Sometimes I lose myself in your lies, abuse myself in my mind
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Seiwa-Genji Enma

Pon 25 Mar - 1:22
Kobiece nucenie koiło, ale również zwiastowało coś złego; nieuniknionego. Było jak cisza przed burzą i pomruk zła, który hipnotyzował. Jej długie i lśniące diamentem włosy przypominały nocny wodospad, gdy lejącymi falami opadały z jej ramienia. Srebrzyste niczym księżyc w pełni zęby grzebienia co chwilę tonęły w czerni, gdy zamaszystymi ruchami przeczesywała kolejne partie włosów. Jak zawsze jej głowa zwrócona była w drugą stronę, ku oknu. Nie pamiętał jej twarzy, ale zarówno jej głos, jak i zapach na zawsze utkwiły w zawiłych labiryntach jego wspomnień.
"Enma"
Miękki szept wypełnił jego umysł, odwracając uwagę na zaledwie krótki urywek czasu. To wystarczyło, by dotychczasowy widok zaczęły pożerać intensywne i rozszalałe języki płomieni, które wypełniały sobą każdy zakamarek pomieszczenia. Nie krzyczała, choć ubrania, które miała na sobie zaczęły wtapiać się w jej ciało, tworząc jedną, bezkształtną masę.
Ciekawe czy tamtej nocy też milczała. Tak, jak przez praktycznie całe swoje życie. Jaki miała wyraz twarzy, gdy zorientowała się, że stoi oko w oko ze śmiercią? A może przyjęła ją z ulgą. Widziała w niej wybawienie od piekła, w jakim przyszło jej żyć, gdy wciąż oddychała. Co wtedy myślała?
Pierwsza ze świec zgasła, a Enma znalazł się w innym miejscu, w innym czasie. Dwóch rosłych mężczyzn z zamazanymi twarzami jak na starych zdjęciach, gdy ostrym przedmiotem zdrapuje się niechciane fragmenty, prowadziło go w stronę drewnianej wanny wypełnionej po brzegi bulgoczącą wodą. Chłopak rozejrzał na się na boki dostrzegając członków klanu. Każdy spoglądał w jego stronę, i każdy był pozbawiony twarzy. Milczeli, choć czuł ich intencje. Był ciężkie i odległe, ale jednocześnie palące i zaglądające prosto w jego duszę. Szarpnął się i zaparł nogami, ale nic to nie dało. Poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, krzykną i zaprotestować werbalnie, ale zamiast jakiegokolwiek słowa, z jego ust wypływały kolejne litry wody.
Dusił się.
Tonął.
Woda pochłaniała go od środka i rozdzierała jego płuca. A druga ze świec również zgasła.
Tym razem na powrót znalazł się w rodzinnym domu. Pożar postępował, pochłaniał kolejne fragmenty pomieszczenia, miejsca, w którym mieszkał, urodził się i umarł. Przeklęty dom na zgliszczach człowieczeństwa.
Dwubarwne tęczówki opadły na martwe ciało mężczyzny, którego szkarłat zaczął wsiąkać w świeże tatami. Przerażenie zadrwiło z niego, gdy zdał sobie sprawę, że jego własne dłonie skąpane są we krwi brata, i że to on jeden dzierży w dłoni broń, która pozbawiła życia starszego Seiwę. Panika zaczęła malować swe barwy na jego twarzy, a klatka piersiowa domagała się wypuszczenia na wolność szczerego krzyku. Ale nie potrafił. Jakby ktoś wymazał jego zdolności do odczuwania i ekspresji szczerych uczuć. Ponownie spojrzał na martwe ciało pozbawione życia.
A potem jednym ruchem uniósł prawą dłoń i przycisnął chłodną lufę broni do skroni. Nim jeszcze pociągnął za spust, zdołał ujrzeć ledwo widoczne, pajęcze nicie, które ciasno oplatały jego nadgarstek. Zupełnie tak, jakby jakaś niewidzialna siła pociągała za sznurkami, a on stał się marionetką w tym cholernym teatrze makabry.
A potem strzelił.
I trzecia świeca zgasła.
Nie było już niczego. Nie było domu, ani pożaru. Nie było Teru, oni kobiecego śpiewu. Byli za to nieznajomi, którzy otoczyli go wianuszkiem i pochylali się nad nim. Ich ciała wyglądały jak półprzezroczyste cienie; jak spalone gałęzie o nienaturalnie wydłużonych twarzach i białych oczach wielkości talerzy. Spoglądali na niego, i wskazywali palcem. Nic jednak nie mówili. Nie musieli. Enma doskonale wiedział czego od niego chcieli.
Znów to samo uczucie. Bezradności i przerażenia. Uczucie duchoty i tonięcia. Leżał na ziemi skulony, jak zaszczute zwierzę, którym zresztą w tym momencie był.
Uchylił zmęczone powieki spoglądając na palącą się świecę przed nim. Niepewne palce dosięgnęły jej, a opuszki musnęły. Czy jak ją zgasi, to wreszcie wszystko się skończy?
A może cykl koszmarnych tortur rozpocznie się na nowo, tym razem urozmaicone o kolejne fragmenty jego przeszłości oraz traum.
Nie pozostało mu i nic innego. Zamknął powieki, przysuwając ją bliżej siebie.
A potem czwarta świeca zgasła.

@Warui Shin'ya


Sometimes I lose myself in your lies, abuse myself in my mind Mrbg22G
Seiwa-Genji Enma

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Sob 6 Kwi - 2:41
Patrzył na ciało.

Jedna z dłoni wciąż nosiła ślady zasychającej farby - musiał jej nie domyć w pośpiechu, nie zauważając odcinającej się fioletem barwy zastygniętej na skórze. Osoba postronna bez problemu wychwyciłaby jednak kolorowy akcent, gdyby oczywiście ktokolwiek tutaj był. Ale w pobliżu żywej duszy - na co lekko się uśmiechnął, bo bogowie raz jeszcze próbowali udowodnić jak ironiczne stały się jego losy, gdzie nawet zwykłe powiedzenia, rzucane bez zastanowienia, okazywały się nie na miejscu. W gruncie rzeczy był tutaj sam. Oglądał tylko te wściekle rude pasma przykryte naciągniętym na głowę kapturem; zasłonięte maseczką oblicze, demonstrujące co najwyżej przymknięte, napuchłe niewyspaniem powieki i nieco zmarszczone nad nimi brwi czekające na damskie podejście, aby wreszcie odpowiednio je wyregulować. Tylko skuloną sylwetkę, leżącą na nagiej podłodze, tuż obok plecaka, zabrudzonego tym samym odcieniem purpury co męska dłoń. Policzek oparty o zgięte w łokciu przedramię. Gdyby nie znał go tak dobrze, pomyślałby, że to niegroźny nastoletni uciekinier, któremu przyszło w udziale szukać noclegu gdziekolwiek tylko się dało. Kogoś, kto szukał niezamkniętych drzwi i uchylonych piwnicznych okien.

Z natury się nie wtrącał. Wbrew obiegowej plakietce śmieszka znał pojęcie trzymania się na dystans i to na pełnej powadze przy znaczeniu tego terminu. Uśmiechem zmiękczał serca starszych kobiet, oferując im dźwignięcie zakupów albo przeprawę przez pasy na zatłoczonej jezdni, co roku dokarmiał bezpańskie koty na molo w Haiiro Chiku i raz nawet zaopiekował się zbłąkanym dzieciakiem wyprowadzając go z placu budowy, jednak w przypadku międzyludzkich relacji, bardziej zażyłych, trzymał się zawsze dwa kroki z tyłu. Obserwował tych, którym wydawało się, że są na przedzie. Wygrani prowadzący w wyścigu, szarpiący się o to, kto którego przegoni w tym nierównym rajdzie, byle tylko być pierwszym w rankingu. Nie postrzegał tego w ten sposób; był na samym tyle, ale przecież dzięki temu nikt nie mógł go zaatakować od pleców, gdzie nie byłby w stanie nadzorować sytuacji. To on miał wgląd w cudze karki, w napięte mięśnie łopatek; gdyby trzymał nóż, wystarczyłoby odpowiednie pchnięcie, by systematycznie zmniejszać liczebność konkurencji. Nie musiał być mordercą, aby wychodzić z takiego założenia. To kwestia wygospodarowania dla siebie odpowiedniej taktyki na przetrwanie. Spisywała się, więc z niej nie rezygnował. Nie było mu wstyd, że idzie na samym krańcu, kiedy ludziom z drugiej strony brakowało już tchu - bo oni się potykali o własne wymęczone kończyny, wreszcie przewracali i zostawali stratowani przez tych, którzy deptali im po piętach. To nigdy nie był przyjemny widok i ilekroć był tego świadkiem wmawiał sobie, że nie pozwoli, aby tak skończyć.

A jednak dziś przedzierał się przez wyładowane strażnikami plenery, przemykał jak cień - bezgłośnie i bezwonnie, łudząc się tylko o to, aby nikt nie dostrzegł czarnego zarysu i kropli krwi spływających z lewej strony szczupłej, zdeformowanej sylwetki; wyparowywała tuż nad ziemią, jak płatek śniegu stykający się z płomieniem, ale egzorcyści Minamoto byli perfekcyjni w tym jak działali - nawet tak drobny szczegół nie umknąłby ich uwadze, jeżeli nie dołożyć wszelkich starań, by nie zostawić tym wygłodniałym wilkom zbyt świeżego tropu.

Trzymało się go wciąż nieodparte wrażenie, że wokół jest za cicho, za pusto. Nawet jeżeli mijał któregoś z wartowników, koniec końców nie został przyuważony. Na ile było to możliwe? Wątpił, że znalazłby się choć jeden pełny procent, ale skoro tak - dlaczego ktoś dopuszczałby go dalej, przymykał oko na to bezmyślne, samobójcze włamanie?

Przedzierając się przez ścianę rezydencji, wchłaniany przez materię, ale niekompatybilny z nią, bo przenikający jak przez ścianę szumiącego wodospadu, znalazł się wreszcie w pomieszczeniu z nadal włączoną lampką. Paliła się mdło i niezbyt okazale, ale domyślał się jej funkcji. Kładąc obute w wysokie, sznurowane trapery stopy na desce podłogi nie wydał nawet dźwięku. Nic nie ważył; to go raniło nie mniej niż widok pobladłej cery Seiwy, zroszonej kroplami potu perlącymi się na zmarszczonym czole.

Przykucnął, wyciągając dłoń do napiętego, przykrytego po same ramiona ciała. Ledwie zetknął opuszek z nagrzaną skórą, a od razu poczuł jak wchłania go coś irracjonalnego, jakaś czerń, ale o potędze trąby powietrznej. Był huragan, któremu nie można się oprzeć - wyrywałby drzewa, podnosił samochody, obalał i ciskał dookoła całymi wieżowcami. Wkrótce jednak ten sam mrok zdawał się nabrać konsystencji, chłodnej i gęstej, obejmującej zewsząd, wpływającej do gardła, uszu, nosa i rozwartych oczu. Shin'ya prędko zrozumiał, że tonie. Został popchnięty w ssący wir, a następnie wyrzucony na samo oceaniczne dno; w męty dominowane przez nienazwane jeszcze potwory, przez ryby i pradawne strachy. Odetchnął, śląc serię drżących bąbelków, ale nie mknęły ku tafli, wypełnione tlenem i do tlenu dążące. Pękały dookoła głowy. Były bezgłośne, w porównaniu do echa jakiejś kobiecej melodii, do trzasku łamanego ogniem drewna, do czyichś szeptów. Okręcił się wtedy z pleców na brzuch, wyczuwając ten dziwny, nienaturalny stan, w którym palce zaczynają się kurczyć, tracą na swojej przyczepności. Teraz jedyną opcją, aby utrzymać równowagę, będą ostre pazury, wżynane w glebę jak sierpy.

Otoczenie jedynie sprawiało wrażenie wodnych otchłani. W rzeczywistości były czernią w czystej, niezmąconej postaci. Próżnią, od której zmysły zaczynają szaleć, bo oczy nic nie dostrzegają, w uszach szumi jedynie ciśnienie spanikowanej krwi, a wkrótce nawet i to cichnie, kiedy umysł zdaje sobie sprawę, że nie wyczuwa smaku ani żadnych woni, że nie ma poczucia kierunku, bo równie dobrze może leżeć płasko na linii niosącej sylwetkę fali, a może lewitować do góry nogami. Albo wcale nie być.

Dla niektórych tak byłoby lepiej.

Jeszcze jednak nie teraz. Zdmuchnięcie (ostatniej?) ze świeczek zatrzymało czas w egipskich ciemnościach stopklatki. Zamarły bodźce, przepływ jakichkolwiek informacji z zewnątrz, jakby śniący (Enma!) został sam ze sobą, własnymi myślami, strachami, wyobrażeniami, niespełnionymi planami, z ambicjami, od których człowiek się dławi, bo wypełniają całe trzewia i płuca, i serce, rozrywając od wewnątrz.

Rozległ się jednak szmer - przywodzący na myśl wieczorny odpływ, cichy i melodyjny, prędko będący już nie jedynym zmysłowym odbiorem, a tłem pod obraz, jaki zamigotał, odsłonięty niewielkim, słabo tlącym się paleniskiem (ENMA!). Dźwięki okazały się jedynie nocnym koncertem gęstych, drzewnych koron - szumiały jak bezkresne morze. Chłód wdzierał się pod ubrania nawet pomimo ognia, kąsał w blady naskórek, wybudzając świadomość. Choć może to nie zimno? Może chodziło o te tajemnicze kroki, dobiegające z każdej strony świata, zbliżające się, ale milczące? Niedaleko zachybotała się gałąź drzewa, targana podmuchem uderzała o glebę. Patyki były białe jak wytykające palce.

Trzask. Całkiem blisko. Wokół tylko pnie, obce miejsca. Bez żadnych wytartych ścieżek, księżyca nad głową określającego kierunek, bez niczego poza psim wyciem, jakby ogromne zwierzę odrzuciło łeb do tyłu, wznosząc ku niebu narastającą pieśń.

Okuri-inu.
Zatem góry.

Warui Shin'ya

Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Enma

Sro 15 Maj - 1:28
Słodki pocałunek nocnego chłodu opada na powieki i delikatnie głaszcze po policzku, wykazując się przy tym łagodnością pełną matczynej miłości, której nigdy nie zaznał. I choć świadomość wie, że to wszystko jest iluzją i snem; wytworem wyobraźni oraz działania mózgu, który segmentuje wybrane fragmenty wspomnień ułudnie przypominając zapamiętaną rzeczywistość, to gdy ciężkie powieki uległy pod naporem, i ujrzał nad sobą migające złotem i srebrem światła przypominające gwiazdy, odczuł wewnętrznie ulgę, ale również strach przed nieznanym. Podniósł się, bezwiednie rozglądając na boki, dostrzegając drzewa oraz krzywe cienie, jakie rzucały na ściółkę skąpane w nikłym, księżycowym blasku. Choć księżyca przecież nie było.
To wszystko, to tylko sen. Utkany z jego wspomnień i kreacji myśli, niczym misterna pajęczyna oplatająca swe ofiary.
Jeszcze na samym początku próbował z tym walczyć. W chwilach, w których świadomość zaczynała uzmysławiać sobie fakt, że śni, starał się zmienić bieg wydarzeń. Reagować i stawiać czynny opór. Ukształtować tor tak, jak pragnął. Ale w tym świecie był bezwolny, pozbawiony wpływu na to, co go otaczało. Był widzem i pierwszoplanowym aktorem na deskach spalonego teatru. Nie było dla niego zbawienia.
Ostatecznie poddał się, pogrążając w sennym mroku, czekając nieświadomie na pierwsze promienie słońca, które wyrwą go z uścisku tego chaosu.
Tym razem było inaczej.
Zniknęły trawiące wszystko dookoła języki płomieni. Nie było niewyraźnych, pochylających się nad nim sylwetek o wykrzywionych w grymasie twarzach. Brakowało oskarżycielskich i oceniających spojrzeń, szeptów i chichotów wypełniających sobą ciszę. Nie było zaciśniętej pętli na szyi, ani też strachu i bezradności.
Były za to drzewa, i czyste niebo. Tak jak i ognisko, które rzucało przyjemną dla oka ciepłą poświatę. Były też świerszcze i pohukiwania sowy gdzieś nieopodal. A nade wszystko - był spokój, którego tak nieświadomie pożądał. Niespiesznie podniósł się z miękkiej ściółki, i nabrał oddechu w płuca. Choć przecież to tylko iluzja, mara senna. Jednakże w tym momencie chciał wierzyć, że to rzeczywistość. I tym kłamstwem zamierzał się karmić.
Trzask.
Drgnął, choć głowę odwrócił niespiesznie, jakby w lekkiej obawie, że to jedna z sylwetek przybyła zmącić jego spokój i zabrać to, co miał przed sobą. Ale na scenę wkroczył piekielny ogar, o hebanowej sierści i złowrogiej posturze. Enma jednak nie odczuwał strachu, a raczej zaciekawienie, ale też pewną dozę ostrożności. Podniósł się więc z ziemi i zrobił kilka kroków na przód, aż zatrzymał się przed zwierzęciem, przed którym przyklęknął na jedno kolano, wyciągając ku niemu dłonie.
- Nie powinno cię tu być. - odezwał się cicho, wręcz melodyjnie, a łagodność jego twarzy wyrażała emocje, których jeszcze nikomu nie pokazał. Jakby te były wyłącznie zarezerwowane dla niego samego.
Nie wiedział czy pies jest wytworem jego własnego umysłu i serca tak bardzo spragnionego towarzystwa. Po ostatnich wydarzeniach dławił się samotnością i wyobcowaniem, łatając krwawiące serce po niedawno zadanej ranie. Być może właśnie to miało decydujący wpływ na zaistniałą sytuację.
Z drugiej strony podczas snu był bezbronny.
Bo przecież nie mamy wpływu na to, co nas otacza kiedy śpimy. Nieświadomi i pozbawieni jakiejkolwiek kontroli oraz władzy nad nami samymi.
Nie sądził jednak, by jakikolwiek yokai zechciało nawiedzić go w jego własnej, sennej tragedii, z którą zmagał się niemal każdej nocy. Być może podświadomie wstydził się, że ktokolwiek mógłby ujrzeć go takiego słabego i podatnego na jakiekolwiek ataki, dlatego też pierwsza opcja wydawała się tak atrakcyjna. I bezpieczna.
Palce wsunęły się w miękką sierść (a może była szorstka? Sam nie widział. Nagle zapomniał dotyku, jakim obdarza się innych), niespiesznie głaszcząc zwierzę po bokach szyi.
Bez znaczenia czym była ta istota. Yokai, yurei czy jego własnym, desperackim i niemym krzykiem o pomoc, która ujawniła się pod postacią wilka. Nie chciał by zniknęła. Rozmyła się na wietrze jak dym ze zgaszonej świecy.
Nie chciał zostać sam.
Przynajmniej nie dzisiejszej nocy.
Przechylił się bliżej piekielnej bestii i przywarł swym czołem do jej, przymykając powieki.
- Jesteś burzą? A może ciszą przed nią? - wyszeptał, gdy dłonie objęły zwierzę, przywierając mocniej do niego w lekkim, acz spragnionym bliskości uścisku, nieświadomie (a może wręcz przeciwnie?) odsłaniając swój kark. Jakby czekał, aż-
- A może przybyłeś mnie zabić. - ostre pazury rozszarpią miękką tkankę, pozbawiając go ostatniego tchnienia. I uwalniając, raz na zawsze.

@Warui Shin'ya a


Sometimes I lose myself in your lies, abuse myself in my mind Mrbg22G
Seiwa-Genji Enma

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Sro 22 Maj - 0:28
Sny były trudne; jak poplątane nici, cieniutkie sznureczki, łatwe do zerwania, jeżeli pociągnie się gdzieś za mocno. Subtelne tkanie wydarzeń wymagało więc odpowiedniej wprawy, szeregu doświadczeń - i jednego, i drugiego mu brakowało. Czuł się tak, jakby próbować wcisnąć ciało w niedopasowany kostium. Za małe ubranie gniotło jego mięśnie, stawiało opór; normalnie rozerwałoby się na twardej tkance bicepsa i naprężonej piersi, ale nie mogło, bo było o wiele silniejsze, wykonane z materiału, który nie istniał, ale gdy było inaczej, byłyby to włókna pozornie elastyczne, a mimo tego trwałe jak diament. Nie dało się ich rozciągnąć bardziej; Shin właśnie z tym walczył. Próbował swoje Ja upchnąć w ramach tego koszmaru, wemknąć się pomiędzy wnękami, w których jeszcze jest w stanie się zmieścić. Ledwo przeciskał samoświadomość przez rysy, łapał ostre krawędzie i podciągał na nich, starając dotrzeć do jądra sprawy.

Umysł Seiwy go odpychał; być może działa tu jakaś trzecia siła; inne yurei bądź yokai. A może jedynie dziedzic klanu Minamoto w naturalny dla siebie sposób stawiał opór wszelkim demonom, wyuczony tego tak bardzo, że funkcjonował w tym trybie nawet podczas odpoczynku. Czy jednak rzeczywiście odpoczywał?

Naginanie tego, co tworzył jego umysł, było walką z wściekłym morzem. Co można zrobić przeciwko wysokim falom? Ani je złapać, ani zmienić ich trajektorię. Dawał radę, w minimalnym stopniu, naginać ich odbiór. Dlatego szum wściekłych wód zamienił na szelest leśnych koron. Lodowatą temperaturę wody - na chłód nocy. Kombinował. Nie dało się inaczej; póki plener nie orientował się, że coś jest nie tak, dało się go uplastycznić. Jeżeli jednak zbyt mocno odbiegało to od pierwotnego założenia - wszystko trafiał szlag.

Sama jego obecność powinna w gruntowny sposób wszystko nadwyrężyć. A jednak jeszcze się trzymał; w jednej projekcji, obleczony w szereg trzech długich, ruchliwych ogonów, w płasko ułożone na czaszce uszy, w smukły pysk poraniony zadrapaniami. Pozwolił na dotyk. Na ciepłe dłonie wsuwające się w sierść; wpierw szorstką, ale wraz z muśnięciem opuszków Seiwy zmieniającą się w płynny aksamit. Bo tak wpierw uznał jego mózg; wyobraził to sobie w konkretny sposób, a Shin mógł jedynie poddać się tej wersji, opierając ogromny łeb na szczupłym ramieniu chłopaka.

Jesteś burzą? A może ciszą przed nią?

Przerastał go kilkakrotnie; gdyby zadarł łeb, sięgałby najniższych gałęzi drzew. Jednym ruchem potężnej łapy byłby w stanie zgnieść tlące się ognisko. Mimo tego moment, w którym przywarł mordą do ludzkich pleców, był podsycony przynajmniej pewnym rodzajem ostrożności.

A może przybyłeś mnie zabić.

Warkot.

Narósł w głębi krtani; istotnie jak grzmiące w oddali odgłosy niepogody. Wibracje dało się wyczuć w gardzieli opartej o bark; rezonowały przez mięśnie do kości dziedzica. Podkreślały wszechobecną wrogość; pomiędzy paliczkami zjeżyło się ciemne futro. Krańce sierści zdawały się nie tyle czarne co podpalane; rudawe na samych krańcach, ulegające korozji.

Gdzieś w tle coś trzasnęło. Rozległ się dźwięk, od którego okuri-inu ściągnęło łopatki, zadzierając pysk wyżej, wyrywając się tym samym z miękkich objęć. Wcześniej srebrne - tak podobne do nieobecnego księżyca - ślepia zmieniły barwę na złoto; jakby wchłonęły płomienie dogasającego paleniska.

Są tutaj - słowa psiego yokai zdawały się wypełniać czaszkę; nie sięgały za to uszu, jakby mrukliwe głoski przeznaczone były wyłącznie dla jednego odbiorcy. Pazury zaorały ziemię, kiedy gargantuicznych rozmiarów stworzenie przesunęło się o pół krok na bok, by obrzucić spojrzeniem najbliższy szereg mrocznych drzew. Ciemne, drgające masy zbliżały się, zacieśniając krąg.

Nie powinno cię tu być... - echo stwierdzeń senkenshy.

To ich nie powinno tu być - obniżona krtań, dla utrzymania gardy, znów wydobyła z siebie dźwięczny warkot.

Czy dlatego postacie w koszmarach Enmy są nieznajome? Bo wyłącznie dzięki godności można kogoś egzorcyzmować?

Jakie mają imiona, Enma?

Skup się.

Jedna z karykatur wysunęła się w słaby snop czerwonawego światła.

Kim jest pierwsza mara, z którą przyjdzie n a m walczyć?

Warui Shin'ya

Seiwa-Genji Enma and Ye Lian szaleją za tym postem.

Seiwa-Genji Enma

Wto 11 Cze - 2:15
Są tutaj.
Na krótki moment, tak bardzo nieuchwytny, że niemal nierealny, w jego oczach pojawiła się iskra życia i temperamentu, który tlił się w nim na jawie. Wzrok opadł miękko na bezkształtne, ciemne masy, które jak ropa wypływały spomiędzy konarów, barwiąc swą czernią wszystko, co napotkały na swojej drodze. Pożerały otoczenie jak wygłodniałe bestie, skrawek po skrawku, dążąc do tego, by nic nie zostało. Tylko pustka i nicość.
- Zawsze tu byli. - odpowiedział po chwili, ledwo ruszając ustami, a jednak jego głos zdawał się wyraźny, choć wciąż będąc szeptem dochodzącym z każdej strony. Drobne ciało usiadło na piętach, zawieszając głowę jednocześnie odsłaniając kark niemal w poddańczym geście.
Tak.
Poddał się.
Już od dawna, być może od samego początku. Był zmęczony. Chciał usnąć.
Przecież śnisz.
Przecież śnił. Czyżby? Co było ostatecznie rzeczywistością, a co jedynie marą senną, o której zapomni wraz z pierwszymi promieniami słońca, które powoli wyrwą go z objęć Tsukuyomiego, księżycowego boga; nocnego króla i pana snu?
T R Z A S K.
Na nocnym niebie pojawiło się głębokie pęknięcie jak na rozbitej tafli lustra, a kilka szklanych kawałków opadło na ziemię; dookoła nich, tworząc szklisty pył wirujący w szaleńczym tańcu. Gdzieś w oddali, ponad koronami drzew, pojawiła się czerwona łuna, której towarzyszył coraz głośniejszy dźwięk pękającego drewna pod naporem języków ognia.
Jakie mają imiona, Enma?
Uniósł głowę, spoglądając z niezrozumieniem na wilcze stworzenie.
Imiona.
Abe no Seimei posiadał księgę, w której zapisywał imiona yokai, które poznał. Mówi się, że w ten sposób pozyskiwał nad nimi władzę. Po kątach szepczą, że ów księga wciąż jest zachowana i pod pieczą klanu Minamoto.
Ale jaka była prawda, Enmie nigdy nie było dane jej poznać. Niektóre sekrety rodziny były wciąż strzeżone, nawet przed nim. Przecież nic w tym dziwnego. Był
wadliwym
produktem.
- Dawniej nadawano dzieciom imiona siódmego dnia. Nie wolno było tego robić prędzej, bo inaczej zwiastowało to pecha na całe życie. Ciekawe którego dnia mnie nazwano. Siódmego...... czy pierwszego?
Ziemia pod nim zrobiła się ciemniejsza, smolista, konsystencją przypominająca nawiedzające go mary. Ciało zaczęło stopniowo tonąć w hebanowym bagnie, jednakże on wciąż pozostawał nieruchomy we wcześniejszej pozycji.
Jakie mają imiona, Enma?
- Nie mają imion. - odparł nagle, kuląc się jeszcze bardziej, gdy płomienie zbliżały się coraz bliżej, połykając kolejne drzewa.
T R Z A S K
Kolejne pęknięcie na nocnym niebie, tym razem głębsze; większe, a z jego środka zionęła niekończąca się pustka.
- Uciekaj, mały yokai. - zanucił pod nosem fragment piosenki z dzieciństwa. Skąd ją znał? Matka nigdy mu nie śpiewała.
Na pewno nie jemu.
Ale-
Ogień był coraz bliżej, a na jego w tle, gdzieś w oddali, zamajaczyła ledwo widoczna, rozmazana ludzka sylwetka trzymająca w lewej dłoni coś długiego; katanę.
Jakie mają imiona, Enma?
Czemu właśnie o tym teraz myślał tak intensywnie? Nie miały imion. N I G D Y ich nie poznał. Nawet nie próbował.
... Nie?
Nie.
... Nie pamiętał.
Zazdrość.
Spojrzenie wymyte z emocji opadło na Okuri-Inu.
Zawiść.
Nagle jego usta ugięły się pod naporem uśmiechu, a potem las rozbrzmiał jego śmiech. Choć nie do końca brzmiał jak jego i był odległy, tak bardzo nie pasujący do niego, jakby jakaś niewidzialna siła dokleiła mu go tak samo, jak dokleja się bezużyteczne naklejki na listach.
Pragnienie. Akceptacja. Desperacja. S T R A C H.
Jakie mają imiona, Enma?
Przecież już wiesz. Znasz je. Od dziecka, nie pamiętasz?
- Uciekaj. - skierował swoje słowa do yokai, czując, jak BEZRADNOŚĆ wyciąga lepkie dłonie w jego stronę, dotyka jego skóry i ciągnie coraz szybciej w dół w akompaniamencie coraz głośniejszego ucztowania płomieni.
- Bo spłoniemy razem.

@Warui Shin'ya


Sometimes I lose myself in your lies, abuse myself in my mind Mrbg22G
Seiwa-Genji Enma

Warui Shin'ya and Fenrys Umbra szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Sob 20 Lip - 1:19
Warkot narastał; mieszał się z dźwiękiem pękających pni, łamanych gałęzi, trzaskających kamyków. Futro, zmierzwione agresją, mieniło się mikroskopijnymi, złotawymi impulsami; jakby pomiędzy włosiem przeskakiwały sekundowe, zbyt krótkie drgnienia atomów. Czarna mgła, gęsta jak melasa, była coraz bliżej; cień wylewał się przypływami zza drzew, obmywał ich korzenie i atakował dalej. Mniejsze plamy łatwo było odegnać; nad tym panował. Uderzał olbrzymią łapą, przydeptując mroczną materię ze zgrzytem tłuczonego szkła. Rozpryskiwała się jednak bezdźwięcznie, wyparowywała spod pazurów, ale znikała pozornie. Nic nie dawały szczęki, choć gryzły powietrze, rozdzielały toksyczne opary, których obłoki łączyły się w mgnieniu oka tuż nad mordą; zaraz pod nią, obok.

Ile razy powielił się ten sam scenariusz?

Nie mają imion.

Bo to, co je posiada, ma też formę. Staje się znajome. Możliwe do pokonania.

Skup się.

Plener falował od potężnego gorąca i coraz ciężej było oddychać. Nie działała żadna ofensywa, ale jak można przeciwstawić się czemuś, co w gruncie rzeczy nie istnieje? Projekcję wadliwego umysłu pokonać mogła wyłącznie inna projekcja. Silniejsza i stabilniejsza. Jeżeli tak, potrwa to jeszcze wieczność - Shin przeznaczył na progres niebotyczną ilość ostatnich tygodni, a wciąż przegrywał. Za pierwszym razem nawet się tutaj nie dostał. Młócił rękoma w głębinach bez żadnego dna i powierzchni, wyrwany w transu na sekundę przed uduszeniem się; kaszlał jakby naprawdę nałykał się wody. Potrzebował wielu niespokojnych nocy, aby dostać się bliżej - do fragmentu, w którym dostrzegł zarys smukłej sylwetki, bezgranicznie nienawidzonej i wyszydzanej. Napiętnowanie i poczucie osaczenia stało się trującą, powietrzną wydzieliną, emanującą z Seiwy jak indywidualny zapach. Każdy wdech niszczył organy i osłabiał. Shin padał na kolana będąc o krok od dotknięcia przygarbionych pleców. Po setkach prób nabierał tchu, by wrzasnąć jego imię - ale utykało w krtani. Przybierał najrozmaitsze kształty i rozmiary, starając się wedrzeć do ostatniego segmentu siłą lub chytrością, i zwykle obijał się o ścianę. Nad ranem zawsze był wyczerpany, ledwo umykał przed nagłą pobudką dziedzica. Regenerował się jeszcze w Asakurze, dysząc jak maratończyk. Przeznaczał półgodzinne przerwy w pracy na przegryzaniu kanapek i przeglądaniu Internetu, jakby ktokolwiek kiedykolwiek postanowił stworzyć artykuł na ten temat. Zero wyników pasujących do wpisanego hasła.

Teraz był zbyt blisko; ale już orientował się w tym jak zostali otoczeni. Z charkotem szczerzył kły, kładł po sobie uszy, tym bliższe drgające płachty czerni rozmywał nagłym kłapnięciem szczęk, uderzeniem ciała, machnięciem ogona - ale na darmo, bo tam, gdzie uczynił lukę, zaraz robiło się jeszcze ciemniej, jakby tajemnicza, wroga substancja zwierała szyk w defensywie.

- Uciekaj.

Oszalałeś? Czym to... Enma! - Znów szczęk zgłosek; ujrzenie jak gleba pod stopami dziedzica drży, pochłania go. Pożary lasów są niezbędne do zachowania ekologii środowiska - żar sprawia przecież, że pękają nowe nasiona, odbudowuje się wtedy drzewostan. Czytał o tym do upadłego; do znudzenia. Zmieniał problematykę. Okrążał ją, bo gdzieś musiała być wskazówka. Przekopywał fora społecznościowe i artykuły, próbując dorwać się do choć jednej pozytywnej wizji, mogącej stanowić kartę przetargową, ale teraz, gdy widział jak krok po kroku pochłania go marazm, nie miał mu nic do powiedzenia. Brzmiało sztucznie i protekcjonalnie; nie wyzwoliłoby siły, dało jedynie politowanie.

Będzie dobrze. Dasz radę.

Nikt nie chciał tego słuchać.

Enma! - poczuł przemykającą przez rozwarty w szczeknięciu pysk linę; była czarna na krańcach jak otaczająca ich mgła, ale ciepła i rozżarzona do czerwoności tam, gdzie stykała się z tkanką. Werżnięta w podniebienie paliła do ukłucia szaleństwa. Zęby zamknęły się jednak na splocie, przerywając tkaninę, ale zaraz kolejne dwie pętle zacisnęły się kolejno na tylnej łapie i gardle, odciągając go jak niesfornego mustanga. Usłyszał wpierw syk palonej tkanki i dopiero później poczuł jak coś odrzuca mu łeb do tyłu, obnaża gardło. Wykręcił się, obracając łeb i puszczając go, ale zadzierzgnięty sznur zbyt ściśle już przylegał, aby po prostu zsunąć się z karku. Swąd palonego mięsa zmarszczył nos; pojawiły się fałdy na grzbiecie psiej mordy.

Uciekaj, mały yokai.

- Przestań! - mnie odpychać!

Zaparł się, znacząc podłoże długimi pasami szram.

Bo spłoniemy razem.

Nie pierwszy raz.

KONIEC SNU

Warui Shin'ya

Seiwa-Genji Enma, Raikatsuji Yuzuha and Fenrys Umbra szaleją za tym postem.

Sponsored content
maj 2038 roku