Ogród szpitalny - Page 2
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Sro 26 Lip - 22:06
First topic message reminder :

Ogród szpitalny


Przestronne miejsce na tyłach obiektu szpitalnego, które łączy w sobie bujną roślinność wraz z surowością geometrycznych ławek i przeróżnych ozdobnych instalacji. Idealne, aby przebywający w placówce pacjent mógł zaczerpnąć od czasu do czasu trochę świeżego powietrza czy też wybrać się razem z odwiedzającą go osobą na spacer urokliwymi, zadbanymi ścieżkami. Ogród chroniony jest na tyle, by nikt niechciany z zewnątrz nie wtargnął na jego obszar, ale także wystarczająco dyskretnie, żeby istniała możliwość zagarnięcia dla siebie choć trochę swobody, odpoczęcia od sterylnych ścian samego szpitala. W kilku miejscach znajdują się specjalnie wydzielone obszary, na terenie których można zapalić papierosa (i to bez żadnych konsekwencji! No chyba że akurat zabronił tego lekarz).

Haraedo

Toda Kohaku

Czw 16 Maj - 2:19
  Obydwoje stanowili kontrast na tle wymarłego ogrodu — nawet jeśli częściowo uśmierceni ostrzem wymierzonym przez zadziwiający, często niesprawiedliwy, nawet przesiąknięty sarkastycznym pomrukiem i złośliwością los, wciąż nosili we wnętrzu namiastkę życia zapisanego w sercach wystukujących melodię codziennej egzystencji. Uformowani ze wszelkich możliwych skrajności, które niespodziewanie zderzyły się ze sobą, nie szczędząc temu spotkaniu ani trochę zdradzieckiej gwałtowności zarysowanej w nieludzkiej sile wtłoczonej w rozgrzane myśli pulsujące nierównomiernie pod sklepieniem czaszki, objawiając niezłomność charakterów w intensywności spojrzeń chwytających to drugie w pułapkę pozbawioną jakiegokolwiek wyjścia; pozostała jedynie konfrontacja, stanięcie naprzeciw we szranki po pochwyceniu czarnej rękawicy rzuconej niedbale wprost pod stopy i, chociaż początkowo zakładał odmienny rozwój wydarzeń, dziewczyna podniosła wyzwanie bez zawahania.
  Zachwiała pierwotną definicją, jaką została opatrzona przez Kohaku nieco wcześniej, dlatego ponownie postanowił się przyjrzeć kruszcom budującym milimetr po milimetrze, centymetr po centymetrze, żyłka po żyłce, mięsień po mięśniu, niespiesznie obrysowywał najcieńsze szwy oraz dostrzegalne przez przestrzeń i czas spoiwa, dochodząc teraz do odmiennych wniosków, co nawet szarpnęło na sekundę kącikiem ust ku górze. Zabawne było ponowne odkrywanie niektórych ludzi, którzy przy pogłębionym pierwszym kontakcie wymagającym poruszenia głosowych strun, prezentowali coś nowego;
  coś
  w i ę c e j,
  czego początkowo nie dostrzegał bądź nie spodziewał się ujrzeć.
  Ona niewątpliwie okazała się ciekawym, gęstym splotem zaciekle gryzących się barw; kłujących oczy jaskrawości przeplecionych bladością nudnych pasteli, które pobladły jeszcze bardziej przy wyrazistej złości powoli pulsującej w chłodzie błękitnych zwierciadeł nakrapianych z każdym kolejnym oddechem większą garścią ostrych opiłków emocji.
  Obłudnie delikatna, bowiem pozornie krucha, wyrzeźbiona ze starannością niczym dziewicza subtelność w marmurowym kamieniu niewinnego popiersia ustawionego w muzealnej gablocie, gdzie pozostawało jedynie podziwianie tego, co tkwiło poza wszelkich zasięgiem ludzkich dłoni, odgrodzone przezroczystą szybą od śmiertelnego świata, otulona wonią efemeryczności rozwiewanej przy byle podmuchu wietrznego poranka, w który wkraczała wraz z brzemieniem przysiadającym na ramionach, jednak wystarczyło kilka sekund więcej, aby dostrzegł tę pięknie nieociosaną surowość w nieznacznie ściągniętej niezadowoleniem twarzy, jakby przypudrowaną beznamiętność wycelowaną we wszystkie słowa opuszczające jego usta. Obwiódł złocistością zlodowaciałych tęczówek jasność kosmyków szturchniętych nieco drgnięciem jej ciała i spróbował wpełznąć głębiej, chcąc przeniknąć przez tę ewidentnie przemakalną powłokę okrywającą kobietę tylko częściowo, co zostało potwierdzone wraz z chwilą, w której pierwsze pociski obłych, jadowitych kropli ociekających z wypowiedzianych zdań dosięgły celu, powracając doń wraz z reakcją.
  Przekrzywił głową na prawo, ignorując potrzebę mrugnięcia czy przełknięcia śliny wraz z goryczką zebranej gdzieś na skraju języka, zastanawiając się nad odpowiedzią, które wachlarzem wydawały się rozpościerać przed szorstkimi palcami uderzającymi o materiał spodni gdzieś na wysokości uda, przeinaczając rzeczywistość. Poniekąd pasowała do tego miejsca wyjałowionego z większości kolorów, kwiatów uschłych z rozpaczy za odrobiną dawnego ciepła uwięzionego daleko za linią horyzontu, zanoszących się łkaniem za utraconą miłością letnich dni, jednak zachował te komentarze pod firmamentem własnego więzienia wszelakich myśli.
  Pierwotnie zdawała się kontrastować z ogrodem, aczkolwiek mogła być i kontrastem dla samego Kohaku wpatrującego się nieskrępowanie w alabastrowe policzki, które przecież widywał wcześniej, raz z bliższej, raz z dalszej odległości i chociaż pozostawał dla niej bezimiennym człowiekiem mijanym bez świadomości, dla niego wszystko zamykało się w klamrze rozkazu; w potrzebie niezauważalnej przez pozostałych infiltracji drugiego człowieka splatającego coraz więcej ludzkich żyć z małomównym chłopcem, którego nierozważnie brano za niegroźnego i czasem nazbyt aroganckiego, aczkolwiek dzisiaj delikatnie opuścił gardzę, rozluźniając spętane niezachwianą kontrolą usta.
  — Może… — głos wyraźnie przycichł, wyzbyty poprzedniej pogardy nadpisanej przyzwyczajeniem nad słowami kierowanymi do drugiego człowieka, krótkotrwale balansujący na poszarpanej linie zawieszonej nad neutralnością. Niby znudzony przeniósł spojrzenie ponad czubek jej głowy, rozluźniając przy tym ramiona i rozsiadając bardziej na milczącej ławce. — … poszukuję nowych perspektyw? — pytanie pognało wprost do kobiety, owiewając ze wszystkich stron.
  Papieros wciąż zwisał między palcami, nim chłopak wetknął martwy przedmiot, niemy atrybut własnego jestestwa za ucho wraz ze srebrem niesfornych włosów, wsłuchując jeszcze chwilę w echo dziwacznego sformułowania, przez które niemal poczuł rozbawienie.
  Mogę ci jakoś pomóc? — niedorzeczność.
  Przymknął wreszcie powieki, odchylając głowę i obciążając szyję ciężarem wszystkiego, co zabawnie kotłowało się pod czaszką niczym w dzikiej gonitwie pozbawionej większego celu, którego w istocie — w tej ulotnej scenerii zdechłego ogrodu wciąż wyczekującego nawrotu ciepłych, wiosennych dni — nie posiadał. Po prostu poczuł ukąszenie zwodniczej ciekawości.
  Nic więcej.
  — Wyglądasz na kogoś, kto chce walczyć i jednocześnie się podać — powiedział ze szczerością emanującą w każdej sylabie. — To jedynie moja obserwacja, jednak potrafię dostrzegać w ludziach to, co najbardziej usiłują ukryć przed światem; tyle wyczytałem z ciebie, to nawet interesujące. — Ponowne uchylenie powiek przyniosło konfrontację ze światłem dnia. — Przeważnie ludzie zdeptani przez życie albo walczą, albo się poddają, niczego pomiędzy nie znajdziesz, więc…
  Złoto sięgnęło chłodnego błękitu.
  — Dlaczego wciąż się wahasz?
  Chciał wiedzieć, tak po prostu i bez ukrytych motywów. Chciał wiedzieć, jak to jest, kiedy pragniesz żyć, a nie jedynie przeżyć.

@Chishiya Yue


...
Toda Kohaku

Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.

Chishiya Yue

Pon 3 Cze - 2:17
Im częściej miała do czynienia z ludźmi, tym bardziej była utwierdzona w przekonaniu, że przekraczanie granic i osobistej sfery komfortu nie dotyczyło jedynie fizyczności. Słowa były potężną bronią. Ciężką i ostrą, potrafiącą ciąć wszelakie bariery i mury, jakimi człowiek szczelnie się otaczał. Ludzie potrafili być okrutni, choć z drugiej strony wystarczyło założyć wystarczająco mocną zbroję; schronienie, w którym można było skryć się przed nieprzechylnymi spojrzeniami i słowami. Przez ostatnie dwa lata Yue miała do czynienia ze zbyt dużą ilością tego typu osobistościami, że wszelakie urazy i określenia dehumanizujące jej osobę były niczym puste naboje. Ślepaki, które oprócz głośnego huku nie były w stanie wyrządzić żadnej krzywdy.
Bo chyba nie było już żadnego określenia kierowanego pod jej adresem, którego nie usłyszałaby wcześniej.
- Perspektywy... - powtórzyła za nim bezwiednie, przesuwając wzrokiem po okolicy, jakby to właśnie tam chciała odnaleźć punkt zaczepienia. - To chyba szukasz w złym miejscu. Nie sądzę, aby szpitalny ogród był idealny do tego. - głos delikatnie zadrżał, jakby miał lada moment ulec czystemu rozbawieniu, ale ostatecznie jakaś niewidzialna siła powstrzymała go i nakazała zachowanie obojętności.
Było jednak coś, co ją drażniło. Wywoływało na ustach skrzywienie, a w oczach gasiło blask. Wścibskość. Ta obrzydliwa, wwiercająca się w cudze życie, próbująca rozgrzebać pazurami wszystko, co napotka na swojej drodze. Dlatego też słysząc jego stwierdzenie zakończone pytaniem, poczuła wewnętrzny ścisk. Nie była zła, bo to wciąż za mało, aby wywołać w niej aż tak skrajne emocje, jednakże echo rozdrażnienia i irytacji jak najbardziej.
Odwróciła głowę, aby spojrzeć na niego, a jasne włosy leniwie zsunęły się z jej ramienia, rozsypując jak lodowy wodospad. Błękitne spojrzenie utknęło w nieznajomym, bacznie przyglądając się jego twarzy, oczom i mimice. Ciężko powiedzieć co tak naprawdę chciała z niej wyczytać. Czy w ogóle coś chciała.
- Ty z kolei wyglądasz na kogoś niezwykle wścibskiego, do tego próbującego odgrywać psychologa i dokonywać analizy, do tego błędnej. - jej głos brzmiał zaskakująco łagodnie, jakby właśnie nie rozmawiała z kimś nieznajomym, a z przyjacielem, którego nie widziała od bardzo wielu lat. A może nawet i młodszym bratem. - Jeżeli chcesz wiedzieć, czemu jeszcze nie popełniłam samobójstwa, to chyba nie sądzisz, że odpowiedziałabym ci na tak intymne pytanie? Zresztą. Samobójcy to w większości przypadków zwykli tchórze, którzy z podkulonymi ogonami uciekają przed życiem. - ostatnie wypowiedziane zdanie było nieco cichsze od poprzedniego, choć nadal krystalicznie słyszalne.
Czy ona sama była tchórzem? Być może. Nigdy tego nie negowała. Jej krucha odwaga była gotowa rozsypać się pod byle jakim podmuchem wiatru; byle jakim pretekstem. A mimo to nadal tu tkwiła. Żywa.
- Niestety, muszę cie zmartwić, ale twoja analiza jest błędna. Źle mnie interpretujesz, i nie sądzę, abyś był w stanie dostrzec to, co staram się ukryć przed światem. Ale podziwiam pewność siebie w tej kwestii. I podjęcie tej próby. - pochwaliła go, jak małego szczeniaka, któremu udała się sztuczka. Być może właśnie tak go widziała. A może po prostu taki obraz był łatwiejszy; wygodniejszy.
Wbrew pozorom Yue zatraciła umiejętność komunikacji z innymi, nie licząc służbowych spotkań. Na wypadach ze znajomymi, o ile wreszcie do nich dochodziło, raczej milczała. Od czasu do czasu posyłała uprzejmy uśmiech, pokiwała głową, przytaknęła, potwierdzając, że ich słucha. Choć była z nimi na dobrą sprawę tylko ciałem, a nie duchem.
Z Arihyoshim było nieco inaczej. Przy nim czuła się z kolei jak mała, niepozorna istota, nie potrafiąca dobrać odpowiednich słów czy zapanować nad niekontrolowanymi gestami. A Seiya.... cóż. Seiya to był Seiya. Przy nim była swobodna.
Ale ta dwójka była wyjątkami w całej tej machinie zwanej relacjami. Nawet z własną rodziną nie potrafiła się dogadać. I szczerze? Tak było lepiej.
Samotność jej służyła, o dziwo.
- A ty? Walczysz? Czy się poddałeś? - zapytała nagle, przekierowując całą uwagę na osobę przed nią. Jednakże w przeciwieństwie do niego, nie zamierzała go analizować. Nawet nie chciała podjąć takiej próby. Strzelała, że wyminie pytanie. Albo skłamie.
Bez znaczenia.
Ich dzisiejsze spotkanie i tak było zapewne jedynym, i ostatnim. Wbrew pozorom Fukkatsu było wystarczająco dużym miastem, by nigdy więcej nie wpaść na drugą osobę.
Dlatego jego słowa nie miały znaczenia.
Jutro stanie się kolejną zamazaną twarzą; kolejną osobą, o której nie będzie pamiętała.
Chyba że...?

@Toda Kohaku


Ogród szpitalny - Page 2 Cdedaa46377e321e59e82ff4c9e727a0
Chishiya Yue
Toda Kohaku

Czw 25 Lip - 5:03
  Ludzie wciąż go zaskakiwali.
  Ilekroć napotykał kogoś nowego, i nieważne były okoliczności spotkania, czy to podparte zostało bezwzględnym rozkazem, czy prędzej zrodzone zrządzeniem nieprzewidywalnego losu rzucającego kolejne wyzwania pod nogi, jednocześnie nakrywając oczy ciemnym materiałem odbierającym wzrok, odnajdywał w drugim człowieku coś, czego wcześniej nie dostrzegał w kimś innym i niespiesznie tworzył wielobarwną mozaikę rozrastającą się kanciastymi brzegami pozbawionego głębi obrazu we wszystkie znane kierunku, chociaż wielu elementów nawet nie potrafił właściwie zinterpretować; przedziwne, niezrozumiałe emocje buzowały podskórnie niczym wulkaniczne arterie rozgrzanej lawy pod powierzchnią świata, niepojmowane uczucia drażniły w niemiłej pieszczocie skamieniałe serce niezdolne do szczerej empatii bądź zrozumienia i wówczas nachodziła go jedna myśl — czyżby świat mu umykał? czyżby wyswabadzał się z rąk, bo trzymał zbyt delikatnie w ciasnej klatce zaciśniętych palców? czy może rozkruszał przy dotyku miażdżącym kości i wykręcającym kręgosłupy?
  Im bardziej wkraczał do przytłaczająco spokojnej rzeczywistości opadającej niedelikatnie srogim ciężarem na drżące ramiona, tym bardziej marzył o wycofaniu się w ciemność oraz znajomą pustkę, z której się wyłonił, z której pochodził, do której każdą cząstką ciała i duszy należał, o ile to drugie kiedykolwiek posiadał. Obserwował ją w milczeniu pozostawiającym dowolność interpretacji, ona również wymykała się spod tego, co poznał, co przechowywał w labiryntach pamięci, paradoksalnie zawsze zachowywał efemeryczne sylwetki nieznajomych we wspomnieniach i nawet niekiedy powracał tam, gdzie zagrzali miejsce, w częściowo zacienionych zakamarkach umysłu, wystarczająco skryci by nie zahaczyć przy każdym kroku, jednak wciąż nie dość głęboko, by nie potrafił odgrzebać przy byle pragnieniu. Obraz jasnych włosów wprawionych w ruch szarpnięciem głowy w kierunku Kohaku pochłaniał zimne, lodowe światło zawieszonych ponad głowami gwiazd, spośród których większość przegrywała walkę ze świecami miasta, ze sztucznym blaskiem neonowych szyldów czy skrzących nerwowo żarówek, ale nieliczne przedostawały się odległym pogłosem do szpitalnego ogrodu, tańcząc chłodnymi iskrami w bladości oczu, w alabastrze skóry i wówczas delikatny uśmiech wpełznął chłopakowi na twarz.
  Myliła się.
  Ta wymarła, wyjałowiona z żywych przestrzeń była idealna dla nowych perspektyw — tyle nieopowiedzianych historii, tak wiele przemilczanych słów, wylewanych łez znaczących policzki perłowymi szlakami wypływającymi z podrażnionych, zaczerwienionych powiek, tutaj każdy był indywiduum. Pojedynczą jednostką wepchniętą w szpitalne korytarze oraz cuchnące sterylnością ściany lekarskich gabinetów z konkretnych powodu, które od początku do końca były ich, nikogo więcej, nikogo innego, zawsze należące do jednej osoby dźwigającej samodzielnie, bądź i upadającej pod owym ciężarem, cielska niematerialnych demonów podduszających za gardło albo zaciskających się bolesnym skurczem w piersi, gdzieś na wysokości serca. Patrząc wyrywkowo na nieznajomych dostrzegał mnogość opowieści, powodów, diagnoz niemających ani początku, ani końca, ponieważ takie miejsca nigdy nie zasypiały, wiecznie tętniły życiem, czasem zapraszając do ciasnego kręgu śmierć zabierającą ze sobą tych, którzy po drodze doświadczali fizycznego wykolejenia.
  — Kto mówił o samobójstwie? — spytał z delikatnym uniesieniem brwi. — Ani razu nie użyłem tego słowa, poddać można się na wiele sposobów — czasem po prostu ludzie wycofują się do egzystencji. Oddychanie dla oddychania. Nic więcej — jego głos nabrał nietypowej, pozbawionej fałszu nuty będącej rzadkością. Nie kłamał w rozbrajającej szczerości wypowiadanych zdań, nie zamykał nieznajomej w ciasnej klatce definicji, nie nadawał rozmowie określonej narracji — pozwalał jej na dowolne interpretacje, może zgodne ze wszystkimi myślami rozbijającymi się o sklepienie czaszki, może zawoalowane do tych wyrywkowych, które pojawiały się epizodycznie i potrzebowały bodźca, impulsu, jakim był On.
  Bezimienny chłopiec wkomponowany w scenerię ostrością profilu, spojrzeniem kaleczącym złotem wypełniającym tęczówki po brzegi.
  — Tchórze? — powtórzył dźwięk każdej głoski. Ponownie się pomyliła. — Każde wyszarpnięcie człowiekowi życia wymaga odwagi, szczególnie jeśli chodzi o odebranie własnego. — Przekrzywił głowę dla lepszego objęcia jej twarzy swym nieprzeniknionym, bezemocjonalnym spojrzeniem, pozwalając i Yue wpatrywać się w siebie, i niewiele brakowało, by ugodzony zdradziecko zatrutym ostrzem ulotnej ciekawości zapytać, co takiego widziała — czy (kogokolwiek)  c o k o l w i e k  dostrzegała we wgłębieniu oczodołów, w beznamiętności przeżerającej przez nieznaczne uniesienie kącików ust, w zarysie blizn wypalonych papierosami na karku, nieznacznie wychylającymi zza kołnierza wymiętoszonej koszuli kontrastującej z czernią kurtki. Trwało to najprawdopodobniej sekundy, nieludzko kruche i rozgryzane ostrym kłem przemijającego czasu z prędkością nic nieznaczącego mrugnięcia, machinalnego, niekontrolowanego, aż wreszcie ciche westchnienie zadygotało oddzielającą przestrzenią, nakreślone subtelnym zmęczeniem człowieka wystawionego na zbyt wiele bodźców oraz niepotrzebnych słów powracających do niego, chociaż wcześniej chyba nawet nie oczekiwał ze strony nieznajomej odpowiedzi.
  Niewiele dzisiaj wiedział.
  Jeszcze mniej zakładał.
  Po prostu był tu, gdzie znalazła się ona — dlaczego wciąż rozmawiali?
  Wzruszył niedbale ramionami.
  — Skąd pomysł, że kiedykolwiek walczyłem? — struny głosowe wybrzmiały chichotem.
  Zaśmiał się dźwiękiem dalekim od  s z c z e r e g o,
  od szczęśliwego w ten banalnie ludzki i drażniąco prostolinijny sposób kaleczący uszy fałszywym akordem, potwornie zbolałym dla człowieka zdolnego do wychwytywania skomplikowanych kłamstw utkanych misternie pajęczynowymi nićmi rozwleczonymi na kilka częstotliwości, na których śmiech ten oznaczał skrajnie różne rzeczy w zależności od tego, po jakiej płaszczyźnie deptał właśnie słuchacz. Może niekiedy zaskakiwał samego siebie rozbieżnością emocji, odpryskami stwardniałych uczuć chroboczących między zębami przy próbie ich przegryzienia, chociaż smakowały goryczą piołunu i ostrością zmiażdżonego szkła rozpryśniętego na języku.
  Może teraz zaskoczył także ją.
  M o ż e.
  Może wręcz przeciwnie.
  Może wcale nie chciała słuchać.
  — Ludzie, którzy desperacko pragną żyć, są tymi najbardziej przerażającymi. Nie sądzisz? — wyszeptał niespodziewanie, zgodnie z prawdą, bowiem nie rozumiał, dlaczego niektórzy z niebywałą zachłannością trzymają się życia i wymykają spod pustki poszarzałej egzystencji; oddychania dla oddychania.


@Chishiya Yue
(dziękuję za cierpliwość, słońce! <333 i wybacz ten poślizg...)


...
Toda Kohaku

Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.

Chishiya Yue

Sro 21 Sie - 22:28
Każdy postrzegał świat na swój własny sposób, porządkując wartości według ideologii, jaką się kierował. Coś, co dla jednych było bezwartościowe, dla innych mogło stanowić najcenniejszy skarb. Trywialne rzeczy nagle stawały się ważne, i na odwrót. Z życiem było tak samo, jak i z podejściem do niego. Oczywiście, niektórzy mieli lepszy start i większy wachlarz możliwości, aczkolwiek koniec końców - każdy był kowalem własnego losu.
Chishiya była odmiennego zdania niż to, jakie zaprezentował jej nieznajomy. Nie chciała również wchodzić na temat egzystencji okraszonej drobinkami filozofii, uważając, że bez znaczenia co powie, to i tak nie odnajdą nawet cienkiej nici porozumienia. Na pewno nie w tej kwestii, zwłaszcza, że dziewczyna nie zamierzała niczego udowadniać. I choć walczyła sama ze sobą i narastającą chęcią oddalenia się od niego, to mimo wszystko wciąż tu tkwiła. Niczym marmurowy posąg spoglądający przed siebie wzrokiem, w którym od bardzo dawna zabrakło ludzkiej iskry.
- Tak, tchórze. - powtórzyła cicho, jak lekki liść opadający na ziemię niesiony słabym wiatrem. - Nie ma w tym ani krzty odwagi czy też heroizmu. To prosta droga ucieczki od życia, przed którym strach stawić czoła. Parę sekund, i wszystko się kończy. Zero konsekwencji czynów, jakie popełniamy. - wzruszyła szczupłymi ramionami, odchylając się nieznacznie do tyłu.
Skąd pomysł, że kiedykolwiek walczyłem?
Przeniosła spojrzenie koloru czystego lodu na nieznajomego, przyglądając mu się w dłużącym milczeniu. Wbrew pozorom nawet nie próbowała odczytać z niego jakichkolwiek emocji. Był dla niej obcy. Jego egzystencja była równie ważna, co zeszłoroczny śnieg. Kiedy odwrócą się i każde z nich uda się w swoją stronę, najpewniej już nigdy więcej się nie spotkają. Fukkatsu mimo wszystko było dość duże, a każda nieznajoma jednostka prędzej czy później zlewała się z szarą masą innych ludzi. Mijamy ich na ulicach, w sklepach, czy też w innych instytucjach. Nie zapamiętujemy twarzy. Nie rozmyślamy o nich. Są. Istnieją. Stanowią tło naszego własnego życia.
- Czyli poddałeś się. - skwitowała krótko, kładąc obie dłonie przed sobą, opierając wygodniej łokciami o podparcia krzesła. - Oddychanie dla samego oddychania to czysta wegetacja. Stajemy się wtedy zwykłym workiem pełnym kości, krwi i mięsa. Niczym więcej. Jeżeli ktoś świadomie wybiera taką drogę to tak, wtedy też popełnia samobójstwo. Bo wegetacja to nie jest życie. Różnica między tym, co odbiera sobie życie w dosłownym tego znaczeniu, a tym, który tylko istnieje, jest taka, że jeden oddycha, a drugi nie. Nic więcej. - przez krótką chwilę zastanawiała się, czy nieznajomy również wybrał taką formę "życia". Każdego poranka wstaje, siedzi bezczynnie albo snuje się bez celu, napycha się jedzeniem i idzie spać. I tak codziennie. Zero ambicji. Myśli. Celów. Nic. Tylko pusta wegetacja.
Co to za życie?
Żadne.
Chishiya doskonale znała to uczucie, bo przez pewien okres życia była w takim punkcie. I wiedziała, że już nigdy nie chce tam wrócić. Nie zamierzała pozwolić, aby cokolwiek innego, kiedykolwiek, przejęło kontrolę nad jej własnym życiem.
Były to jednak jej myśli, i nie chciała dzielić się nimi na głos. Zwłaszcza z nieznajomym, który od samego początku wydawał jej się... dziwny.
- Nie. - i po raz kolejny nie zgodziła się z nim tego dnia. Miała wrażenie, że nie było niczego na tym świecie, z czym mogliby odnaleźć ziarna porozumienia. - Osoby, które nie mają nic do stracenia są najbardziej przerażające. - bo tak naprawdę człowiek nigdy nie wiedział, czego może się po nich spodziewać. I do czego są zdolne. A zapewne do wszystkiego.
- Czego się boisz? Tak naprawdę. - padło krótkie pytanie, choć podskórnie czuła, że nie odnajdzie na nie prawdziwej odpowiedzi. Kto wie, być może było to coś trywialnego, jak strach przed pająkami czy myszami, a być może coś bardziej wyszukanego, coś, co ocierało się o egzystencjalność. Coś, na czym głównie bazowała ich dzisiejsza rozmowa.

@Toda Kohaku


Ogród szpitalny - Page 2 Cdedaa46377e321e59e82ff4c9e727a0
Chishiya Yue

Warui Shin'ya, Toda Kohaku and Fenrys Umbra szaleją za tym postem.

Toda Kohaku

Czw 26 Wrz - 1:05
  Obserwował z uważnością zdystansowanego stworzenia łatwego do spłoszenia, do wycofania w przyjemne milczenie znakujące wymarłą przestrzeń dookoła ciężarem pieczęci wyciszenia, za którą może powinien się wcześniej schować, może nie powinien nawet na sekundę wykraczać poza strefę komfortu i z zachowaniem myśli niewypowiedzianymi pozwolić nieznajomej współistnieć w scenerii szpitalnego ogrodu, gdzie — mimo odległości od sterylnych korytarzy bielejących od tanich żarówek — nozdrza wciąż wychwytywały gryzącą woń czystości oraz śmierci. W rzeczywistości byli ulepieni inną gliną, ta budująca Kohaku wydawała się miejscami popękana, jakby nadkruszona, przeżarta życiowym doświadczeniem i jednocześnie zapowiadająca gwałtowne zakończenie miernej egzystencji przyprawiającej samymi tylko wspomnieniami o zawroty oraz bóle głowy; jego przyszłość powinna być krótka, łatwa do roztłuczenia glinianej skorupy o rozpadlinę poczerniałego asfaltu, który świadomie zbroczy krwistymi łzami ostatniej ofiary, jaką zabierze ze sobą na tamten świat.
  Ona dla kontrastu
  j e s z c z e
  trwała w marazmie, rozstrojona pomiędzy wybory, których wciąż nie podjęła i jakby uciekała przed nieuniknionym, bo przecież prędzej czy później zostanie postawiona pod ścianą, zmuszona do zawrócenia i osunięcia się w otchłanną studnię kalectwa, bądź uwolniona z posrebrzanych kajdan i zwrócona dawnej wolności, wraz z którą zacznie wirować w efemerycznym tańcu odzyskanych szans. Przynajmniej taką definicję rozrysował dla jasnowłosej pod firmamentem własnych myśli.
  Nie zgadzał się ze wszystkim, co mówiła, z pojedynczymi frazesami mógłby sympatyzować, z innych zawzięcie dywagować — gdyby tylko był człowiekiem kultury, a nie skundlonym szczenięciem podrzuconym ulicy, która nauczyła szczerzenia zębów na każdego, kto zbliżał się za bardzo. Nieznacznie uniósł kąciki ust ku górze, kiedy echo prostego, klarownego poddałeś się rozochociło się w przestrzeni pomiędzy nimi.
  — Cóż… — zaczął cicho, delikatnie przekrzywiając głowę. — Tutaj masz rację, bo właśnie tym jestem — workiem pełnym kości, krwi i mięsa. Nie ubolewam jakoś szczególnie, to nie ja zdecydowałem o własnych narodzinach, a kilka butelek alkoholu i brak kondomu, no ale… Takie już jest życie. — Pozostałe z kobiecych słów pozostawił jednak w objęciach celowego milczenia, pozwalając dźwiękom wniknąć we wszystkie szczeliny czaszki, gdzie najprawdopodobniej będą wyczekiwać zapomnienia. Przeważnie nie rozpamiętywał przypadkowych rozmów, jeszcze rzadziej posyłane w eter rozmyślenia — czy bardziej niekontrolowane wyrwy gwałtownych opinii — na które ludzie nie odpowiadali, pochwyceni nieczułością złotych ślepi wyzutych ze wszystkiego, co mogłoby uchodzić za ludzkie czy empatyczne, a tym bardziej ciepłe, to ostatnie było szczególnie obce dla chłopca nawykłego do zimnych i nieprzyjemnych ścian obskurnego mieszkania wysysającego mu całą życiodajność zanim jeszcze rozwinął skrzydła, które okrutnie połamano o chłodne kafle niewielkiej łazienki, kiedy przeglądał się w lustrze pierwszy raz, a krwista strużka wypływała z nosa, rozciętej wargi, wreszcie spomiędzy drżących ud. Może w innych okolicznościach nabrałby wystarczająco odwagi, by zapytać nieznajomej, czy po przeżyciu
  t a k i e j
  egzystencji miałaby siłę dalej walczyć?
  Wciągnięte w płuca powietrze uniosło klatkę piersiową w bezwarunkowym odruchu ciała, kiedy został uderzony subiektywną konstatacją wypowiedzianą jednak pewnie i parsknął cichym, niewymuszonym śmiechem rysującym w oczach namiastkę szczerego rozbawienia, uświadamiając sobie wyjątkowo nietypową wymianę zdań.
  — To znaczy, że boimy się siebie nawzajem — odpowiedział miękko, powstrzymując potok kolejnych słów cisnących na język; pewne rzeczy lepiej pozostawić w milczeniu. Tym właśnie był — człowiekiem niemającym nic do stracenia, chłopcem uśmiechającym się niepokojąca na każdą zasłyszaną obelgę, ostrzem posyłanym w przeciwników i nieważne czy mieliby liczebną przewagę, ale (o czym prawdopodobnie Yue nie wiedziała) tacy jak on przeważnie umierali jako pierwsi, i oto ponownie sprowadził samego siebie do pustej statystyki, jednak często było to łatwiejsze od przyznawania, że życie tliło między żebrami.
  Czego się bał?
  Zaskoczyła go, częściowo i nie chcąc pozostać dłużnym, uderzył w nią pytaniem.
  — A ty? — Jakby chciał dać jej sekundy na zastanowienie, których chyba odmówiła jemu, chociaż i tak zamyślił się nad odpowiedzią, chwytając trywialności oraz zakorzenionych pod powierzchnią nieruchomego spojrzenia prawd. — Boję się odejść, nie naprawiwszy strasznego błędu.
  Bo wciąż wierzył, że odnajdzie tę, którą utracił, którą zawiódł — był to winny własnej siostrze, choćby miał wyszarpać jej duszę z objęć samej śmierci.


@Chishiya Yue


...
Toda Kohaku

An Yunxiu ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku