Hansen 9
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Bakin Ryoma

Wto 4 Lip - 22:33
Apartament nr 93




Trudno szukać tutaj większych podziałów. Mieszkanie to jedna, w większości niepodzielona ścianami przestrzeń, której wysokość pnie się na cztery, w niektórych miejscach pięć metrów wzwyż. Tuż przy suficie rozgałęziają się ogromnej średnicy rury, nigdyś służące przesyłaniu prądu, dzisiaj będące jedynie elementem wizualnym. Długość samego pomieszczenia to kilkadziesiąt metrów, gdzie całość rozpoczyna się wbitą w strukturę budynku, nieco prowizoryczną kuchnią. Utrzymana w stalowych odcieniach uzupełnia szarość pustych, niepomalowanych ścian. Lewa strona przecinana jest wysokimi oknami ze szprosami, które ciągną się pod sam sufit, a ich szyby wychodzą wprost na niższe, równie post-fabryczne budynki. Poza słabo urządzoną kuchnią, w przestrzeni, bo słowo “pokój” bądź “pomieszczenie” zdecydowanie jest tutaj nietrafionym, poukładane są przypadkowe przedmioty. Para foteli, sofa, szklany, niski stolik. Kilka puf zapadających się pod ciężarami siedzących, sztuki gazet i magazynów pozostawionych w strategicznych miejscach. Pojedyncze kubki po niegdyś wypitych kawach. Gdzieś w połowie pomieszczenia a po prawej stronie drzwi do równie obszernej i równie mało zagospodarowanej łazienki, zarówno z wanną (wmontowaną w podłogę), jak i prysznicem. Dalej, na samym końcu a w momencie, w którym stopy zaczynają piec przebytymi w przestrzeni kilometrami, sypialnia, gdzie prócz dużego łóżka i wysokiej szafy, ku ziemi zawsze ciążą szerokie, metalowe rolety.





Ostatnio zmieniony przez Bakin Ryoma dnia Sro 5 Lip - 0:28, w całości zmieniany 5 razy
Bakin Ryoma
Bakin Ryoma

Sro 5 Lip - 0:16
  “Po chuj ci te okulary; przecież jest ciemno”.
  W gardle zapiera się grząski śmiech, który zaraz, jak to z dźwiękami niemalże szurającymi po strunach głosowych bywa, ginie w głośniejszym przełknięciu śliny. Nie odpowiada. Jedynie spogląda na nią z kąta, w którym spojrzenia nie przykrywa brązowy filtr szkieł. Wpada więc w dziewczęce zdziwienie mahoniem własnego spojrzenia, które gładko zarysowuje wpierw jej poobijane policzki, później zdenerwowane oczy. Wzrusza ramionami, chociaż pod ciężarem trzymanego ciała gest jest ledwie widoczny; jedynie maźnięty chęcią spięcia mięśni, ale te na nowo zapierają się na sponiewieranej walką sylwetce.
  — Jak wiele razy jeszcze będę musiał cię ogarniać? — pyta w zamian; w zamian za odpowiedź, która niby pominięta, ale zmusiłaby go do przesunięcia szkieł na czubek głowy. Ale teraz miał ważniejsze rzeczy w rękach. Palce zadziornie, ale też i w celowo agresywny sposób wpijają się w jej uda, te wciąż pokryte materiałem, by zaraz z niezadowolonym warknięciem, poprawić układ ciała Amakasu i prawą ręką wsunąć się pod jej koszulkę, zaraz zaprzeć wnętrze dłoni na materiale bielizny.
  — Lepiej — mówi ciszej, do siebie, czysto praktycznie, jakby rzeczywiście poprawiał ułożenie mniej żywego przedmiotu.

20 maja 2037 roku
godz. 03:20

Głośny skrzek towarzyszy przesuwaniu się ciężkich, metalowym drzwi. Wraz z tym a tuż nad nimi szeleści jebnięty kabel, który blokuje rozwarcie się wejścia w całości. Mimo to powstała szpara pozwala im wsunąć się do środka, kiedy on, całkiem przytomny jak na aktualną porę, z miejsca kieruje się do kuchni.
  Trudno szukać tutaj większych podziałów. Mieszkanie to jedna, w większości niepodzielona ścianami przestrzeń, której wysokość pnie się na cztery, w niektórych miejscach pięć metrów wzwyż. Tuż przy suficie rozgałęziają się ogromnej średnicy rury, nigdyś służące przesyłaniu prądu, dzisiaj będące jedynie elementem wizualnym. Długość samego pomieszczeni to kilkadziesiąt metrów, gdzie całość rozpoczyna się wbitą w strukturę budynku, nieco prowizoryczną kuchnią. Utrzymana w stalowych odcieniach uzupełnia szarość pustych, niepomalowanych ścian. Lewa strona przecinana jest wysokimi oknami ze szprosami, które ciągną się pod sam sufit, a ich szyby wychodzą wprost na niższe, równie post-fabryczne budynki. Poza słabo urządzoną kuchnią, w przestrzeni, bo słowo “pokój” bądź “pomieszczenie” zdecydowanie jest tutaj nietrafionym, poukładane są przypadkowe przedmioty. Para foteli, sofa, szklany, niski stolik. Kilka puf zapadających się pod ciężarami siedzących, sztuki gazet i magazynów pozostawionych w strategicznych miejscach. Pojedyncze kubki po niegdyś wypitych kawach. Gdzieś w połowie pomieszczenia a po prawej stronie drzwi do równie obszernej i równie mało zagospodarowanej łazienki, zarówno z wanną (wmontowaną w podłogę), jak i prysznicem. Dalej, na samym końcu a w momencie, w którym stopy zaczynają piec przebytymi w przestrzeni kilometrami, sypialnia, gdzie prócz dużego łóżka i wysokiej szafy, ku ziemi zawsze ciążą szerokie, metalowe rolety.
  Nie mówi jej nic a pozwala jak kotu wpuszczonemu na mieszkanie badać i patrzeć. Zerkać w kąty, jeśli ma ochotę. Sam postrzega otoczenie jak nie jego, przejściowe, chociaż dziwnie oswojone. Może to ten sweter niedbale zostawiony na kuchennym krześle tydzień temu. Może plama po rozlanym wczoraj mleku. I na tę myśl, białego napoju, słyszy jak w sypialni coś charczy. Uśmiecha się, delikatnie, do kubka wyciąganego z wyższej półki.
  — Chcesz kawy? — Zerka ku niej przy jednoczesnym geście zdejmowanych okularów; te odkłada na blat. — Albo czegoś innego? Łazienka jest tam, po prawej.
  Ruch ręki towarzyszy dziwnym, jakby to pluskającym odgłosom. Nie musi odwracać wzroku, by wiedzieć, że zmierza ku nim białe, łaciate na łapach bydlę.
  — Zen — mówi do niego ciszej, niemalże troskliwie, ale wciąż z lisią nutą. Zza jednej z kanap wyczołguje się biały dog argentyński. Oczy ma zapadłe, pysk zaspany. Niby to macha ogonem, ale ten ciężki jak pejcz, gnie się to do lewego, to do prawego boku w swoistej wolności. Uszy nie są obcięte. Padają do dołu w głupawym wyrazie.
  Bydle podchodzi do niej krocząc swojsko, z czasem jakby bardziej radośnie, ale wciąż ciężko. Na jego ciele zasklepione blizny, w oczach wiek niemalże starczy. Obwąchuje dziewczęcą nogawkę, ale nie skacze, wychowany. W pomieszczeniu odbija się krótkie “łap”, kiedy rzuca psu ochłap. Mięso wpada w rozwarte szczęki a z bydlęcia, jak nigdy, skrzy się energia. Pluska ślina, gdy kły wbijają się w przysmak, ale nie zje na miejscu. Posłusznie cofa się dalej, w kilometry zimnego mieszkania, by osiąść na rozpierdolonej, czarnej sofie.
  — To jego sofa — Ryoma odzywa się w tonie pozornej neutralności, by zaraz ubrać słowa w zadziorny uśmiech: — Sam ją rozjebał. — Pauza. — A ty jak tamtą wykończyłaś? Laskę?
  Automat do kawy zostaje włączony a w rytmie jego cichego brzdęku, Bakin odwraca się do gościa przodem, opiera biodro o fragment blatu i patrzy ku niej intensywnie.
  — Wyglądasz gorzej, niż ostatnio.


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Amakasu Shey ubóstwia ten post.

Amakasu Shey

Sro 5 Lip - 13:54
Suchym śmiechem zbyła jego pytanie. - Do skutku - odparła cicho poprawiając ułożenie ramion na jego szyi. Z policzkiem ponownie opartym na jego torsie ignorowała powagę jego słów, bo wszystko miało swój ostatni raz. Czekała aż przyjdzie ten moment, w którym Bakin nie będzie miał już czego ogarniać. Drogę do jego lokum przespała w całości. Usadzona na skórzanym fotelu oparła skroń o chłodną szybę przymykając powieki. Nie wiedziała jak długo jechali, ani w którą stronę. Na miejscu poczuła się lepiej, bo w jej stanie każda chwila snu była na wagę złota. Wchodząc do środka nie kryła zainteresowania. Czujne tęczówki obserwowały każdy zakamarek wysokich pomieszczeń rejestrując wszystkie szczegóły, a jednak o nic go nie zapytała.

Z biodrem opartym o kuchenny blat jej uwaga opuściła Ryomę i w pełni skupiła się na innym współlokatorze. Słysząc zabarwiony rozczuleniem ton Bakina patrzyła na pupila inaczej. Zwierzęta były niewinne nawet w jej zepsutych od krzywd oczach. Kiedy pies podszedł bliżej krokiem ciężkich łap drapiących zimną podłogę, nachyliła się podsuwając mu wierzch swojej poobijanej dłoni, do powąchania; do zapoznania się. Jeszcze kilka dłuższych chwil przyglądała się jak Zen pochłaniał kawał swojej kolacji, żeby w końcu zająć się sobą.

- Chętnie - odparła przywołana na ziemię jego pytaniem. Odważnie jak na gościa przeszła przez kuchnię. W jej ruchach brakowało tego skrępowania i powściągliwości naturalnej dla osób krzątających się w nie swoim mieszkaniu. Bez problemu można było dostrzec, że nie po raz pierwszy korzystała z nieswojego lokum niczym bezpański pies przyzwyczajony do ciągłej zmiany scenerii; wpasowujący się w każdy kąt byle tylko nie wracać na stare śmieci. Jednym ruchem otworzyła wahadłowe drzwi lodówki przeglądając uważnie jej zawartość. W końcu wspięła się na palce wyciągając szczupłe ciało ku górze tak, że materiał koszulki ledwie zakrywał krawędź krągłego pośladka. Sięgnęła dłonią jednego z napoczętych plastikowych pakunków wyciągając z niego cienki plaster szynki. Ten przyłożony w okolice nosa został podany krótkiej inspekcji świeżości, bo nie ufała w jego umiejętności gospodyni. W końcu plasterek złożony dwa razy na pół wylądował na mokrym języku, a lodówka po kolejnych krótkich oględzinach została zamknięta. Przeżuwanie jedzenia przychodziło jej niespodziewanie długo. Jak gdyby walczyła z własną niechęcią do pożywienia i odruchem wymiotnym budującym się na dnie żołądka. W końcu jednak kawałek szynki został przełknięty, a ona ukucnęła niżej otwierając kolejne drzwi. Tym razem mniejsze, lepiej przyssane do zawiasów. Ruchem dłoni odsuwając po kolei zawartość zamrażarki w końcu wyjęła z niej zmrożony, żelowy kompres. Wracając w stronę blatu ubrała go w dwa nierozerwane kawałki ręcznika papierowego i przyłożyła do posiniaczonego wierzchu prawej dłoni.

- Prawym sierpowym - wytłumaczyła z widocznym samozadowoleniem oglądając poobijaną dłoń zakrytą warstwą chłodzącą łagodzącą ból i nawarstwiające się opuchliznę. - Popłakała się szmata. Czaisz, że próbowała mnie sprowokować? Nie wiem co kurwa musiałaby powiedzieć, żebym się przejęła jej zdaniem - opowiadała z tą nutą entuzjazmu; rzadką i jednorazową; zarezerwowaną tylko na specjalne okazje. I nie zdawała sobie sprawy, że część informacji przekazała mu już wcześniej przez telefon. Większość ich rozmowy nie zapadła jej w pamięci, tak jak koniec walki, zejście z ringu czy opatrywanie wszystkich zadrapań.

Jej czujne tęczówki uczyły się powoli rozkładu kuchni. - Gdzie kubki? - Rzuciła i podążyła za jego instrukcją. Nie wiedziała, która była godzina i gdzie tak naprawdę się znajdowała oprócz tego, że miejsce należało do niego. I oglądając minimalistyczne loftowe wnętrze musiała przyznać, że rzeczywiście tak wyobrażała sobie jego norę. Krótką chwilę zastanawiała się czy Hayato kiedykolwiek tutaj przebywał, czy on także znał Ryomę tylko w neonowej scenerii ich mieszkania w Karafurunie. Podeszła do niego w wolnej dłoni dzierżąc dwa kubki. Jeden bordowy, drugi grafitowy. Stając o krok przed nim, blisko, zdecydowanie bliżej niż wypadało, w końcu uniosła podbródek ku górze, żeby sprostać dzielącej ich różnicy wysokości. Zblokowane spojrzenie szarych tęczówek, standardowo pokryte pod powłoką nieufności i tej wyuczonej obojętności, próbowało wyczytać cokolwiek z ciepłych mahoniowych barw. Chciało dowiedzieć się jego intencji, które uogólniał w słowie szczenię, którym tak chętnie ją nazywał. Jak zawsze jednak Bakin trzymał swoje plany na wyciągnięcie jej ręki, na tyle jednak daleko ze nigdy nie mogła ich sięgnąć.

- Ile razy będziesz mnie jeszcze ogarniał? - Powtórzyła jego własne słowa ciszej, ale w jej tonie zabrakło ciekawości. Jak gdyby żadna odpowiedź nie mogła być niewłaściwa. Doskonale zdając sobie sprawę, że jego słowa i tak niczego by między nimi nie zmieniły. Umyślnie naparła dwoma kubkami na ciemny materiał jego koszulki mocno przytykając je do wyrzeźbionych mięśni jego brzucha, bo jego osoba wydawała się znacznie bardziej interesująca niż kawa.

- Dzięki. Ty też wyglądasz chujowo - skomentowała patrząc na niego jak na idiotę. W końcu zbyła ciężar jego slow wzruszeniem ramion, bo oczywiście miał rację. I chociaż potrafiła już normalnie się wysławiać wcześniejszy ból głowy i splątanie na pewno nie były niczym normalnym. Biorąc pod uwagę jej młody wiek punch drunk syndrome było zaledwie kwestią czasu, a jednak nie miało większego znaczenia. W końcu takie kundle jak ona nie żyły na tyle długo, żeby dotrwać do późniejszego wieku i potencjalnych komplikacji. - Dobierają mi coraz cięższych przeciwników. Moja przegrana będzie pewnie zajebistą rozrywką - pomyślała na głos. I chociaż nienawidziła przegrywać wiedziała, że kiedyś i na nią przyjdzie czas.

@Bakin Ryoma
Amakasu Shey

Ejiri Carei and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Czw 6 Lip - 22:56
I tym razem pozwala muzyce popłynąć z małego, owalnego głośnika, który za sięgnięciem telefonu, zaraz się z nim łączy. Z elektroniki pulsuje mało konkretne brzmienie, gdzie jego rytm, spokojny i raczej niezakłócający rozmowy, z czasem stanie się dla sceny naturalnym tłem. Jest maj, więc słońce jeszcze nie teraz, ale w przeciągu godziny maźnie horyzont czerwonawą pomarańczą a tutaj, gdzie piętro góruje nad większością okolicznych budynków, wpadnie agresywnym promieniem. Wespół z pląsaniem puszczonego utworu, o blat odbija się stawiana nań metalowy pojemnik z mieloną kawą. W międzyczasie wzrok jego ucieknie na bok, ku dziewczynie otwierającej wysoką lodówkę. O szarość metalu oprze się ciepłe światło żarówki, która swobodnie zwisa pośrodku kuchennej przestrzeni, by zaraz wpleść weń rozmyty kontur Shey. Zawiesza na tej scenie wzrok o sekundę, dwie za długo, a choć poczucie estetyki od zawsze ma spaczone, to i tak docenia; kruchą sylwetkę prostującą się na tle śliskiej, częściowo lustrzanej faktury. Zaraz jednak przerywa zawieszenie grymasem, by rzucić:
  — Zrobię ci coś do jedzenia.
  A kucharzem jest niezłym. Może nie wybitym, ale palce jego od małego śledziły te matczyne, która w ruchach godnych wiejskiej gospodyni, zaspokajała głód trojga. Unosi więc tylko brwi, kiedy plaster mięsa znika w jej ustach, by zaraz sięgnąć kilkorga półproduktów, wrzucić to wszystko na chleb i od niechcenia cisnąć do piekarnika. Coś tam podsmaża, coś tam pichci — mało ważne. Ważne, że za niespełna kwadrans w mieszkaniu zacznie pachnieć serem i przypiekaną cebulą.
  Zimno na jej dłoni zaczyna skraplać się w małe połacie wody, wnika w rozognioną walką tkankę a on ku niej zerka zamyślony;  jak ku psu, który choć zwycięsko, to wciąż z zadrapaniami wyczołgał się z walki. W końcu, po tym jak dłonie zanurzą się pod zimną wodą, drzwi piekarnika zostaną przymknięte, podejdzie do niej w stanowczym pośpiechu i ze słowem:
  — Pokaż — chwyci jej rękę. Nadgarstek otula gwałtownie, ale gdzieś w połowie gestu zwalnia, wygładza ruch, opuszkami nie tyle napierając na mięśnie, co gładząc je wyuczoną cierpliwością. Ostrożnie, ale bez zbędnej czułości, odwraca dłoń to wierzchem, to jej zewnętrzem ku sobie. Po chwili sięgnie wolną ręką jej paliczków i uciskając każdy kolejny, zerknie ku dziewczęcej twarzy. Szuka głośniejszych jęków, grymasów, jakiegokolwiek wyrazu, który sugerowałby większy uraz. W międzyczasie odpowiada: — Prawym sierpowym? Tego uczy cię Cayenne? — Cmoknie trzykrotnie niezadowolonym, bez charakterystycznego dla mężczyzny rozbawienia. — Tutaj? — Mocniejszym gestem uciśnie kości śródręcza. Na kolejne wspomnienie uśmiecha się delikatnie, kącikami ust ciągnąć po wargach cichy śmiech. Nie słyszał jej nigdy aż tak podekscytowanej, więc niech kontynuuje; niech się roztopi w chwilowej przyjemności, podwórkowym bądź, gorzej, piwnicznym zwycięstwie. — Kto będzie kolejny? — pyta, by podtrzymać temat, dać jej jeszcze więcej czasu na wyzwoleńczy monolog. Pyta “kto”, ale odpowiedź jest mu obojętna. Szczególnie teraz, kiedy zwolniwszy jej dłoń zagaduje ciszej, na marginesie: — Coś jeszcze masz mocniej obitego?
  “Gdzie kubki?”
  Kiwnięcie podbródkiem, by ponownie, kocio, ruszyła w dalsze poszukiwania. Sam opiera biodra o blat kuchennej wyspy, która wizualnie wyznaczała kraniec tejże przestrzeni. Krzyżuje dłonie na klatce piersiowej i z głową przechyloną do prawego barku, kosmykami włosów zawieszonymi nad ramieniem, obserwuje. Powoli, bez uśmiechu. Lustruje nowe zwierzę w swojej przestrzeni, jej niby to przemyślanie, chociaż wcale nie, zachowania. Gra pozorów bardzo prosta w swych założeniach, bo opierająca się na zarzuconej niczym płachcie pewności siebie. W całości owiewa ona dziewczynę — pozwala dłoniom być zuchwałymi a ciele śmiałym. Podbródek mężczyzny zbliża się do dekoltu, brwi marszczą się, ale nie mówi nic więcej. Nic, co wybiło by gościa z małych, narzucanych przez nią samą zadań. Niech się bawi.
  Niech się bawi, nawet teraz, kiedy porcelana zaczyna napierać na jego brzuch, kiedy badawcze spojrzenie spływa ku jej twarzy, zakleszcza się na drugim wzroku; tym malowanym szarością, ale szczeniacką butnością. Pojawia się iskra, mała zachcianka, coby tę buńczuczność wpić w ziemię i stłamsić jak najgorsze szczenię z miotu. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze niech zaścieli białka oczu dziecięcym zarozumialstwem i fantazją, że to jej działania są tutaj nadrzędnymi, nadającymi czemukolwiek tor. Albo, skoro chce, skoro arogancja zjada ją jak śmiertelna choroba—
  "Ile razy będziesz mnie jeszcze ogarniał?”
  — To już ustaliliśmy. Tyle, ile poprosisz — odpowiada z dziwnym przestojem po pierwszym zdaniu. — Myślałem, że to sobie wyjaśniliśmy. Element naszej relacji. Jeśli czegoś chcesz, powiedz. — Odbiera od niej grafitowy kubek, opuszki wsuwając w porcelanowe ucho; tam, gdzie i również oparte są jej palce, w mocnym chwycie trzymające zdobycz. Ryoma zapiera wskazujący palec na jej skórze. — Proś, Shey — mówi ze śmiechem. Zabawa
  "Moja przegrana będzie pewnie zajebistą rozrywką".
  — Każda przegrana daje nowe możliwości — odpowiada spokojniej. — Patrz, niby zdechłem, ale dzięki temu — siad, Shey — Kruchy odgłos kolan obijających się o podłogę. — Dzięki temu mogę sobie pozwolić na więcej. — Wzrok zawiesza się na skulonej pod własnymi nogami sylwetce. Parska rozbawionym, by zaraz wyminąć jej ciało i dodać: — Z mlekiem? Kawa?


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Amakasu Shey and Ejiri Carei szaleją za tym postem.

Amakasu Shey

Nie 9 Lip - 21:23
Chociaż nie odmówiła jej żołądek skurczył się do rozmiarów tego pojedynczego plasterka szynki, który teraz ciążył na jego dnie. I to nie tak, że nie była głodna, zwyczajnie wstręt do jedzenia przychodził odruchowo, a walka z nim była bezskuteczna. Jedzenie kojarzyła tylko z próbą przetrwania. Kobieta, która uważała się za jej matkę nie kwapiła się do opieki nad własnymi dziećmi, tak samo jak nie bawiła się w gotowanie. Każdy kęs jedzenia przypominał ochłapy jakie kiedyś stanowiły standardowy posiłek kilkuletniej dziewczynki plątającej się po śmieciowych częściach Nanashi. Raz bardziej, raz mniej. Zapach przypiekanego sera jakimś cudem łagodził odrobinę całą wzbierającą niechęć. Oglądanie Bakina krzątającego się w kuchni okazało się bardzo odprężającym zajęciem. Jego opiekuńczość tłumaczyła dwustronnymi korzyściami ich specjalnej relacji. Nie oferowałby jej nic bezinteresownie, w końcu życie zawsze chciało coś w zamian. Nie przeszkadzało jej to ani trochę.

Jej dłoń była stosunkowo krucha. Niepasująca do ciągłych walk i zadawanych ciosów, chociaż zazwyczaj ukryta pod grubym materiałem rękawicy bokserskiej. Kobieca sylwetka wymęczona rutynowymi ćwiczeniami odznaczała się ładnie zarysowanymi mięśniami, wciąż jednak zbyt szczupła przez brak odpowiedniej ilości niechcianego przez żołądek i głowę jedzenia. Nie wyszarpała dłoni grzecznie czekając aż obejrzy każdy jej skrawek znawczym spojrzeniem. Pulsująca skóra wgniatała się odrobinę pod naporem umiejętnych dłoni, jednak obojętna twarz nie zdradzała niczego; wyprana z emocji, odporna na prowizoryczny ból. Wzruszenie ramion posłużyło za odpowiedź na kolejne pytanie, bo sposób jej walki był bardziej instynktowny niż planowany. I chociaż nie brakowało jej techniki, zdecydowanie lepiej czuła się improwizując. Bez problemu można było zauważyć, że nauczyła się walczyć nie na ringu, a na ulicy. - Przecież padła. Uderzam tak, żeby  nie wstała - odparła wpatrując się w jego długie palce zaczepione o ochłodzoną fakturę wierzchu prawej dłoni. - Nie wiem jeszcze. W sumie wszystko mi jedno, byle ktoś mniej wkurwiający.

Nie należała do tych gadatliwych osób. Wręcz przeciwnie jej rozmowa zbyt często opierała się na zdawkowych odpowiedziach, krótkich spojrzeniach i owianych obojętnością gestach. Tym razem jednak zagadana popłynęła z tematem, bo Ryoma wiedział jak ją sobie ustawić, żeby reagowała wedle jego własnego widzimisię. Czy widok w jaki bezpardonowo i bez wysiłku uzyskiwał wymarzone rezultaty był dla niego powodem do dumy? Budowany kształt rosnącego ego z każdym kolejnym tresowanym pieskiem, który nieświadomie mu się podporządkowywał myśląc, że był tym jedynym. Jego wataha rosła w siłę tak jak sobie zażyczył, stojąc na jej czele dbał o wszystkie zebrane wilki, pilnował bezpieczeństwa i utrzymywał porządek. Zdawała sobie sprawę, że widział się w roli lidera, a władza nad innymi dawała mu satysfakcję. Nie potrafiła jednak określić czy robił to dla siebie czy dla nich, bo tego właśnie od niego potrzebowali.

- Nic szczególnego - zbyła jego pytanie zdawkową odpowiedzią, bo średnie obrażania nie miały dla niej większego znaczenia. Nie były niczym nowym niż kolejnymi pamiątkami zdobytymi na ringu czy w normalnym życiu członka Shingetsu. Nie była ani delikatna ani słaba, a jednak na tyle drobna, żeby stanowić łatwy cel. I chociaż przez jej myśl przemknął obity lewy bok na wysokości żeber, który za pewne zmieniał już kolor z czerwonego na ciemny fiolet z odrobiną jadeitu, nie skomentowała tego w żaden osób. Nie była ofiarą, żeby przyznawać się do własnych słabości, zbyt uparta i dumna.

Napierając na jego ciało dała się ponieść chwilowej, złudnej władzy, której skrawek oddał w jej dłonie trzymające dwa kubki; jak gdyby pozwalał jej zaledwie potrzymać broń, którą zawsze sam dzierżył; doświadczony i pewny siebie. Kontrolę.
- Wiesz to trochę pechowo, bo ja nie lubię się kurwa prosić - odparła przejeżdżając językiem po górnych zębach kręcąc lekko głową ze znużeniem na wszystkie jego słowa. Oddając ciężar kubka w jego palce zblokowała z nim szare tęczówki, nie zamierzając się tak łatwo ugiąć. Proś, Shey odbijające się suchym kobiecym śmiechem po wysokich sufitach loftowych wnętrz. - Ta, na pewno.

Nie byłaby sobą, gdyby łatwo dała za wygraną.
Nie byłby sobą, gdyby jej czegoś nie udowodnił.

Jedno słowo.
- No chyba cię - zaczęła zaciskając z całej siły szczęki cudem nie krusząc sobie przy tym zębów. I nie było jej dane dokończyć, bo nim się obejrzała jej własne kolana ugięły się pod ciężarem jego komendy pozwalając nagle bezwładnemu ciału opaść na podłogę. Brzydki dźwięk gruchotanych kości o twardą podłogę odbił się echem po wysokim pomieszczeniu, ale nie poczuła nawet ukłucia bólu, nagle zaślepiona budująca się w wątłym ciele wściekłością. Z całej siły próbując wstać, odruchowo napinając wszystkie zmęczone mięśnie, walcząc z niewidzialną obrożną i smyczą, której kształt i skórzany materiał niemal czuła na wrażliwej skórze swojej szyi. Pierwszą odpowiedzią na jego komendę jak zawsze była walka. Chęć pokazania mu, że nie miał nad nią całkowitej kontroli. Udowodnienia, że jego wpływ był tylko prowizoryczny i powierzchowny. Tylko po to, żeby podświadomie sprawdzić jego siłę, jego chęci dominacji; dostrzec wszystkie granice i dopiero pod obezwładniającym naporem bezradności odpuścić. Poddać się jego woli i ustąpić oddając w jego ciepłe dłonie kontrolę, a wraz z nią całą siebie. Teraz jednak skulona przed nim zacisnęła dłonie w pięści praktycznie zgrzytając zębami ze złości. - Pokurwiło - wysyczała biorąc krótkie urywane oddechy przez zaciśnięte w wąską linię pełne usta; niczym dzikie zwierzę zamknięte w klatce poddające się wszechogarniającej furii. Ostatkami sił walczyła z tym ostatnio poznanym uczuciem odwarstwienia od własnego ciała, zalewającego ekscytacją każdy mięsień aż po koniuszki jej palców. Ta połączona z falą obrzydzenia spowodowaną własnymi niekontrolowanymi reakcjami. Nie wiedziała czy bardziej wkurwiała się na niego, że sobie z nią pogrywał czy na siebie, że przystawała na jego zabawę.

- Musisz się kurwa popisywać? - Rzuciła tonem wyprutym ze wszystkiego oprócz złości, i mimo całej agresji, spowodowanej niemocą i jego czystą zuchwałością, włożonej w jedno krótkie pytanie nie poprosiła go żeby przestał. Obserwując świat na poziomie jego kostek, gotując się ze złości, nie podniosła głowy ku górze, nie chcąc spotkać mahoniowych tęczówek i musieć zmierzyć się z wypieranym wstydem, że nie potrafiła mu się przeciwstawić; że wcale nie chciała z nim walczyć co chociaż całkowicie przeciwne do jej ostrych słów było oczywiste zarówno dla niego jak i dla niej.

I wtedy mimo wszystkiego, co się działo. Wbrew sobie z jej ust wydobyło się ciche:
- Bez.

@Bakin Ryoma
Amakasu Shey

Ejiri Carei ubóstwia ten post.

Bakin Ryoma

Sro 23 Sie - 21:53
Widzi, że jej ciało gnie się na wspomnienie jedzenia. Jakiegokolwiek. Jak mięsień po mięśniu pada do ziemi i wzdryga się przez ścięgna przepuszczając skaczące nań insekty. Nie pozostaje nic a uśmiechnąć się na widok każdego wzdrygnięcia, ująć tenże w ręce i schować w krótki szept; ten sam, który wyłuska się spomiędzy warg, gdy nachyli usta podług złożonych dłoni. Decyduje się więc na czułość matczynej opieki, chociaż tę nie od rodziców, ale wyniósł z samego siebie. Przyzwyczajenie nie płynące w krwi a wyrwane z głębi trzewi. Wyhodowane, z korzeniami wnikającymi hen w serducho. Bo tak już ma. Gdzieś w tle czaszki, głęboko pod aktualnymi zachowaniami, szeleści cel całej tej… relacji. (Coraz bardziej skomplikowanej, dziwnej, częściowo niechcianej). Nie zastanawia się nad tym dłużej, niż szybka myśl przelatującą na wskroś świadomości; Nie schyla się, by rozwikłać potrzebę zatrzymania jej tutaj. Wie jedynie, że w klatce piersiowej pałęta się potrzeba zakleszczenia dziewczęcia pod żebrami. Blisko. Tak, by jej złowrogie oczy (jak tego zwierzęcia w klatce) zerkały zza jego mocnych kości.
  Jej ciało jest kruche jak szkielet pozostawiony na słońcu. Wyżarte z wszelkich substancji odżywczych. Oddychające fajkami i teraz alkoholem. Niby silna, niby wspięta na palcach i sięgająca swojego (w walkach), ale też błądząca w omylności tychże wyobrażeń. Właśnie — krucha. W młodocianej kruchości i smutna, i zła, i tak bardzo potrzebująca jego pomocy. Nie wskazówek, nie poprowadzenia dziewczęcia przez życie, ale właśnie ludzkiej, cielesnej i fizycznej pomocy. I da jej tę, gdy tylko poprosi. Gdy potrzebujące uwagi oczy wzniesie ponad własną głowę, wpadnie nimi w mahoń męskiego spojrzenia i przy delikatnym rozchyleniu ust wyszepce: “proszę”. Nie chce od niej niczego więcej a jedynie czułej, łagodnej uległości, którą zadrga na granicach przynależności. Bo każdy musi przynależeć. Do kogoś, do czegoś. Brak tejże potrzeby równa się smutkowi sięgającymi myśli; temu samemu, który gryzie egzystencję każdego w depresji. Pomoże, bo nie tylko ma ku temu możliwości, ale przede wszystkim — bo chce.
  “Przecież padła. Uderzam tak, żeby  nie wstała”. Mężczyzna śmieje się. Cicho, statycznie, ale jest to widoczne rozbawienie. Kręci głową, ale nie kontynuuje tematu. Nie teraz, kiedy z większą agresywnością wpija paznokieć w największe zadrapanie. Zaraz jednak luzuje uścisk, opuszcza podbródek niżej, niżej do dekoltu, i pozwala rozbawieniu spłynąć wzdłuż gardła.
  — Chciałbym, Shey, abyś odpuściła sobie aktualną władzę w Shingetsu — mówi poważniej, wciąż trzymając jej dłoń, wciąż balansując na krawędzi relacyjnej poprawności (czy aby na pewno? Chyba jednak nie. Chyba zaszli dalej, ale nie wnika. Nie teraz).
  “Wiesz to trochę pechowo, bo ja nie lubię się kurwa prosić”.
  Ponownie więc śmieje się. Cichym tembrem głosu gładzi podniebienie i patrzy na nią przy spokojnym ciele (lekko tylko wygiętym kręgosłupie). Ale nie pogania, bo czerwień rozjuszonych policzków jest w pewien sposób pociągający. Karmin złości, ale też potrzeby wybrzuszenia wszystkich tych emocji, które zacietrzewione buzują w podbrzuszu. Może dlatego upuszcza jej ciało do ziemi. Kolana wsiąkają w twardość kuchennych kafelek, kiedy na jego zęby wpływa kofeina. Miękkość nocnej kawy porusza zastane przez część dnia mięśnie, więc wzdryga się w przyjemnym uniesieniu. Po podgardlu pełznie ciepło dopiero co wypowiedzianej komendy a te wciąż zaskakują (dają nie tylko poczucie władzy, ale coś więcej; szczególnie wtedy, kiedy ta władza jest oczekiwaną). Głowa spogląda pod stopy. Próbuje zerknąć w zaaferowane oczy dziewczęcia, ale nie jest to łatwe. Shey ucieka. Jak zawsze. Ryoma kręci niezadowolony głową i niemalże spija wrogość rozpisaną tuż nad mięśniami dziewczyny.
  “No chyba cię… pokurwiło”.
  — No, powtórz — mówi, kiedy ostatnia fala rozbawienia spłynie do żołądka. Głos staje się zimnym, odległym. — Nie lubię, gdy ludzie klną w moim kierunku. Szczególnie ci, którzy z własnej zachcianki sięgają mojej uwagi. Więc, proszę, powtórz.
  A kiedy zbliża się do lodówki po mleko, jedynie zerka przez ramię, sprawdza ułożenie jej ciała, długość trwania komendy i szepce wespół z chrzęstem otwieranej lodówki:
  — Nie popisuję. Powtórz.
  Później działanie komendy mija.


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Amakasu Shey and Ejiri Carei szaleją za tym postem.

Amakasu Shey

Pią 25 Sie - 23:53
Słysząc jego słowa uniosła brwi ku górze. Wyglądała na bardziej rozbawioną niż zdziwioną. Władza Shingetsu nie była idealna. Shey jednak nigdy nie aspirowała na lidera. Nie przejmowała się tymi, którzy wydawali rozkazy znajdując się daleko poza jej zasięgiem. Była zaledwie pionkiem. Windykatorem ich własnych zachcianek i gier. W jej oczach Ryoma pozostawał tym ambitnym. Nie wątpiła, że mógł coś zmienić; coś naprawić. Bo kto inny jak nie on?

- Bo ci się nie podoba? - Rzuciła sarkastycznie niby go wyśmiewając, chociaż jej szczupłe palce delikatnie zacisnęły się na trzymającej je dłoni. Przytknęły szczelnie do miękkiej faktury jego skóry jak by prosząc go, żeby jej nie puszczał. W chwili kiedy gesty były głośniejsze niż słowa. Bardziej prawdziwe. - Cayenne pozbył się ciała Hayato - poinformowała go jak by była to ważna kwestia. Nie zaprzeczyła ani nie potaknęła. Respektowała Caya na swój własny sposób. Nie byli sobie bliscy, nie tak jak obecnie z Bakinem, ale darzyła go pewnym szacunkiem. Pomógł jej, kiedy była zbyt zagubiona, żeby poradzić sobie sama. Wtedy, gdy Ryoma był nieobecny. Kiedy umarł. Nie miała mu tego za złe. W końcu każde posiadało swoje własne życie. Swoje problemy. Nie była sentymentalna. Stąpała twardo po ziemi doceniając to, co działo się tu i teraz.

To ten głęboki ton głosu. To ten szorstki śmiech.
Wtedy upadła przed nim po raz pierwszy karcąc się za pojedyńczą myśl, która niczym błyskawica przemknęła przez jej zaskoczony umysł. Pierwszy i pewnie nie ostatni. Przypominał jej samotnego wilka czyhającego na obrzeżach stada, próbującego odzyskać dawno utraconą władzę i pozycję lidera.  Powoli dopinał swojego podążając za tylko jemu znanym planem.

Walcząc z własnym uczuciem poniżenia narastał w niej nieopisany gniew. Każda kolejna jego próba użycia wynaturzonej umiejętności odbijała się wzbierającą wściekłością w zaciskających się napiętych mięśniach. Jej reakcja była odruchowa na każde jego pewne siebie słowo. Pragnęła rozszarpać go na strzępy i gdyby mogła; gdyby oddał jej odrobinę kontroli na pewno by się nie zawahała.  Ściśnięte pięści tak samo mocno jak szczęka, aż pobielałe palce zaczynały drętwieć. Przyszpilona jednak do podłogi nie potrafiła się poruszyć, oddychając nierówno i głośno przez nos. Trwała tak cierpliwie. Niczym drapieżnik czekający na okazję, żeby bezlitośnie zaatakować. Nie była jednak drapieżnikiem w tym scenariuszu. A zaledwie ofiarą zdaną na jego kolejne słowo. Nie bała się go jednak. Nie robił przecież niczego, czego od niego nie oczekiwała.  Przepełniona wkurwieniem nie dopuszczała do siebie możliwości, że właśnie tego pragnęła. Że fakt pozbawienia wolności jedynie ją nakręcał. Bycie poniżoną i zdaną na jego łaskę odbijało się narastającym uczuciem gorąca w podbrzuszu. Reakcja własnego, zdradzieckiego ciała podbudowywala jedynie ten narastający gniew. Nie potrafiła rozróżnić czy wkurwiała się na niego czy na samą siebie. Zmuś mnie, tak samo jak wtedy, bylo idealnie wymalowane na jej wykrzywionej w złości twarzy. I najgorsze w tym wszystkim było to, że tak naprawdę mogła powiedzieć mu, żeby przestał. Zdawała sobie sprawę, że robił tylko tyle na ile mu pozwalała i wystarczyło jedno slowo; jeden gest, żeby przestał. Potrafił idealnie przejrzeć całą tę szopkę, całą maskę złości. Widział ją taka jaka była. Zepsutą i wyczekującą w narastającym pragnieniu tego co mógł jej zaoferować. Kiedy jej rozkazywal; kiedy zabierał od niej kontrolę pozostawiając ją bezbronną w swoich dłoniach, czuła spokój. Czuła cokolwiek. Przypominał jej, że wciąż była człowiekiem. Nie pustą powłoką martwego od lat trupa. Żywą osobą zaplątaną w swoich chorych pragnieniach bycia zdaną na jego łaskę. Nie odmawiał jej. Bez zbędnych pytań zostając tym kogo właśnie potrzebowała; kogo nienawidziła i jednocześnie pragnęła. Jeśli miał w tym jakiś interes; ukryty cel dochodził do niego doskonale, bo wściekła łypiąca na niego spode łba, nie mogła myśleć o niczym innym niż dotyku jego dłoni; bliskości jego ciała.

Wieczne posiadanie kontroli nad sobą, nad innymi; wywalczonej przemocą i bluzgami w tak ciężkim świecie gangów, gdzie bycie słabszym kończyło się czymś gorszym niż cień śmierci; męczyło ją, a oddanie się w Bakinowe dłonie było wręcz zbawienne. Powtórz - milczała.

I nagle niewidzialna siła za pomocą której trzymał ją w garści, zniknęła.

Nim się zorientowała jej ciało zadziałało samowolnie, zaślepione czerwienią wezbranego z każdą sekundą gniewu. Dłonie kurczowo zaciśnięte w pieści uniosły się walecznie ku górze, niczym u typowego szczeniaka gryzącego karmiącą go rękę. Chaos w głowie był nie do przekrzyczenia, kiedy jednym ruchem postawiła się na równe nogi. Mimo zawrotów głowy dopadła do niego jednym susem ciągnąc za materiał miękkiej, bawełnianej koszulki.

- Myślisz, że kurwa możesz mi rozkazywać? - Warczała przez zaciśnięte ze złości zęby, kiedy szarpnęła nim mocniej; z impetem przypierając go do drzwi lodówki. Druga dłoń wciąż zaciśnięta w pięść uniosła się niebezpiecznie ponad zadartą głowę - To do kurwy udowodnij - dodała zachrypniętym głosem. Zdartym od fajek, wrzasków i tego narastającego napięcia. Lewy sierpowy, którego skomentował zaledwie namiastką rozbawienia, opadł ciężko. Z początku mogło się wydawać, że celowała prosto w jego bladą skórę odsłoniętego policzka i pewnie tak właśnie było. O ściągniętych we wkurwieniu brwiach, zaciętym spojrzeniu, bez krztyny zawahania czy skruchy. Jej atak nie był ani zaplanowany ani specjalnie przemyślany. Wyuczone do walk mięśnie działały odruchowo, jak gdyby chciały mu pokazać na co było ją stać. Żeby udowodnił. Żeby miał ku temu powód. Bo nie mogła przecież poddać się jego woli dobrowolnie. Nie mogła poprosić, tak jak sobie tego życzył. Musiała przegrać. Bo tylko przegrany mógł być tutaj tym wolnym. Tylko tak potrafiła zaakceptować porażkę, własną słabość i jego władzę. Jeśli jej nie powstrzymał zaciśnięta pięść z głośnym hukiem uderzyła o twarde drzwi lodówki tuż obój jego twarzy,  nieprzyjemnie gruchocząc przy tym jej już poobijane knykcie. Uderzyło ją zmęczenie dzisiejszego dnia, beznadziejność sytuacji, szum w uszach i lekkość w głowie. I to co zobaczył w jej zaciekłym szarym spojrzeniu było dalekie od bólu, kiedy wspięła się na palce niwelując dzieląca ich wysokość i z nieopisaną zachłannością wpiła się w jego usta. Spróbowała odsunąć się nagle, jak by zdając sobie sprawę co narobiła.

- Odpuszczę sobie obecną władzę - wychrypiała odchrząkując wysuszone na wiór gardło. - Jak? Czego oczekujesz?

@Bakin Ryoma
Amakasu Shey

Ejiri Carei and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Sob 26 Sie - 21:51
  “Bo ci się nie podoba?”
  Usta wykrzywione zostają nierównym uśmiechem. (Nierównym, bo jeden z kącików pędzi wyżej; wgłębia policzek w niemym zdenerwowaniu. To chyba po raz pierwszy, gdy Shey, tak do tej pory spolegliwa, trafiła w czulszy punkt. Uśmiecha się więc, ale jest to rozbawienie na tyle ulotne, że zaraz przeszyte bruzdą malującą się na czole). Mężczyzna mieli na języki niezadowolenie, które zaraz połknięte zostaje z większym haustem gorzkiej śliny. Słowa mają równie kwaśny posmak i przy podobnym jadzie wysyczałby jej więcej, ale miał do czynienia z bardziej zadziornymi. Ludźmi i nie— Tymi, którzy w oczach zaklętą mają czystą złość. Shey przecież udaje. Chociaż… nie, nie udaje, a prawdziwsze emocje przykrywa warstewką ciągłego zdenerwowania. Ryoma cmoka więc niezadowolony i zawiesza na jej twarzy czujne spojrzenie. Jest u siebie, mógłby wiele, za wiele, ale zależy mu na sojusznikach. Nawet na tak mało istotnych w grupie jak ta tutaj. Może zagubiona, może będąca samą dla siebie, ale wciąż w dziwny sposób pożądana. Jak pionek na szerokiej szachownicy, ale bez przypisanej (jeszcze) strony. Marszczy brwi. Przez moment rozdziera na cząstki następne możliwości. Przy tym dłoń zaciska się mocniej na tej drugiej a spomiędzy zaciśniętych zębów wypływa groźniejszy syk (ten gadzi; ten, który charakterystyczny jest postawionym w zagrożeniu wężom).
  — I co z tego? Jedna przysługa i kulisz się przy czyjejś nodze jak bezmyślne szczenię? — Parska poniekąd wkurwionym, gdy opuszki mocniej zapierają się na dziewczęcym przegubie. — Jesteś aż tak naiwna, Shey? Cayenne… Zresztą, on i reszta tych chujów to nic innego jak kurwa małomiasteczkowi mafiozi, którzy myślą kutasami i polityką szczebla podwórkowych gangów. — Cmoka. — Proszę cię. — Podirytowany teatralnie wywraca oczyma i odsuwa się od niej tak, jakby sama wzmianka o pozostałych gwarantowała szybkie (szybsze) wkurwienie. Kręci głową, by tymże gestem strzepać z policzków zdenerwowanie. Tsk.
  Czy jest odrzuconą ze stada jednostką? Może, ale niespecjalnie pozycja ta jest dla niego złą. Wręcz przeciwnie, otwiera nowe możliwości, pozwala skłonić się ku już dawno zawiązanym planom. Tak jest lepiej. Gadzie ślepia mężczyzny pędzą po oranżu włączonego piekarnika, smukłych pociągłościach kuchennych mebli i dalej — w głąb pomieszczenia, gdzie rozpierdolona kanapa, pojedyncze naczynia, aż w końcu śpiący (na pewno?) pies. (Tylko dycha równomiernie, ale uszy uniesione, nasłuchujące, czujne; tak, jak jest wyuczonym. Good boy). W tym zamyśleniu mija jej groźne oczy, na moment zapomina, niesłusznie, poluzowuje obrożę. Głupi, powinien… Szlag.
  W dziewczęciu znajduje się więcej hardości, niż podejrzewał. Jej oddech jest ciężki, ciało spięte, niby to wrogie, ale balansujące na granicy (czego?). Jej stopy zaparte przed przepaścią a ta ciągnie się w dół, jakby Shey jeszcze miała gdzie spadać. Niżej i niżej, dla połamanych kości i skręconego karku. Niemalże przeszywa go to dziwną, nastoletnią nostalgią, którą czuje głównie w kierunku Setsuro. (On? Teraz? Usta zaciskają się w płaską linię). Dopiero teraz w uszy nie wkurwione słowa a uderza go równie kąśliwa cisza; jak ten insekt wpełzający pod skórę. Wpierw nieuważnie, cicho, by zaraz jadem rozprzestrzenić się w całym krwiobiegu.
  Warkot psa.
  Nie zdąży przeklnąć, nie zdąży powietrza zaprzeć na ustach, gdy tamta już w pionie, z rękoma jak małe sztylety, albo inaczej — cięższe kamienie. Nawet nie walczy. Nie stara się odeprzeć jej dłoni, które wpierw chwytają materiał koszulki, by zaraz z gruchotem uderzyć w płaski metal stojącej za nim lodówki. Wstrzymywany dech ucieka spomiędzy rozwartych ust, by zaraz te zamknięte zostały jej oddechem. Ciepłota warg, ale i wrogość wcześniejszych słów przelane zostają w jego ciało z butnością dziecka. Bo niczym więcej nie jesteś. Nie jest to pocałunek, jedynie zalążek chorej na złość czułości, która jej językiem wkrada się na dolną wargę, by zaraz przestrach odsunął dziewczęcą sylwetkę na krok dalej; od niego. Mówi coś, ale Ryoma stoi nieruchomo, jeszcze chwilę, własnymi zębami zabierając z ust posmak jej śliny, marszcząc brwi, pozwalając wkurwieniu rozlać się poza logikę. Pędzi więc w żyłach mimowolna złość, która unosi jego rękę i przy niedosłyszanych kolejnych słowach, uderza ją w wnętrzem dłoni w prawy policzek. Mocno, karcąco, z sykiem widocznego niezadowolenia. Nie zdąży przemyśleć kolejnego ruchu, gdy powiew złości poruszy paliczki wprost na jej szyję. Nie czule, nie zwodniczo, nie wolno. Nie tak, jak do tej pory. Palce zaprą się na jej węzłach chłonnych i ucisną je raz a mocno, kiedy gniew wybchnie wprost  na skórze opuszek. Na nowo wpada w spowolnione ruchy, kiedy plecy odbija od powierzchni tuż za nim; kiedy wraz z jej cofającym się ciałem, robi raz, dwa, trzy kroki w przód.
  — Nie denerwuj mnie, Shey. — Palce z wrogością podjudzonego drapieżnika mocniej chwytają jej krtań; czuje jej ciało osuwające się niżej, niemalże drżenie rozchodzące się od dziewczęcych kolan, przed uda i pachwiny. — Sama wpełzasz do mojego gniazdka, więc nie odpierdalaj, proszę. Nie jestem Hayate czy Seyią, żebyś rozgrywała ze mną monodramy. — Chwyt poluźnia się wraz z jej biodrami uderzającymi o krańce stojącej po środku kuchni wyspy. Wraz z jej odkrztuszeniem śliny, Ryoma opuszcza ramiona, ale na jego twarzy wciąż brak jest codziennego rozbawienia. Palce prawej dłoni gładko, słodko niemal gładzą wcześniej uderzony policzek, szukają syku bólu. Nachyla się ku jej twarzy, na czole składając krótki pocałunek. — Powtórzę raz, jeśli czegoś chcesz, proś.
  Wtem odsuwa się od niej w nagłym rozpuszczeniu irytacji. Unosi głowę, by zaobserwować już stojącego w kącie psa.
  — Jedz — poleci jej jeszcze, zanim chwytając telefonu, doda: — Jesteś jednym z tych pupili, którzy śpią na swoim posłaniu, czy z właścicielem?


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Amakasu Shey and Ejiri Carei szaleją za tym postem.

Amakasu Shey

Nie 27 Sie - 0:17
- Jasne, nie jestem kurwa ślepa. Pierdolę ich wszystkich. Patrzę tylko na siebie i robię co muszę, żeby przetrwać.  Reszta nie ma dla mnie znaczenia - bo nic nie miało już znaczenia. - Będziesz od nich lepszy? Dobrze. Wiem, że będziesz. - Wspominała teraz ten dłuższy wydech, kiedy wyrzygała mu wcześniej co przyszło jej na myśl. Bez zastanowienia, tak po prostu. Wiedziała, że Bakin byłby i może lepszy. To nie tak, że była zadowolona. Lubiła walczyć, ale ustawiane starcia dla chorej rozrywki tych bogatych i wpływowych nie należały do jej ulubionego sportu. Chodziło o przetrwanie, o dług, spłatę i hajs. Nie wybierała stron - jeszcze - bo szacunek nie był przecież lojalnością.

I wtedy cały wezbrany gniew gdzieś się ulotnił. Jak by kolejne krzyki, uderzenie, promień bólu z każdą sekundą pomagały jej się uspokoić. Czy właśnie ten zachłanny pocałunek, służący ledwie za odreagowanie; za upust. Jego ruchy wydały jej się przemyślane. Nie unosił się, nie był głośny. Różnił się od innych, z którymi miała zazwyczaj do czynienia. Jego wyrachowanie przywróciło ją z powrotem do kuchennego pomieszczenia, kiedy uderzenie zakłóciło ledwie zapanowaną ciszę. Mimowolnie zacisnęła z całej siły szczęki. Może z zaskoczenia, może ze złości. Jej głowa odskoczyła na bok, kieł przygryzł wciąż smakującą nim dolną wargę. Nie broniła się. Po wcześniejszym gniewie została już zaledwie chłodna pustka. Przejechała językiem po dolnych zębach, unosząc na niego harde spojrzenie. Zachłysnęła się powietrzem, gdy w następnej sekundzie jego duże dłonie umiejętnie objęły jej szczupłą szyję. Uchylone usta proszące o każdy kolejny oddech w przeciwieństwie do martwego spojrzenia wpatrującego się w mahoń przed sobą. Pustka i spokój rozlały się gorącem po strudzonych mięśniach. Teraz rozluźnionych, o dłoniach luźnie spuszczonych po bokach ciała. Skóra twarzy niezdrowo zaróżowiona brakiem tlenu w kontraście do siniejących ust. Przekrwione białka oczu bez mrugnięcia odpierające jego intensywne spojrzenie. Nie było w niej jednak wcześniejszego ducha walki. Nie było już ani agresji ani złości. Akceptacja, pomimo braku skruchy, bo przecież nie należała do osób, które za cokolwiek przepraszały; które tak łatwo przyznawały się do błędów czy pomyłek.

Nie denerwuj mnie.
Lekkość umysłu uderzająca z mocniejszym zaciśnięciem się jego dłoni na krtani. Obraz lekko zamazany, jednak wciąż wyraźny. Znajome imiona spływające jadem z jego ust. Nie porównywała go. Bakin był wyjątkowy. Coraz bardziej ociężałe ciało ledwie stojące na drżących jak z waty szczupłych nogach. I wtedy przestał, rozpoczynając jej walkę o każdy kolejny oddech w nagłym przypływie wolności przerywana zaledwie niezdrowym, suchym kaszlem. Ciężar drżącego ciała spoczął zaparty na kuchennej wyspie, kiedy dłonie zacisnęły się na krawędzi blatu w poszukiwaniu utraconej równowagi. Lekkie wzdrygnięcie, kiedy ciepło jego skóry pokryło zaróżowiony policzek, poprzedzone uniesieniem szarych tęczówek, które nieświadomie uciekły wcześniej gdzieś w kierunku zimnej podłogi. Nie było w nich jednak ani bólu ani urazy, kiedy piekący policzek oparł się ledwie wyczuwalnie na fakturze wnętrza jego dłoni. Trochę przymilnie, bardziej nieświadomie. Przymknęła odruchowo powieki powoli uspakajając świszczący oddech, gdy musnął jej odsłonięte czoło.

Pozbawiona jego bliskości przepełnił ją nagły chłód. Nie miała jednak czasu na przemyślenia, na wyciągnięcie wniosków, bo Ryoma umiejętnie dał jej kolejne zadanie. Jak by wiedział, że lepiej było nie dać jej pogrążyć się w otchłani martwej pustki, w której tak często dobrowolnie tonęła. Westchnięciem odpowiedziała na polecenie w duchu modląc się o jakąś cierpliwość, której zawsze jej brakowało. Wciąż lekko drżące dłonie poszukały talerza, wyjęły przepysznie pachnące śniadanie, które naprawdę doceniała pomimo zaciskającego się w supeł żołądka. Usiadła na jednym z kuchennych hokerów. Krojąc chrupiącą skórkę chleba zbierało jej się na wymioty, jednak dzielnie pokroiła całą kanapkę na mniejsze kawałki, niczym dla małego dziecka. Wbiła widelec unosząc pierwszy kęs do buzi. Gryzła powoli, jak by z ociąganiem. I chociaż smakowało zajebiście, nawet ukochany smak sera nie potrafił zniwelować buntującego się żołądka. Kęs po kęsie jednak jadła dalej. Trochę z rozumu, na pewno też z głodu, a przede wszystkim dlatego, że on wszystko przygotował. - Dziękuję.

Zjedzenie wszystkiego graniczyło z cudem, jednak po większej połowie była już z siebie zadowolona. Trawiła jedzenie wraz z jego pytaniem odbijającym się jej rozbawionym parsknięcie po wysokich loftowych sufitach. Sprzątając po sobie dopiła resztę kawy.

- Nie jestem uciążliwym gościem, więc powiedz kurwa proszę - zaczęła
przechadzając się po pomieszaniu. Niby pewnie, jednak z dziecinną ciekawością. Wodząc czarniejąco fioletową, posiniaczoną dłonią po oparciu kanapy.  Cudem spotkanie pięści z lodówką nie złamało jej kości śródręcza. - Wolisz mnie na kanapie czy w swoim łóżku?  

Przeczesując już w połowie wyschnięte umyte po walce włosy dodała:
- Zdrzemnę się na chwilę - bo zmęczenie brało nad nią górę.

@Bakin Ryoma
Amakasu Shey

Seiwa-Genji Rainer and Ejiri Carei szaleją za tym postem.

Bakin Ryoma

Wto 29 Sie - 23:04
Zirytowany cmoka pod nosem, kiedy dłonie zaczesują włosy to za prawe, to za lewe ucho. Zaraz jednak kosmyki wypadają zza małżowin i na nowo oplatają sylwetkę czarnymi pasmami. Koniuszek języka zakleszczony zostaje pomiędzy dwoma rzędami zębów, by krótka wiązka bólu wpadła w głąb ciała. Kręci niezadowolony głową i sięga kieszeni, w której — nie, kurwa, nie tam… Cofa się o dwa kroki, by chwycić pozostawioną na blacie paczkę fajek. W międzyczasie wzrokiem obmurowuje sylwetkę dziewczyny, tak teraz gładką, miękką i dziwnie drgająca ku ziemi. Wespół ze złością trzyma się mężczyzny iskra satysfakcji, kiedy mieszkanie nie dwoje głosów, a wypełnia cisza. Jedynie szelest przesuwającego się psa (z ziemi na nowo na kanapę) rozdziera pozostałą po ich spięciu atmosferę.
  Raczej nie pali w mieszkaniu. Tym razem jednak ustnik papierosa mocno ląduje na dolnej wardze, powieki zawężają się, kiedy uchwyciwszy fajkę w ustach, rozpala jej kraniec zgarnięta z blatu fajką. Pierwszy buch wypełnia płuca z ledwie słyszalnym, ale podsumowującym ostatnie krople zdenerwowania westchnięciem. Wraz z kolejnymi ruchami, ciało na nowo uspokaja się, chociaż drżą na skórze skrystalizowane drobinki adrenaliny. Nie stoi w miejscu. Przechadza się po pomieszczeniu w nagłej potrzebie ruchu, ale wbrew pozorom myślami nie wpija się w sytuację przed chwilę. Błądzi. W sytuacjach z dawniej, w historiach, które zapomniane, teraz wracają jak z niegdyś odnaleziona pamiątka. Cholera. Pod nosem pałęta się niewinne przekleństwo, które zaraz połyka wraz z kolejnym buchem nikotyny.
  Spogląda za okno. Nad miastem pierwsze promienie nowego dnia, ale wciąż nieśmiałe, ubrudzone fioletem i rozmytą żółcią. Nocne chmury uciekają dalej jakby w przestrachu, że słońce zamiast je przyjąć, rozpuści ich biel wraz z pierwszym deszczem. Chwila zastanowienia. Przestąpienie z nogi na nogę. Sylwetka Ryomy przemieszcza się ku niewielkiemu, wbitemu w kamień przełącznikowi. Za jednym ruchem okna zasłonięte zostają metalowymi, ciężkimi roletami. (Te bardziej przypominają szerokie izolacje, bo wraz z ich zjechaniem w pomieszczeniu robi się ciemno. Ciemność jak maź osiada pomiędzy ich ciałami. Jest lepka, niewygodna, wyczuwalna przez swoją niestosowność. Nie na długo). Kolejne szczęknięcie, by przestrzeń objęło pomarańczowe ciepło uwieszonych nad nimi żarówek. Te ciągną się na niewykończonych kablach, ich jasność nie jest jednolita. Jedna z nich miarowo, niewygodnie mruga.
  Nie przeszkadza jej w kolejnych ruchach. “Dziękuję”. Nie przytakuje. Jedynie zapiera na jej sylwetce czuje spojrzenie, które w półmroku zdaje się błądzić po rozmazanych jej obrysach. Staje naprzeciwko, fajka żarzy się oranżem i mrugającą pomiędzy czerwienią. Z bliskiej odległości a wyznaczonej przez szerokość wyspy, obserwuje. Obserwuje, jak kolejno chleb dzielony jest na mniejsze kawałki. I mniejsze, i mniejsze. Raz nawet w białkach błyśnie zastanowienie, które później znowu schowa pod językiem.
  — Powiedz mi, Shey, jak bardzo nie zależy ci na twoim oddechu? — Nie jest to pytanie podchwytliwe; jedynie zawoalowane w zbyt wiele myśli. Jak bardzo chcesz zdechnąć, Shey?, może tak. Może tak powinien… Ale nie dodaje nic więcej a gasi fajkę o kryształ leżącej obok popielniczki.
  We wnętrzu dłoni wciąż ścieli się wspomnienie jej policzka, jej przyjemnie kuszącej uległości, którą mogły przywłaszczyć; tę i całą złość, wziąć i przemianować na swoje. Podpisać jak podpisuje się autorskie dzieła. Nie może więc i teraz powstrzymać uśmiechu, który z posmakiem nikotyny kieruje ku niej, ale gdzieś w połowie drogi rozbawienie niknie. Zaraz podąża za nią spojrzeniem, wciąż zajmując to samo miejsce, wciąż delektując się wprowadzeniem nowego we własne cztery kąty.
  Wraz z poruszeniem się sylwetki dziewczyny, głowa psa unosi się, ale bez wydanej komendy, po którą sięga posuwistym spojrzeniem, na nowo układa się na posłaniu. Ciężkie westchnięcie. Psa.
  Zanim odpowie odbije ciało od wyspy, zbierze z pokoju kolejno kubek z niedopitą kawą, telefon i rzuci zabawkę kundla pod jego pysk.
  — Za to wcześniejsze powinnaś zostać wyjebaną w kąt, ale nie mam na to czasu. Nie teraz. Idź do sypialni, tam — Zmęczony kiwa brodą ku krańcu długiej przestrzeni. — Sam praktycznie nie spałem, ale muszę załatwić parę rzeczy. — To powiedziawszy bierze laptopa do ręki i zajmuje miejsce na wolnej, mniejszej niż Zenowa, kanapie.


Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma

Amakasu Shey ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku