My head is a very dark place
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Toda Kohaku

Pon 8 Kwi - 2:53
14/03/38, godz. 02:40



Dotyk

  (nachalnie wdzierający się we wgłębienia smarkatej ufności, naznaczający skórę parzącym uczuciem wstydu z wdzięcznością rozżarzonego żelaza wypalającego nieśmiertelną bliznę, wzbudzający obrzydzenie zmieszane z dziecięcym przerażeniem wykręcającym ze strachu wszystkie człowiecze instynkty w sposób uniemożliwiający chociażby drgnięcie mięśni, obezwładniający ze śmieszną wręcz łatwością wgryzającą się we wszystkie myśli oscylujące pomiędzy

[przestań]
a
[nie chcę]

  wreszcie bezwzględnie łamiący wypustki kręgosłupa w drodze do skręcenia karku niewinności, której przecież tak wiele przechowywał we własnym wnętrzu; jakby na przekór poszarzałej, beznadziejnej panoramy rozciągającej się dniami i nocami po drugiej stronie przybrudzonej, szklanej tafli, dokąd spoglądał tęsknie kilkuletni chłopiec rozpaczający za utratą niezwykle abstrakcyjnej normalności, chociaż przecież nigdy jej nie posiadał — jak więc i skąd potrafił obrysować koślawym konturem, nadać jej kształt, ubrać w chybotliwą kompozycję wyblakłych kolorów, o jakich jedynie słyszał, a które wyobrażał sobie z dozą niepewności? — wciąż pod powiekami przechowywał ochłapy ujmującej subtelności)

palił.

  Dotyk zawsze pozbawiony był delikatności, za to nasycony agresywnym i boleśnie niezrozumiałym popędem, za którym podążała schematyczność następujących po sobie zachowań utożsamianych od miesięcy, może nawet lat (bo uwięzienie w niekończącej się spirali przemocy zacierało umiejętność słusznego postrzegania czasu) z piekielnymi czeluściami, do jakich najchętniej wrzuciłby własne ciało i pozwolił ognistym językom pochłonąć skórę, włosy, nawet nerwowo przygryzane do krwi paznokcie wypluwane później na podłogę, byle wyswobodzić się ze swego życia skróconego do pozbawionego większego sensu egzystowania. Dalekosiężność infernalności każdej nocy rozszerzała się niezauważenie, wypierała nadzieję na cokolwiek oraz brutalnie roztrzaskiwała kolejne wazony wypełnione tylko do połowy przezroczystym płynem remedium na ból, który dawno przestał zamykać się jedynie w fizycznym cierpieniu wiodącym przez nerwowe zakończenia do mózgu; chociaż owszem, pokonywana była dokładnie ta sama droga, jednak teraz boleść zakradała się wprost pod sklepienie wszystkich myśli i z subtelnością obucha, bądź ostro zakończonego sztyletu wbijała w środek każdej z nich, rozpruwając powłoki eterycznej skóry, jakby mężczyzna postanowił odebrać nawet to, co przecież powinno należeć tylko do kilkuletniego chłopca.
  Jego syna.
  Słowa, które dawno utraciły znaczenie, o ile kiedykolwiek posiadały wartość, roztrzaskały się z łoskotem tamtej pamiętnej nocy, za to rodzinne więzy będące rozmytym na deszczu śladem, lichą smugą pozbawioną jakiegokolwiek wydźwięku, wydawały się co najwyżej folklorystyczną opowiastką skropioną karykaturalnymi półprawdami, jakich nie potrafił nigdzie przyporządkować i uwięziony w okrucieństwie, wreszcie nauczył się akceptować istnienie wynaturzeń.
  Ze szklistymi oczami wypełnionymi po brzegi słonymi łzami — walczył,
  ale tylko na samym początku i tylko w gonitwie za naturalnym instynktem przetrwania wrzeszczącym okrutnie głośno pośród labiryntów czaszki, gdzie echo prostej sentencji (walcz!) powracało doń raz za razem, niosąc jednak słabnący pogłos przy każdym kolejnym razie, dlatego wreszcie siły osłabły. Zęby przestały ze wściekłością katowanego stworzenia chwytać i bezsilnie rozrywać powietrze, bowiem nigdy nie udało mu się sięgnąć szorstkich dłoni na początku tylko wślizgujących się pod materiał dziecięcej bielizny, jednak
  d o t y k
  prędzej czy później przestał wystarczać i ewoluował w niespodziewany chwyt chłopięcych nadgarstków, w wykręcenie pod bolesnym kątem bladych oraz wychudłych kończyn, w uwięzienie w stalowych okowach uścisku pozbawionego jakiegokolwiek ciepła czy rodzicielskiej miłości, i Kohaku wiedział, co będzie następne; od samego początku wiedział, jeszcze zanim nadeszło najgorsze, przecież wielokrotnie widywał zmizerniałe oblicza starszych od siebie chłopców wystających na ulicach, na których latami z zimna oraz przerażenia drżała jego starsza siostra. To ona obnażała najpaskudniejsze fragmenty realiów świata, w jakim przyszło obydwojgu żyć, to właśnie ona obdarowana w kolejne blizny i rany wracała nad rankiem do wyziębłego mieszkania o wielkości jednego pokoju zawalonego szkłem potłuczonych butelek, gdzie czekał On — równie sponiewierany, co ona i jeszcze bardziej bezsilny niż dzień wcześniej; czasem przypominał sobie o tym, jak zasypiał w jej ciepłych objęciach, chociaż w rzeczywistości siostra była zlodowaciała, dawno uśmiercona, pozbawiona życiodajnej iskry i w momentach osamotnienia najprawdopodobniej rozważała uwolnienie samej siebie od tego świata, o czym zasmarkany chłopiec obdarzony złotem łudząco podobnym do jej spojrzeniem nigdy się nie dowiedział.
  Uderzenie w potylicę wydziera ze wspomnień.
  Szarpnięcie za dziurawe, brudne ubranie.
  Pchnięcie na poplamiony materac.
  Pod palcami wyczuwa rozkruszoną mozaikę szkieł, prawdopodobnie z kolejnych butelek, jakie dla zabawy ojciec roztrzaskał na ścianie, wybudzając córkę z niespokojnego snu, by nie spóźniła się do pracy, jednak kawałki są zbyt drobne, zbyt delikatne, by posłużyły za narzędzie do zakończenia życia — własnego bądź cudzego; było mu wszystko jedno, czy to on nadzieje się na iglicę prowadzącą do samobójstwa, czy może jakimś sposobem ugodzi ona ojca, lecz wszystkie te wzniosłe plany zostają uwięzione w sferze niewykonalnych; są ledwie myślami, którym brakuje realnej władzy nad znieruchomiałym ciałem.
  Kohaku wydaje się bardziej marionetką niżeli człowiekiem.
  Nie porusza się.
  Nie ucieka.
  Ani drgnie.
  Przyzwyczajony do schematyczności, do odhaczania poszczególnych elementów brutalnego spektaklu nawet się nie broni, kiedy zostaje bezdusznie przygnieciony ciężarem ogromnego cielska, pod którym niemalże pękają mu żebra usiłujące przedostać się gdzieś głębiej w klatkę piersiową, jednak niespodziewanie płuca rozszerzają się przy hauście powietrza, bo mężczyzna teraz podpiera się na jednej z dłoni, kiedy druga wędruje do klamry paska od spodni i chociaż przywykły do tego głuchego odgłosu nieznacznie zsuwanego materiału, do sapiącego nad uszami oddechu, do śmierdzącego odoru tanich papierosów i jeszcze tańszych perfum, to wciąż zaciska palce w drobne piąstki.
  Woń alkoholu jest dzisiaj intensywniejsza, a to — źle, bardzo niedobrze, myśli rozpaczliwie pomiędzy przyspieszonymi oddechami generowanymi przez strach, którego się nie wyzbył, nieznacznie unosząc tylko głowę ciut wyżej i wie, że to przerażenie manifestujące się w szeroko rozwartych powiekach jest namacalne, ale jest sam. We własnym cierpieniu, we własnej tragedii, we własnym dramatycznym losie.
  Spazm niemal udławił go bólem wdzierającym się głęboko przy pierwszym pchnięciu.
  Chuda sylwetka ginie pod ogromnym ciałem mężczyzny niepozwalającego mu się skulić, chociaż tylko tego pragnie, by podciągnąć obdrapane kolana pod brodę, by przytknąć drżący mimowolnie podbródek do poranionej skóry, by w takiej pozycji zniknąć całkowicie z powierzchni, bo może tym razem zdołałby rozpuścić się w zatęchłym materiale obskurnego materacu, wtopiłby się niezauważenie w nadgryzione przez robactwo włókno. Chociaż nie chce reagować i kolejny raz próbuje się izolować od wszystkiego dookoła, to jednocześnie skamle wewnętrznie na każdy przejaw upodlenia i pragnie zwymiotować żółcią zalegającą w pustym od wczoraj żołądku wykręconym pod dziwacznym kątem, nawet organy wydają się nienaturalnie ułożone przy przeciągającej się torturze.
  I wreszcie zaczyna liczyć.
  Kolorowe opiłki pozostałe z butelek rozczłonkowanych na tysiące cząstek, ostrych fragmentów rozrzuconych dookoła niczym puzzle niepozwalające się ułożyć w cokolwiek, ale to nic, ponieważ nie będzie konstruował tego, co bezpowrotnie zniszczono, jak jego. Próbuje liczyć jeden odprysk szkła po drugim, nie chce popełnić błędu, bo wówczas musiałby zaczynać od początku, a potrzebuje skupienia wyrywającego przynajmniej na sekundy spod gehenny obejmującej calutkie unerwienie dziecięcego ciałka, dlatego przesuwa się zaszklonym spojrzeniem przez kolejne elementy drobinek skrzących niepewnie w świetle księżyca przenikającego blaskiem przez poszarpaną firanę, która jest jeszcze brudniejsza od samego okna.
  Przeskakuje ze zmatowiałej zieleni na błękit.
  Z błękitu na przygaszoną czerwień.
  Później chyba napotkał przezroczystość, której przyglądał się nieco dłużej.
  (— Walcz, krzyczy osamotniona na wojnie myśl.)
  Wreszcie wszystko nieruchomieje, jakby wszechświat postanowił się zatrzymać, lecz jego serce tłucze o żebra z zaciekłością szczeniaka pochwyconego we wnyki i szarpnięty przez ojca ku górze zostaje zmuszony do częściowego uniesienia ciała rozpaczliwie rozglądającego się za miejscem, w którym mogłoby się schować, by tam dogorywać. I wówczas, kompletnie niespodziewanie, dzieje się coś nowego.
  Ból, którego jeszcze nie czuł.
  Papieros przytknięty do powłoki okrywającej krąg szyjny parzy.
  Płonie na karku wiecznością, która wyrywa mu stłumiony okrzyk z gardła.
  Przypalenie.
  — To na pamiątkę, byś zawsze mnie pamiętał — męski głos przetyka rechot.
  Pogłębienie upodlenia, koszmaru, traumy.
  Pamiątka? Prędzej dożywotnie znamię.
  Swąd skóry wdziera się w chłopięce nozdrza, a chociaż ciało niespodziewanie chwycone szponami podświadomości w dziwacznym kurczu pragnie się poderwać do ataku resztami zbolałej, zmizerniałej siły woli, Kohaku pozostaje w bezruchu — wówczas wszystko kończy się szybciej. Sztywnieje momentalnie przy odgłosie kroków zmierzających bardziej na lewo niżeli na prawo, dokładnie tam, gdzie kilka tygodni wcześniej legł kabel od przedłużacza, którego ostre zębiska coraz częściej wgryzały się w cienką powłokę pleców z szaleńczą zapalczywością wymierzanych razów tworzących szkarłatną breję, dlatego pozwala głowie nieznacznie zmienić ułożenie i złotymi tęczówkami chwyta za dłoń ojca dokładnie wtedy, kiedy tamten zaciska palce na narzędziu służącym do
  w p a j a n i a
  dyscypliny, jak mawia.
  Nawet nie zdążył uchronić się przed pierwszym uderzeniem, policzek zapiekł z intensywnością niedawnego przypalenia i chociaż usiłuje wybrać milczenie, przy drugim chlaśnięciu zza zaciśniętych warg wymyka się zbolały krzyk, i przed trzecim razem usiłuje osłonić twarz słabowitym ramieniem…

° ° °

  T r z a s k, po którym się budzi.
  Serce tłucze w piersi, głowę wypełnia krzyk, ciało dygota, a spokojny sen — jak zawsze zresztą — nigdy nie nadchodzi, pozostaje czymś boleśnie nieosiągalnym, dlatego chłopiec podświadomie wiedzie opuszkami palców do wyżłobionych w skórze, zabliźnionych śladów przeszłości, przed którą (nieważne jak rozpaczliwie by tego pragnął) nie zdoła się ukryć.


...
Toda Kohaku

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

maj 2038 roku