zdzierał z niego ubranie, nie, skórę, zębami i pazurami, jak zwierzę, tylko po to, by poczuć się bliżej niego, bo miał wrażenie, że inaczej nie jest w stanie przestać być… tak daleko.
   — W życiu nie byłem tak bardzo. — Nie może schować pod ciętością języka drżenia swojego oddechu. — Nie wchodź mi już więcej w drogę, Bakin. Ile razy mam ci to powtarzać, żeby to do ciebie dotarło?
   Walka z pragnieniem zrobienia tego, czego chce, staje się dla niego fizycznie bolesna. To, że wszystko, czego potrzebował, aby jego ciało zareagowało, to bycie obok, wywołuje w nim wściekłość na samego siebie, z którą sam nie wie, co zrobić. Nie może się opanować?
   — Zajmę się tobą… — To była obietnica złożona komu? Jemu czy sobie?...później.
   Później. Później. Później.
   Echo odbija się w jego czaszce, tak samo poniżające jak śmiech Taishirō.
   Odwraca wzrok. Prawa strona jego twarzy, na wpół sparaliżowana, drga uszkodzeniem nerwu.
   — Torturujesz mnie, Ryo, wiesz o tym? — skraca jego imię. Nic nie zostało z niego sprzed chwili; przez te kilka sekund brzmi jak chłopiec, który uciekał ze swoim przyjacielem przed sprzedawcą, któremu coś – nie pamięta już, co – razem ukradli. Nie dlatego, że tego potrzebowali. Zrobili to dla zabawy. Różnica polegała na tym, że teraz się nie śmiał.
Yōzei-Genji Setsurō
Bakin Ryoma

Nie 31 Mar - 16:56
W ciele dudni muzyka, a raczej jej pokłosie, które niesie się po ścianach i wbija w ciało. Małe drzazgi, które chciałby wydłubać ze skóry ostrym paznokciem; tamtego pazurem. Ranę wylizać do białości mięsa, krew spić i zaznać krztyny spokoju. Bez basu niemiłosiernie wrzynającego się w bębenki. Aż syczy, gdy tempo muzyki wzrasta, a wraz z nim krew zaczyna buzować szybciej i mocniej. Psioczy pod nosem ledwo zapamiętanym kurewstwem. Zbitką przypadkowych przekleństw, które w pełni zdania nie mają ni krztyny sensu. Idiota. Piekielny ze szczeniaka idiota, bo nie zdążył wyrwać się z budy, ledwo krok wystawił poza podwórko, a już z kłami rwie się na świat, by gryźć przypadkowych przychodniów, ale i w maniakalnej złości własnych właścicieli.
  Zamiast tę wściekłość podjudzać, a mógłby, chciałby nawet, to łagodnością wzroku, tym źrenicom za bardzo rozszerzonym, wpija się w ziemię i uśmiecha. Spuszcza niepotrzebne napięcie z mięśni, by tamten przylgnąć mógł do ciała na pozór podwładnego; tego samego, które mogłoby go przecież rozłupać na pół, dorwać się do serca, wydrzeć mięsień i duszę pozostawić bez większej emocji.
  Wsłuchuje się więc z tym mdłym uśmiechem, lekkim ruchem splecionych przez tamtego dłoni, palcami delikatnie ocierającymi się o opuszki drugich, w jego litanię. Bo nie ma w słowach Setsurō, w tych jego krzykliwych, ale krzykliwie pięknych, monologach logiki. Jest masa pytań, jest wiele wyrzutów, jest sporo słów, które klei naprędce suchym językiem. Nie zdąży przełknąć resztek śliny (alkohol, dragi wysuszają wnętrza policzków, wargi pozostawiają spierzchniętymi), a już łapie się szczeniak kolejnej myśli. Nawet mu go szkoda i może gdyby, gdyby tylko nieprzyszpilony byłby do dziwnie mokrej posadzki, to i wziąłby to znerwicowane ciało w ręce i wyleczył tak, jak leczy się każdy ból — tym jeszcze większym.
  “Znasz już jego imię”. Znam?
  Wzdycha ciężko, gdy język zapiera się na górnej linii zębów, wpełza pod wargę, a on niemalże warczy zwierzęco. “Suka”, parska, posiada wielu, i wielu jej też chce. Jest mu w pewien sposób podobna, ale bardziej we własnym zachowaniu wyspecjalizowana. Ma sznyt, który posiada każdy polityk, każda polityczka. Szlif charakterystyczny osobom medialnym. On ze wspomnianym niewiele posiada wspólnego, chociaż uśmiech, uśmiech czasami posiądzie filmowy. Sztuczny, szeroki, bez pokazywania kłów. Miły.
  — Psiaku, czy ty mi właśnie grozisz? — Wyłuskuje z jego wypowiedzi najważniejsze, acz zarazem najciekawsze. — Chyba…
  Nie zdąży skończyć, bo ucisk zacieśnia się na sklejonych dłoniach. Pokręciłby głową, ale jedynie spina łopatki, by zaraz poczuć na nich ciężar tamtego głowy. Przymyka powieki. Tsk. Wraz ze słowami coraz to wolniej opadającymi, kolejną falą zbyt szybko zacieśniających się tematów, myśli mężczyzny zaczynają pękać. Basy znajdują przestrzeń w coraz to większych wdechach, przerwach między sekundami. Słowa przekształcają się w oddechy, oddechy w ugryzienia. Zabawne, jak czuje proces przemianowywania się myśli ciętych jak brzytwa w bardziej obłe, przyjemne, sięgające korzeniami głębiej; paradoksalnie — dawniej.
  Uchyla szyję wraz z odsunięciem czarnej kępki włosów. Bez większej emocjonalności, bez uśmiechu i gwałtownych ruchów. Dłonie wyswobadzają się, więc wolnym ruchem — żeby nie wybudzić go z przyjemności trwającego transu — odciąga je z pleców. Rozprostowuje, a gdy koniuszek języka zarysowuje kształt przyszłego ugryzienia, sięga lewą ręką szyi mężczyzny (teraz nachylonej nad jego karkiem). Cichym pomrukiem wita go w tym samym, co zawsze, miejscu. Szybciej bijącym w podnieceniu sercem, drgającymi impulsem żyłami zaprasza łagodnie, ale bez uśmiechu. Spojrzenie, choć ukryte ciemnością pomieszczenia, pozostaje względnie suche, jakby obejmowała go wciąż logika. Bo tak jest.
  — Wyżej — szepce tylko, nakierowując szczękę mężczyzny (chłopca) w miejsce, które lubi przecież bardziej. Nieopodal aorty a zaraz pod szczęką. Gdyby nie półmrok może i by dojrzał delikatne znamię, które przez cały ten czas pogłębia. Ze swoją pierwszą historią sprzed wielu laty, teraz wymaga jedynie potwierdzenia. Syk bólu, ale podpisany falą przyjemności pędzi spod ugryzionej skóry przez mięśnie, zaraz wpada, a jakże, w pachwiny, buzuje podnieceniem w podbrzuszu. Dopiero wtedy uśmiechnie się nikle, zwycięsko, chociaż w głowie zapętlają się kaskady wcześniejszych pytań. Wyrzutów. A to wszystko woalka dla wspomnień, prawda?
  Nie musi czekać długo na ucieczkę, bo zwierzę gryzące zawsze wykorzysta moment, by spierdolić. Wystraszone. Unosi się na zdrętwiałej ręce, ale nie wysoko. Noga podbije się pod brzuch, kiedy podniesie ciało, ręką sięgnie ugryzienia na szyi, rozetrze ślinę, zalążki krwi. Odwróci się ku opadłej postaci już bez złości, bez ironicznego uśmiechu, a ciekawsko. Przypomina turystę sprzed klatki, który obserwuje to, co dzikie, ale i w swej nieoswajalności spłoszone. Obliże dolną wargę (jeszcze zimna od posadzki) i w klęku zbliży się do niego, rozrośnie barkami nad opadła sylwetką, tak zmęczoną. Pomruk zdziwienia rozszerzy krtań, kiedy ujmie jego policzek w równie chłodną dłoń. Kciuk zarysuje na zatrzymanej w ruchu części twarzy delikatny półokrąg.
  Zaraz potem przylgnie ustami do jego, pozwoli wilgotności śliny osiąść na wargach mężczyzny, które zaraz otworzy szerzej. Kciukiem wpełzającym w obłość policzka, siłą chwytającą dolną linię zębów, a gdy ślina tamtego zaokrągli się na opuszce, tę wysunie, by zastąpić ją chciwym, ale dziwnie delikatnym językiem. Całuje go więc z prawą dłonią ślizgającą się ze szczęki na kark, który wygina w niemym pożądaniu; lewą sięga tamtego dżinsów, guzika, zamka spodni, które rozpina, przy tym naruszając wybrzuszenie erekcji zimnem metalu.
  — Szerzej — mówi na wdechu, kiedy nie pozwala chłopcu zamknąć ust; kiedy nogą wdziera się pomiędzy jego uda; kiedy ujmuje jego twardość ciasnością palców. Jeden wolny, posuwisty ruch dłoni, nic bardziej energicznego; jeden jęk, który chce spić z gardła Setsurō, które najchętniej naruszyłby dużo większą gwałtownością. — Chodź ze mną — mówi cicho, każde ze słów podsumowując kolejnym ruchem nadgarstka. — Porozmawiamy u mnie. Mój pies lubi ludzi. — Jeden z nich. — Wabi się Zen.


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Arihyoshi Hotaru ubóstwia ten post.

Sponsored content
marzec-kwiecień 2038 roku