Strona 2 z 2 • 1, 2
First topic message reminder :
Apartament nr 93
Trudno szukać tutaj większych podziałów. Mieszkanie to jedna, w większości niepodzielona ścianami przestrzeń, której wysokość pnie się na cztery, w niektórych miejscach pięć metrów wzwyż. Tuż przy suficie rozgałęziają się ogromnej średnicy rury, nigdyś służące przesyłaniu prądu, dzisiaj będące jedynie elementem wizualnym. Długość samego pomieszczenia to kilkadziesiąt metrów, gdzie całość rozpoczyna się wbitą w strukturę budynku, nieco prowizoryczną kuchnią. Utrzymana w stalowych odcieniach uzupełnia szarość pustych, niepomalowanych ścian. Lewa strona przecinana jest wysokimi oknami ze szprosami, które ciągną się pod sam sufit, a ich szyby wychodzą wprost na niższe, równie post-fabryczne budynki. Poza słabo urządzoną kuchnią, w przestrzeni, bo słowo “pokój” bądź “pomieszczenie” zdecydowanie jest tutaj nietrafionym, poukładane są przypadkowe przedmioty. Para foteli, sofa, szklany, niski stolik. Kilka puf zapadających się pod ciężarami siedzących, sztuki gazet i magazynów pozostawionych w strategicznych miejscach. Pojedyncze kubki po niegdyś wypitych kawach. Gdzieś w połowie pomieszczenia a po prawej stronie drzwi do równie obszernej i równie mało zagospodarowanej łazienki, zarówno z wanną (wmontowaną w podłogę), jak i prysznicem. Dalej, na samym końcu a w momencie, w którym stopy zaczynają piec przebytymi w przestrzeni kilometrami, sypialnia, gdzie prócz dużego łóżka i wysokiej szafy, ku ziemi zawsze ciążą szerokie, metalowe rolety.
Czujne źrenice błądziły za jego sylwetką przechadzającą się po rozległym pomieszczeniu powoli zagłębiającym się w ciemności. Nie pytała, nie musiała wiedzieć wszystkiego. Przyzwyczajona, że to Ryoma wiedział o niej praktycznie wszystko, kiedy jego postać pozostawała dla niej niczym więcej niż nierozwiązywalną zagadką. Mimo to pozwalała sobie dziwną radość za każdym razem kiedy uchylał jej kolejnego rąbka własnych tajemnic.
- Wkurwiłeś się za szarpanie pocałunek czy za całokształt? - Rzuciła niby od niechcenia chociaż szarość spojrzenia na dobre zatrzymała się na jego sylwetce śledząc każdy kolejny ruch. Każdy uspokajający oddech. I tym razem nie mógł doszukać się sarkazmu, wręcz przeciwnie. Odkąd ją ustawił została już tylko szczerość. Pytała chcąc uniknąć tego samego błędu. Może. Może lubiła popełniać w jego towarzystwie błędy. Za każdym razem przełamywał jej granice coraz bardziej modelując zepsuty charakter po swojemu. Tak jak lubił.
Wraz z jego pytaniem fala chłodu zalała wcześniej rozgrzane mięśnie. Wpatrywała się w niego o kilka chwil za dużo. Bez wyrazu, bez niezrozumienia, które powinna była poczuć. Zamiast tego kąciki jej pełnych ust uniosły się nieznacznie w namiastkę uśmiechu, kiedy szarymi tęczówkami jak przez mglę widziała własne ciało stojące na brzegu rzeki nieopodal. Zmęczone życiem, zmęczone wszystkim. Bez celu i planu wpatrujące się w falującą taflę wody. Już raz utonęła. Mogłaby utonąć raz jeszcze. Udusić się pod powierzchnią wody. Dołączyć do Hayato. Koniec nie wydawaj jej się czymś odległym. Takie jak ona nie żyły długo. Może żyły wcale.
- Nie zależy mi wystarczająco - odpowiedziała w końcu zbywając powagę pytania wzruszeniem ramion. Po przydługiej ciszy, której ciężar rozniósł się wyczuwalnie w gęstniejącym między nimi powietrzu. - Brak oddechu jest spokojem - dopowiedziała krzyżując z nim szare spokojne tęczówki. Brak oddychania. Brak życia. Wieczny spokój. Koniec z ciągłą agresją, z walką i złością. Pójście na łatwiznę, bo oddychanie było zdecydowanie bardziej wymagające. Niewiele dawało jej spokój. Brak tlenu, brak kontroli, obrzydzenie kiedy długie zęby wielokrotnie wgryzały się w jej dziecięcy naskórek.
Uważnie śledziła papieros owity znajomym dymem. Sposób w jaki układał na jego fakturze długie palce, jak przykładał go do ust zaciągając się trującym dymem. Ukłucie potrzeby nałogowego palacza rozlało się we wnętrzu niczym obrzydliwa chorobliwa masa nowotworu. Nim się obejrzała wyciągnęła dłoń w niemej prośbie czekając czy podzielił się z nią trucizną czy nie tym razem. Bo proszenie było tym słabym punktem, który potrafiła wypowiadać jedynie gestami. Milcząca. Słowa nigdy nie były tą mocną stroną. Hayato był gadułą. Napierdalał nieustannie za ich dwójkę. Wesoły i zabawny. Pewnie powszechnie lubiany. Całkiem od niej inny.
- Chcesz pozbawić mnie oddechu, Ryo? - pojedyncze pytanie poprzedzone lekkim przekrzywienia głowy na bok, kiedy niedopałek wylądował w popielniczce. Nie tym razem. Następnym. Pomieszczenie zostało obejrzane. Nowy kąt zaakceptowany. Teraz już była u siebie, a może wciąż tylko u niego. Nie potrzebowała szufladkowania. Nie musiała nic nazywać, żeby stało się prawdą. Dzisiejszego dnia zamierzała tutaj zostać nie planując czy kiedykolwiek znowu tutaj wróci albo czy w ogóle stąd odejdzie. Więc czemu dziwne wrażenie, że zaczynał się właśnie nowy rozdział w jej bezsensownej egzystencji, przyległ do jej szyi wraz z wcześniejszym ciężarem jego palców? Bakin ją puścił, ale uczucie przynależności pozostało.
Pokiwała głową w zrozumieniu nie komentując. Chociaż czasami - często - się buntowała nie była zawsze niewdzięczna. Skierowała ociężale kroki we wskazaną stronę ciesząc się ciemnością. Jak by Ryoma doskonale widział czego było jej potrzeba. Zdecydowanie lepiej niż ona sama. Dziwne uczucie spokoju wciąż trwało tak inne, tak nowe w porównaniu z wiecznym podkurwieniem. Czuła się jak na haju, pozwalając sobie na bycie po prostu sobą. Jak by jego chwilowy wybuch agresji, komenda uderzenie czy silne dłonie na jej szyi, zastąpiły lata jakiejś jebanej medytacji. Przynajmniej chwilowo. Czy właśnie tego w życiu potrzebowała? Wciąż wkraczając na nowe, niepoznane do teraz tereny, czuła się niepewnie. Nieswojo. Przyzwyczajona do ciągłej walki nie wiedziała co ze sobą zrobić, kiedy Ryoma umiejętnie odbierał jej broń. Nie dawał wyboru ani możliwości.
Stając w progu drzwi sypialni przygryzła na chwilę dolną wargę. Nie była wylewna, a uzewnętrznianie się przychodziło jej z ogromną trudnością. Mimo to westchnęła z rezygnacją biorąc głębszy wdech.
- Kiedy się złoszczę nie potrafię nad sobą panować. Czasami nic nie widzę, jak by gniew mnie oślepiał. Muszę się jakoś wyładować - mówiła cicho, odrobinę za szybko z wyczuwalną niechęcią. Próbując na swój własny sposób się wytłumaczyć. Uświadomić mu jak bardzo chora i popaprana była tym samym doskonale wiedząc, że nie mogła go bardziej do siebie zrazić. Pewnie sam zauważył. Był w końcu typem cichego obserwatora, któremu nic nie unikało. Nie raz widział jej kłótnie z Hayato, nie raz widział ją walczącą zaciekle na słowa czy pięści z nim lub kimś innym.
- Fakt, że kurwa jesteś trupem. Nienawidzę tego. Twoja umiejetność kojarzy mi się ze wspomnieniami. Z czymś obrzydliwym. Nie chce mieć z tym nic wspólnego. A jednak - stała wciąż do niego tyłem, unosząc lekko dłoń ku gorze obróciła ją wokół własnej osi uwydatniająca majaczącą w ciemności pajęczynę blizn po ugryzieniach. Wspomnień tak samo mocno znienawidzonych.
- Potrzeba jest wykurwiście za duża, żebym umiała sobie ciebie odpuścić.
Zaniknęła za otwartymi drzwiami nie kwapiąc się, żeby je za sobą zamknąć. Jak by jego obecność w ogóle jej nie przeszkadzała. Jej zmęczone ciało runęło na jedną stronę łóżka przymykając momentalnie ciężkie powieki. Miarowy oddech wtulonego w jego poduszkę nosa z każdą dawką tlenu pomieszaną z jego znajomym zapachem. Czując nadchodzący sen zastanawiała się czy mogłaby zaryzykować i spróbować skraść jego jeszcze jeden …
@Bakin Ryoma
- Wkurwiłeś się za szarpanie pocałunek czy za całokształt? - Rzuciła niby od niechcenia chociaż szarość spojrzenia na dobre zatrzymała się na jego sylwetce śledząc każdy kolejny ruch. Każdy uspokajający oddech. I tym razem nie mógł doszukać się sarkazmu, wręcz przeciwnie. Odkąd ją ustawił została już tylko szczerość. Pytała chcąc uniknąć tego samego błędu. Może. Może lubiła popełniać w jego towarzystwie błędy. Za każdym razem przełamywał jej granice coraz bardziej modelując zepsuty charakter po swojemu. Tak jak lubił.
Wraz z jego pytaniem fala chłodu zalała wcześniej rozgrzane mięśnie. Wpatrywała się w niego o kilka chwil za dużo. Bez wyrazu, bez niezrozumienia, które powinna była poczuć. Zamiast tego kąciki jej pełnych ust uniosły się nieznacznie w namiastkę uśmiechu, kiedy szarymi tęczówkami jak przez mglę widziała własne ciało stojące na brzegu rzeki nieopodal. Zmęczone życiem, zmęczone wszystkim. Bez celu i planu wpatrujące się w falującą taflę wody. Już raz utonęła. Mogłaby utonąć raz jeszcze. Udusić się pod powierzchnią wody. Dołączyć do Hayato. Koniec nie wydawaj jej się czymś odległym. Takie jak ona nie żyły długo. Może żyły wcale.
- Nie zależy mi wystarczająco - odpowiedziała w końcu zbywając powagę pytania wzruszeniem ramion. Po przydługiej ciszy, której ciężar rozniósł się wyczuwalnie w gęstniejącym między nimi powietrzu. - Brak oddechu jest spokojem - dopowiedziała krzyżując z nim szare spokojne tęczówki. Brak oddychania. Brak życia. Wieczny spokój. Koniec z ciągłą agresją, z walką i złością. Pójście na łatwiznę, bo oddychanie było zdecydowanie bardziej wymagające. Niewiele dawało jej spokój. Brak tlenu, brak kontroli, obrzydzenie kiedy długie zęby wielokrotnie wgryzały się w jej dziecięcy naskórek.
Uważnie śledziła papieros owity znajomym dymem. Sposób w jaki układał na jego fakturze długie palce, jak przykładał go do ust zaciągając się trującym dymem. Ukłucie potrzeby nałogowego palacza rozlało się we wnętrzu niczym obrzydliwa chorobliwa masa nowotworu. Nim się obejrzała wyciągnęła dłoń w niemej prośbie czekając czy podzielił się z nią trucizną czy nie tym razem. Bo proszenie było tym słabym punktem, który potrafiła wypowiadać jedynie gestami. Milcząca. Słowa nigdy nie były tą mocną stroną. Hayato był gadułą. Napierdalał nieustannie za ich dwójkę. Wesoły i zabawny. Pewnie powszechnie lubiany. Całkiem od niej inny.
- Chcesz pozbawić mnie oddechu, Ryo? - pojedyncze pytanie poprzedzone lekkim przekrzywienia głowy na bok, kiedy niedopałek wylądował w popielniczce. Nie tym razem. Następnym. Pomieszczenie zostało obejrzane. Nowy kąt zaakceptowany. Teraz już była u siebie, a może wciąż tylko u niego. Nie potrzebowała szufladkowania. Nie musiała nic nazywać, żeby stało się prawdą. Dzisiejszego dnia zamierzała tutaj zostać nie planując czy kiedykolwiek znowu tutaj wróci albo czy w ogóle stąd odejdzie. Więc czemu dziwne wrażenie, że zaczynał się właśnie nowy rozdział w jej bezsensownej egzystencji, przyległ do jej szyi wraz z wcześniejszym ciężarem jego palców? Bakin ją puścił, ale uczucie przynależności pozostało.
Pokiwała głową w zrozumieniu nie komentując. Chociaż czasami - często - się buntowała nie była zawsze niewdzięczna. Skierowała ociężale kroki we wskazaną stronę ciesząc się ciemnością. Jak by Ryoma doskonale widział czego było jej potrzeba. Zdecydowanie lepiej niż ona sama. Dziwne uczucie spokoju wciąż trwało tak inne, tak nowe w porównaniu z wiecznym podkurwieniem. Czuła się jak na haju, pozwalając sobie na bycie po prostu sobą. Jak by jego chwilowy wybuch agresji, komenda uderzenie czy silne dłonie na jej szyi, zastąpiły lata jakiejś jebanej medytacji. Przynajmniej chwilowo. Czy właśnie tego w życiu potrzebowała? Wciąż wkraczając na nowe, niepoznane do teraz tereny, czuła się niepewnie. Nieswojo. Przyzwyczajona do ciągłej walki nie wiedziała co ze sobą zrobić, kiedy Ryoma umiejętnie odbierał jej broń. Nie dawał wyboru ani możliwości.
Stając w progu drzwi sypialni przygryzła na chwilę dolną wargę. Nie była wylewna, a uzewnętrznianie się przychodziło jej z ogromną trudnością. Mimo to westchnęła z rezygnacją biorąc głębszy wdech.
- Kiedy się złoszczę nie potrafię nad sobą panować. Czasami nic nie widzę, jak by gniew mnie oślepiał. Muszę się jakoś wyładować - mówiła cicho, odrobinę za szybko z wyczuwalną niechęcią. Próbując na swój własny sposób się wytłumaczyć. Uświadomić mu jak bardzo chora i popaprana była tym samym doskonale wiedząc, że nie mogła go bardziej do siebie zrazić. Pewnie sam zauważył. Był w końcu typem cichego obserwatora, któremu nic nie unikało. Nie raz widział jej kłótnie z Hayato, nie raz widział ją walczącą zaciekle na słowa czy pięści z nim lub kimś innym.
- Fakt, że kurwa jesteś trupem. Nienawidzę tego. Twoja umiejetność kojarzy mi się ze wspomnieniami. Z czymś obrzydliwym. Nie chce mieć z tym nic wspólnego. A jednak - stała wciąż do niego tyłem, unosząc lekko dłoń ku gorze obróciła ją wokół własnej osi uwydatniająca majaczącą w ciemności pajęczynę blizn po ugryzieniach. Wspomnień tak samo mocno znienawidzonych.
- Potrzeba jest wykurwiście za duża, żebym umiała sobie ciebie odpuścić.
Zaniknęła za otwartymi drzwiami nie kwapiąc się, żeby je za sobą zamknąć. Jak by jego obecność w ogóle jej nie przeszkadzała. Jej zmęczone ciało runęło na jedną stronę łóżka przymykając momentalnie ciężkie powieki. Miarowy oddech wtulonego w jego poduszkę nosa z każdą dawką tlenu pomieszaną z jego znajomym zapachem. Czując nadchodzący sen zastanawiała się czy mogłaby zaryzykować i spróbować skraść jego jeszcze jeden …
@Bakin Ryoma
29 listopada 2037 roku
godz. 10:00
godz. 10:00
Jest chłodno. Skromne ogrzewanie mieszkania zatrzymuje się na poziomie łydek (czasami, ale tylko czasami łapie delikatną skórę ud). Chodzi więc w grubszym, jednolitym swetrze w kolorze mahoniu. Wełna gryzie nagą skórę przedramion i uwiera w pasie, więc zaraz wyciąga się, sięga spojrzeniem tuż pod sklepienie. Tamże wzrok oblepia obłość opasłych, postfabrycznych rur, przez które chlupocze ciągnięta na wszystkie piętra budynku woda. Wzdryga się. Zimność listopadowego poranka ostrymi szponami wkrada się przez framugi okien. Te obdrapane z białej farby. Kruche jak krucha jest cała fasada. W tle ciężki oddech psa, który wciąż i niezmiennie okupuje tę samą, rozpierdoloną kanapę. Skóra mebla bardziej sięgająca ziemi, materiał w płachtach a rogi rozgryzione. Wraz z jej zniknięciem kundel ma mniej ruchu. Oczy mężczyzny skaczą z kanciastych rogów pojedynczych mebli ku zwierzęciu. Powinien się nim zająć, ale nie ma ku temu większej ochoty. Wzdycha i odkładając trzymanego na udach laptopa, spogląda na ekran telefonu. Przed dziesiątą. Zirytowanie kręci się pod językiem, ale to jeszcze wstrzymuje. Jeszcze. Podnosi się z kanapy (tej drugiej, mniej rozpierdolonej, mniej psiej), by wolnym ruchem przemieścić się ku kuchni. Mieli kawę. Za mało. Mieli kolejną porcję, by w z tejże stworzyć wiór. Cmoka niezadowolony i z cichą “kurwą” obraca ciało plecami do blatu. Dłonie zakleszczają się na jego konturach, by przy przymkniętych już powiekach uniósł głowę. Zimno wciąż gryzie.
Nie wróciła od paru dni jak ten kot o za dużej chęci eksploracji. Jak temu kotu też powinien zapewnić nadajnik albo, ostrożniej, skromną obróżkę z uwieszonym nań adresem. Jeśli nie wróci? Jeśli nie wróci znaczy, że zdechła. Zdechła albo zaplątała się koło obcej łydki, naiwna i chciwa najskromniejszego z uczuć. Można odnieść wrażenie, że ku takowym legnie. Całkiem bez pomyślunku i porywczo, ale jest to charakterystyczne dla bezpańskich. Kulą się one pod zbyt ciepłymi dłońmi z rozczulonymi i załzawionymi oczyma. Wszystkie porzucone, szlajające się po ulicach a pragnące niczego więcej a uwagi.
Splunąłby zirytowany, bo wtem zdaje sobie sprawę, że z Shey łączy go najgorsze z możliwych — przyzwyczajenie. Nie lubi zmian i, jak okazało się w ostatnich miesiącach, ciszy. A mimo wszystko jest tutaj, szczególnie teraz, za cicho. Powieki mężczyzny unoszą się, by wzrok ponownie spłynął ku śpiącemu zwierzęciu.
— Zen — Słowo jak strzała przecina zatrzymane w ruchu zimno i muska opadnięte uszy kundla; ten macha ogonem, ale nie wstaje. — Chodź tutaj. — Zwierzak wciąż padnięty, znudzony, wszystko jedno (może stary), leży. — Co za chuj. — Zirytowany szept łaskocze podniebienie, kiedy biodra odbijają się od blatu. Wstawia wodę na kawę. Dwie kawy. Matka nazwałaby to przeczuciem, on wiedzą. Przyzwyczajenie do dziewczyny, jej pobyt tutaj, przyniósł coś jeszcze — informację. O tym, jak tamta egzystuje (marnie; mało je, więcej pije), z kim się zadaje (imiona znajomych szyfruje we wrogim spojrzeniu), w kim się kocha (jak przystało na wiek; wielkie miłości, jeszcze większe tęsknoty, minie z czasem), aż w końcu czego potrzebuje (spokoju, samodzielności, ale też uwagi).
Trzepoczący, dosłownie, dźwięk. Jeden sygnał, który poprzedza charakterystyczne bzyczenie zepsutej elektroniki. Dotarła.
— W końcu — mruczy do siebie niby to zirytowany, ale wciąż pochłonięty zadaniem parzenia kawy. Ostatnim razem spotkali się w podobnej sytuacji miesiąc, może półtorej temu. Wróciła z jednej z walk. On z centrum, z klubu Shingetsu. Miał przysmaloną zmęczeniem twarz, ona podobnie. Trochę pijana, on też. Zamiast kawy pili drinki. Nie pamięta dokładnego przebiegu rozmowy. Jedynie migawki i wtedy obce a kiełkujące uczucie przywiązania. Gadali o niczym a i o dziwo, bo bez złości. Może zbyt zmęczeni, może zbyt podnieceni. Cholera, nie pamięta.
Zen zrywa się z posłania. Próbuje. Cielsko opada ciężarem na ziemię, ale łapy z oporem, bo przycupnięte zastaniem, powolnie odbijają psa od posadzki. Dyszy ciężej niż podczas snu, ale zaraz odżywa. Szybszym krokiem pędzi ku masywnym, metalowym drzwiom i tamże pada cielskiem. Ogon kręci się podług pogłosu zbliżających się stóp. Krok ma ciężki. Za ciężki?
— W końcu — powtarza już ku niej bezpośrednio, chociaż ciało dziewczyny schowane za korytarzem. Ale poznaje — znowu, przyzwyczajenie — szelest ociągania zamykający się na zdjęciu kurtki. — Co załatwiałaś? — Pytanie kończy cykl parzenia kawy, której słodki aromat (nowa, od siostry w ramach prezentu na zaległy pogrzeb) sięga zziębniętego ciała. — Chcesz wypić w kuchni czy zanieść ci do sypialni?
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.
W końcu.
Jego ciężki, niski głos kaleczył jej uszy. Jeszcze go nie widziała, a dziwne uczucie przynależności pełzło po wystających kręgach szczupłych pleców na samo echo jego słów. Kurwa brakowało jej tego głosu. Zapachu kawy i jego męskich perfum. Szorstkich dłoni na swoim ciele, gdy tylko sporadycznie dotykał odsłoniętego skrawka jej skóry, jak by z wyuczoną czułością która - jak jej się wydawało - dziwiła czasami nawet jego. Nie tęskniła za brzydkimi słowami i niedomówieniami, które momentami wspólnie dzielili. Oczywiście z jej winy. W końcu nie potrafiła się normalnie komunikować, a jego wkurzały kolejne dramy. Nie umiała zidentyfikować tego uczucia, bo było czymś znajomym. Z pozoru oczywistym, a jednak od zawsze wypieranym. Czymś co towarzyszyło jej przy Hayato. Teraz istniało przy Bakinie. Była po prostu sobą, w swoim miejscu, które dla niej stworzył. Wróciła do domu, Hansen 9 chyba najbardziej odzwierciedlało słownikowy sens tego słowa.
Powiesiła przy wejściu schodzoną skórzaną kurtkę. Tą ulubiona, którą przywłaszczyła sobie kiedyś od Yakushimaru. Było już na nią za zimno, ale nie miała jeszcze czasu; bardziej chęci w wygrzebaniu puchowej kurtki z głębin szafy. Zrzuciła buty i weszła do środka od razu pochylając się w stronę czworonoga. Z tym typowym przyzwyczajeniem, o którym wyjątkowo często myślał sam Ryoma, zanurzyła zziębnięte palce pod jego uszami tarmosząc czule na boki. Nie delikatnie. Mocno ale z wyczuciem.
- Staruszku - przywitała się z nim miękkim głosem. Tak do niej niepodobnym, bo używanym stanowczo zbyt rzadko. Traktowała Zena lepiej niż ludzką część społeczeństwa. Powinna była najpierw przywitać sięze swoim z jego właścicielem, nie z własnością.
Czuła na sobie to intensywne, mahoniowe spojrzenie, od którego miękły jej momentami nogi. Tylko czasami. Bardzo rzadko. Prawie nigdy. Wyprostowała się blokując z nim szare tęczówki podkreślone brudnym fioletem zmęczenia pod oczami. Blada cera z resztkami wczorajszego mocnego makijażu, o różanych z zimna policzkach i nosie. Splątane długie włosy i ten lekki uśmiech. Tak rożny od pustego sheyowego spojrzenia. Zarezerwowany na krótkie przywitanie. Zatrzymała się tylko na chwile. Patrząc na jego twarz, ciemne włosy i to palące spojrzenie. Na pojedyncze wspomnienie ostatniego spotkania gdy pili drinki i rozmawiali do rana. 2, 3, 4 sekundy później ruszyła pewnie przez pomieszczenie ściągając przez głowę czarną bluzę. Była u siebie.
- Znasz tego typa od marketu rybnego w Nanashi? - Zaczęła rzucając bluzę na kanapę. W następnej kolejności pozbyła się dżinsów i skarpetek pozostając w zbyt dużej nieswojej koszulce z napisem I <3 NYC i bieliźnie - Wezmę szybki prysznic. No to wisiał hajs jednemu z ludzi Cayenne. Ktoś chyba podkablował, bo zjeb zaszył się tak głęboko, że kurwa z początku się go znaleźć nie dało - wytłumaczyła zblazowanym tonem bez większego zainteresowania. Jeśli nie walczyła wciąż zajmowała się windykacjami dla Shingetsu. Nigdy nie sprawiało jej to radochy. Wręcz przeciwnie. Było jebanym problem, ale nie należała do tych marudnych. Robiła co od niej wymagano, jak na żołnierza przystało. Kolejnego nic nie wartego pionka. Znała Nanashi jak własną kieszeń. Tam się urodziła. Tam wychowała. Tam zgniła. A jednak unikała tej zapchlonej dzielnicy od ostatniego incydentu, o którym nie zamierzała przy Bakinie wspominać.
Wdychając przyjemny zapachy świeżej kawy zatrzymała się we framudze drzwi prowadzących do łazienki.
- Położysz się ze mną czy wychodzisz? Jak tak to w sypialni - zdecydowała wchodząc do środka. Nie trudziła się zamykaniem drzwi, gdy zrzuciła z siebie resztę pomiętych ubrań biorąc szybko prysznic. Zmywając niechciane brudy ostatnich dni. A może tygodni?
Jego ciężki, niski głos kaleczył jej uszy. Jeszcze go nie widziała, a dziwne uczucie przynależności pełzło po wystających kręgach szczupłych pleców na samo echo jego słów. Kurwa brakowało jej tego głosu. Zapachu kawy i jego męskich perfum. Szorstkich dłoni na swoim ciele, gdy tylko sporadycznie dotykał odsłoniętego skrawka jej skóry, jak by z wyuczoną czułością która - jak jej się wydawało - dziwiła czasami nawet jego. Nie tęskniła za brzydkimi słowami i niedomówieniami, które momentami wspólnie dzielili. Oczywiście z jej winy. W końcu nie potrafiła się normalnie komunikować, a jego wkurzały kolejne dramy. Nie umiała zidentyfikować tego uczucia, bo było czymś znajomym. Z pozoru oczywistym, a jednak od zawsze wypieranym. Czymś co towarzyszyło jej przy Hayato. Teraz istniało przy Bakinie. Była po prostu sobą, w swoim miejscu, które dla niej stworzył. Wróciła do domu, Hansen 9 chyba najbardziej odzwierciedlało słownikowy sens tego słowa.
Powiesiła przy wejściu schodzoną skórzaną kurtkę. Tą ulubiona, którą przywłaszczyła sobie kiedyś od Yakushimaru. Było już na nią za zimno, ale nie miała jeszcze czasu; bardziej chęci w wygrzebaniu puchowej kurtki z głębin szafy. Zrzuciła buty i weszła do środka od razu pochylając się w stronę czworonoga. Z tym typowym przyzwyczajeniem, o którym wyjątkowo często myślał sam Ryoma, zanurzyła zziębnięte palce pod jego uszami tarmosząc czule na boki. Nie delikatnie. Mocno ale z wyczuciem.
- Staruszku - przywitała się z nim miękkim głosem. Tak do niej niepodobnym, bo używanym stanowczo zbyt rzadko. Traktowała Zena lepiej niż ludzką część społeczeństwa. Powinna była najpierw przywitać się
Czuła na sobie to intensywne, mahoniowe spojrzenie, od którego miękły jej momentami nogi. Tylko czasami. Bardzo rzadko. Prawie nigdy. Wyprostowała się blokując z nim szare tęczówki podkreślone brudnym fioletem zmęczenia pod oczami. Blada cera z resztkami wczorajszego mocnego makijażu, o różanych z zimna policzkach i nosie. Splątane długie włosy i ten lekki uśmiech. Tak rożny od pustego sheyowego spojrzenia. Zarezerwowany na krótkie przywitanie. Zatrzymała się tylko na chwile. Patrząc na jego twarz, ciemne włosy i to palące spojrzenie. Na pojedyncze wspomnienie ostatniego spotkania gdy pili drinki i rozmawiali do rana. 2, 3, 4 sekundy później ruszyła pewnie przez pomieszczenie ściągając przez głowę czarną bluzę. Była u siebie.
- Znasz tego typa od marketu rybnego w Nanashi? - Zaczęła rzucając bluzę na kanapę. W następnej kolejności pozbyła się dżinsów i skarpetek pozostając w zbyt dużej nieswojej koszulce z napisem I <3 NYC i bieliźnie - Wezmę szybki prysznic. No to wisiał hajs jednemu z ludzi Cayenne. Ktoś chyba podkablował, bo zjeb zaszył się tak głęboko, że kurwa z początku się go znaleźć nie dało - wytłumaczyła zblazowanym tonem bez większego zainteresowania. Jeśli nie walczyła wciąż zajmowała się windykacjami dla Shingetsu. Nigdy nie sprawiało jej to radochy. Wręcz przeciwnie. Było jebanym problem, ale nie należała do tych marudnych. Robiła co od niej wymagano, jak na żołnierza przystało. Kolejnego nic nie wartego pionka. Znała Nanashi jak własną kieszeń. Tam się urodziła. Tam wychowała. Tam zgniła. A jednak unikała tej zapchlonej dzielnicy od ostatniego incydentu, o którym nie zamierzała przy Bakinie wspominać.
Wdychając przyjemny zapachy świeżej kawy zatrzymała się we framudze drzwi prowadzących do łazienki.
- Położysz się ze mną czy wychodzisz? Jak tak to w sypialni - zdecydowała wchodząc do środka. Nie trudziła się zamykaniem drzwi, gdy zrzuciła z siebie resztę pomiętych ubrań biorąc szybko prysznic. Zmywając niechciane brudy ostatnich dni. A może tygodni?
Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.
Po kręgosłupie mężczyzny jak ten wąż pełznie niewygoda. Nie potrafi zdiagnozować jej źródła, jedynie rezultat — delikatnie, kujące rozeźlenie. Stara się strzepać je nagłym wzruszeniem ramion i kantem kubka przykładanym do zziębniętych ust. (Może nie jest tutaj tak chłodno? Może panoszące się po skórze dreszcze znajdują swoje źródło gdzieś indziej). Wzdycha. Nagle wypuszczone powietrze gładzi wcześniej zwilżone usta i narusza zastaną w kubku kawę. Znad niej wzrok już nieskupiony na jednym punkcie a wyrusza w drogę wraz z drugim ciałem. Tym dziewczęcym. Zdaje się, że niemalże chwyta (spojrzeniem, nie słuchem) szelest odkładanej kurtki i ciche, poukrywane pomiędzy sylabami oddechy dziewczyny (jakby z tychże miał nadzieję wyczytać coś więcej. Nie wyczyta).
Pies drepcze za dziewczyną tak, jak nigdy za nim. Bardziej zwierzęco, posłusznie, ale w sposób luźny i rozbawiony. Przestało go zachowanie kundla denerwować po miesiącu. Teraz? Teraz nawet nie zwraca na nie uwagi, bo do powolnych kroków zwierzęcia dołącza z równą werwą. Idzie więc powoli, za jej plecami, ale cały czas w odpowiednim odstępie. Wyuczony, by nawet najmniejszego z zagrożeń nie podchodzić z zaskoczenia. Ryoma uśmiecha się nad wrzątkiem.
— Wiesz, że nie jest wcale aż tak stary? To dopiero dziewięć lat. Albo osiem… osiem lat — mruczy mimochodem, gdy ciężki ogon psa uderza jego łydkę. Zgrabnym ruchem nogi odsuwa zwierzę o paręnaście centymetrów dalej.
— Znasz tego typa od marketu rybnego w Nanashi?
— Czy znam jakiegoś przypadkowego typa z Nanashi? — powtarza, będąc lekko zdziwionym i przestępując z nogi na nogę; spogląda ku niej już przyziemniej. Nie zdąży przemielić wszystkich znajomych mord z tamtego regionu (nie zna nikogo), by westchnąć raz jeszcze i przy zdejmowaniu przez tamtą bluzy, zaprzeć ramię na framudze okalającej drzwi do łazienki. Milczy. Historia jak jedna z wielu, ale wciąż zawierająca słowo wytrych — Cayenne. Imię niczym piasek osiadające między zębami, szorstkie, nieprzyjemne, wywołujące momentalną ochotę splunięcia. Zrobiłby to, ale w porę zapija niechęć gorzkim posmakiem kofeiny.
— Myślałem, że dałaś sobie spokój z byciem kundlem Cayenne’a? Nie takie były nasze ustalenia? Nie rozumiem, czemu wciąż się przy nim szlajasz. Shingetsu i tak jest na wykończeniu. Ich dochody są poniżej zera, reputacja gorsza niż moja za nastoletnich czasów – a nie miałem wtedy najlepszej opinii; nic tylko patrzeć, jak sami w sobie zgniją. — Milknie na moment, by przy oblizaniu dolnej wargi (tam wciąż kofeina) zerknąć w przykryty zimnem widok za oknem. — Zastanawiam się ostatnio, czy jest sens jakkolwiek ich wskrzeszać. Może wystarczy wybić. — Powraca spojrzeniem do dziewczyny. — Nie czujesz żałości, że nadal jesteś z nimi utożsamiana? — pyta już z rozbawieniem, celowym, jedną z brwi zaokrąglającą się nad okiem.
Pozostaje w przejściu, gdy dziewczyna rozbiera się i pospiesznym krokiem przeskakuje chłód kafelek. Zaraz przestrzeń wypełnia szum puszczonej wody, a on podług jego rytmu zatrzymuje ciało w zawieszeniu. Lewa skroń zapiera się na framudze wraz z ciężarem ciała pozostawionym po tej samej stronie.
— Jest dziesiąta — powie na chwilę przed rozmyciem się jej konturów za mdłym szkłem prysznica. — Będziesz kładła się o dziesiątej? – Gorąc kawy pali przełyk, ale jest to przyjemny ogień. Ten sam, który spływa po linii wodnej, gdy z dziecięcą niemal ciekawością zarysowuje jej pospieszne ruchy pod prysznicem. — Masz bardzo dużo energii — mówi głośniej, by zaraz wyciągnąć z kieszeni spodni telefon i zerknąć na rozbity w rogu wyświetlacz. — Zapomniałem ci wspomnieć wcześniej, ale udało mi się poznać Carei — dodaje, zaniżając głos o oktawę, ustom pozwalając ułożyć się w lisi półuśmiech.
Pies drepcze za dziewczyną tak, jak nigdy za nim. Bardziej zwierzęco, posłusznie, ale w sposób luźny i rozbawiony. Przestało go zachowanie kundla denerwować po miesiącu. Teraz? Teraz nawet nie zwraca na nie uwagi, bo do powolnych kroków zwierzęcia dołącza z równą werwą. Idzie więc powoli, za jej plecami, ale cały czas w odpowiednim odstępie. Wyuczony, by nawet najmniejszego z zagrożeń nie podchodzić z zaskoczenia. Ryoma uśmiecha się nad wrzątkiem.
— Wiesz, że nie jest wcale aż tak stary? To dopiero dziewięć lat. Albo osiem… osiem lat — mruczy mimochodem, gdy ciężki ogon psa uderza jego łydkę. Zgrabnym ruchem nogi odsuwa zwierzę o paręnaście centymetrów dalej.
— Znasz tego typa od marketu rybnego w Nanashi?
— Czy znam jakiegoś przypadkowego typa z Nanashi? — powtarza, będąc lekko zdziwionym i przestępując z nogi na nogę; spogląda ku niej już przyziemniej. Nie zdąży przemielić wszystkich znajomych mord z tamtego regionu (nie zna nikogo), by westchnąć raz jeszcze i przy zdejmowaniu przez tamtą bluzy, zaprzeć ramię na framudze okalającej drzwi do łazienki. Milczy. Historia jak jedna z wielu, ale wciąż zawierająca słowo wytrych — Cayenne. Imię niczym piasek osiadające między zębami, szorstkie, nieprzyjemne, wywołujące momentalną ochotę splunięcia. Zrobiłby to, ale w porę zapija niechęć gorzkim posmakiem kofeiny.
— Myślałem, że dałaś sobie spokój z byciem kundlem Cayenne’a? Nie takie były nasze ustalenia? Nie rozumiem, czemu wciąż się przy nim szlajasz. Shingetsu i tak jest na wykończeniu. Ich dochody są poniżej zera, reputacja gorsza niż moja za nastoletnich czasów – a nie miałem wtedy najlepszej opinii; nic tylko patrzeć, jak sami w sobie zgniją. — Milknie na moment, by przy oblizaniu dolnej wargi (tam wciąż kofeina) zerknąć w przykryty zimnem widok za oknem. — Zastanawiam się ostatnio, czy jest sens jakkolwiek ich wskrzeszać. Może wystarczy wybić. — Powraca spojrzeniem do dziewczyny. — Nie czujesz żałości, że nadal jesteś z nimi utożsamiana? — pyta już z rozbawieniem, celowym, jedną z brwi zaokrąglającą się nad okiem.
Pozostaje w przejściu, gdy dziewczyna rozbiera się i pospiesznym krokiem przeskakuje chłód kafelek. Zaraz przestrzeń wypełnia szum puszczonej wody, a on podług jego rytmu zatrzymuje ciało w zawieszeniu. Lewa skroń zapiera się na framudze wraz z ciężarem ciała pozostawionym po tej samej stronie.
— Jest dziesiąta — powie na chwilę przed rozmyciem się jej konturów za mdłym szkłem prysznica. — Będziesz kładła się o dziesiątej? – Gorąc kawy pali przełyk, ale jest to przyjemny ogień. Ten sam, który spływa po linii wodnej, gdy z dziecięcą niemal ciekawością zarysowuje jej pospieszne ruchy pod prysznicem. — Masz bardzo dużo energii — mówi głośniej, by zaraz wyciągnąć z kieszeni spodni telefon i zerknąć na rozbity w rogu wyświetlacz. — Zapomniałem ci wspomnieć wcześniej, ale udało mi się poznać Carei — dodaje, zaniżając głos o oktawę, ustom pozwalając ułożyć się w lisi półuśmiech.
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Seiwa-Genji Enma and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Gdzieś między bluzą a dżinsami torowała sobie drogę do łazienki. W miarę dobrym humorze. Neutralnym, bez zbędnej złośliwości. Chociaż zmęczenie powoli osiadało na lekko przygarbionych ramionach wciąż była całkiem żywa. Jak by ostatnie dni wcale nie wyprały jej fizycznie. Może to dlatego, że w końcu dotarła do domu? Bo właśnie tak dom sobie wyobrażała. Bo znów nie była już całkiem sama. Miała kogoś, kto na nią czekał. Może to przez t e n jego sms z wczoraj wieczorem? Z początku miał być miernym zastępstwem. Szybko stał się kimś ważniejszym. Trzymanie bezpiecznego dystansu stanowiło dla niej problem. Przeszkodę nie do pokonania, bo widocznie lgnęła do niego mimowolnie. Samolubnie próbowała wyznaczyć sobie jakąś granice. Jakieś zasady. Nie chciała ponownie podejść za blisko do nowego słońca i sie sparzyć. Nie chciała ponownie zbierać z ziemi gnijącego trupa bliskiej osoby. Na szczęście Ryoma był już martwy. Nigdy jednak nie była dobra w utrzymywaniu granic. A zasady i reguły istniały po to, żeby je łamać. Nie było już bezpiecznej odległości, gdy zakładała jego przyduże koszulki jak swoje własne. Gdy wstawała wcześniej, żeby wypić z nim poranną kawę. Nie wiedziała, w którym momencie ilość buteleczek z szamponami podwoiła się, a oprócz pary szczoteczek do zębów w szafce namnożyło się damskich kosmetyków. Bezpieczna odległość została jakiś czas temu doszczętnie zdeptana, a nawet nie potrafiła sobie przypomnieć kiedy. Otuliła się normalnością u boku Bakina tak szczelnie, że podświadomie czekała tylko na koniec. Koniec, bo wszystko co stabilne musiało sie kiedyś skończyć.
Przypadkowego typa z Nanashi zbyła wzruszeniem ramion. Dla niej tamto miejsce miało znaczenie, kiedy za dzieciaka próbowała podkradać jedzenie z targu. Była strasznie mierna i nie potrafiła sobie radzić sama. Matka nie zapewniała jedzenia kolejnej gębie do wykarmienia. Każdy był zdany na siebie. Przystanęła stojąc do niego bokiem. Odwróciła lekko głowę mierząc szarymi teczowkami opartą o framugę drzwi wyluzowaną sylwetkę. Spojrzenie pochwyciło to drugie. I nim się zastanowiła słowa zaczęły płynąć same. Ciche, ale pewne. Takie, których dotychczas nie odważyła się wypowiedzieć, a jednak tliły się gdzieś z tyłu jej głowy.
- Tak? Więc go zastąp i każ mi przestać - rzuciła zaczepnie, bo wcale nie przypadkowo przywołała to imię wiedząc, że mu się nie spodoba. Ktoś kiedyś powiedział, że rodziny się nie wybierało. Takie właśnie było Shingetsu. Nie była aż tak odklejona, żeby nie widzieć ich bezsensownych grzechów. A jednak siedziała w tym gównie za głęboko, żeby sobie po prostu odpuścić. Dawno temu zapomniała o własnych pragnieniach. Istniała, ale nie żyła. Spłacała dług po Hayato, zajmując się niektórymi zleceniami od Cayenne, bo to on ogarniał formalności i hajs, który wisiała. - Zastąp go. Dobij resztę lub wskrześ. Nie zależy mi. Tak wygląda moje życie i nie znam innego, Ryo - odpowiedziała patetycznie mijając drzwi i wchodząc do łazienki. Nie podzielała jego rozbawienia, chociaż obraz nastoletniego Bakina dziwnie osiadł w jej myślach. Zmyła makijaż, zrzucała kolejne warstwy ubrań, żeby w końcu władować się pod prysznic. - A kundlem jestem twoim. Przecież wiesz.
Odkręciła gorącą wodę w końcu czując się bardziej ludzko. Zmywała z siebie brudy ostatnich nieprzespanych nocy. Smród Nanashi. Tą obawę. To obrzydzenie dotyku obcych dłoni. Uważała się za silną, ale nie była niezniszczalna. Szum wody zniekształcał jego słowa. Ich sens docierał do niej z opóźnieniem.
- Nie spałam od wtorku - odburknęła na swoją obronę zmywając szampon z długich włosów. - Wywalone. Wystarczy mi morze kawy - dodała. Godzina wydawała jej się tak mało ważna. Gdyby Shogo jej nie podwiózł, z buta dotarłaby pewnie dopiero po południu.
Zakręciła kurek wpatrując się pusto w kafelki przed sobą. Carei odbijało się echem ciszy po zaparowanej łazience przerywanej tylko jej ciężkim oddechem.
- Powtórz - warknęła odruchowo chyba w nadziei, że się przesłyszała. Wyszła z kabiny powoli, ale Ryoma znał ją przecież lepiej. Z pozoru spokojnie, chociaż jej zaciekłe spojrzenie przysłonione czystym gniewem mówiło coś innego. Nieświadomie zacisnęła dłonie w pięści prawie łamiąc sobie przy tym pomalowane na czarno paznokcie. Nie musiał jednak powtarzać. Usłyszała każde jego słowo doskonale. Wpatrywała się w niego przez trzy długie sekundy z chęcią mordu. Nie przeszkadzał jej fakt, że stała przed nim całkiem naga; że woda skapywała z jej ciała tworząc kałuże wokół kostek; że skóra pokryła się gęsią skórką z zimna wpadającego przez otwarte drzwi. Ruszyła w jego stronę niczym huragan nie do zatrzymania. Zbyt zaślepiona czystą agresją. Stanęła tuż przed nim zadzierając nos ku górze. Dzieliły ich cale, gdy praktycznie stykali się ze sobą klatkami. Nie podniosła jednak na niego ręki. Może czegoś ją jednak nauczył? Stała murem, nabuzowana i tak cholernie zła.
- Udało ci się przypadkowo czy umyślnie? - Wycedziła przez zaciśnięte szczęki.
Przypadkowego typa z Nanashi zbyła wzruszeniem ramion. Dla niej tamto miejsce miało znaczenie, kiedy za dzieciaka próbowała podkradać jedzenie z targu. Była strasznie mierna i nie potrafiła sobie radzić sama. Matka nie zapewniała jedzenia kolejnej gębie do wykarmienia. Każdy był zdany na siebie. Przystanęła stojąc do niego bokiem. Odwróciła lekko głowę mierząc szarymi teczowkami opartą o framugę drzwi wyluzowaną sylwetkę. Spojrzenie pochwyciło to drugie. I nim się zastanowiła słowa zaczęły płynąć same. Ciche, ale pewne. Takie, których dotychczas nie odważyła się wypowiedzieć, a jednak tliły się gdzieś z tyłu jej głowy.
- Tak? Więc go zastąp i każ mi przestać - rzuciła zaczepnie, bo wcale nie przypadkowo przywołała to imię wiedząc, że mu się nie spodoba. Ktoś kiedyś powiedział, że rodziny się nie wybierało. Takie właśnie było Shingetsu. Nie była aż tak odklejona, żeby nie widzieć ich bezsensownych grzechów. A jednak siedziała w tym gównie za głęboko, żeby sobie po prostu odpuścić. Dawno temu zapomniała o własnych pragnieniach. Istniała, ale nie żyła. Spłacała dług po Hayato, zajmując się niektórymi zleceniami od Cayenne, bo to on ogarniał formalności i hajs, który wisiała. - Zastąp go. Dobij resztę lub wskrześ. Nie zależy mi. Tak wygląda moje życie i nie znam innego, Ryo - odpowiedziała patetycznie mijając drzwi i wchodząc do łazienki. Nie podzielała jego rozbawienia, chociaż obraz nastoletniego Bakina dziwnie osiadł w jej myślach. Zmyła makijaż, zrzucała kolejne warstwy ubrań, żeby w końcu władować się pod prysznic. - A kundlem jestem twoim. Przecież wiesz.
Odkręciła gorącą wodę w końcu czując się bardziej ludzko. Zmywała z siebie brudy ostatnich nieprzespanych nocy. Smród Nanashi. Tą obawę. To obrzydzenie dotyku obcych dłoni. Uważała się za silną, ale nie była niezniszczalna. Szum wody zniekształcał jego słowa. Ich sens docierał do niej z opóźnieniem.
- Nie spałam od wtorku - odburknęła na swoją obronę zmywając szampon z długich włosów. - Wywalone. Wystarczy mi morze kawy - dodała. Godzina wydawała jej się tak mało ważna. Gdyby Shogo jej nie podwiózł, z buta dotarłaby pewnie dopiero po południu.
Zakręciła kurek wpatrując się pusto w kafelki przed sobą. Carei odbijało się echem ciszy po zaparowanej łazience przerywanej tylko jej ciężkim oddechem.
- Powtórz - warknęła odruchowo chyba w nadziei, że się przesłyszała. Wyszła z kabiny powoli, ale Ryoma znał ją przecież lepiej. Z pozoru spokojnie, chociaż jej zaciekłe spojrzenie przysłonione czystym gniewem mówiło coś innego. Nieświadomie zacisnęła dłonie w pięści prawie łamiąc sobie przy tym pomalowane na czarno paznokcie. Nie musiał jednak powtarzać. Usłyszała każde jego słowo doskonale. Wpatrywała się w niego przez trzy długie sekundy z chęcią mordu. Nie przeszkadzał jej fakt, że stała przed nim całkiem naga; że woda skapywała z jej ciała tworząc kałuże wokół kostek; że skóra pokryła się gęsią skórką z zimna wpadającego przez otwarte drzwi. Ruszyła w jego stronę niczym huragan nie do zatrzymania. Zbyt zaślepiona czystą agresją. Stanęła tuż przed nim zadzierając nos ku górze. Dzieliły ich cale, gdy praktycznie stykali się ze sobą klatkami. Nie podniosła jednak na niego ręki. Może czegoś ją jednak nauczył? Stała murem, nabuzowana i tak cholernie zła.
- Udało ci się przypadkowo czy umyślnie? - Wycedziła przez zaciśnięte szczęki.
Shogo Tomomi ubóstwia ten post.
Spogląda na swoje dłonie, gdzie w jednej kubek z kawą, druga nieopatrznie ułożona na tamtej przegubie. Przechyla głowę to do prawego, to do lewego ramienia, zastanawia się, by zaraz biodrem mocniej zaprzeć się na framudze drzwi do łazienki. Kawa stygnie. Każdy jej kolejny haust jakby chłodniejszy. (Haust, bo nie piją jej łykami a mocnym przechyleniem ceramiki do wnętrza ust. Jakby się spieszył. Nie spieszy się jednak nigdzie). Czasami ucieknie wzrokiem ponad naczynko; ślizgnie się spojrzeniem po kafelkach, ku prysznicowi. Bez większych emocji, bez seksualnej zaślepki na białkach. Jest przyzwyczajony. Do jej rozluźniającej się wewnątrz mieszkania sylwetki, to jest do ramion niżej opadających (a wraz z nimi koszulek, marynarek, cienkich ramiączek letnich sukienek). Z początku jeszcze obserwował. Uważnie. Liczył każdy z napinających się mięśni, które jak u łani dygoczą w przestrachu. Teraz, jednak kiedy już zarysował pod czaszką dziewczęce ciało, nie szuka dalej. Czasami tylko opuszek niesfornego palca osiądzie na gołym biodrze, muśnie szyję, usta, szarpnie delikatnie włosy. Jak nastoletnie zaloty, chociaż o podżegającym zabarwieniu.
Widzi, jak wielokrotnie ucieka. Wpierw ciałem, potem myślą, bo to skóra jest nośnikiem pamięci. Patrzy na dziewczynę, która przed chwilą będąc blisko, zaraz potem uskakuje w bok, w kąt, z dala, do innej przestrzeni. Boi się, myśli, ale nie wie, czego a zapytać nie tyle nie wypada, ile nie chce. Jeszcze nie teraz, bo odkrywanie bolączek Shey jest jak dobra zabawa. Łączenie luźno rzuconych sygnałów z dzisiaj ze wspominkami z kiedyś. Coraz mniej wraca do śmierci tamtego, pije więcej kawy, za dużo, sypiać zaczęła w miarę normalnie — raz na kanapie, raz w jego łóżku. Czasami jak dziecko bądź kundel przydrepce w nocy. (Niby bez zastanowienia, ale czuje, jak jej ciało spina się po wpełznięciu pod kołdrę, by po dwóch większych oddechach — raz, dwa — rozluźnić się. Sprawdza, czy śpi. On sypia lekko. Czasami pozostaje nieruchomym, by w innych momentach odwrócić się ku jej jeszcze przytomnemu ciału, przylgnąć doń plecami, palcami odszukać fragment uda, pośladka, brzucha, musnąć tenże i bez słowa spróbować usnąć na nowo. Zastanawia się, jak dalece nie wypada wtedy, kiedy w bezruchu nie tyle śpi, ile sypia w snach Setsurō, budzić się ze wzwodem na jej ciele. Rozbawione parsknięcie kończy rozmyślania).
Spogląda więc na swoje dłonie raz jeszcze, kiedy już odłoży kubek pod gołe stopy, i w zamyśleniu nadgryzie naderwaną skórę. O tutaj, prawa ręka, tuż nad kciukiem. Syk bólu przerwie równy oddech mężczyzny, na moment przeszyje ciało nitką nieprzyjemnego ugryzienia, ale zaraz sam on wyrwie spojrzenie ponownie ku dziewczynie. Zastąp go. Dobij resztę lub wskrześ. Kręci głową, by śmiechem polizać podgardle, chropowatością głosu usiąść w przerwie jej słów. Patetyczna, ale w tej patetyczności bardzo swojska (bo jego). Nie odpowiada, ale z podbródkiem wbitym niemalże w obojczyk, oczyma lisimi, bo ujętymi ramą czarnych brwi, kręci z niedowierzaniem, ale wciąż rozbawieniem głową.
— Ta. Moim. Ale łazi, gdzie chce — szepce do siebie, kiedy jej ciało znika za matowym szkłem prysznica. Później już milczy. Analizuje szorstkość dłoni i wciąż te pierdolone skórki, nawet zaklnie pod nosem, bo napierdalają i krwawią przy mocniejszym naruszeniu ich zębami. Nie dłonie dorosłego a dzieciaka, który na podwórku bije słabszych. Parska, by wzrok już unieść ku niej w złości. Szyba przemiana, ale jaka przyjemna. Prostuje kark, bosą stopą przesuwa kubek w róg łazienki, by zaraz skrzyżować ręce na piersi. Spina mięśnie, by kręgi kręgosłupa raz po raz chrupnęły przy wyproście. Cmoka trzykrotnie, zanim z jego twarzy zejdzie uśmiech. (Spełznie jak u gada, ku wnętrzu, kiedy mokrym językiem przesunie po dolnej wardze). A gdy dziewczę zrówna się z jego sylwetką, pozwoli oczom zajść obojętnością o zimnym, w porównaniu do zaparowanego pomieszczenia, zabarwieniu.
— Udało ci się przypadkowo czy umyślnie?
Zanim odpowie, ułoży rękę na jej szczęce, znajdzie napiętość mięśni, by zaraz wnętrze dłoni powędrowało na jej kark, tamże zacisnęło się i pozwoliło kciukowi zatoczyć koło za dziewczęcym uchem. Nie uśmiecha się, nie tym razem, a i pozwala myślom uformować się w konkretną, oschłą odpowiedź. (Nie do końca jej odpowiada, raczej kontynuuje temat).
— Zaproponowałem jej spotkanie. Tutaj. Chcesz dołączyć?
Widzi, jak wielokrotnie ucieka. Wpierw ciałem, potem myślą, bo to skóra jest nośnikiem pamięci. Patrzy na dziewczynę, która przed chwilą będąc blisko, zaraz potem uskakuje w bok, w kąt, z dala, do innej przestrzeni. Boi się, myśli, ale nie wie, czego a zapytać nie tyle nie wypada, ile nie chce. Jeszcze nie teraz, bo odkrywanie bolączek Shey jest jak dobra zabawa. Łączenie luźno rzuconych sygnałów z dzisiaj ze wspominkami z kiedyś. Coraz mniej wraca do śmierci tamtego, pije więcej kawy, za dużo, sypiać zaczęła w miarę normalnie — raz na kanapie, raz w jego łóżku. Czasami jak dziecko bądź kundel przydrepce w nocy. (Niby bez zastanowienia, ale czuje, jak jej ciało spina się po wpełznięciu pod kołdrę, by po dwóch większych oddechach — raz, dwa — rozluźnić się. Sprawdza, czy śpi. On sypia lekko. Czasami pozostaje nieruchomym, by w innych momentach odwrócić się ku jej jeszcze przytomnemu ciału, przylgnąć doń plecami, palcami odszukać fragment uda, pośladka, brzucha, musnąć tenże i bez słowa spróbować usnąć na nowo. Zastanawia się, jak dalece nie wypada wtedy, kiedy w bezruchu nie tyle śpi, ile sypia w snach Setsurō, budzić się ze wzwodem na jej ciele. Rozbawione parsknięcie kończy rozmyślania).
Spogląda więc na swoje dłonie raz jeszcze, kiedy już odłoży kubek pod gołe stopy, i w zamyśleniu nadgryzie naderwaną skórę. O tutaj, prawa ręka, tuż nad kciukiem. Syk bólu przerwie równy oddech mężczyzny, na moment przeszyje ciało nitką nieprzyjemnego ugryzienia, ale zaraz sam on wyrwie spojrzenie ponownie ku dziewczynie. Zastąp go. Dobij resztę lub wskrześ. Kręci głową, by śmiechem polizać podgardle, chropowatością głosu usiąść w przerwie jej słów. Patetyczna, ale w tej patetyczności bardzo swojska (bo jego). Nie odpowiada, ale z podbródkiem wbitym niemalże w obojczyk, oczyma lisimi, bo ujętymi ramą czarnych brwi, kręci z niedowierzaniem, ale wciąż rozbawieniem głową.
— Ta. Moim. Ale łazi, gdzie chce — szepce do siebie, kiedy jej ciało znika za matowym szkłem prysznica. Później już milczy. Analizuje szorstkość dłoni i wciąż te pierdolone skórki, nawet zaklnie pod nosem, bo napierdalają i krwawią przy mocniejszym naruszeniu ich zębami. Nie dłonie dorosłego a dzieciaka, który na podwórku bije słabszych. Parska, by wzrok już unieść ku niej w złości. Szyba przemiana, ale jaka przyjemna. Prostuje kark, bosą stopą przesuwa kubek w róg łazienki, by zaraz skrzyżować ręce na piersi. Spina mięśnie, by kręgi kręgosłupa raz po raz chrupnęły przy wyproście. Cmoka trzykrotnie, zanim z jego twarzy zejdzie uśmiech. (Spełznie jak u gada, ku wnętrzu, kiedy mokrym językiem przesunie po dolnej wardze). A gdy dziewczę zrówna się z jego sylwetką, pozwoli oczom zajść obojętnością o zimnym, w porównaniu do zaparowanego pomieszczenia, zabarwieniu.
— Udało ci się przypadkowo czy umyślnie?
Zanim odpowie, ułoży rękę na jej szczęce, znajdzie napiętość mięśni, by zaraz wnętrze dłoni powędrowało na jej kark, tamże zacisnęło się i pozwoliło kciukowi zatoczyć koło za dziewczęcym uchem. Nie uśmiecha się, nie tym razem, a i pozwala myślom uformować się w konkretną, oschłą odpowiedź. (Nie do końca jej odpowiada, raczej kontynuuje temat).
— Zaproponowałem jej spotkanie. Tutaj. Chcesz dołączyć?
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Ejiri Carei ubóstwia ten post.
- Może smycz jest za długa? - Rzuciła ciszej, może bardziej do siebie, odkręcając kurek z gorącą wodą, bo chyba miała nie usłyszeć jego szeptu. Pozwalając, żeby znaczenie z pozoru pustych, a tak naprawdę kurewsko prawdziwych, słów zniknęło pod naporem spadających kropel. Niby była wolna. Decydowała i robiła co chciała. Tak jak sam zauważył łaziła, gdzie jej się podobało. Może właśnie w taki sposób próbowała zdobyć jego zainteresowanie, podświadomie pragnąc żeby ją ustawił. Podporządkował pod siebie. Żeby mogła pozornie się mu przeciwstawić, przeklinać, rzucać się i z nim walczyć, by w końcu móc się poddać i zdać na jego wolę. Oddać w jego ciepłe, duże dłonie odpowiedzialność, które czasami owijały we śnie jej ciało niczym sidła dając upragnione uczucie przynależności.
Gorąca woda była zbawienna, w akompaniamencie przyjemnego zapachu szamponu i płynu do mycia. Czuła się świeża, bardziej żywa. Była w końcu sobą, próbując pozbyć się natrętnych myśli ostatnich godzin, ostatnich tygodni. I wtedy wypowiedział kilka słów doskonale zdając sobie sprawę, jak ją tym wkurwi.
Stała przed nim wyprostowana jak struna, o zaciśniętych dłoniach w pięści, aż pobielały jej knykcie. Szare tęczówki, w dwóch odcieniach, wpatrywały się w niego czujnie, z tak ogromnym pokładem gniewu. Wystarczyło kilka słów, żeby wyzbył się tej obojętności, którą zazwyczaj się otaczała. Wpatrywała się w niego z chorą fascynacją, zastanawiając się czy mogła mu po prostu zrobić teraz krzywdę, gdy się prostował, gdy ten prześmiewczy uśmieszek opuszczał jego wargi. Uniosła lekko brodę, gdy zbliżył smukłe palce do jej szczęki. Nie ruszyła się ani o milimetr niczym rozjuszone zwierze na skraju cierpliwości.
Jego dotyk parzył odsłoniętą skórę. Był rzadki, ale zawsze wyjątkowy. Pobudzał te uśpione części jej wyobraźni. Mieszał ze sobą pożądanie z traumą. Pokazywał jak bardzo była popsuta. Osadzał się obrzydzeniem w żołądku, a zarazem pobudzeniem na podbrzuszu. Była tak okropnie popieprzona. Ciało pragnęło więcej. Znacznie więcej. Pragnęło wszystkiego co mógł jej zaoferować. Zdradzieckie, działające na własną rękę. W porównaniu z umysłem, który nienawidził yurei. Pamiątkami lśniącymi cienką pajęczyną zabliźnionej skóry w bladym łazienkowym świetle. Nie oszczędził ani skrawka.
Nie wiedziała, kiedy Ryo zasiał w niej ziarenko niepewności, które kiełkowało przez te wszystkie dni ich popapranej relacji. Powoli wypuszczając korzenie i liście, że Bakin Ryoma był inny; że nie był dla niej zagrożeniem. Nie ufała mu do końca, nie była aż tak głupia. Ale mogła na nim polegać. Pozwoliła sobie zrobić z niego nową najważniejszą osobę, bo rozumiał jej chory umysł; bo znał ją lepiej niż reszta; bo nie miała nikogo innego; bo pasował do roli tego opiekuna. Tego właściciela. Kogoś, kto akceptował jej charakter. Kto mógł sobie z nią poradzić. Przyjąć ją jaka była i może nawet, kiedyś naprawić. Ciężko było jej się przyzwyczaić. Przy nim jednak zaczynała się powoli oswajać. Szukała tych drobnych gestów, którymi czasami ją zaszczycał. A jednak wciąż samolubnie chciała więcej.
- Nie. I ona też nie przyjdzie - warknęła, gdy jego palce leniwie wędrowały po jej skórze. Nie zamierzała narażać Carei niepotrzebnie. Oddychała ciężko przez zaciśnięte zęby. Wpatrywała się w niego ze złością, bo nie podobało jej się jak zignorował jej pytanie. Tak cholernie pewny siebie. Gęsia skórka ozdabiała jej nagi kark, a delikatność kciuka spłynęła dreszczem wzdłuż kręgosłupa. Lubiła jak ją dotykał, ale nie przyznała się nawet przed samą sobą. Wszystko było tak okrutnie skomplikowane. Jeszcze dłuższą chwilę walczyła ze sobą, żeby w końcu jej głowa opadła w przód opierając się czołem o jego obojczyk. Mocząc koszulkę długimi, mokrymi włosami przyklejonymi do miękkiego materiału. W geście rezygnacji, geście jebanego oddania, które gotowało krew w jej żyłach. Wciąż spięta i wciąż zła, bo prowokował ją z premedytacją. Tylko po co?
- Kurwa mówiłam ci, żebyś trzymał się od niej z daleka, do cholery! - Jadowite słowa wyszły z pozoru spokojnie, chociaż na skraju wybuchu. Jeśli się nie odsunął zamiast czoła wtuliła w materiał jego ubrania nos, wdychając jego znany zapach, którym próbowała ukoić swoje zszargane nerwy. Rzadko kiedy tak się przed nim odsłaniała. - Nie chodzi tutaj o ciebie. Przyciągamy uwagę niebezpiecznych osób. Po chuj ją narażać - tłumaczyła nieskładnie wkurwiając się jeszcze bardziej, bo przecież Ryoma doskonale zdawał sobie sprawę do czego było zdolne Shingetsu. Do czego zdolni byli ich przeciwnicy. A specjalnie chciał, żeby musiała powiedzieć wszystko na głos. Cholerny kretyn! Mimo, że sama była twarda, że nie zasługiwała na pomoc, poległa w walce cztery na jedną. Była słabsza, drobniejsza. Co stałoby się, gdyby to Carei znalazła się na jej miejscu? Sama myśl wzbierała się furią za czaszką.
- Co mam zrobić, żebyś odpuścił? - wysyczała przez zaciśnięte zęby cudem nie krusząc sobie przy tym jedynek. Stała na krawędzi zdana na łaskę jego odpowiedzi. Mógł ją zatrzymać, albo zepchnąć.
Gorąca woda była zbawienna, w akompaniamencie przyjemnego zapachu szamponu i płynu do mycia. Czuła się świeża, bardziej żywa. Była w końcu sobą, próbując pozbyć się natrętnych myśli ostatnich godzin, ostatnich tygodni. I wtedy wypowiedział kilka słów doskonale zdając sobie sprawę, jak ją tym wkurwi.
Stała przed nim wyprostowana jak struna, o zaciśniętych dłoniach w pięści, aż pobielały jej knykcie. Szare tęczówki, w dwóch odcieniach, wpatrywały się w niego czujnie, z tak ogromnym pokładem gniewu. Wystarczyło kilka słów, żeby wyzbył się tej obojętności, którą zazwyczaj się otaczała. Wpatrywała się w niego z chorą fascynacją, zastanawiając się czy mogła mu po prostu zrobić teraz krzywdę, gdy się prostował, gdy ten prześmiewczy uśmieszek opuszczał jego wargi. Uniosła lekko brodę, gdy zbliżył smukłe palce do jej szczęki. Nie ruszyła się ani o milimetr niczym rozjuszone zwierze na skraju cierpliwości.
Jego dotyk parzył odsłoniętą skórę. Był rzadki, ale zawsze wyjątkowy. Pobudzał te uśpione części jej wyobraźni. Mieszał ze sobą pożądanie z traumą. Pokazywał jak bardzo była popsuta. Osadzał się obrzydzeniem w żołądku, a zarazem pobudzeniem na podbrzuszu. Była tak okropnie popieprzona. Ciało pragnęło więcej. Znacznie więcej. Pragnęło wszystkiego co mógł jej zaoferować. Zdradzieckie, działające na własną rękę. W porównaniu z umysłem, który nienawidził yurei. Pamiątkami lśniącymi cienką pajęczyną zabliźnionej skóry w bladym łazienkowym świetle. Nie oszczędził ani skrawka.
Nie wiedziała, kiedy Ryo zasiał w niej ziarenko niepewności, które kiełkowało przez te wszystkie dni ich popapranej relacji. Powoli wypuszczając korzenie i liście, że Bakin Ryoma był inny; że nie był dla niej zagrożeniem. Nie ufała mu do końca, nie była aż tak głupia. Ale mogła na nim polegać. Pozwoliła sobie zrobić z niego nową najważniejszą osobę, bo rozumiał jej chory umysł; bo znał ją lepiej niż reszta; bo nie miała nikogo innego; bo pasował do roli tego opiekuna. Tego właściciela. Kogoś, kto akceptował jej charakter. Kto mógł sobie z nią poradzić. Przyjąć ją jaka była i może nawet, kiedyś naprawić. Ciężko było jej się przyzwyczaić. Przy nim jednak zaczynała się powoli oswajać. Szukała tych drobnych gestów, którymi czasami ją zaszczycał. A jednak wciąż samolubnie chciała więcej.
- Nie. I ona też nie przyjdzie - warknęła, gdy jego palce leniwie wędrowały po jej skórze. Nie zamierzała narażać Carei niepotrzebnie. Oddychała ciężko przez zaciśnięte zęby. Wpatrywała się w niego ze złością, bo nie podobało jej się jak zignorował jej pytanie. Tak cholernie pewny siebie. Gęsia skórka ozdabiała jej nagi kark, a delikatność kciuka spłynęła dreszczem wzdłuż kręgosłupa. Lubiła jak ją dotykał, ale nie przyznała się nawet przed samą sobą. Wszystko było tak okrutnie skomplikowane. Jeszcze dłuższą chwilę walczyła ze sobą, żeby w końcu jej głowa opadła w przód opierając się czołem o jego obojczyk. Mocząc koszulkę długimi, mokrymi włosami przyklejonymi do miękkiego materiału. W geście rezygnacji, geście jebanego oddania, które gotowało krew w jej żyłach. Wciąż spięta i wciąż zła, bo prowokował ją z premedytacją. Tylko po co?
- Kurwa mówiłam ci, żebyś trzymał się od niej z daleka, do cholery! - Jadowite słowa wyszły z pozoru spokojnie, chociaż na skraju wybuchu. Jeśli się nie odsunął zamiast czoła wtuliła w materiał jego ubrania nos, wdychając jego znany zapach, którym próbowała ukoić swoje zszargane nerwy. Rzadko kiedy tak się przed nim odsłaniała. - Nie chodzi tutaj o ciebie. Przyciągamy uwagę niebezpiecznych osób. Po chuj ją narażać - tłumaczyła nieskładnie wkurwiając się jeszcze bardziej, bo przecież Ryoma doskonale zdawał sobie sprawę do czego było zdolne Shingetsu. Do czego zdolni byli ich przeciwnicy. A specjalnie chciał, żeby musiała powiedzieć wszystko na głos. Cholerny kretyn! Mimo, że sama była twarda, że nie zasługiwała na pomoc, poległa w walce cztery na jedną. Była słabsza, drobniejsza. Co stałoby się, gdyby to Carei znalazła się na jej miejscu? Sama myśl wzbierała się furią za czaszką.
- Co mam zrobić, żebyś odpuścił? - wysyczała przez zaciśnięte zęby cudem nie krusząc sobie przy tym jedynek. Stała na krawędzi zdana na łaskę jego odpowiedzi. Mógł ją zatrzymać, albo zepchnąć.
Ejiri Carei and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.
Strona 2 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku