Strona 2 z 2 • 1, 2
First topic message reminder :
Pierwsze zanurzenie się w wodzie zawsze było mamiące. Ciepło opierające się naprężeniem powierzchniowym na mlecznej skórze, zarysowując kształt mięśni pod nią, dziwnym wrażeniem nierozerwalnej, stałej powierzchni na miękkości tafli, kiedy ta w swoim zafalowaniu ruchu ciała pod nią, pochłaniała w krwistość przyklejoną zaschniętym strupem do skóry. Głęboki oddech, ten ścielący się pod mostkiem w ukojeniu z pomrukiem satysfakcji, kiedy alabastrowa barwa rozmywa się w lustrze wody.
Godzina. Bo tyle ślepcowi zajmuje wymycie się z krwi. Metodyczność ruchów. Namydlone palce, te sięgające pod szczękę, na linię żuchwy, badając jej delikatny zarys. Czuje ją na sobie ciężkim metalicznym zapachem. Wie, gdzie sięgnąć, bo chropowatość drażni opuszki palców, wpisując się w korytarz linii papilarnych, niby to w labirynt jego żałosnej egzystencji. Jeszcze momentami zlizuje z paliczków rozwodniony posmak. Wspomnienie łagodne, satysfakcjonujące zbyt znacząco.
Łagodność aksamitnego fiołkowego szlafroku opada na ramiona, gdy skóra w lawendowej woni przyjmuje go na siebie. Zanim jeszcze roztarty na dłoniach olejek przesunie się przez zarys szyi, przez uwypuklone aorty napędzone szumem rozrzedzonej gorącem posoki, która w szumie i wysokim pisku opiera się w wyostrzonym słuchu. Zanim koniuszki palców przeczeszą wilgotność popielatych włosów, układając ich kręcące się fale w tył. Zanim nikły uśmiech uświadomi mu, że znów jest nasycony. Znów jest spokojny, kiedy sztywne włókna szczoteczki trą przez szkliwo zębów, a on spluwa w porcelanę rozwodnioną krew zalegającą na kłach. Gdyby nie ona, gdyby nie Raja, wlókłby się dalej w pustce. Kochać. Nie nowe wrażenie, a nadal odległe.
Jego smukłe ramiona okalają te należące do kobiety, która nadal tkwi w miękkości kanapy, pachnąc spokojem i codziennością. Przylega do jej pleców torsem, między poduszkami, między miękkością pluszu, tej puchatej obłości pod szarym materiałem. — Przepraszam, że tyle to trwało... — rozciągły perłowy szept, roluje się na języku, muskając twarde podniebienie, gdy podbródek zapiera się na ramieniu. Potrzebuje jej. Tak bardzo jej potrzebuje, kiedy ostatnie krople wody spływają przez kark.
This may become a little brutal if I'm honest.
But it's any-anything for you my dear, I promise
22:17
30/06/2023
Mieszkanie Munehiry
But it's any-anything for you my dear, I promise
22:17
30/06/2023
Mieszkanie Munehiry
Pierwsze zanurzenie się w wodzie zawsze było mamiące. Ciepło opierające się naprężeniem powierzchniowym na mlecznej skórze, zarysowując kształt mięśni pod nią, dziwnym wrażeniem nierozerwalnej, stałej powierzchni na miękkości tafli, kiedy ta w swoim zafalowaniu ruchu ciała pod nią, pochłaniała w krwistość przyklejoną zaschniętym strupem do skóry. Głęboki oddech, ten ścielący się pod mostkiem w ukojeniu z pomrukiem satysfakcji, kiedy alabastrowa barwa rozmywa się w lustrze wody.
Godzina. Bo tyle ślepcowi zajmuje wymycie się z krwi. Metodyczność ruchów. Namydlone palce, te sięgające pod szczękę, na linię żuchwy, badając jej delikatny zarys. Czuje ją na sobie ciężkim metalicznym zapachem. Wie, gdzie sięgnąć, bo chropowatość drażni opuszki palców, wpisując się w korytarz linii papilarnych, niby to w labirynt jego żałosnej egzystencji. Jeszcze momentami zlizuje z paliczków rozwodniony posmak. Wspomnienie łagodne, satysfakcjonujące zbyt znacząco.
Łagodność aksamitnego fiołkowego szlafroku opada na ramiona, gdy skóra w lawendowej woni przyjmuje go na siebie. Zanim jeszcze roztarty na dłoniach olejek przesunie się przez zarys szyi, przez uwypuklone aorty napędzone szumem rozrzedzonej gorącem posoki, która w szumie i wysokim pisku opiera się w wyostrzonym słuchu. Zanim koniuszki palców przeczeszą wilgotność popielatych włosów, układając ich kręcące się fale w tył. Zanim nikły uśmiech uświadomi mu, że znów jest nasycony. Znów jest spokojny, kiedy sztywne włókna szczoteczki trą przez szkliwo zębów, a on spluwa w porcelanę rozwodnioną krew zalegającą na kłach. Gdyby nie ona, gdyby nie Raja, wlókłby się dalej w pustce. Kochać. Nie nowe wrażenie, a nadal odległe.
Jego smukłe ramiona okalają te należące do kobiety, która nadal tkwi w miękkości kanapy, pachnąc spokojem i codziennością. Przylega do jej pleców torsem, między poduszkami, między miękkością pluszu, tej puchatej obłości pod szarym materiałem. — Przepraszam, że tyle to trwało... — rozciągły perłowy szept, roluje się na języku, muskając twarde podniebienie, gdy podbródek zapiera się na ramieniu. Potrzebuje jej. Tak bardzo jej potrzebuje, kiedy ostatnie krople wody spływają przez kark.
Yōzei-Genji Madhuvathi ubóstwia ten post.
Nie chce rozdzielać jej słów i trzeć ich słyszalną formę między zębami, żeby dogryźć się do prawdziwego znaczenia. Na to jest za leniwy, ale i przecież cisza, tej czasami potrzebuje, żeby załagodzić drgania, które nie przynależą do jego prawdziwego „ja”, a są jedynie wyciem „nowego". To już poznała, to też zdążyła widzieć, kiedy przecież w biel koszuli, między włókna miękkich splotów tkaniny, jasna, napowietrzona mocno krew z aorty barwiła przędzę. Drganie. Zamyka się na czubkach palców wrażeniem przebiegającego prądu.
Stukot układanej filiżanki na blacie naciąga na grzbiet przyjemne wrażenie błogiego spokoju, ale i ekscytacji. Ta narasta, gdy szafka zamyka się z delikatnym stukotem. Nie odzywa się, gdy swoje ciało w lekkim kroku znów zbliża ku kobiecie, nasłuchując każdego jej ruchu, upadku opakowania, gdy powietrze ciężej przez krtań ciągnie ku płucom. I stojąc za nią, tak blisko, torsem przylegając do jej pleców, subtelnie wyciąga paliczki przed siebie i ich opuszkami, miękką ich fakturą, delikatnie przeciąga przez jej krtań, nieco mocniej dociskając koniuszek środkowego palca do chrząstek tchawicznych. I przy każdym żebrze, przy każdym guzku, który wyłamuje się pod palcem, opada jej imię. Szeptem. Złaknionym, chociaż przecież sytym. Zmysłowym, chociaż nadal siąknącym w łatwowierność nastolatka. Martwym, chociaż otoczonym woalem iskry życia. Słyszy ją. Czuje ją. Bardziej niźliby tego chciała. Wyraźniej, niż ona widzi go, kiedy światło opiera się na wypukłościach ciała, rzucając cień w jego zagłębienia. Widzi ją prawdziwą, chociaż ta prawda zakrzywiona jest, bo tka ją w swoim wypaczonym umyśle. — Madhuvathi... Madhuvathi... Madhuvathi... — Jak szmer, jednostajnie, niesione na wydechu gorącego powietrza, które przykleja się do skóry. — Skąd wiesz, że to odpowiednia herbata? — Wplata zapytanie w pomruk, gdy dłonią sięga po opakowanie, kciukiem przejeżdżając przez wypukłość braille'a, naklejki na samym środku pakunku. — Znasz już jej kształt? Fakturę? To jak czujesz ją pod palcami? Czy to po prostu intuicja? Wspomnienie, że już ją miałaś w dłoniach? — Pytania układają się na języku, rolują się na jego linii, gdy składa obie dłonie na tych należących do kobiety, między nie układając foliowy kształt, skrzypiący pod palcami. Brnie między nie, wciska się nienachalnie, chociaż w ciało zawsze wpisana dziwna, nerwowa porywczość. Zwierzęca, jak ta psia, gdy ten czeka na kolejną komendę. Sensualność Aoiego bywa przytłaczająca, bo wrysowująca się w obłość głodu, choć teraz, wyłącznie jest czuła, gdy prowadzi palce przez kostki palców Madhuvathi, dociskając je mocniej do strzelającego pod naporem plastiku.
Aoi jest jak czerwona wstęga. Oplata wokół gardła, satynowa i delikatna, ale wie, samoświadoma swojej siły, gdy ściska gardziel i kruszy tchawicę. Tak przyjemna w dotyku, gdy sunie po skórze, przez dekolt i ramiona, wężowym brzuchem trąc skórę, rozgrzewając, parząc, nadrywając tkanki, słodkim dreszczem rozchodząc się pod ich powierzchnią, do splotów mięśni, co rusz rozluźniając i spinając, wymiennie, szybko. Nim nie dotrze do płuc i ich pracę zatrzyma na kilka chwil, gdy ta poddańczo wesprze się na jego torsie, odchylając głowę. Ostatni dech ucieka spomiędzy rozchylonych ust.
Pozostaje tak chwilę, nie słucha go. Może, gdzieś ukradkiem, nie daje głosu uwagi, którą w zamian poświęca innemu zmysłowi, wyraźnie teraz bardziej wyostrzonemu. Krwi pulsującej przez aortę, gdy ta pcha się ku twarzy, czerwienią rozpływając się po skórze, szumiąc w bębenkach cienkim sykiem. Tym podobnym do węża.
Przeplata własne dłonie między jego, wsuwa się między palce, skrajem paznokci znacząc ich wnętrze. Opuszkami palców bada ich fakturę, miękkość skrytą w zgięciu paliczków i wyżej, po nadgarstku, na środku którego uciska kciukiem, i w nim szukając rytmu. Cichego, pulsującego jak światło ulicznego neonu. Układa się w dźwięczność uciekających w jej stronę słów, tak pieczołowicie składanych tuż przy karku. Kolejny oddech. Głęboki, bo przywraca klarowność umysłu, do działania zmusza inne zmysły. Prostuje się, dłonie ponownie przesuwając na cienki plastik.
— Zapach, Aoi — dociska, w zamian teraz ona, jeden z palców, tam, gdzie opakowanie jest rozerwane — Opakowanie. Rozerwane, z odpadającym wieczkiem. Krzywo przyklejoną naklejką — przesuwa wraz z nim wierzchem opuszki po skraju pakunku — Pierwsze z lewej. Ta, którą zawsze pijesz — z każdym jej słowem głos jest cichszy. Zapada się w nicości pomieszczenia, niczym więcej a szmerem papieru, niczym innym, aniżeli próbą utrzymania na powierzchni świadomości, nieudolnej, z kolejnym biciem serca coraz to mniej dokładnej. Milknie, w wpół wdechu, na końcu którego kryło się kolejne zdanie, finalnie niewypowiedziane; bo skraj wilgotnych, popielatych włosów zbyt przyjemnie układał się wzdłuż rozgrzanego karku.
Pozostaje tak chwilę, nie słucha go. Może, gdzieś ukradkiem, nie daje głosu uwagi, którą w zamian poświęca innemu zmysłowi, wyraźnie teraz bardziej wyostrzonemu. Krwi pulsującej przez aortę, gdy ta pcha się ku twarzy, czerwienią rozpływając się po skórze, szumiąc w bębenkach cienkim sykiem. Tym podobnym do węża.
Przeplata własne dłonie między jego, wsuwa się między palce, skrajem paznokci znacząc ich wnętrze. Opuszkami palców bada ich fakturę, miękkość skrytą w zgięciu paliczków i wyżej, po nadgarstku, na środku którego uciska kciukiem, i w nim szukając rytmu. Cichego, pulsującego jak światło ulicznego neonu. Układa się w dźwięczność uciekających w jej stronę słów, tak pieczołowicie składanych tuż przy karku. Kolejny oddech. Głęboki, bo przywraca klarowność umysłu, do działania zmusza inne zmysły. Prostuje się, dłonie ponownie przesuwając na cienki plastik.
— Zapach, Aoi — dociska, w zamian teraz ona, jeden z palców, tam, gdzie opakowanie jest rozerwane — Opakowanie. Rozerwane, z odpadającym wieczkiem. Krzywo przyklejoną naklejką — przesuwa wraz z nim wierzchem opuszki po skraju pakunku — Pierwsze z lewej. Ta, którą zawsze pijesz — z każdym jej słowem głos jest cichszy. Zapada się w nicości pomieszczenia, niczym więcej a szmerem papieru, niczym innym, aniżeli próbą utrzymania na powierzchni świadomości, nieudolnej, z kolejnym biciem serca coraz to mniej dokładnej. Milknie, w wpół wdechu, na końcu którego kryło się kolejne zdanie, finalnie niewypowiedziane; bo skraj wilgotnych, popielatych włosów zbyt przyjemnie układał się wzdłuż rozgrzanego karku.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Policzek ociera się o materiał spuszczony na łopatkę. O mięsień, o zarys jego konturów, który rozgrzewa sploty tkaniny. Ciepło. To wkrada się w umysł, kiedy zęby nieznacznie zagryzają się na miękkości, nie dotykając skóry. Potrzebuje tego. Ukojenia w napiętej linii szczęki. W odruchu. Jak szczeniak, któremu dopiero wyrastają stałe zęby. Jak szczeniak, który traci mleczaki i połyka je razem z jedzeniem. Łapczywie.
Łapie jej oddechy. Wchłania je, kiedy w mieszkaniu zalega cisza rozbijana ich egzystencją. Nie dzieloną, a wspólną. Spleceni w warkocz; ciasny, zaciągnięty z całych sił. Ona jest jego dźwiękiem. Nadaje rytm, kradnąc ten, który wystukuje miarowo jego serce, zawłaszczając je sobie. Każde uderzenie. Mocne, niesione echem, jak krystaliczna kropla spadająca milimetr od odpływu zlewu; swoją monotonnością wybudzając domowników z płytkiego snu, kiedy koszmar rosi plecy potem. Gdyby mógł, przegryzłby się przez materiał. Gdyby mógł, gdyby tylko potrafił, gdyby tylko chciał, gdyby tylko... gdyby tylko jej nie kochał.
Skrawek uśmiechu zagłębia się w kącik ust, gdy te pną się przez zarys karku. Słyszy ją. Wyraźnie. Każde słowo. Zapach, Aoi. Ten jest mu najbliższy. Najważniejszy. Najczulszy. Krótkie westchnienie utyka na czubku języka, gdy kobiece palce brną przez chłód jego alabastrowych paliczków. Wydaje mu się, że zawsze jest skostniały; że dłonie zawsze skute lodem. Jej są jak ogień, wrzątek lany na nadgryziony odmrożeniem naskórek.
Okala ją sobą, chociaż jej sylwetka postawniejsza i szersza. Znajduje w niej ukojenie. Oparcie w plecach, które przylegają do torsu, gdy gęste włosy pachnące szorstkim cynamonem i efemerycznym kadzidłem, którego nie potrafi teraz nazwać, bo myśl wiruje zbyt szybko i zbyt intensywnie, łaskoczą obnażony trójkąt skóry między połami aksamitu luźno opływającego ciało. — Pomyśl o sobie. Nie o mnie — Szepcze nad linią oddechu, składając długi pocałunek w zagłębieniu szyi, językiem ciasno przylegając do skóry, zanim odsunie się na kilka kroków. Niknie. Rozmywa się w gładkości i ciszy. W wyuczeniu narzuconym przez nową formę, gdy rytm drugiego serca staje się nieznośny, bo zbyt głośny. — Wybierz coś dla siebie, nie dla mnie — perlistość śmiechu jątrzy się jak pierwsza kropla krwi nad ledwo co rozciętej skórze. Toczy się ospałą gęstością, gdy oba łokcie zapiera tuż obok niej na marmurowym blacie, jak dziecko układając policzki w dłoniach, kręcąc na boki głową. — Ja sobie poradzę, zawsze sobie poradzę, ale co z Tobą? — wargi wydymają się nieznacznie w nadąsaniu, które ciężko nazwać aktorstwem, kiedy pod mostkiem wykluwa się z kokonów rój ciem. Ciem, nie motyli. Szarych, ciężkich, pylących skrzydłami kurz, a nie złocień nektarnego miału.
Paraliżuje ją. Jak wszczepiona pod skórę trucizna, rozchodzi się po krwiobiegu i ścina czerwień w gęstwinę. Potem przymierają nerwy, serce choć próbuje, nie jest w stanie pompować dalej; a pracuje, mocniej, ciężej, głośniej z każdym kolejnym uderzeniem, obija się o obolałe żebra, spod ich klatki próbuje się wyrwać na wolność. Spomiędzy skostniałych, bladych jak te kości palców. W nich ją trzyma, w swojej dłoni i nie chce puścić. Nawet jeśli nie ucieka. Układa się w zgięciach paliczków, dłonią pada linie papilarne i na ich żłobieniach rysuje sobie jedynie znane wzory. Małe wiadomości, gesty, uczucia i przywiązanie. Ostatnie oddechy uciekające spomiędzy zaciśniętych zębów, którym brakuje wartości, czegoś, w czym mogłyby się zatopić i na tkance tej wyłożyć rozrywające dziąsła emocje. Boleśnie wżynające się w szczękę, biegnące po twarzy, wszystko, byleby stamtąd przelać na coś innego. Kogoś, choćby i swoją dolną wargę, boleśnie teraz pulsującą. Kawałek słodyczy, kruszącą się pod naciskiem szczęk czekoladę, fragment mlecznej skóry, niosącej po swej powierzchni wonią lawendy, by między zębami została już na zawsze.
Kolejny oddech, ciężki, cięższy jeszcze, gdy pozostawia ją samą sobie. Pochyla się w przód, ciężar ciala przenosząc na marmur blatu, na skraju jego zaciskając palce. Krew pulsuje w skroniach, gotuje się między splotami mięśni, pod czaszką, przysięga, że wysadzi ją za moment jak wieczko na wrzącym naczyniu. Bo i granit pod palcami zaraz pęknie, taki kładzie nań nacisk; nie wie dlaczego. Skąd to wszystko, bo przyszło tak nagle, ta potrzeba bliskości, odebrana bez słowa ostrzeżenia. Jakby z tych dłoni, delikatnych palców ją wypuścił i rzucił z impetem na posadzkę.
Nie odpowiada na zadane pytanie. Nie chce, nie potrafi. Brakuje jej, że nie wystarczy gest dłoni. Że ku niemu wyciągnie ramię, niezależnie gdzie jest, by do niej powrócił, na swoje miejsce, bliżej, spleciony ciaśniej z jej egzystencją. W jedno. Nie chce inaczej, ale przecież nie powie. Choć musi. Bo i jak inaczej?
Szuka dalej. Nie tak metodycznie jak wcześniej. W ruch wpisany zbędny chaos, gdy opakowania stukają, ocierają się o siebie, gdy z dłonią, nieopatrznie, przesuwa filiżankę zbyt blisko skraju marmuru. Woda nie trafia do czajnika, oblewa zimnem dłonie, a czajnik na swoją podstawkę. Wsuwa siłą, z impetem, nagle tak nieostrożna, zła, pełna irytacji skrytej w końcach palców. Woda się gotuje, gotuje się skóra, gdy nadgarstek oblewa wrzątek. Łamie się, bo przeklina. Głośno, wyraźnie, przerywa budującą się w gardzieli ciszę.
— Nie… nie poradzę — słowa oblepiają gardło, jak ta ścięta krew, dławi każda kolejna zgłoska. Odchrząkuje; nie pomaga.
Kolejny oddech, ciężki, cięższy jeszcze, gdy pozostawia ją samą sobie. Pochyla się w przód, ciężar ciala przenosząc na marmur blatu, na skraju jego zaciskając palce. Krew pulsuje w skroniach, gotuje się między splotami mięśni, pod czaszką, przysięga, że wysadzi ją za moment jak wieczko na wrzącym naczyniu. Bo i granit pod palcami zaraz pęknie, taki kładzie nań nacisk; nie wie dlaczego. Skąd to wszystko, bo przyszło tak nagle, ta potrzeba bliskości, odebrana bez słowa ostrzeżenia. Jakby z tych dłoni, delikatnych palców ją wypuścił i rzucił z impetem na posadzkę.
Nie odpowiada na zadane pytanie. Nie chce, nie potrafi. Brakuje jej, że nie wystarczy gest dłoni. Że ku niemu wyciągnie ramię, niezależnie gdzie jest, by do niej powrócił, na swoje miejsce, bliżej, spleciony ciaśniej z jej egzystencją. W jedno. Nie chce inaczej, ale przecież nie powie. Choć musi. Bo i jak inaczej?
Szuka dalej. Nie tak metodycznie jak wcześniej. W ruch wpisany zbędny chaos, gdy opakowania stukają, ocierają się o siebie, gdy z dłonią, nieopatrznie, przesuwa filiżankę zbyt blisko skraju marmuru. Woda nie trafia do czajnika, oblewa zimnem dłonie, a czajnik na swoją podstawkę. Wsuwa siłą, z impetem, nagle tak nieostrożna, zła, pełna irytacji skrytej w końcach palców. Woda się gotuje, gotuje się skóra, gdy nadgarstek oblewa wrzątek. Łamie się, bo przeklina. Głośno, wyraźnie, przerywa budującą się w gardzieli ciszę.
— Nie… nie poradzę — słowa oblepiają gardło, jak ta ścięta krew, dławi każda kolejna zgłoska. Odchrząkuje; nie pomaga.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Chaos rani wiotką duszę, która pod gardło podchodzi ropną gulą rozpychającą kościec tchawicy. Bo w nim, w agresywności zagubienia niesione w wyrwach ciała, jakie zna na wskroś, a które przyjął w niechcianym powrocie, wpisana jest szamotanina uczucia; zranienia miłości, która wgryza się w ramiona kobiety, spływa przez jej sylwetkę kaskadą nerwowej szarpaniny, siąknie w jej serce, a te przecież pokaleczone zbyt wiele razy i zbyt głęboko, trwa w formie wulkanicznego kamienia. To jednak nie zmienia się w górski kryształ, jak powinno, a istnieje jako złóg ciemny i chropowaty, wedle jej własnej woli, kiedy przecięty w pół głaz odrywa od palców naskórek gorącem nienawiści ku samej sobie. Boli. Rani. Nie ją już tak silnie, bo przywykła, ale jego, bo przecież dla jej istnienia, tak jemu nowemu, jest w stanie zrobić wszystko. To dla niej łapie jeszcze krótkie oddechy, to dla niej zmusza się, aby wykonać kolejny ruch, nawet jeżeli ten nie posiada sensu; ale póki jej jawi się pobłyskiem jutrzenki, nadzieją, choćby marną jak kurz wirujący w snopie zbyt ostrego dla źrenic światła, zaprze się w sobie i w krwawej opłucinie zaleje palące w oddechu płuca gęstym skrzepem, zagryzie kły na policzkach i sam siebie pożre w niemym skowycie umęczonej duszy. Dla niej. To wszystko dla niej. Wyłącznie dla niej.
Dziąsła świerzbią, gdy w korzenie zębów wdziera się łaknienie; te jednak inne, bo łzą marze opalizujące spojrzenie.
— Poradzisz... Tak jak ja. Razem. Spokojnie. Proszę — jest w szeptanej oktawie opuszczonej ku przeponie błagalność, która w konturze palców Aoiego brnie przez oparzenie, wgryzając się w spękane ciało bolesnym zrywem nerwów, gdy krótko cięty paznokieć zapiera się w rozgrzaną tkankę. Zimna woda. Ta szumem naznacza milczenie, dopiero za trzecim oddechem łagodząc ból. — Pomyśl o tym, jak ja się teraz czuję... Próbuję pokazać Ci namiastkę wyłącznie mojej codzienności, a Ty ranisz się przy pierwszej lepszej czynności w kompletnym milczeniu. To nie sprawia, że czuję się lepiej, a gorzej. Jak myślisz, ile czasu zajęło mi to wszystko, kiedy byłem dzieckiem? Kiedy nie miałem obok sobie nikogo. Sądzisz, że dzieci są bardziej odporne na ból? Który ból? Który TY musiałaś dźwigać, że teraz jesteś tak cholernie skostniała? Oddychaj Raju... Proszę. Jestem tutaj. Poproś mnie o pomoc. Poproś o cokolwiek. Cokolwiek... — każde kolejne słowo zapada się mocniej, rozsadzone w zaciśniętym ścięgnie szczęki cedząc słowa głośno przez krzywiznę szkliwa, nim woda ucichnie, pozostawiając po sobie wyrwę, nagły brak, bo oddech Munehiry zapada się w westchnieniu, gdy jego czoło mości się czule w zagłębieniu jej szyi. — Nawet kundla można nauczyć proszenia... Co przede mną ukrywasz? Czego nie chcesz mi pokazać, kiedy ja przed Tobą kajam się na kolanach...
Pierwszym, co wydaje się jej należne w tej sytuacji, są przeprosiny. Ciche, ledwie słyszalne w chaosie rozprzestrzeniającym się przez kuchnię; zagubione pośród bolesnych syknięć, szelestu materiału, przeprosiny. Naturalna to dla niej reakcja, gdy popełni błąd. A ten, wydaje się jej, wypłynął spod poczynań jej zmęczonych dłoni. Oparzonych nadgarstków, pobliźnionej skóry, ruchów zbyt krótkich, niedokładnych, przepełnionych niewyjaśnioną złością. Cichą, buzującą w sercu.
Przepraszam. Raz, pierwszy, drugi, coraz ciszej, dławi się słowami, mocniej coraz przylegając do chłopca. Głos miesza się z szumem wody, niknie wraz z nią w odpływie, gdy, choć większa, kuli się i kaja jak skarcony pies. Tak mała w swej szerokiej posturze, skryta w wiotkiej bieli ramion. Drgają niespokojnie mięśnie, drga gardziel, gdy dławi w niej duszącą gulę, gęstą, lepką krew.
Wmawia sobie, że łzy rozświetlające spojrzenie, jeszcze schowane w kącikach oczu, usilnie zatrzymywane przez rzęsy, są niczym innym, a wynikiem bólu. Bólu znośnego, niczym innego od tego, który zdążyła już poznać. Niczym gorszego od bólu rozdzierającego na wpół oko, głęboko wpasowanego w poszarpaną skórę. Palił, jak i ten, palił mocniej, bo nie tyle fizycznie, co godził w dumę, gęsta posoką zalewał spojrzenie i usta, by te nie umiały o nim mówić. By nie wspominały tego, co ukryte na między żebrami, by spomiędzy kościstych przerw nie próbował uciec, znaleźć kogoś, kto dobije, kto uśmierzy cierpienie, zimnem porcelany ukoi ognisko tlące się w zalążku. Kilka byle tlących się węgli; zetrze osad z poczerniałych kości.
— Nie potrafię — głos jej ledwo słyszalny, nawet gdy pomieszczenie wypełnione ciszą, gęstą i wilgotną, jak para uciekająca z wrzącego czajnika. Drżenie dłoni głośniejsze od słów, jak owad odbijający się od szkła, gdy z wnętrza próbuje uciec w sobie znaną otwartość, pustkowie dworu; bo nie pośród mebli jego miejsce. Chce uciec. Od siebie, nie od niego.
— Mówić. Nie o tym. Aoi, proszę, nie o tym... — tak jak przeprosiny, i prośba zanika w innym dźwięku, pulsującym bólu rozsadzającym skronie, rozrzedzona krwią, której przepływ ostry dźwiękiem jak pazury znaczące szkło. W łzie rozbijającej się na mlecznej skórze.
@Munehira Aoi
Przepraszam. Raz, pierwszy, drugi, coraz ciszej, dławi się słowami, mocniej coraz przylegając do chłopca. Głos miesza się z szumem wody, niknie wraz z nią w odpływie, gdy, choć większa, kuli się i kaja jak skarcony pies. Tak mała w swej szerokiej posturze, skryta w wiotkiej bieli ramion. Drgają niespokojnie mięśnie, drga gardziel, gdy dławi w niej duszącą gulę, gęstą, lepką krew.
Wmawia sobie, że łzy rozświetlające spojrzenie, jeszcze schowane w kącikach oczu, usilnie zatrzymywane przez rzęsy, są niczym innym, a wynikiem bólu. Bólu znośnego, niczym innego od tego, który zdążyła już poznać. Niczym gorszego od bólu rozdzierającego na wpół oko, głęboko wpasowanego w poszarpaną skórę. Palił, jak i ten, palił mocniej, bo nie tyle fizycznie, co godził w dumę, gęsta posoką zalewał spojrzenie i usta, by te nie umiały o nim mówić. By nie wspominały tego, co ukryte na między żebrami, by spomiędzy kościstych przerw nie próbował uciec, znaleźć kogoś, kto dobije, kto uśmierzy cierpienie, zimnem porcelany ukoi ognisko tlące się w zalążku. Kilka byle tlących się węgli; zetrze osad z poczerniałych kości.
— Nie potrafię — głos jej ledwo słyszalny, nawet gdy pomieszczenie wypełnione ciszą, gęstą i wilgotną, jak para uciekająca z wrzącego czajnika. Drżenie dłoni głośniejsze od słów, jak owad odbijający się od szkła, gdy z wnętrza próbuje uciec w sobie znaną otwartość, pustkowie dworu; bo nie pośród mebli jego miejsce. Chce uciec. Od siebie, nie od niego.
— Mówić. Nie o tym. Aoi, proszę, nie o tym... — tak jak przeprosiny, i prośba zanika w innym dźwięku, pulsującym bólu rozsadzającym skronie, rozrzedzona krwią, której przepływ ostry dźwiękiem jak pazury znaczące szkło. W łzie rozbijającej się na mlecznej skórze.
@Munehira Aoi
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Strona 2 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku