Głód miał wiele postaci. Jeden z nich żywił się na nim.
Głupi sądził od zawsze, że nad tym panuje. Karmił się ochłapami; wystarczały. Spoglądał w kałużę i dostrzegał przesadną otyłość; był przeżarty, wmawiał to sobie perspektywą anorektyka. Szedł holem i zerkał na siebie w szybach. Zakręcał kran i unosił wzrok nad jego srebrny kurek, na którym wciąż trzymał oszpeconą dłoń, i konfrontował spojrzenie z odbiciem w lustrze. Jeszcze jedno słowo i znów był nasycony; tak dało się żyć. Całkiem długo. W drodze ku zmierzchającej części miasta mógł przechadzać się z wyprostowanymi plecami, bo na języku czuł wciąż słodki posmak. Kłamstwa takie były. Zakrzywiona rzeczywistość i tak dopuściła ukłucie racjonalności; przecież od zawsze wiedział, że lekarstwo jest zawsze gorzkie. Wykrzywia wargi, ale wreszcie, po irytująco długim momencie zażywania go, daje upragnioną ulgę. To, co łykał jak cukierki, nie miało w sobie grama jakiegokolwiek syropu, choćby pyłu sproszkowanego medykamentu.
Na półprzeźroczystym szkle rysowała się jego sylwetka; rozbudowane barki, ocieplone wygniecioną koszulką. Odkryte ramiona, na lewym bandaż; świeży. Co się stało? Pewnie incydent na budowie. Znów nie uważał. Zdarzało się. Nieco wyżej wychwycił zaczątek męskiej szczęki, obróconej bokiem do sklepowej wystawy; dalej te same nieco ściągnięte brwi. Identyczne, złote owale tęczówek - nakrapiane ciemnymi cętkami, przypominające gorące węgliki, stale żarzące się u dna źrenicy.
Poprawiał fryzurę.
Jakiś kosmyk stale odstawał od reszty, wyglądał jak sprężyna, kręcił mu się na skroni. Uklepywał go, ale to nic nie dawało; wracał do poprzedniego miejsca, aż w końcu wygrał. Ile można walczyć o tak głupią sprawę? Słońce chowało się za wieżowcami; plener szarzał. Znikały ogniste pomarańcze i rażąca zieleń drzew. Jakby ktoś odsączał barwniki, zostawiał tylko ich wyblakłe, sprane kolory.
Musiał się pospieszyć.
Ostatnie przesunięcie opuszką po paśmie. Palec przeciągnął wzdłuż szorstkiej faktury, a wraz z tym zmieniała się jasna rudość. Powieki zamrugały, łopatki nagle ściągnęły. Zerknął na palce, na ich opuszkach dostrzegł czerń atramentową jak krucze pióra, ale kiedy wrócił do odbicia w witrynie, włosy na powrót miały prawowity odcień. Odetchnął, przecierając oczy. Powinien się zdrzemnąć. Wyspać. Wokół robiło się błogo; jakiś komar przemknął mu przy uchu.
Cichy dźwięk.
Mam dwadzieścia lat!
Obejrzał się mimowolnie, szukając dalekiego głosu, ale na chodniku nie było nikogo. Nie dziwił się. Środek lata, ale poranny upał (wiedział, że było uciążliwie gorąco; każdy by spłonął w tym ukropie, kto normalny wychodził na ulicę?
on musiał.
pracował.
raczej.)
Cofnął się raptownie. Nogi potknęły o siebie nawzajem; przypadkiem coś mu mignęło na samej granicy sensoryczności. Coś znów w szybie, jakby znajoma twarz. Fryzura do ramion, zawinięta nad łukiem barków, jak u tej studentki medycyny. Wiodła świetne życie, choć zaskakująco wycofane. Pamiętał jej dziwny nawyk. Pstrykała, kiedy wkuwała materiał.
On również pstrykał.
Zdał sobie z tego sprawę i natychmiast przestał. Powinien się rzeczywiście położyć, było coraz później, droga zaczynała się wydłużać przed oczami. Ruszył chodnikiem, niemijany przez nikogo, tylko w oknach i w oszklonych fragmentach drzwi coś drgało. Znów się zatrzymał, usłyszał brzdąkanie. Ta denerwująca melodia będąca kopią pozytywki z Obecności.
Jak się nazywał ten typ?
W głowie zalśniło nazwisko: Goemon. Wydawał się w porządku; dobry materiał. Oczywiście wyalienowany, ale tym lepiej. Miękka glina, doskonała do uformowania. Tylko ta cholerna melodia... słuchał jej do krwawienia z uszu. Stale miał wrażenie, że jej doświadcza...
... wcisnął przycisk, urywając soundtrack. Kciuk dotykał nagrania, ściągniętego i wrzuconego w pamięć komórki.
Odetchnął, chowając telefon do kieszeni. Nie wiedział, kiedy go wyjął. Wiedział jedynie, że zniknęła blizna na dłoni i zdał sobie z tego sprawę po paru przebytych metrach. Sprawdził. Jednak była na swoim miejscu. Miał pewność, że nie, że przed sekundą straciła swoją wyrazistość, ale może mu się przywidziało? Dlaczego miałby w sumie weryfikować taką sprawę po tylu krokach?
Żołądek ścisnął mu się z głodu, więc przyspieszył. Otoczenie nieco się rozmazywało, coś w skroni drętwo pikało. Wpierw głucho, jakby zza grubej błony, ale raptem przeszło w przeszywające, sekundowe, piskliwe uderzenia w czaszkę. Aparatura. Zaślepiły go białe ściany; chciał wtedy być tak bardzo nim, że spowodował wypadek. Niechcący. Nic się nie stało. Lekki wstrząs mózgu i skręcona kostka.
Potknął się, ból przeszył goleń.
Wiązane do połowy łydki buty zamieniły się w adidasy Tsumewakiego.
Powietrze nagle przetoczyło się do płuc, kiedy szarpnął się do tyłu, opadając na jeden z automatów z napojami, ale wtedy stał już stabilnie, podeszwa była ciężka, nie sportowa. W powierzchni olbrzymiego urządzenia mignął mu profil, podsycony szczerym śmiechem.
Miesiącami trenował ten śmiech, ale jak można sięgnąć takiej perfekcji?
Wiązadła w gardle nagle mu się ścisnęły. Zdał sobie sprawę, że
(ile?)
jakiś czas wybuchał tą fałszywą ze swojej strony wesołością. Kręcił się po mieście i trenowałtrenowałtrenował, ale bez rezultatu. Inna osoba będzie lepsza; prostsza. Unosząc nadgarstek dostrzegł pierścionek. Szkoda, że są zaręczeni. Miał jego budowę ciała; to dobry więc cel. Ale nie szkodzi; są inni. Wyżej zadzierając przegub dostrzegł doskonale wypielęgnowane paznokcie pokryte krwistym lakierem i, do cholery, gdyby spamiętał te wszystkie debilne nazwy kosmetyków, mógłby nią być, bałamuciłby teraz jakiegoś frajera, wszystko miałby za darmo i nigdy więcej nie byłby głodny, jadałby same wykwintne dania i tuszował nimi chamską słodycz oblewającą podniebienie przy każdym przełknięciu śliny.
Zrobiło mu się słabo. Wynędzniał skręcając za róg. Słońca prawie nie było, mroczniało w zastraszającym tempie, i tylko te głosy gadały, chociaż nie posiadały fizycznych ciał. Echa przeszłości.
(Wiesz co najbardziej lubię? Zieloną herbatę matcha!)
Była bez smaku, pił ją litrami, wymiotował po niej z policzkiem na ramieniu, siedząc w łazience od dwóch godz...
(Ekhm, jakby to powiedzieć, khm, tak to w życiu bywa, hmn!, trzeba to...)
Odchrząkiwanie stało się nie do zniesienia. Jak można tak prowadzić rozmowy? Kto w ogóle miał go słuchać? Pewnie dlatego był taki wyobcowany...
(To mi dodało pewności siebie, wiesz? Mam ich dziesiątki, jeżeli naprawdę chcesz zobaczyć...)
Zbyt zawiłe wzory tatuaży, nie spamiętałby ich tak szybko, a ten kurewski fagas...
Paznokcie drapały skórę przedramienia aż nie poczuł ciepła. Weryfikując to pojął, że wydrążył długie obrażenia wzdłuż piegowatej cery. Cynamon kropek znikał, ciemniał, jak po wielotygodniowym wystawieniu na słońce. Meksykańska karnacja. Cholera, dość. Nazywam się Diego Reyes, jestem tu przejazdem, podchodzę z...
Spokój.
Krążył po mieście od godziny, dwóch albo pięciu. Zatracił poczucie przestrzeni i upływu chwil. W każdym szkle, żelaznej, wypolerowanej nawierzchni, w każdym stawie, w szybie, wszędzie, gdzie to możliwe, był każdym. Katami Hibasa to taka dobra dziewczyna, ale to gwizdanie... Miyoshi Returo stanowił idealny fundament, ale - do diaska - pełnił funkcję reprezentanta drużyny koszykarskiej i to już go eliminowało, zwracał za dużą uwagę, chociaż te brązowe oczy... patrzyły teraz z najbliższego odbicia, powodując rozdrażnienie. Chciał jedynie indywidualności, każdy ją do cholery miał. Dlaczego jemu to odbierano?
Przypominasz mi mojego pierwszego kontrahenta, Shin'ya...
Oderwał od policzka tępy uśmieszek jej bezczelnego partnera. Byłby lepszy od niego.
Zająłby się nią. Zaopiekował. Przebił pierwowzór, gdyby tylko na to pozwoliła. Nie mogła nawet tyle?
Jesteś prawie tak wysoki jak on.
Tylko nie to, nie to napięcie w przełyku, drobna blizna na boku szyi, bo oberwał tam nożem; zaczął drapać tę szramę, aż nie usłyszał pluśnięcia i ten niewielki, obcy fragment nie uderzył z mokrym, krwistym odgłosem o chodnikową płytę.
I dobrze.
To nie należało do niego, tak samo jak bransoletka na nadgarstku, ale nie mógł jej zdjąć, więc zaczął to odrywać, skleiło się ze skórą, z mięśniami, z nićmi żył, ale nie szkodzi, byle się pozbyć, już nie planował tożsamości Sugimuro Okady; plasnął płat zbitych tkanek. Pulsowało w tym miejscu obłędnie, ale kiedy przeklął, bluzgał cudzym głosem; setką tysięcy brzmień nienależących do niego wypowiadających setki tysięcy
nazwisk, które chciał ukraść.
Potrafił wdrożyć nawyki tylu ludzi zapominając o szlifowaniu własnych. Może nie był głodny.
Może trawiło go od wewnątrz coś innego.
Głupi sądził od zawsze, że nad tym panuje. Karmił się ochłapami; wystarczały. Spoglądał w kałużę i dostrzegał przesadną otyłość; był przeżarty, wmawiał to sobie perspektywą anorektyka. Szedł holem i zerkał na siebie w szybach. Zakręcał kran i unosił wzrok nad jego srebrny kurek, na którym wciąż trzymał oszpeconą dłoń, i konfrontował spojrzenie z odbiciem w lustrze. Jeszcze jedno słowo i znów był nasycony; tak dało się żyć. Całkiem długo. W drodze ku zmierzchającej części miasta mógł przechadzać się z wyprostowanymi plecami, bo na języku czuł wciąż słodki posmak. Kłamstwa takie były. Zakrzywiona rzeczywistość i tak dopuściła ukłucie racjonalności; przecież od zawsze wiedział, że lekarstwo jest zawsze gorzkie. Wykrzywia wargi, ale wreszcie, po irytująco długim momencie zażywania go, daje upragnioną ulgę. To, co łykał jak cukierki, nie miało w sobie grama jakiegokolwiek syropu, choćby pyłu sproszkowanego medykamentu.
Na półprzeźroczystym szkle rysowała się jego sylwetka; rozbudowane barki, ocieplone wygniecioną koszulką. Odkryte ramiona, na lewym bandaż; świeży. Co się stało? Pewnie incydent na budowie. Znów nie uważał. Zdarzało się. Nieco wyżej wychwycił zaczątek męskiej szczęki, obróconej bokiem do sklepowej wystawy; dalej te same nieco ściągnięte brwi. Identyczne, złote owale tęczówek - nakrapiane ciemnymi cętkami, przypominające gorące węgliki, stale żarzące się u dna źrenicy.
Poprawiał fryzurę.
Jakiś kosmyk stale odstawał od reszty, wyglądał jak sprężyna, kręcił mu się na skroni. Uklepywał go, ale to nic nie dawało; wracał do poprzedniego miejsca, aż w końcu wygrał. Ile można walczyć o tak głupią sprawę? Słońce chowało się za wieżowcami; plener szarzał. Znikały ogniste pomarańcze i rażąca zieleń drzew. Jakby ktoś odsączał barwniki, zostawiał tylko ich wyblakłe, sprane kolory.
Musiał się pospieszyć.
Ostatnie przesunięcie opuszką po paśmie. Palec przeciągnął wzdłuż szorstkiej faktury, a wraz z tym zmieniała się jasna rudość. Powieki zamrugały, łopatki nagle ściągnęły. Zerknął na palce, na ich opuszkach dostrzegł czerń atramentową jak krucze pióra, ale kiedy wrócił do odbicia w witrynie, włosy na powrót miały prawowity odcień. Odetchnął, przecierając oczy. Powinien się zdrzemnąć. Wyspać. Wokół robiło się błogo; jakiś komar przemknął mu przy uchu.
Cichy dźwięk.
Mam dwadzieścia lat!
Obejrzał się mimowolnie, szukając dalekiego głosu, ale na chodniku nie było nikogo. Nie dziwił się. Środek lata, ale poranny upał (wiedział, że było uciążliwie gorąco; każdy by spłonął w tym ukropie, kto normalny wychodził na ulicę?
on musiał.
pracował.
raczej.)
Cofnął się raptownie. Nogi potknęły o siebie nawzajem; przypadkiem coś mu mignęło na samej granicy sensoryczności. Coś znów w szybie, jakby znajoma twarz. Fryzura do ramion, zawinięta nad łukiem barków, jak u tej studentki medycyny. Wiodła świetne życie, choć zaskakująco wycofane. Pamiętał jej dziwny nawyk. Pstrykała, kiedy wkuwała materiał.
On również pstrykał.
Zdał sobie z tego sprawę i natychmiast przestał. Powinien się rzeczywiście położyć, było coraz później, droga zaczynała się wydłużać przed oczami. Ruszył chodnikiem, niemijany przez nikogo, tylko w oknach i w oszklonych fragmentach drzwi coś drgało. Znów się zatrzymał, usłyszał brzdąkanie. Ta denerwująca melodia będąca kopią pozytywki z Obecności.
Jak się nazywał ten typ?
W głowie zalśniło nazwisko: Goemon. Wydawał się w porządku; dobry materiał. Oczywiście wyalienowany, ale tym lepiej. Miękka glina, doskonała do uformowania. Tylko ta cholerna melodia... słuchał jej do krwawienia z uszu. Stale miał wrażenie, że jej doświadcza...
... wcisnął przycisk, urywając soundtrack. Kciuk dotykał nagrania, ściągniętego i wrzuconego w pamięć komórki.
Odetchnął, chowając telefon do kieszeni. Nie wiedział, kiedy go wyjął. Wiedział jedynie, że zniknęła blizna na dłoni i zdał sobie z tego sprawę po paru przebytych metrach. Sprawdził. Jednak była na swoim miejscu. Miał pewność, że nie, że przed sekundą straciła swoją wyrazistość, ale może mu się przywidziało? Dlaczego miałby w sumie weryfikować taką sprawę po tylu krokach?
Żołądek ścisnął mu się z głodu, więc przyspieszył. Otoczenie nieco się rozmazywało, coś w skroni drętwo pikało. Wpierw głucho, jakby zza grubej błony, ale raptem przeszło w przeszywające, sekundowe, piskliwe uderzenia w czaszkę. Aparatura. Zaślepiły go białe ściany; chciał wtedy być tak bardzo nim, że spowodował wypadek. Niechcący. Nic się nie stało. Lekki wstrząs mózgu i skręcona kostka.
Potknął się, ból przeszył goleń.
Wiązane do połowy łydki buty zamieniły się w adidasy Tsumewakiego.
Powietrze nagle przetoczyło się do płuc, kiedy szarpnął się do tyłu, opadając na jeden z automatów z napojami, ale wtedy stał już stabilnie, podeszwa była ciężka, nie sportowa. W powierzchni olbrzymiego urządzenia mignął mu profil, podsycony szczerym śmiechem.
Miesiącami trenował ten śmiech, ale jak można sięgnąć takiej perfekcji?
Wiązadła w gardle nagle mu się ścisnęły. Zdał sobie sprawę, że
(ile?)
jakiś czas wybuchał tą fałszywą ze swojej strony wesołością. Kręcił się po mieście i trenowałtrenowałtrenował, ale bez rezultatu. Inna osoba będzie lepsza; prostsza. Unosząc nadgarstek dostrzegł pierścionek. Szkoda, że są zaręczeni. Miał jego budowę ciała; to dobry więc cel. Ale nie szkodzi; są inni. Wyżej zadzierając przegub dostrzegł doskonale wypielęgnowane paznokcie pokryte krwistym lakierem i, do cholery, gdyby spamiętał te wszystkie debilne nazwy kosmetyków, mógłby nią być, bałamuciłby teraz jakiegoś frajera, wszystko miałby za darmo i nigdy więcej nie byłby głodny, jadałby same wykwintne dania i tuszował nimi chamską słodycz oblewającą podniebienie przy każdym przełknięciu śliny.
Zrobiło mu się słabo. Wynędzniał skręcając za róg. Słońca prawie nie było, mroczniało w zastraszającym tempie, i tylko te głosy gadały, chociaż nie posiadały fizycznych ciał. Echa przeszłości.
(Wiesz co najbardziej lubię? Zieloną herbatę matcha!)
Była bez smaku, pił ją litrami, wymiotował po niej z policzkiem na ramieniu, siedząc w łazience od dwóch godz...
(Ekhm, jakby to powiedzieć, khm, tak to w życiu bywa, hmn!, trzeba to...)
Odchrząkiwanie stało się nie do zniesienia. Jak można tak prowadzić rozmowy? Kto w ogóle miał go słuchać? Pewnie dlatego był taki wyobcowany...
(To mi dodało pewności siebie, wiesz? Mam ich dziesiątki, jeżeli naprawdę chcesz zobaczyć...)
Zbyt zawiłe wzory tatuaży, nie spamiętałby ich tak szybko, a ten kurewski fagas...
Paznokcie drapały skórę przedramienia aż nie poczuł ciepła. Weryfikując to pojął, że wydrążył długie obrażenia wzdłuż piegowatej cery. Cynamon kropek znikał, ciemniał, jak po wielotygodniowym wystawieniu na słońce. Meksykańska karnacja. Cholera, dość. Nazywam się Diego Reyes, jestem tu przejazdem, podchodzę z...
Spokój.
Krążył po mieście od godziny, dwóch albo pięciu. Zatracił poczucie przestrzeni i upływu chwil. W każdym szkle, żelaznej, wypolerowanej nawierzchni, w każdym stawie, w szybie, wszędzie, gdzie to możliwe, był każdym. Katami Hibasa to taka dobra dziewczyna, ale to gwizdanie... Miyoshi Returo stanowił idealny fundament, ale - do diaska - pełnił funkcję reprezentanta drużyny koszykarskiej i to już go eliminowało, zwracał za dużą uwagę, chociaż te brązowe oczy... patrzyły teraz z najbliższego odbicia, powodując rozdrażnienie. Chciał jedynie indywidualności, każdy ją do cholery miał. Dlaczego jemu to odbierano?
Przypominasz mi mojego pierwszego kontrahenta, Shin'ya...
Oderwał od policzka tępy uśmieszek jej bezczelnego partnera. Byłby lepszy od niego.
Zająłby się nią. Zaopiekował. Przebił pierwowzór, gdyby tylko na to pozwoliła. Nie mogła nawet tyle?
Jesteś prawie tak wysoki jak on.
Tylko nie to, nie to napięcie w przełyku, drobna blizna na boku szyi, bo oberwał tam nożem; zaczął drapać tę szramę, aż nie usłyszał pluśnięcia i ten niewielki, obcy fragment nie uderzył z mokrym, krwistym odgłosem o chodnikową płytę.
I dobrze.
To nie należało do niego, tak samo jak bransoletka na nadgarstku, ale nie mógł jej zdjąć, więc zaczął to odrywać, skleiło się ze skórą, z mięśniami, z nićmi żył, ale nie szkodzi, byle się pozbyć, już nie planował tożsamości Sugimuro Okady; plasnął płat zbitych tkanek. Pulsowało w tym miejscu obłędnie, ale kiedy przeklął, bluzgał cudzym głosem; setką tysięcy brzmień nienależących do niego wypowiadających setki tysięcy
nazwisk, które chciał ukraść.
Potrafił wdrożyć nawyki tylu ludzi zapominając o szlifowaniu własnych. Może nie był głodny.
Może trawiło go od wewnątrz coś innego.
Ye Lian, Ejiri Carei and Naiya Kō szaleją za tym postem.
maj 2038 roku