Brudna.
- Jesteś brudna. Jesteś brudna jak ja. Taką pozostaniesz. Nikt więcej cię nie tknie. Nikt nie zechce. Wszyscy zobaczę tu mnie - ochrypły szept, śliski od gwałtownie śpieszącego się oddechu, gęsty od cieknącej z rozwartych ust śliny. Echo wiło się w uchu, odbijało o kształt czaszki i szarpało ostrymi zębami wrażliwe wnętrze umysłu. Jakby strugało rzeźbę na żywym mięsie. Powtarzane tak często, że zdawało się lepić do ciała bardziej, jak krzepnąca krew. Ta cieknąca przez uda. I ta plamiąca gorącem metalu zadartą pod dziwnym kątem, rozerwaną sukienkę. Na niej, nawet malowane granatem i różem kwiaty, wydawały się spijać szkarłat, jakby potrzebowały go do wzrostu. Chociaż nie kwitnięcia. Zwinięte ciasno pąki, marniały, gniły, zwijały się postrzępionymi nićmi. Zbyt wcześnie wyrwane, zniszczone, aż do korzenia, przypominały bardziej bagienną ściółkę, w której powoli, coraz głębiej, zanurzała się wydarta nagość. Kwiaty zupełnie innej materii kwitły na odsłoniętej skórze. Sine, granatowe, purpurowe, ścieliły się dokładnie tam, gdzie okrucieństwo dociskało na skórze drapieżnie rozcapierzone ręce, gdy dysząca gniewem i wysiłkiem postać, gwałtownym poruszeniem, darła głębię, niemal nieruchomego ciała rzuconej pod nim kukiełki.
Rozrzucone w nieładzie włosy, rozsypane czernią, wcale nie przypominały aureoli. Skrzepnięta krew kleiła pasma w strąki, splatane wokół skroni i szyi, ledwie pozostawiając nikły rys warkocza. Zwinięta, wciśnięta pod kark wstążka, odbijała się nietkniętym skazą błękitem, jako jedyna. Ale tego nie widziała. Nie widziała przecież wiele, gdy ciemność opuchniętych powiek, ta tępo świadoma, wyjąca wrzaskiem rozchodzącego się bólu, nie dająca ukojenia. Rozpaczliwe błaganie rozchylonych ust, niemo poruszających się, gdy dziwnie smukła, chociaż męska dłoń rozwarła się, sunąc, niemal delikatnym dotykiem przez wilgotną od wciąż płynących łez szczękę, do umazanej śliną szyi, zaciskając się i tam, gdy ze ściśniętego do tej pory głosu wyrwał się stłumiony, błagalny - właściwie nie wiadomo o co - jęk.
- Nie usłyszą cię. Jesteś sama, sama tu przyszłaś. Prosto do mnie. Czekałem na Ciebie. To tylko twoja wina. Zasłużyłaś na to - szept, ten sam schrypnięty, ale w przeklętej odsłonie dźwięczny, z urwanym westchnieniem zawisł nad nią, gdy dreszcze wygięły postać. Twarz, której zarys jawił się rozmazaną plamą, oparła się o jej własną, składając coś, co mogło być łapczywym pocałunkiem. Język przesunął się przez rozbite wargi, zbierając cieknące drobiny, jakby smakował zwycięstwo - Zapamiętałem cię. Teraz, też mnie musisz pamiętać - złożona od niechcenia, wciąż zdyszana prośba, powoli rozmazywała się, gdy pierś słabiej uniosła się, chwytając rozpaczliwie - chociaż niepotrzebnie - oddech - Powinnaś pozostać dokładnie taka. Jak lalka - głos przypływał i odpływał, ale ona czuła już tylko narastające konwulsjami mdłości, gdy gorąc spoconego ciała w końcu przestał ocierać się o jej własne, nienaturalnie chłodne. Stygnące.
Nowy rodzaj bólu przyszedł nagle, ale słabnące dłonie tylko drgnęły. Jedna zwinięta pod plecy, przytrzymywana wcześniej silnym kolanem, teraz tkwiło na miejscu bezwładnie. Ostrze, które wolno cięło brzuch, szarpaną linią w dół, aż do łona, zniknęło w następnej chwili. Błysk metalu kliknął w oddali, ale nacisk gładkich palców na ranę, wydarł z gardła kolejny jęk. Słabszy, bo i świadomość w końcu gasła, być może w końcu litując się nad powtarzanym błaganiem, by w końcu nastał koniec - Nie, nie, nie - nie uciekniesz tak szybko. Zostajesz ze mną - szept głośniejszy, bardziej natarczywy, wściekły, szarpnięciem za włosy zaznaczając obecność, zrywając do biegi mgiełkę rozumienia, błyskając światłem ciężko rozchylonych powiek, chociaż tak bardzo chciała pozostawić je zamknięte. Zaległe w ciemności. Równe narastającym wokół szeptów. Jakby ktoś, oprócz jej ciała, rozdarł również dzielącą od szydzącej publiczności - zasłonę.
- Nie - wargi poruszyły się znowu, a chociaż dźwięk nie nadszedł, język poruszył się, gdy przełykała wyraz, jak wierzgającą gulę strachu. Płyną z krwią - tą w żyłach. Rozchodził się głębiej, jak tatuaż, który miała nosić do końca życia.
Jakiego życia?.
Głos, który zajaśniał pośród ciemni, różnił się od tego dźwięcznego, oddalającego się, oklejonego wulgarnie, zachłannie, niczym rosnący wokół skóry brud. Szaleńczy chichot, który poruszył się w cieniu, tuż obok, też nie należał do znajomych nie ma potem nic. Nie dla ciebie. Jesteś przecież splugawiona. Jak my. Do nas należysz. Do niego okrutne parsknięcie, a potem nagła, rozganiająca narastający tłum głosów - cisza, w której odbijały się niknące i pojawiające się kroki. Z cieniem i głosem, którego znać już nie mogła. A nawet jeśli porzucona kukła tonęła w gęstym, lepiącym pod powiekami mroku, to zasnąć nie mogła. Odwrotnie.
Budziło ją własne, rozpaczliwe łkanie, skulone w napięciu do postaci embrionalnej ciało, rozrzucona wilgoć pościeli i natarczywe, rwące ją ze szponów koszmaru, kocie miauczenie. A ona z przerażeniem, równym - temu siedem lat wcześniej, chciała, by w końcu, wszystko się skończyło.
- Jesteś brudna. Jesteś brudna jak ja. Taką pozostaniesz. Nikt więcej cię nie tknie. Nikt nie zechce. Wszyscy zobaczę tu mnie - ochrypły szept, śliski od gwałtownie śpieszącego się oddechu, gęsty od cieknącej z rozwartych ust śliny. Echo wiło się w uchu, odbijało o kształt czaszki i szarpało ostrymi zębami wrażliwe wnętrze umysłu. Jakby strugało rzeźbę na żywym mięsie. Powtarzane tak często, że zdawało się lepić do ciała bardziej, jak krzepnąca krew. Ta cieknąca przez uda. I ta plamiąca gorącem metalu zadartą pod dziwnym kątem, rozerwaną sukienkę. Na niej, nawet malowane granatem i różem kwiaty, wydawały się spijać szkarłat, jakby potrzebowały go do wzrostu. Chociaż nie kwitnięcia. Zwinięte ciasno pąki, marniały, gniły, zwijały się postrzępionymi nićmi. Zbyt wcześnie wyrwane, zniszczone, aż do korzenia, przypominały bardziej bagienną ściółkę, w której powoli, coraz głębiej, zanurzała się wydarta nagość. Kwiaty zupełnie innej materii kwitły na odsłoniętej skórze. Sine, granatowe, purpurowe, ścieliły się dokładnie tam, gdzie okrucieństwo dociskało na skórze drapieżnie rozcapierzone ręce, gdy dysząca gniewem i wysiłkiem postać, gwałtownym poruszeniem, darła głębię, niemal nieruchomego ciała rzuconej pod nim kukiełki.
Rozrzucone w nieładzie włosy, rozsypane czernią, wcale nie przypominały aureoli. Skrzepnięta krew kleiła pasma w strąki, splatane wokół skroni i szyi, ledwie pozostawiając nikły rys warkocza. Zwinięta, wciśnięta pod kark wstążka, odbijała się nietkniętym skazą błękitem, jako jedyna. Ale tego nie widziała. Nie widziała przecież wiele, gdy ciemność opuchniętych powiek, ta tępo świadoma, wyjąca wrzaskiem rozchodzącego się bólu, nie dająca ukojenia. Rozpaczliwe błaganie rozchylonych ust, niemo poruszających się, gdy dziwnie smukła, chociaż męska dłoń rozwarła się, sunąc, niemal delikatnym dotykiem przez wilgotną od wciąż płynących łez szczękę, do umazanej śliną szyi, zaciskając się i tam, gdy ze ściśniętego do tej pory głosu wyrwał się stłumiony, błagalny - właściwie nie wiadomo o co - jęk.
- Nie usłyszą cię. Jesteś sama, sama tu przyszłaś. Prosto do mnie. Czekałem na Ciebie. To tylko twoja wina. Zasłużyłaś na to - szept, ten sam schrypnięty, ale w przeklętej odsłonie dźwięczny, z urwanym westchnieniem zawisł nad nią, gdy dreszcze wygięły postać. Twarz, której zarys jawił się rozmazaną plamą, oparła się o jej własną, składając coś, co mogło być łapczywym pocałunkiem. Język przesunął się przez rozbite wargi, zbierając cieknące drobiny, jakby smakował zwycięstwo - Zapamiętałem cię. Teraz, też mnie musisz pamiętać - złożona od niechcenia, wciąż zdyszana prośba, powoli rozmazywała się, gdy pierś słabiej uniosła się, chwytając rozpaczliwie - chociaż niepotrzebnie - oddech - Powinnaś pozostać dokładnie taka. Jak lalka - głos przypływał i odpływał, ale ona czuła już tylko narastające konwulsjami mdłości, gdy gorąc spoconego ciała w końcu przestał ocierać się o jej własne, nienaturalnie chłodne. Stygnące.
Nowy rodzaj bólu przyszedł nagle, ale słabnące dłonie tylko drgnęły. Jedna zwinięta pod plecy, przytrzymywana wcześniej silnym kolanem, teraz tkwiło na miejscu bezwładnie. Ostrze, które wolno cięło brzuch, szarpaną linią w dół, aż do łona, zniknęło w następnej chwili. Błysk metalu kliknął w oddali, ale nacisk gładkich palców na ranę, wydarł z gardła kolejny jęk. Słabszy, bo i świadomość w końcu gasła, być może w końcu litując się nad powtarzanym błaganiem, by w końcu nastał koniec - Nie, nie, nie - nie uciekniesz tak szybko. Zostajesz ze mną - szept głośniejszy, bardziej natarczywy, wściekły, szarpnięciem za włosy zaznaczając obecność, zrywając do biegi mgiełkę rozumienia, błyskając światłem ciężko rozchylonych powiek, chociaż tak bardzo chciała pozostawić je zamknięte. Zaległe w ciemności. Równe narastającym wokół szeptów. Jakby ktoś, oprócz jej ciała, rozdarł również dzielącą od szydzącej publiczności - zasłonę.
- Nie - wargi poruszyły się znowu, a chociaż dźwięk nie nadszedł, język poruszył się, gdy przełykała wyraz, jak wierzgającą gulę strachu. Płyną z krwią - tą w żyłach. Rozchodził się głębiej, jak tatuaż, który miała nosić do końca życia.
Jakiego życia?.
Głos, który zajaśniał pośród ciemni, różnił się od tego dźwięcznego, oddalającego się, oklejonego wulgarnie, zachłannie, niczym rosnący wokół skóry brud. Szaleńczy chichot, który poruszył się w cieniu, tuż obok, też nie należał do znajomych nie ma potem nic. Nie dla ciebie. Jesteś przecież splugawiona. Jak my. Do nas należysz. Do niego okrutne parsknięcie, a potem nagła, rozganiająca narastający tłum głosów - cisza, w której odbijały się niknące i pojawiające się kroki. Z cieniem i głosem, którego znać już nie mogła. A nawet jeśli porzucona kukła tonęła w gęstym, lepiącym pod powiekami mroku, to zasnąć nie mogła. Odwrotnie.
Budziło ją własne, rozpaczliwe łkanie, skulone w napięciu do postaci embrionalnej ciało, rozrzucona wilgoć pościeli i natarczywe, rwące ją ze szponów koszmaru, kocie miauczenie. A ona z przerażeniem, równym - temu siedem lat wcześniej, chciała, by w końcu, wszystko się skończyło.
Blood beneath the snow
Warui Shin'ya, Seiwa-Genji Enma, Ye Lian and Itou Alaesha szaleją za tym postem.
maj 2038 roku