Paint the town red | Morrigan x Orville
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Morrigan Sherwood

Nie 17 Wrz - 0:31
16/09/37, godz. 02:03, hotel Hakuchō


rzeczywistość

 Czekała na niego zawsze w tym samym miejscu, wśród japońskich klonów tworzących elegancki, całkiem spory skwer przed jednym z wejść do Hakuchō. O tej porze roku liście zaczynały już przybierać złoty odcień, czego efekt podsycało ciepłe światło — emanujące z latarni, którymi poprzetykane były alejki — przez co miało się wrażenie, że same lekko żarzą się w ciemności. Morrigan można było zobaczyć pośród nich już od dobrego miesiąca… a może więcej? Czas dziwnie jej mijał, kiedy musiała egzystować w tej labilnej duchowej formie. Pamiętała jednak wyraźnie, że był to szósty raz, podczas którego obrała sobie za cel wtargnięcie do podświadomości Orville’a. Nie szósty raz, kiedy go widzi, bo w tym przypadku nie byłaby nawet w stanie podać konkretnej liczby, tak wiele tego było. Sam Orville prawdopodobnie nadal traktował ją jak coś, co mogło być tylko wymysłem śniącego umysłu, mimo że we śnie ta sama (i to nieznajoma!) twarz pojawiała się tak rzadko. Jako zwykły śmiertelnik nie mógł wiedzieć, że pewna dziewczyna śledzi niemal każdy jego krok postawiony po wyjściu z tego budynku; czasem też w środku, choć znacznie rzadziej, tylko wtedy, gdy stawało się to konieczne — przed snem — i… gdy czuła się wyjątkowo samotnie. Jeśli jakiś senkensha lub inny yurei dostrzegł Morrigan pałętającą się za wyjątkowo jasnym obcokrajowcem, żaden mu o tym nie powiedział. Może wiedzieli: do czego zmierza dziewczyna, czego pragnie od niego, i z litości nie wtrącali się w jej poczynania; a może to kwestia barier językowych i kulturowych, przez które ludzie woleli stronić od przyjezdnych. Kto wie?
 Dziś wyszedł dość późno, choć i tak w jego przypadku nie była to najdziwniejsza pora, podczas której był nadal (już?) aktywny. Jak upiorny anioł stróż Morrigan szła za mężczyzną, wpierw w drodze do całodobowej apteki po — przyjrzała się dokładnie — leki przeciwbólowe, „the strongest you have, please”, a następnie podczas wędrówki z powrotem do hotelu. Dzięki całości czasu, jakiemu przy nim spędziła, domyśliła się, że musi ponownie męczyć go migrena na tyle silna, że mogła nawet wyrwać go z łóżka w środku nocy. Pewno małe ziarno, które wciąż zalegało w sercu Morrigan, niemal całkiem wyczerpane źródło jej ciepła i człowieczeństwa, współczuło Orville’owi tego bólu wynikającego zapewne z przewlekłej przypadłości, z którą Morrigan, choć zgoła inną, była doskonale zaznajomiona. Chociaż z czasem ciało przywyka do regularnego cierpienia, nie oznacza to, że da się je zupełnie zignorować. W chwilach wyjątkowej słabości dopada osobę jak gdyby doświadczało się go po raz pierwszy, z całą intensywnością nowego przeżycia.
 Tym razem weszła z nim do budynku. Nie przejmowała się już, czy zdąży przedrzeć się przez drzwi zanim je zamknie, choć po powrocie do duchowej formy na początku trudno było jej się przyzwyczaić, że ponownie może zwyczajnie przeniknąć przez dane powierzchnie. W hotelu z kolei niemal wszystko było zautomatyzowane i wolne na tyle, by każdy mógł ze spokojem wejść i wyjść. Mimo późnej pory foyer wciąż było idealnie oświetlone, choć nieco mniej nachalnymi żarówkami niż zazwyczaj. Dostrzegła w mig, że Orville nawet na taką ilość światła krzywi się trochę, jakby już nie mógł tego zamaskować. Zatem tak — to była migrena, prawdopodobnie paskudna.
W takim razie jego opór powinien być znacznie mniejszy, pomyślała, bezwzględnie praktyczna. Nic jednak dziwnego — tej nocy miała wyjątkowe plany i byłaby niepocieszona, gdyby nie wypaliły.

sen

 Zanurzenie się w jego umysł po tylu razach było dla niej jak wejście do basenu, w którym od zawsze trenowała — znajome i wręcz przyjemne. Architektura podświadomości Orville’a była uporządkowana i chaotyczna jednocześnie, a do wystawienia takiej oceny posłużyła się kilkoma testami przeprowadzonymi w poprzednich marach. Zdawało się, że miał ludzi skategoryzowanych w różne grupy, a z każdą wiązały się różne uczucia. Powierzchownie wydawało się dość normalne — nie sposób przecież czuć tego samego do swojej matki i do nieznajomego, rzecz jasna na ogół. Znaczna różnica pojawiała się dopiero przy jednej grupie, ludzi-przedmiotów, ludzi, przy których miał najmniej skrupułów, gdyż do nich, zwyczajnie, niewiele żywił jakichkolwiek uczuć. Chaos przychodził zaś na widok sylwetki pewnego młodego człowieka, gdy pewnego razu, prawdopodobnie nieświadomie, przywołał jego obraz. Morrigan nie miała szans go rozpoznać. Nigdy również nie zobaczyła go poza sennym wymiarem. Później sama go lepiła swoją wyobraźnią, aby wpłynąć na reakcję Orville’a. Nie kończyło się to zbyt dobrze.
 Tym razem była delikatna. Być może fakt, że jego zmysły i tak już katował ból głowy, trochę zmiękczyły jej skamieniałą, twardą wolę. Świat, do którego go wrzuciła, był spowity ciemnością, żeby nie drażnić bardziej jego oczu — choć wiedziała, że przecież to nie te same realne oczy, a raczej ich projekcja. Jedyne światło pochodziło od gwiazd usianych na idealnie bezchmurnym nocnym niebie oraz… z zielono-żółtych wstęg zorzy polarnej, wędrujących po firmamencie leniwie i tańczących z wolna w pokazie powstałym na skutek popisującego się Słońca, które, posyłając do Ziemi słoneczny wiatr, nawet w nocy musiało zaznaczyć swoją potęgę.
 Panowała cisza, jakiej nigdy nie da się osiągnąć w zatłoczonym mieście. Znajdowali się bowiem poza nim, a właściwie już nie w Japonii, ani nawet na tym samym kontynencie. Trudno było określić to jako konkretne miejsce, jednakże Orville mógł dostrzec przed sobą jedynie górskie wierzchołki pokryte zlodowaciałym śniegiem — i na takim też się we dwójkę znajdowali. Tylko wiatr szumiał zawzięcie, lecz jakby bardziej w oddali, jego intensywność nie doskwierała im zbytnio. Choć mógł powodować dreszcze, Morrigan zadbała również o ten aspekt: zarzuciła na ramiona mężczyzny koc z owczej wełny, gruby i o zwartym splocie, który podziałał jak tarcza na wszelkie zimno.
 — Witam ponownie — rzekła, uśmiechając się z pewną dozą sarkazmu; przywitała go, jakby wspólnie zaplanowali to spotkanie; jakby nie tylko ona o tym zdecydowała i, co więcej, rządziła się w jego umyśle jak u siebie w domu. Skierowała spojrzenie, dotychczas skupione na przepięknych świetlnych rozbłyskach, na twarz Lacenaire’a, wysuwając się nieco do przodu. Zawsze ukazywała mu się tak, jak wyglądała za życia — i tym razem nie było inaczej. Wkrótce zobaczy ją w straszniejszej wersji. Wątpiła jednak, że akurat na nim zrobi to jakieś wrażenie. Nigdy również nie ukrywała przed nim swojej tożsamości, ani istoty swojej egzystencji; niestety Orville był tak przekonany o nieprawdopodobności jej istnienia, że niczego to nie zmieniało. Trochę ją to bawiło. — Stęskniłeś się?

Morrigan Sherwood

Orville Lacenaire ubóstwia ten post.

Orville Lacenaire

Pon 2 Paź - 2:06
Rzadko śnił na tyle, by po przebudzeniu zapamiętać detale. Jeżeli już się udało, wszystko i tak spowijała czerwień. Nieważne jakich barw powinny być te obiekty - niebo, budynki, droga chrzęszcząca pod butami, twarze mijanych ludzi pozbawione szczegółów - z rana, gdy wreszcie otwierał oczy i otępiony zamroczeniem umysł podsuwał mu kadry, każdy element okazywał się rozszczepem karmazynu. Doprowadzało go to do szału; prawie jakby przemierzał korytarz skąpany w błyskach lamp ewakuacyjnych, pulsujących po ścianach ostrością wozu strażackiego. Wilgotniały mu wtedy ślepia, nawet w snach, zwłaszcza w nich, szczując brakiem kontroli. Po latach podobnego zabiegu zdążył w pewien irracjonalny sposób przywyknąć do nielicznych koszmarów, które wraz z pierwszym brzękiem budzika postanowiły jednak z nim zostać. Potrzebował wtedy dodatkowej minuty na rozmasowanie dudniących skroni, naciskiem palców tłumiąc chaos rozgrywający się wewnątrz czaszki.
Gdyby to zależało od niego, wyłączyłby funkcję śnienia permanentnie. Niepotrzebnie wymęczała psychikę; nie pozwalała mózgowi na odpowiedni relaks, choć ostatnimi czasy, w nieregularnych sekwencjach, coś w tej materii zaczęło się nadłamywać. Było jak pierwszy zgrzyt w melodii, cienka rysa na idealnej tafli szkła. Przez przesadną krwistość otoczenia przebił się promień innej barwy. Może błękit? Nie pamiętał. Pewnie nie zwrócił na to uwagi, nie, kiedy wyrwał się z okowy nocnych majaków, zdominowany potężnym bólem w ciemieniu. Raz za razem spamiętywał jednak dodatkowe rzeczy, jak obserwator, który odświeża tytuł wcześniej obejrzanego już filmu, wychwytując nowe, fabularne fragmenty.
Aż wreszcie ciężko było nie dostrzec zmiany; czerwienie ustępowały naturalności. Wydawało się to o wiele dziwniejsze niż pierwotny stan. Nie przywykł do takiej wersji, poznając ją na nowo z ostrożnością i rezerwą nieufności. Nawet teraz, choć wokół cichy świst wiatru starał się wygładzić nerwy, a ciepło zarzuconego na ramiona koca miało jednocześnie ciężar przytulności, zachowywał się według wpojonych norm.
Łatwo było ulec urokowi górskich szczytów, świadomością znajdowania się ponad budynkami mieszkalnymi, meandrami ulic, ponad tłumami pogrążonymi w letargu. Nierealność scenerii niemal otumaniała. Orville wpatrywał się w półprzeźroczyste smugi falujące na idealnej powierzchni nieba. Rzadko podnosił głowę do takiego stopnia. Zwykło się mówić, że to królewska oznaka wyższości, ale on doskonale wiedział, że tylko głupcy zadzierają brodę aż tak.
Przecież odsłaniali grdykę; perfekcyjnie pod nóż.
Nożem okazały się zresztą słowa; sarkazm obleczony w przywitanie, od którego lekko się skrzywił. Spojrzał jednak na jej twarz po dłuższej chwili, jakby światła na nocnym firmamencie miały więcej walorów. Mógłby pozwolić, aby zmarszczone brwi nadały twarzy marsowości; zamiast tego rozciągnął wygięte rozdrażnieniem usta w uśmiechu. Pozór łagodnej aprobaty, ale w kącikach warg kryło się coś wygłodniałego.
- Nie zdążyłem - przyznał, zakleszczając palce na brzegu koca, by swobodnie wyprostować ramiona. - Pojawiasz się częściej od migreny, Morrigan. Choć zdecydowanie lepiej od niej radzisz sobie z wywoływaniem bólu głowy.
Głos, odległy, jakby mówił z drugiego pomieszczenia; schrypły od rzadkiej pracy strun, powinien zwrócić jego uwagę, ale koncentracja skupiała się już wyłącznie na smukłej, kobiecej sylwetce. Na włosach lejących się po piersi kaskadą i, wreszcie, oczach czarnych jak dno studni. Prawie mógłby przysiąc, że w źrenicy dostrzega pluszczącą taflę. Lodowatą jak nagły podmuch wiatru, wdzierający się pod narzutę wraz z rozłożeniem lewego ramienia. Lacenaire uniósł koc na tyle, aby uznać ten gest za niemal gościnny.
- Zapraszam. - I jakby na swoje usprawiedliwienie: jest chłodno, a przecież nie przybyłaś na chwilę.
Zawsze walczyli do upadłego.

Orville Lacenaire

Morrigan Sherwood ubóstwia ten post.

Morrigan Sherwood

Pią 27 Paź - 0:43
 Poświęciła solidną chwilę na wzięcie głębokiego haustu powietrza w płuca; gdy te rozszerzyły się wyraźnie i naparły na żebra aż poczuła lekki ból, zderzyła się z przykrą myślą, jak bardzo brakuje jej tego uczucia na co dzień. Miesiące zdążyły minąć od chwili, w której Ichigo zamordowała kontraktora Morrigan i sprowadziła ją z powrotem w ramy tego… tego półżycia, egzystowania w zawieszeniu, byciem widoczną dla niektórych, ale nadal poza ich osią zainteresowania. W śnie uczucie oddychania i szum płynącej krwi w uszach był nadal jedynie tylko złudzeniem; wspomnieniem, które w sennym świecie była w stanie do pewnego poziomu zreplikować, lecz nigdy nie równało się to z rzeczywistością; nie mogło. Jeśli coś nie było rzeczywiste, to nie było, kropka. Jako zawodowa pływaczka umiała wstrzymać oddech na parę dobrych minut, teraz jednak nie pragnęła niczego innego od materialnej obecności powietrza w klatce piersiowej, a także gładkiego odczucia chłodnej wody na jej nagiej skórze.
 Tak wysoko w górach tlenu było mniej, a ciśnienie malało. Wiązało się to niekiedy z trudnościami w przebywaniu w takim miejscu, lecz Morrigan była wygłodniała: ognia w mięśniach pozwalających się wspinać coraz dalej; przyspieszonego tętna; zadrapań, nieraz będących dla niej niebezpiecznymi, szczególnie jeszcze za prawdziwego życia, powstałych na skutek otarcia o ostrą korę drzew; nawet odcisków na stopach spowodowanych długą, żmudną wędrówką przez skały i las. Tęsknota za odczuciami ciała wyzwała u niej desperację, a ta z kolei sprawiała, że łatwo poddawała się emocjom. Nienawidziła tego, że znajdowały się ostatnio tak daleko poza jej kontrolą i tak łatwo zmieniał się przez nie jej nastrój. Nawet teraz, słysząc pierwsze słowa, musiała odwrócić na chwilę głowę, by nie od razu można było dostrzec jej urazę. Cała ta farsa była przecież jej winą; to ona mieszała komuś w głowie raz za razem, w większości dla własnych korzyści. Zwyczajnie niestosownym było zatem sądzić, że powinien się on cieszyć na jej cholerny widok.
 — Naprawdę? Ja tęskniłam. Czuję się samotna, żyjąc tak w twojej głowie, kiedy świadomie ze mną nie rozmawiasz. — Było to trochę nie w porządku, kłamać w taki sposób, karmić jego przekonanie, że nocna mara odwiedzająca go regularnie jest jedynie wytworem jego wyobraźni. Tak jednak było prościej z samego początku, by umysł Orville’a nie buntował się za bardzo, podczas gdy ona roztaczała nad nim panowanie. Łatwiej przyswoić informację, że koszmar zaraz minie i rano może nawet nic nie będzie się z niego pamiętać. Nawet jeśli wiele rzeczy wskazywało na inny stan rzeczy — bo czy zdarzało się, że senne twory wydawały się tak autonomiczne, zawsze trochę inne, zupełnie jakby naprawdę żyły? Nie, nie za bardzo. To, że pozwoliła za długo temu trwać, było jej błędem. Teraz Orville może odczuć szok, na którego wcale nie musiała go skazywać, gdyby bardziej postarała się o przekonanie go, że jest zupełnie odrębną istotą.
 Przeszła za nim wolno pomimo jego zaproszenia, a śnieg zatrzeszczał wyraźnie pod podeszwami jej butów. Szczyt był wąski i jeden niewłaściwy krok mógł kosztować kogoś życie — gdyby, oczywiście, nie był wytworem jej wyobraźni. Zatoczyła za mężczyzną maleńki łuk i po chwili wahania wsunęła się pod gruby koc, siłą rzeczy przylegając do niego blisko; jej skóra jak ciemna czekolada i jego jasno kontrastująca jak mleko. Emanujące od drugiego człowieka ciepło było nadzwyczaj przyjemnym uczuciem pośród kolorowej nocy i surowej zamieci.
 — Tym razem chcę tylko porozmawiać — nie tyle co skłamała, co nie powiedziała całej prawdy. Technicznie rzecz biorąc zawsze tylko rozmawiali. Po prostu przy różnych poziomach stresu, strachu i innych intensywnych doznaniach. Orville spisywał się przy każdej takiej próbie wręcz wzorowo, co doprowadzało Morrigan do wniosku, że nie miała do czynienia z przeciętnym człowiekiem o przeciętnej moralności i psychice. Był to, w jej mniemaniu, plus. — Widzisz, Orville, zdążyłam cię poznać przez kilka naszych ostatnich spotkańi też poza nimi, z ukrycia, pomyślała, acz nie dodała — i myślę, że ty mnie też. Myślę, że… cóż, najwyższa pora pokazać ci, że jestem bardziej realna, niż ci się wydaje. Ale dam ci najpierw wybór. — Zerknęła w jego jasne oczy, choć i one w takim półmroku były ledwo widoczne. — Możemy dłużej posiedzieć tutaj i, tak jak mówiłam, porozmawiać. Jeśli nadal nie jesteś przekonany, a zgaduję, że tak właśnie jest, możesz udać— założyć na chwilę, że rozmawiasz z prawdziwą osobą o osobnej duszy, a ja odpowiem na każde pytanie, jakie przyjdzie ci do głowy. Możesz potraktować to jako zabawę. — Przykryła ich ciaśniej. — Jeżeli nie podoba ci się tutaj… Mogę przenieść nas w inne miejsce. Tęsknisz za jakimś? Jesteśmy naprawdę wiele rzeczy przywołać we śnie, szczególnie jak połączymy nasze siły. — Zagryzła na moment wargę. — Trzecia opcja. Możemy porozmawiać już w realnym świecie. Jestem teraz w twoim pokoju hotelowym. I wiem, co powiesz — to niemożliwe, bo byłbyś w stanie mnie wytropić, prawda? — Uśmiechnęła się krzywo. — Cóż, owszem, w normalnych warunkach — byłbyś. Jednak stan, w jakim się znajduję, skutecznie ci to utrudnia, uwierz. Zresztą sam możesz się przekonać. A więc?

Morrigan Sherwood

Orville Lacenaire ubóstwia ten post.

Orville Lacenaire

Pią 8 Gru - 22:21
Chłód pasował do chorobliwości oblicza; otaczająca biel niemal zlewała się z jasnością karnacji, perłowym odcieniem cery, z biegiem czasu spędzonego na szczycie nienazwanej góry przyprószanej zaczerwienieniem. Na nosie i kościach jarzmowych; na wystawionych wiatrowi knykciach. Na kostce nadgarstka wysuniętej zza rękawa, gdy sylwetka trwała w oczekiwaniu, z oczyma krwistymi jak pokraśniałe miejsca na skórze. Lustrował jej chód uważnie, czujnie jak dzikie zwierzę zapędzone w obręcz polującego plemienia. Kiedy znikała mu za lewym ramieniem, nie odwracał niepotrzebnie głowy; nie pozwalał sobie wypaść paranoicznie, choć brwi ściągły się nieco ku sobie, tworząc pomiędzy zmarszczkę zastanowienia i niecierpliwości. Kiedy jednak wynurzała się płynnym ruchem po prawej stronie, karmazyn tęczówek przetaczał się w tamtym kierunku, ciągnąc do niej w naturalny sposób. Tak działały osobne bieguny. Tak działała fizyka. Gdy poruszało się jedno ciało, wprawiało w ruch pozostałe. Pokrętna symbioza, w której uczestniczył od licho wie jak długich tygodni; spotykając się z nią teraz, tutaj, miał wrażenie, że to nie pierwszy raz, kiedy zataczała coraz ciaśniejsze koła, ze snu na sen znajdując się bliżej. Nabierała kształtów, rysów twarzy, detali rozsianych w formie kolorytu oraz tatuaży, miewała zapach, teraz niemożliwy do przypomnienia sobie, ale istniejący, będący jak kurz zalęgły w kącie pokoju - ignorancja go nie usuwała, dalej tam był, po prostu bezczelnie lekceważony. Nie wierzył w rzeczy nadprzyrodzone; w potęgę snów i wyobraźni, w odrębne, niewidzialne gołym okiem byty, ektoplazmę uformowaną w kontur człowieczej sylwetki, echo wspomnień w pętli odtwarzane w pustkach nawiedzonych sali o zapadłych dachach i zmurszałych ścianach. W przytomności umysłu nie poświęciłby kobiecie sekundy uwagi; wyminąłby ją bez drgnienia powieki, choćby istniała z krwi i kości, bo wystarczyłoby tyle, aby mówiła takie brednie. Niekończący się stek bzdur, od których cisnęło go w skroni, dudniło nierytmiczny takt wywołujący rosnącą w piersi irytację. Powinien zbagatelizować każdą ofertę serwowaną z jej ust, a jednak wbrew logice czekał z uniesionym ramieniem aż wślizgnie się pod ciężar narzuty, przylgnie do mięśni boku, odetchnie kolejnymi wyrazami.
Opuścił dłoń, wpierw na smukłe kobiece ramię, tylko po to, by poprawić koc. Woskowo zimne palce muskały bok jej szyi, niby przypadkiem, niby podczas podciągnięcia materiału - ale za długo, za często. Opuszki badały tętnicę, wyczytywały puls. - Fauteur de troubles... - westchnął w pasma miękkich włosów wyczuwanych pod żuchwą. - Jeszcze ci się nie znudziły moje standardowe odpowiedzi?
Pamiętał absolutnie wszystko, kiedy ją widział. Pamiętał, kiedy na niego patrzyła; kiedy krzyżował spojrzenie czerwieni z przydymioną czernią. Pamiętał konfrontacje - te, w których walczył o oddech jak przy ataku choroby i te, kiedy wylegiwał się leniwie na hamaku kołysany szumem morskich fal. Pamiętał najmniejszy element układanki ich relacji tak długo jak długo znajdowała się obok; pozornie fizyczna, na kilka godzin żywa w jego spojrzeniu. Gdy się budził, jej obraz wyparowywał. Umykał mu jak zapomniany koszmar. Płynnie przechodził wtedy do swojej codzienności, pozbawiony czegoś istotnego, pokaleczony na umyśle, ale nie na tyle, by się tym zainteresować. Pustkę w moment zapełniały bieżące sprawy. Kolejne raporty, przysyłane z Francji zakodowane wiadomości, szyfry od których ściągał okulary i zaciskał palce u nasady nosa. Później, gdy noc zaczerniała niebo i wreszcie przymykał powieki, brakujące fragmenty, które za dnia niknęły jak gwiazdy, rozbłyskiwały na nowo swoją intensywnością. Co ranek więc zapominał, wyparowywała, wymazywała się jak przetarta kreda na butelkowozielonej tablicy, by po uśnięciu przypomnieć ją sobie na nowo, ze wszystkimi składowymi, które ją warunkowały, z zaciętością w tonie głosu, z wiarą w słowa tak absurdalne, że aż śmieszne.
Słowa, które w świecie rozjaśnionym polarną zorzą, przy mroźnym szczypaniu w policzki i kłębom chmur niespiesznie sunących pod butami, wydawały się prawdopodobne. Nie przyznałby się do tego; poparcie utknęłoby w połowie przełyku, zblokowało mu krtań, musiałby wtedy odchrząknąć, nie szczędząc ironicznej wymowności... ale w głowie? W głowie mógł dopuścić ten wariant. W formie zabawy; eksperymentu. Dokładnie tak jak zasugerowała. - Tu jest w porządku. Porozmawiajmy. Załóżmy, że mówisz prawdę. Że stoisz teraz nade mną, w hotelowym pokoju, niewidoczna przez pryzmat załamujący obydwa światy. Mój, żywych, i twój - umarłych. Czysto hipotetycznie ustalmy, że wybudzając się będę miał tego świadomość. Rozejrzę się po pomieszczeniu i po prostu uwierzę, że znajdujesz się obok. Przyglądasz i czekasz... - zawahał się, na ułamek chwili, na zastanowienie, które kosztowało go lekki grymas. Palce oparte o jej bark ponownie wsunęły się na szyję; opuszki tknęły tchawicę, objęły szczękę; by się nie odsunęła, nie wycofała, nie oderwała od niego, podczas gdy sam prostował sylwetkę w ramionach, opuszczał brodę, aby móc spojrzeć jej prosto w oczy. Z tej odległości dzielił ich tylko oddech. - Na co czekasz? Na to, że machnę ręką na wszystkie sensowności? Nie uważasz, że brzmi to co najmniej absurdalnie? - Ostrość oceny drżała w prowizorycznie łagodnym brzmieniu; jakby uświadamiał głupiutkie dziewczę o niebezpieczeństwach zaczajonych w krętych, wąskich uliczkach. Nie skraca się drogi przez szemrane przesmyki; przez grząski grunt, w którym buty zapadają się po cała podeszwę, ślizgając na rozmiękłej glebie. Prawdziwym kretyństwem jest ryzyko, którego nie da się wygrać... ale im dłużej się zastanawiał, tym bardziej do niego docierało. Może zdawał sobie sprawę już wcześniej; może siedziało to z nim od początku, drzemało uwięzione w klatce żeber, by teraz zacząć w nie tłuc jak rozszalałe serce. W czerwieni spojrzenia rozbłysło światło; drobny refleks zrozumienia. Prawie się roześmiał, wypuszczając ją i odsuwając się, z głową kręcącą od zaprzeczeń. - Bordel - przeklął na poły wściekły, na poły z uznaniem. - Ty wykorzystasz nie logikę, a jej brak. Atakujesz teraz, gdy psychika nie może się bronić. Ciało trawi gorączka. Jesteś méchant, nie bierzesz jeńców. W ogóle nie obchodzi cię moje zdanie. - W przymrużonych ślepiach zamigotało zaintrygowanie. - Po co przybyłaś się pastwić? Dobrze wiesz, że dostaniesz czego chcesz. On nie myśli racjonalnie.
On.
Jakby był osobnym bytem.

Orville Lacenaire

Ye Lian, Satō Kisara, Raikatsuji Yuzuha and Morrigan Sherwood szaleją za tym postem.

Morrigan Sherwood

Czw 14 Gru - 1:10
 Zadrżała od chłodnego dotyku palców, intensywniej niż by się tego spodziewała, ale ostatecznie nie odsunęła się; dała mu wybadać swój równomierny puls, mimo że był przecież tylko sztuczką sennej krainy. Przez samotne miesiące zapomniała niemal, jak to jest - czuć skórę, ciepło drugiej osoby. Na ogół stroniła nawet od bliskości Orville’a, nawet tutaj - ale możliwe, że negocjacje chyliły się wreszcie ku końcowi; wcześniej nie chcąc za mocno zgłębiać więzi - dopełniać jej jeszcze tym zmysłem - teraz czuła, że może trochę sobie odpuścić.
 „Jeszcze ci się nie znudziły moje standardowe odpowiedzi?”
 - Zawsze mam nadzieję na inną - odparła i parsknęła cicho śmiechem, lecz jednak dość ponurym. Niestety Orville pod tym względem nie miał ciekawego repertuaru; zacięcie nieraz bywało silną zaletą, lecz taka upartość… była wręcz niesamowita. Nie przypominała sobie, by wcześniejsze zawiązania kontraktów były aż tak wymagające jej zaangażowania i pracy. Może powinna odpuścić już dawno temu? Z pewnością byłaby w stanie namówić kogoś innego - może medium, od razu łatwiej… Gdy jednak powracała do tej kwestii w głowie, zawsze szkoda było jej poświęconego do tej pory wysiłku i czasu. Była zmęczona. Powrót do duchowej formy ponownie był jeszcze bardziej męczący niż sama śmierć za pierwszym razem.
 Trudno było dokładnie rozróżnić, jakim językiem się posługiwali - we śnie wszystko wydawało się mieć sens, zaś sedno zdania naturalnie docierało do świadomości adresata, pozostawiając w myślach dokładne jego znaczenie. Potrafiła jednak rozpoznać, kiedy świadomie decydował się na użycie francuskiego. Łagodne brzmienie jej drugiego języka - języka jej rodziców - brzmiało kojąco dla ucha, nawet jeśli tym razem głównie stosował wobec niej same obelgi. Prawdopodobnie nie wiedział jeszcze, że ona również biegle się nim posługiwała. Przelotnie zastanowiła się, czy bardzo będzie zdziwiony, gdy usłyszy ją w świecie żywych.
 Patrzyła w jego niesamowite oczy; z tym większą zaciętością, im mocniej ściskał jej szczękę. Nie miała zamiaru uciekać w tak kluczowym momencie ich „znajomości”, nawet jeśli nerwowość wypływała na sam przód jej świadomości z powodu takiego gestu. Chociaż jej umysł skutecznie odgrodził ją od każdego negatywnego wspomnienia o poprzednim kontrahencie, tak ciało… zdawało się pamiętać, że taki uścisk zwykł kończyć się dla niej bardzo przykro. Nie była jednak w stanie połączyć tego zdenerwowania z odpowiednim zdarzeniem - przyjęła je więc jako strach przed kolejnym odrzuceniem. Kolejną odmową.
 ...aż faktycznie nadeszło. Westchnęła. Miejsce, w którym ją trzymał, mrowiło od ciepła w ostrym powietrzu, gdy go zabrakło. - W tym rzecz, że tu jest logika. Po prostu nie wiesz wszystkiego, nie znasz wszystkim czynników, które na tę logikę się składają. A raczej - usilnie próbujesz to wszystko odepchnąć jak najdalej, nawet jak dowody masz przed samym nosem - wyrzuciła z siebie hurtem, lecz te słowa nie miały żadnego znaczenia. Nie pierwszy raz je wypowiedziała i z pewnością napotkają zaraz na twardy mur. Musiała wymyślić coś innego. - Ja… To nie tak. To nie takie proste.
 Była już sfrustrowana sobą. Wcześniej, zanim jeszcze stała się tym dziwadłem - niestabilnym bytem z białymi plamami w miejscu istotnych wspomnień, była bardzo… prostolinijną osobą. Nie chodziły jej po głowie żadne oszustwa czy podstępy - chciała żyć bez takich zbędnych życiowym komplikacji. W snach i jej również łatwiej było łączyć się ze swoją autentyczną osobowością, jakby tutaj rozmyta była granica nie tylko między światem żywych a umarłych, a jej prawdziwym ja i tym obecnego, zniekształconym, które manifestowało w postaci zakrwawionego topielca tam na zewnątrz. Dlatego może z tego powodu prościej było tym razem sięgnąć jej po szczerość. Nie mogła dłużej wodzić go za nos; nie mogła dłużej tego znosić. Jeśli dziś nie przekona Orville’a - odejdzie. Potraktuje go jako następny zakończony fiaskiem rozdział i przejdzie do następnego. Tym samym, postanowiła uchylić rąbka swojej płonącej desperacji.
 „Dobrze wiesz, że dostaniesz czego chcesz.
 - Nie. Potrzebuję… kooperacji. To, czego chcę, nie jest możliwe do osiągnięcia tylko przeze mnie. Zresztą, nie przymuszenia pragnę - odparła w końcu. Obróciła się lekko pod kocem, ale tylko po to, by ręką dotknąć jednej z bardziej wystających skał pod ich nogami. Między jednym mrugnięciem a drugim w miejsce kamienia pojawiła się… zwykła drewniana ławeczka. Po chwili ujęła mężczyznę za nadgarstek i pociągnęła go w dół na siedzisko. Skoro mieli tu zostać, nie musieli ciągle tylko stać. Doprawdy, wygodniej byłoby, gdyby wybrał swój hotelowy pokój. Skrzywiła się na jawne odseparowanie tego tutaj Lacenaire’a od tego śpiącego. - Powiem to najprościej, bo szkoda mojego wysiłku na elaborowanie, skoro jest ogromna szansa, że znów tylko ze mnie zakpisz. - W kontraście do swoich zgoła cierpkich słów, oparła głowę o jego ramię. Śnieg zatrzeszczał pod butami, gdy wysunęła nogi przed siebie. - Nie żyję od jakiegoś czasu - zaczęła beznamiętnie - i jestem, hmmm, duchem, powiedzmy. Moim celem jest - od początku było - zawiązać z tobą kontrakt, żebym mogła odzyskać tymczasowo ciało. Żebym dopełniła celu, który nadal trzyma mnie przy tym świecie. - Rozpostarła dłonie na swoich udach. - W zamian mogę pomóc tobie - na różne sposoby. Między innymi… w znalezieniu jego. Możemy też mieć kontakt ograniczony do absolutnego minimum, jeśli tak byś wolał, choć to zwiększa ryzyko, że coś może pójść nie tak. - Poprawiła koc zsuwający się powoli z ramienia. - Jest jeden sposób, byś mógł mnie zobaczyć realnie, jeśli wciąż mi nie wierzysz, ale jesteś przynajmniej ciekawy. Musimy jednak trochę się pospieszyć, żeby zdążyć dzisiaj. Zbliża się trzecia w nocy.

Morrigan Sherwood

Orville Lacenaire ubóstwia ten post.

Orville Lacenaire

Czw 4 Sty - 20:57
Był rozbawiony, ale już nie nią; nie abstrakcyjną sytuacją; zorzą polarną błyskającą faliście na niebie barwy nieznającego jaśniejszych odcieni onyksu. Był rozbawiony sobą, własną głupotą. Założeniem, że miał jakiekolwiek szanse, skoro atakowała akurat teraz. Podniesione ciśnienie w skroniach musiało być dla niego - tego realnego, żywego, zgrzanego od gorączki, z czołem pokrytym wilgocią potu - zabójcze. Przebijało się aż tutaj, migało czerwienią gdzieś na samej granicy spojrzenia, więc rozumiał jak słaby był. Potrafił go sobie wyobrazić pod cienką pościelą, zmiętą w jednej pięści. Dostrzegał zaciśnięte powieki pod którymi drżały gałki. Widział lwią zmarszczkę między brwiami. Białawe włosy lepiące się do skóry. Trawiła go nie tylko migrena. Swoje ciosy wykonywała również choroba potęgowana chronicznym przemęczeniem. Nawet tutaj, mimo pozornej siły, odczuwał naturalną dla siebie marnotę. Wyczerpanie mięśni, w które wtaczał resztki energii, aby móc choćby utrzymać koc na ich ramionach. Zachowywał pozory, jak zawsze, gdy wymagała tego sytuacja, tylko po to, aby za rogiem paść żałośnie na kolana. Duma go jeszcze nie zawiodła. Zmuszała do pionu, wyczulała spojrzenie. Była jak ostatnie szarpnięcie za linkę w generatorze, by go ponownie napędzić mimo resztek benzyny. Oddychał spokojnie, bez wątpienia słuchał, co miała mu do powiedzenia Sherwood. Mówiła o logice, o niewiedzy. Uśmiechnął się litościwie, wyginając kącik ust. W bladości cery jego pokraśniałe wargi wydawały się otwartą raną.
Nie jesteś dowodem, Morrigan. Jesteś wytworem mojej wyobraźni. Fantazja nie jest żadnym argumentem.
Rozdarcie pomiędzy świadomością a snem było kolosalne. Czuł się jednocześnie realny i nie. Jakby ktoś popchnął go i wrzucił w płynny bursztyn. Każdy ruch jaki wykonywał ingerował w masę, przestawiał wszystkie również ciśnięte tutaj przedmioty. Miał wrażenie, że słyszy każdy dźwięk bardzo wyraźnie — kiedy padały wyjaśnienia, gdy skrzypiał śnieg pod butami — ale były też odgłosy dochodzące jak za grubą błoną nałożoną na małżowinę. Obydwa wrażenia nakładały się na siebie jak kalka przykrywająca zdjęcie. Nie był w stanie odróżnić które szczegóły znajdują się na fotografii, a które na półprzeźroczystej, nałożonej na kadr powierzchni papieru.
Obydwoje musieli być więc sfrustrowani. Sunął czerwienią spojrzenia po jej twarzy — ładnej, egzotycznej. Nie pasowała do miejsca, w którym się znajdował. W znienawidzonej Japonii, którą przekreślił nieprzenikalnym flamastrem obiecując sobie, że nigdy nie postawi tu nogi ponownie. Los bywał jednak szczególnie sarkastyczny. Wystawiał ofiary na próby, gdy najmniej się tego spodziewały. Choć gardził jej naiwnymi historiami, utożsamiał się z odrębnością, którą reprezentowała dziewczyna. Miała w sobie delikatność obleczoną na silnych cechach charakteru. Wydawała mu się krucha i, jak zakładał, to jej potęga. Bo opuszczał gardę. Tracił przy niej czujność zakładając, że nie mogła wyrządzić mu krzywdy, nie przy obecnej, śmiesznej wręcz, mocy.
A jednak powoli, krok po kroku, zacieśniała kręgi, zapędzając go w ciasnotę osaczenia. Mógł spoglądać na nią z arystokratycznym chłodem. Mógł również wypowiadać się w sposób kategoryczny i stanowczy. Mógł robić wiele pozornych czynności, a mimo tego przegrać. Atakowała niezbyt porażająco, ale robiła to często. Nie łamała ręki. Zamiast tego rytmicznymi uderzeniami nabijała siniaka. Można było oszaleć od tego bólu. Bo nie był intensywny tylko nieznośny. Stanowił problem, do którego człowiek cały czas wraca. Nie może zapomnieć tego irytującego pulsowania, dudnienia jak przy chorym, dziurawym zębie. Zaczynał się zastanawiać — wbrew sobie — czy kooperacja nie jest w porządku.
Czy nie na tym polegała idea leczenia? Trzeba zadać większe obrażenie, aby wydobyć ropę. Jeszcze chwilę będzie boleć. Będzie krwawić poczucie godności. Ale później wreszcie odczuje się ulgę — i dopiero to okaże się czasem, w którym będzie w stanie zastanowić się nad tym co dalej.
Zdecydował więc, że jej wysłucha i dla świętego spokoju przytaknie. Nie uśmiechał się już, ale nie dało się dostrzec na jego dorosłym, znaczonym zmarszczkami wieku obliczu marsowości. Stopniowo wygładzał się jego kpiarski gniew. Znikały błyski wątpliwości i prześmiewczości ze źrenic.
Gdy nagle, te same źrenice, gwałtownie się zmniejszyły. Wargi lekko drgnęły, jakby poraził go prąd, od którego musiał zewrzeć szczęki. Linia żuchwy natychmiast się wyostrzyła. Widać było jak napinają się ścięgna szyi i coś tężeje w ślepiach.
Nie zauważył kiedy dokładnie ujęła go za nadgarstki i usadziła ich dwójkę na drewnianej ławeczce. Koc był już niepotrzebny, bo zrobiło się gorąco mimo lodowatego otoczenia.
Istniała szansa, że wspomniała o kimkolwiek. Albo w ogóle o niczym, stosując tanią sztuczkę. Przecież wszyscy chcą kogoś dorwać. Wszyscy kogoś szukają. Każdemu choć raz złamano serce. Zdradzono. Wystawiono. Trafienie w rzekome sedno nie było wielkim pokazem umiejętności psychologicznych, nie zapewniało pewności, że druga strona naprawdę wiedziała coś więcej.
A jednak czuł... nie, nie czuł... po prostu wiedział o kim wspomniała. Nagle jej bliskość wydawała się nie na miejscu. Jakby dotykał żmiję — chłodne, martwe ciało złożone z łusek naprężających się przy oddechu. Zwierzę potrafiące połknąć ofiarę optycznie większą od niego samego.
Pomóc w znalezieniu — powtórzył po chwili, w której można już było założyć, że wcale się nie odezwie. Łaskotały go miękkie, ciemne włosy na odsłoniętych skrawkach gardła, ale głowa dziewczyny, wsparta o jego ramię, ciążyła szalenie. Ważyła tonę. Krzywiła go. — Jakie są haczyki, méchant? Konsekwencje, twoje wymagania? — Nie wierzył w to jak spuścił z tonu. W bicie serca wybijające mu kości żeber. W to jak opustoszały myśli, bo wszystkie zdmuchnął huragan wspomnień. — Dlaczego wybrałaś mnie skoro potrzebujesz kogoś zaufanego? — Odrobina drwiny; dla zachowania temperamentu. — Nie masz koleżanek?

Orville Lacenaire

Satō Kisara and Morrigan Sherwood szaleją za tym postem.

Morrigan Sherwood

Pon 26 Lut - 14:48
 Kolejne zaprzeczenie niemal całkowicie wyprowadziło ją z równowagi. Czemu musiał być taki… taki uparty, taki nieznośny? Wiedziała, że tego typu myśli brzmiały jak narzekanie małej, skrzywdzonej dziewczynki, a jednak rozbrzmiewały głośno, obijając się ciężko o czaszkę. Zorza wkrótce przybrała kolor krwistego karmazynu i, na samych krawędziach, bogatej purpury, łącząc się tym samym z emocjami architektki snu, a raczej - odzwierciedlając je. Od razu otoczenie zaczęło bardziej odzwierciedlać senny świat, jakiego na ogół zdawał się widzieć Orville. Gdy dostrzegła zmianę, chciała od razu ją cofnąć, ale odkryła, że nie mogła. Czas się kończył. Traciła na siłach - przynajmniej na czas tej nocy - a nie mogli obydwoje być w tym czasie słabi jednocześnie. Przecież miała plan, chciała go przekonać dzisiaj, bo inaczej albo on jej umknie całkiem, albo ona znów zapadanie w ten dziwny, wegetatywny stan, w którym trwała czasem, gdy brakowało jej już motywacji do zrealizowania swojego celu.
 Nie mogła już oderwać od niego wzroku, szczególnie że coś zmieniało się ciągle na jego twarzy. Z tak bliska dość łatwe były nawet te najdrobniejsze zmiany w mimice, kiedy myśli mężczyzny musiały przepływać od jednej do drugiej. Było istotne, co dzieje się w jego głowie, naturalnie, więc obserwowała uważnie. W pewnym momencie już była pewna, że nastąpiło zwycięstwo; że w czerwonawych zwierciadłach pojawia się zrozumienie i akceptacja, których tak wyczekiwała jak wygłodniałe zwierzę pierwszego od dawna posiłku… ale najwidoczniej musiała przesadzić, jeśli bazować na gwałtowności kolejnej reakcji. Chociaż… może… Może nie wszystko stracone.
 Wyprostowała się. - Nie ma haczyków - odparła, wzruszając ramionami. - Już ci mówiłam, Orville. Potrzebuję ciała, a ty możesz mi je dać jednym małym podpisem. Z twoim nic się stanie. Zadbam o to. Będzie mi na tym wyjątkowo zależało, skoro chcę pozostać w świecie żywych. Co więcej - zawahała się, bojąc się poniekąd, że zdradzenie tej zasadniczej przecież kwestii skończy się dla niej źle. Z drugiej strony musiał być to kuszący aspekt kontraktu, który być może wpłynie na decyzję Lacenaire’a. - Co więcej, zdobędziesz nade mną kontrolę. Częściową. Będziesz mógł rozkazać mi co chcesz, a ja będę zobowiązana ten rozkaz wykonać. - Dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa jak lodowata kropla wody. - Jestem śmiertelnym narzędziem, jeśli chcę. Myślę, że ci się przydam. Jeśli nie w twoim… zawodzie… to w zemście.
 Wstała z drobnej ławeczki, porzucając raz jeszcze koc. Śnieg chrupał jej pod stopami i wyglądał zadziwiająco pięknie w czerwono-fioletowej poświacie, która nadal rozpościerała się wokół nich dzięki polarnej zorzy. Powędrowała kilkoma długimi krokami na sam kraj szczytu, spoglądając w dół, gdzie w rzeczywistości czekałaby ją nieunikniona, brutalna śmierć, co by zdecydowała się skoczyć.
 Wygięła kącik ust ku górze, słysząc uszczypliwy komentarz. Och, jak blisko trafił prawdy, nawet nie zdawał sobie sprawy. Długie, różowe włosy nadal pojawiały się w jej umyśle często; szkoda tylko, że nie przywodziły samych dobrych wspomnień - skąpane były bowiem we krwi. - Mnie też zdradzono - powiedziała w końcu, czując wciąż zalegającą pod skórą złość. - Czym jest zaufanie? Wiara, że ktoś ma moje dobro na celu? Że nie wbije mi nagle noża w plecy? Miałam go w zanadrzu, tego zaufania, a na końcu i tak nic nie znaczyło. Ostatecznie nie jestem w stanie kontrolować czyichś decyzji. Jeżeli zechce zdradzić, to zdradzi. Już łatwiej uwierzyć mi we wspólne cele. Jeśli będziemy mieć pokrywające się interesy, to będzie nam zależało, żeby wzajemnie się nie zdradzić. - Obróciła się do niego przodem. Wyciągnęła zaciśnięte w pięści dłonie. - Gotowy na pobudkę? - Uśmiechnęła się do niego. - Nie zapomnij spojrzeć w lustro. Tam mnie zobaczysz. - I rozluźniła palce.
 Góra zniknęła pod nimi, tak samo jak i ławeczka czy wełniany koc. Przez sekundę pozostali zawieszeni w przestrzeni nad kolorowym niebem - a potem runęli w dół.
 Orville poderwał się ze swojego hotelowego łóżka.

Morrigan Sherwood

Orville Lacenaire ubóstwia ten post.

Orville Lacenaire

Wto 19 Mar - 3:03
Wbrew wszystkim kataklizmom, jakie nawiedzały logikę, poczuł się rozluźniony raptem jednym stwierdzeniem. Znajomym na tyle, że na twarzy, w mikroskopijnym drgnięciu, zmieniło się napięcie mięśni i choć wciąż wydawał się taktycznie niezadowolony, nie nosił już śladów zmęczonej irytacji w postaci przecinającej skórę zmarszczki między ściągniętymi brwiami. Bo czy nie tak właśnie żył? Za sprawą jednego podpisu dawał komuś ciało? Przez chwilę przypatrywał się Sherwood; jej smukłej sylwetce, unoszonej do pionu za sprawą dobrze wyrobionych ścięgien; włosom zalewającym proste plecy; profilowi, który umknął poza percepcję, gdy kobieta zwróciła się ku przepaści.

Może rozegrała to po prostu dobrze; perfekcyjnie wręcz wkupując się w łaskę kogoś o oślim uporze. Może zrobiła to kompletnym przypadkiem, nieprzytomnie dobierając słowa i trafiając akurat na takie, które zmieniły coś w cudzym postrzeganiu. Wplecione w obszerniejszy wywód zdanie zadziałało jednak wyzwoleńczo. Bo, również może, potrzebował tutaj czegoś znajomego. Od miesięcy stawiał kroki na nieznanych terenach, sięgał po plakietki nie rozumiejąc znaków określających produkt, doglądał ludzi - niskich i ciemnowłosych, o skośnych ślepiach bez wyraźnych powiek - zastanawiając się jak wiele różnic kulturowych, językowych i w wyglądzie mogło ich dzielić poza najbardziej oczywistymi. I nagle w tym całym bałaganie denerwującej obcości, krzywej i nieporęcznej, która bez przerwy wyślizgiwała mu się z rąk, raniła palce, gdy próbował pochwycić rzeczywistość i zapanować nad jej kształtem, modelując ją pod własne dyktando, pojawiła się propozycja, by dał coś, do czego został wyszkolony. Nieoczekiwanie w kuchni z szafkami wypełnionymi po brzegi egzotycznymi przyprawami ktoś wskazał mu szufladę ze składnikami, które kojarzył z dzieciństwa. Ten ktoś

(ona)

pozwolił, aby zadziałał według znanego sobie przepisu.

Dźwignął się na nogi. Koc złożył. Pedantycznie, jak zawsze. Później podszedł do kobiety, kładąc stopy na śniegu skąpanym w migotliwej czerwieni. Stanął na samej krawędzi, nie patrząc nigdzie poza bezbożną przepaścią. W głowie wciąż odbijała się treść jej wypowiedzi. Przemykała po czaszce jak targane wiatrem liście. Będzie mieć władzę. Częściową. Nie przydałaby mu się? Coraz bardziej zakładał, że owszem. Miasto było olbrzymie, a ten cholerny gówniarz przemykał z cienia do cienia jak na pluskwę przystało. Wytropienie to wyłącznie kwestia czasu, ale mógł to przyspieszyć.

- Myślę, że ci się przydam.

Ucisk w ciemieniu nie dawał o sobie zapomnieć.

- Jeżeli nie w twoim zawodzie... to w zemście.

Czy Beaufort nie był jednocześnie jego zemstą i zawodem?

- Méchant - nigdy nie imieniem; nazwy przywiązywały do siebie dwa gardła jednym łańcuchem. - Wiesz dlaczego powstały góry?

Zorza polarna kładła się karmazynem i ciemną purpurą na bladym czole, na kości jarzmowej, podkreślała makabrycznymi barwami szczupły nos, zaciśnięte lekko usta. Wyznaczała migotliwością nawet linię obojczyków - normalnie zakrytych za bawełną koniecznie od linijki wyprasowanej koszuli, dziś odsłoniętą, wystającą pomiędzy fragmentami rozpiętego kołnierza. Ubiór, nieco zmechacony, niepasujący do jego standardu, jakiego trzymał się od niemal trzydziestu lat, bez żadnego wyjątku w kalendarzu, ujmował wieku. Gdyby zrezygnował z aury i spuścił nieco z tonu, być może sprawiałby wrażenie młodzieniaszka. Ale temperament i nawyki wżarły się w jego organizm, zakorzeniły głęboko w umyśle chwastami o ogromie dębów. Wyrywając je, pozostałyby wnęki, których nie da się zasypać, nie niszcząc stabilności podłoża. Wśród potężnych pni wykiełkowało jednak coś delikatnego; wątłego i podatnego na bodźce, ale przynajmniej mającego szansę.

- Ich maksymalny punkt jest wygraną. Im wyżej się znajdujesz, tym mniej szczegółowe jest dno. Wkrótce znikają marne ludzkie istnienia, z dołu nie słychać aroganckich opinii tych, którym nie w smak wysiłek i podjęcie ryzyka. Wieżowce kurczą się do wielkości wpierw palców, a potem stają się drobinkami maku, by ostatecznie zniknąć. Upadek z takiego poziomu, rzecz jasna, może być śmiertelny. Trzeba mieć tego świadomość jeżeli nie wystarczy sił, noga naruszy luźny kamień, dłoń ześlizgnie się z wypustki. Ale będąc na szczycie nic nie zasłania ci tego.

Patrzył na krwiste wstęgi i wyobrażał sobie, że to krew spływająca w fałdy pogniecionych ubrań. Wyobrażał, że świst wiatru jest ostatnim szeptliwym tchnieniem ulatującego życia zdrajcy. Jeszcze nie był gotowy na pobudkę; wolałby nakładać na powieki kolejne detale, pamiętał ich przecież tak wiele. Każdy kolczyk, każde drgnienie kącika ust, wyciągniętych w uśmiechu; każde zgięcie na każdym paliczku. Ale też, jak nikt inny, znał zasady rządzące światem; i kiedy runął w dół wiedział, że zaczyna od dna.

- - -

Jakby coś

(on sam, wiedział o tym, ale wyparł, jak wszystko)

uderzyło pięścią w jego brzuch, skuliło go, zerwało do siadu. Gwałtowny oddech utknął w przełyku, zaszklone, czerwone

(jak łuna)

ślepia wychynęły zza purpury

(zorzy)

powiek. Drżąca

(od górskiego zimna)

ręka trafiła na czoło, palcami wygładzała zmarszczki, próbowała wycisnąć ze skroni nadmiar bólu. Migrena nie pozwalała na sen, jej uporczywe dudnienie słyszał i czuł w każdym zakątku organizmu, i kiedy wreszcie zdjął dłoń z oblicza, uniósł wzrok i

(Nie zapomnij spojrzeć w lustro.)

wbił go w zwierciadło zawieszone na ścianie hotelowego pokoju, nawet odbicie mętnej, półprzeźroczystej postaci zdawało się pulsować.

Nic nie powiedział; w gardle go ściskało, jakby miał problem z zaczerpnięciem tchu i gdzieś z tyłu głowy, na samej granicy świadomości, zamajaczyło skojarzenie z powietrzem powyżej tolerancyjnego poziomu. Niespiesznie, odrzucając pościel, zsunął bose stopy na dywan. Przyjemnie łaskotał w nagie podeszwy, kiedy pokonywał drogę do śliskiej tafli lustra. Nie reprezentował krzty wiary w to, co dostrzegał, jakby dalej znajdował się we śnie - i wierzył w to bardziej niż w nabierającą rysów fizjognomię kobiety.

Tylko, jeżeli faktycznie przekreślał jej prawdziwość, skąd niemo wychrypiane méchant?

Orville Lacenaire

Morrigan Sherwood ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku