Jawiąca się na biurku kartka, nie mogła go przerazić, ani kałamarz z wepchniętym w nań piórem. Nie mógł domyślić się, że otoczka zwyczajnego życia może skrywać największy koszmar; a mógł doszukać się tego we własnym zahipnotyzowanym drgnięciu nadgarstka, pewnej stanowczości, której na ogół mu brakowało, bo gdy łapał narzędzie między palce, to papier od razu skropił się atramentem, jakby nie musiał wcale zastanawiać się nad tym, co pragnie napisać. Niski pomruk — polecenie — sam wybrzmiewał w posadach czaszki.
Wyciszona intuicja nie zwróciła uwagi ani na brak poprzedzających stron, ani na tytułujące kartkę chińskie znaki, których z pewnością wcześniej nie było: „lista dokonań”.
Wraz z napływającą w ciało motywacją zaczął stawiać pierwsze linie, potem drugie. Trzecie zamykały wyraz, nadając dogłębnego profesjonalizmu, jak gdyby wkładał w kaligrafię całą znalezioną determinację. Wspomniał o łamaniu własnych barier, o większej otwartości, próbie budowania zaufania, które od lat leżało odłogiem; wypisywał wszystkie te wyjścia, które zapamiętywała skóra: każdy wiatr, promień słońca prześwietlający oczy, gwar mijających tłumów i tupot obutych stóp. I brak strachu. Może wreszcie obejmujący go spokój?
Nim oderwał rysik od papieru, nim spojrzał w końcu na coś w sposób usatysfakcjonowany, w szarych tęczówkach odbijała się czerń. Bliźniaczo obejmowała stronę, sięgając aż po ostre brzegi pergaminu; ten przeciekał, atrament wylewał się niehigienicznie na blat. Wielka plama zniszczyła wszystkie wcześniej zapisane zdania. Jakby wcale się nie liczyły. Jakby głos pragnął czegoś innego...
Drżąca dłoń podparła naznaczony atramentem nadgarstek o papier, odbijając na cienkiej powierzchni własną skórę. Posłusznie spróbował raz jeszcze, jakby to nie jego siła woli popychała go do dalszej próby. Wskazywał na to wzrok. Pomimo skamieniałego odcienia, wibrowała w nim jakaś obawa, przerażenie, bo w końcu sam obserwował rysujące znaki własną — pozbawioną kontroli — dłonią. Widział odznaczające się imię, na które ścisnęło mu krtań żołądek i serce.
Poderwał się w momencie, kiedy na kartce wykwitł szkarłat — niczym pajęcze lilie; koloryt sięgał wyżej, otwierając swoje płatki, sprawiając, że mokra już od posoki kartka zmiękła, a pierwsza przelewająca się z blatu strużka cieczy skapnęła na męskie kolana. Pod tym pogodnym niebem, którym oszukiwał go rozum, miłym jak czyste sumienie, wśród tego zaaferowanego tłumu, samotność okazała się tak zupełna, iż osłupiał, że istnieje; przecież to on musiał być czyimś koszmarem — koszmarem, co skończy się na pewno, kiedy ten ktoś się zbudzi. Dlatego obrócił się gwałtownie, ale zamiast znanego pokoju, surowych ścian apartamentu, widział jedynie ciągnący się hol. Zagadkowa czerń obejmowała przeciwległą ścianę.
Skrzypnęły drzwi. Rozchylające się pierwsze drzwi na lewo wypluły z siebie strumień żółtego światła. Krok wykonał pełen obawy i niechęci, zachęcony bardziej dziecięcym szczebiotaniem aniżeli odwagą, która w tym sczerniałym pomieszczeniu — o odrapanych ścianach — przytłaczała i mroziła krew. Pełen niepewności zbliżał się do smugi; w niewielkiej dyskretnej szczelinie widział już ruszające się na rozświetlonej ścianie cienie dwójki dzieci. Jedno z nich trzymało klocki i układało ostatnie drewienka na szczycie wysokiej budowli, drugie śmiało się tak ekspresywnie, że zaplątany w upięcie kwiat drgał przy najmniejszym podskoku. Dorosła twarz Ye Liana zmiękła, a usta drgnęły. Musiał napoić płuca kolejną podażą tlenu. Pragnąc pochwycić to wspomnienie, wystartował w stronę drzwi, tak gwałtownie, że sam siebie nie poznał. Kiedy jednak dotykał paliczkami klamki, ta wyścignęła się, jakby dochodzący z wnętrza podmuch pociągnął za sznurki i trzasnął wrotami tuż przed jego twarzą. Nie otwierały się, nawet gdy zdeterminowany forsował przejście.
Drzwi ani drgnęły.
Zamiast tego dobiegło go skrzypnięcie za plecami. Obrócił się, dostrzegając kolejne rozchylone drzwi. Po przeciwnej ścianie. Tym razem w skąpej luce jawiły się dwie postaci — jedną z nich był on sam. Trzymał dyplom ukończenia szkoły, a wręczający mu go nauczyciel kładł dumnie dłoń na szczupłym ramieniu. Kiedy zbliżał się do pokoju, uszy rozbrzmiewały gromkie oklaski zebranej sali, ale i te drzwi trzasnęły z hukiem, pozostawiając jedynie w pamięci gorzką do przełknięcia tremę. Pogrążony w mroku, po omacku obrócił sylwetkę w stronę przydługiego, upiornego skrzypnięcia. Dostrzegł ostatni błysk. Niósł się po smolistej podłodze niczym przydługa wstęga. Próbując do niej dostrzec, miał wrażenie, że porusza się w bagnie własnych przewinień. Pełen gorzkiej i cierpkiej rozpaczy — bowiem rozpoznawał już rysujące się w zamkniętej przestrzeni sylwetki. Należały do Ichiru, Shin'yi i Sue. Ichiru podnosił właśnie ciężką walizkę, a Sue przyciskała telefon do ucha, a Shin'ya...
Dłoń Ye Liana sięgała klamki; już prawie przechytrzyła ostatnie wrota. Nim jednak paliczki musnęły stal, przebiegł po kręgosłupie zimny, niesprecyzowany dreszcz. Pełen złych myśli spoglądnął przez ramię; poczuł dmuchający w kark oddech.
Ukrop rozlał się pod skórą. Minęła chwila, nim zdał sobie sprawę, że płomień wślizguje się pod paznokcie. Zamiast widoku ruszających do samochodu cieni, widział teraz jedynie liżącą sufit łunę i te gniewne iskry przeskakujące na jego rękaw. Nie było już holu. Nie było drzwi. Nie widział już nawet ścian. Znalazł się w pogorzelisku.
W samym epicentrum piekła
do którego należał.
Napisz to.
Wyciszona intuicja nie zwróciła uwagi ani na brak poprzedzających stron, ani na tytułujące kartkę chińskie znaki, których z pewnością wcześniej nie było: „lista dokonań”.
Wraz z napływającą w ciało motywacją zaczął stawiać pierwsze linie, potem drugie. Trzecie zamykały wyraz, nadając dogłębnego profesjonalizmu, jak gdyby wkładał w kaligrafię całą znalezioną determinację. Wspomniał o łamaniu własnych barier, o większej otwartości, próbie budowania zaufania, które od lat leżało odłogiem; wypisywał wszystkie te wyjścia, które zapamiętywała skóra: każdy wiatr, promień słońca prześwietlający oczy, gwar mijających tłumów i tupot obutych stóp. I brak strachu. Może wreszcie obejmujący go spokój?
Nim oderwał rysik od papieru, nim spojrzał w końcu na coś w sposób usatysfakcjonowany, w szarych tęczówkach odbijała się czerń. Bliźniaczo obejmowała stronę, sięgając aż po ostre brzegi pergaminu; ten przeciekał, atrament wylewał się niehigienicznie na blat. Wielka plama zniszczyła wszystkie wcześniej zapisane zdania. Jakby wcale się nie liczyły. Jakby głos pragnął czegoś innego...
Napisz to!
Drżąca dłoń podparła naznaczony atramentem nadgarstek o papier, odbijając na cienkiej powierzchni własną skórę. Posłusznie spróbował raz jeszcze, jakby to nie jego siła woli popychała go do dalszej próby. Wskazywał na to wzrok. Pomimo skamieniałego odcienia, wibrowała w nim jakaś obawa, przerażenie, bo w końcu sam obserwował rysujące znaki własną — pozbawioną kontroli — dłonią. Widział odznaczające się imię, na które ścisnęło mu krtań żołądek i serce.
Wszystko, co robię dla Ichiru.
Poderwał się w momencie, kiedy na kartce wykwitł szkarłat — niczym pajęcze lilie; koloryt sięgał wyżej, otwierając swoje płatki, sprawiając, że mokra już od posoki kartka zmiękła, a pierwsza przelewająca się z blatu strużka cieczy skapnęła na męskie kolana. Pod tym pogodnym niebem, którym oszukiwał go rozum, miłym jak czyste sumienie, wśród tego zaaferowanego tłumu, samotność okazała się tak zupełna, iż osłupiał, że istnieje; przecież to on musiał być czyimś koszmarem — koszmarem, co skończy się na pewno, kiedy ten ktoś się zbudzi. Dlatego obrócił się gwałtownie, ale zamiast znanego pokoju, surowych ścian apartamentu, widział jedynie ciągnący się hol. Zagadkowa czerń obejmowała przeciwległą ścianę.
Skrzypnęły drzwi. Rozchylające się pierwsze drzwi na lewo wypluły z siebie strumień żółtego światła. Krok wykonał pełen obawy i niechęci, zachęcony bardziej dziecięcym szczebiotaniem aniżeli odwagą, która w tym sczerniałym pomieszczeniu — o odrapanych ścianach — przytłaczała i mroziła krew. Pełen niepewności zbliżał się do smugi; w niewielkiej dyskretnej szczelinie widział już ruszające się na rozświetlonej ścianie cienie dwójki dzieci. Jedno z nich trzymało klocki i układało ostatnie drewienka na szczycie wysokiej budowli, drugie śmiało się tak ekspresywnie, że zaplątany w upięcie kwiat drgał przy najmniejszym podskoku. Dorosła twarz Ye Liana zmiękła, a usta drgnęły. Musiał napoić płuca kolejną podażą tlenu. Pragnąc pochwycić to wspomnienie, wystartował w stronę drzwi, tak gwałtownie, że sam siebie nie poznał. Kiedy jednak dotykał paliczkami klamki, ta wyścignęła się, jakby dochodzący z wnętrza podmuch pociągnął za sznurki i trzasnął wrotami tuż przed jego twarzą. Nie otwierały się, nawet gdy zdeterminowany forsował przejście.
Drzwi ani drgnęły.
Zamiast tego dobiegło go skrzypnięcie za plecami. Obrócił się, dostrzegając kolejne rozchylone drzwi. Po przeciwnej ścianie. Tym razem w skąpej luce jawiły się dwie postaci — jedną z nich był on sam. Trzymał dyplom ukończenia szkoły, a wręczający mu go nauczyciel kładł dumnie dłoń na szczupłym ramieniu. Kiedy zbliżał się do pokoju, uszy rozbrzmiewały gromkie oklaski zebranej sali, ale i te drzwi trzasnęły z hukiem, pozostawiając jedynie w pamięci gorzką do przełknięcia tremę. Pogrążony w mroku, po omacku obrócił sylwetkę w stronę przydługiego, upiornego skrzypnięcia. Dostrzegł ostatni błysk. Niósł się po smolistej podłodze niczym przydługa wstęga. Próbując do niej dostrzec, miał wrażenie, że porusza się w bagnie własnych przewinień. Pełen gorzkiej i cierpkiej rozpaczy — bowiem rozpoznawał już rysujące się w zamkniętej przestrzeni sylwetki. Należały do Ichiru, Shin'yi i Sue. Ichiru podnosił właśnie ciężką walizkę, a Sue przyciskała telefon do ucha, a Shin'ya...
Oni już od dawna nie żyją...
Dłoń Ye Liana sięgała klamki; już prawie przechytrzyła ostatnie wrota. Nim jednak paliczki musnęły stal, przebiegł po kręgosłupie zimny, niesprecyzowany dreszcz. Pełen złych myśli spoglądnął przez ramię; poczuł dmuchający w kark oddech.
Nie żyją.
Ukrop rozlał się pod skórą. Minęła chwila, nim zdał sobie sprawę, że płomień wślizguje się pod paznokcie. Zamiast widoku ruszających do samochodu cieni, widział teraz jedynie liżącą sufit łunę i te gniewne iskry przeskakujące na jego rękaw. Nie było już holu. Nie było drzwi. Nie widział już nawet ścian. Znalazł się w pogorzelisku.
W samym epicentrum piekła
do którego należał.
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
maj 2038 roku