Ikidomari
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Sro 17 Lip - 22:52
Ikidomari


Na granicy wejścia do Akai tōri, słynnej dzielnicy, w której świadczone są usługi erotyczne, znajduje się jedna, dość ciasna i nieoświetlona uliczka. Kończy się ona niemożliwą do uniknięcia ścianą, co stanowi ślepy zaułek. Jedyne światło, jakie pada na Ikidomari, to te z neonów i szyldów znajdujących się znacznie wyżej punktów usługowych oferujących całonocne imprezy z porządną dawką alkoholu. Nie bez powodu jest unikana przez mieszkańców i turystów — osoby o niekoniecznie dobrych intencjach wykorzystują jej położenie przy głośnych klubach w celach nie tylko rabunkowych, ale też i przestępstw na tle seksualnym. Głośna muzyka skutecznie tłumi krzyki, zła sława zniechęca do wejścia, natomiast nikłe oświetlenie uniemożliwia dostrzeżenie tego, jaka krzywda tam może się dziać. Jak wiadomo, ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła — i nie bez powodu ludzie skutecznie się tych słów trzymają, unikając Ikidomari za wszelką cenę. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Haraedo
Umemiya Eiji

Sro 17 Lip - 23:05
13/03/2038
wydarzenia sprzed utraty pamięci

- Po dwudziestej trzeciej, tak?
- Tak. I nie waż się, do cholery, spóźnić.

Po głowie krąży mi wyjątkowo wiele pytań. Z jednej strony czuję strach, z drugiej strony wiem, skąd on pochodzi. W końcu się uwalniam z tych łańcuchów, które sam na siebie nałożyłem w akcie desperacji - ucieczka z jednych okowów spowodowała wpadnięcie w drugie. Nie ma chyba już znaczenia to, co postanawiam zrobić, skoro efekt jest taki sam - wędruję od zła do zła. Ciężko jest mi skupić się na pracy w sklepie botanistycznym; popełniam wiele błędów, których żałuję niemal od razu. Gubię się przy wydawaniu gotówki, kiedy klient chcący urządzić sobie nowo wykupione mieszkanie w centrum wybiera w tym celu droższą odmianę monstery deliciosa. Nie wygląda na kogoś, komu byłoby żal, ale nadal - na uczciwość, niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajduję, zawsze mam w moim bijącym sercu miejsce.

Biorę głębszy wdech i przepraszam. Udaje mi się szybko to potknięcie naprawić, a i tym samym ochronić imię firmy przed potencjalnym zhańbieniem niekompetentnymi pracownikami. To nie tak, że szef by mnie za to wyrzucił dyscyplinarnie, ale na pewno żal by mi było, gdybym musiał szukać czegoś nowego.

Rośliny nie stanowią przede mną żadnych tajemnic - począwszy od tego, jak się nimi opiekować, a kończąc na ich medycznych zastosowaniach, mniej lub bardziej przyzwoitych.

Za to mogę podziękować jedynie matce, ale nadal - tak mi jest jej cholernie żal, że musiała związać się z ojcem. Może kiedyś nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo jako dziecko nie patrzy się na to z perspektywy dorosłych ludzi, zresztą, jak to bardzo często mówią, są to sprawy dorosłych. Niemniej jednak stanowienie własnym ciałem i duszą spłacenia długu, jaki zrobiło się u yakuzy, nie jawi się w moich oczach jako coś, na co bym pozwolił. Stanowienie posłusznej, kochającej żony. Spoglądanie z każdej ze stron na to, co się dzieje, aby zachować jak najlepszy porządek. Zahacza o pozbawienie praw do wyboru. O stare, upokarzające płeć żeńską metody.

Żałuję, że jestem tego wynikiem.
Żałuję, że matka tak szybko odeszła.
Żałuję, że wszyscy tak paskudnie się zmienili.

Cóż za komedia - a może tragedia? To wszystko rozgrywa się tu i teraz, pewne rozdziały można zamknąć, ale te zawsze się otworzą, aby zadać rany w najmniej oczekiwanym momencie. Ciemne obrączki źrenic, kiedy klient wychodzi ze sklepu, z czystej uprzejmości napełniają się goryczką i żalem, jaki to przelewam właśnie w ten sposób - gdy nikt nie widzi.

Trzeba stawiać granice. Trzeba być asertywnym, ale i tak zawsze znajdą się hieny chcące żerować na uczuciach, emocjach, zdolnościach. Kręcę głową; dług już dawno spłaciłem. Nikt, absolutnie nikt nie ma prawa, aby wymagać czegokolwiek więcej. Nieskończony labirynt, w którym ciężko jest znaleźć światło, a którego to człowiek pragnie chronić za wszelką cenę. Staje się jego strażnikiem, niosąc pod sklepieniem żeber nie tylko chęć walki o swoje życie, ale też i nadzieję.

Kończę zmianę. Wyciągam z kąpieli wodnej parę okazów, które podczas transportu zostały niefortunnie potraktowane uszkodzeniem liści i korzeni, co jest smętnym, wzbudzającym melancholię widokiem. Przyglądam się im uważnie, z błyskiem w oczach, z fascynacją w zwierciadle ludzkiej duszy, aby następnie przenieść je do izolacji. Szkoda by było, aby ukryte szkodniki zniszczyły całą kolekcję, jaką może szczycić się sklep; jestem tego świadom. Bo i choć kocham je jak swoje i ciężko jest mi pogodzić się z kolejnymi pożegnaniami, o tyle jednak pragnę, aby z mojej winy nie doszło do jakiejś większej tragedii. Następnie sprzątam i pod koniec, kiedy zbliża się możliwość wydostania z okowów pracy, zamykam lokal, upewniając się, iż zrobiłem absolutnie wszystko.

Co do joty.

~*~

Ludzie są przewidywalni. Mają swój określony harmonogram, którego się trzymają. Może z małymi opóźnieniami, może z pośpiechem, ale jedno jest pewne - cierpliwość popłaca.

Ciemne uliczki, kiedy to do załatwienia ma się parę innych spraw, w Karafuruna Chiku nie zachęcają, aby je eksplorować. Są niczym demony, które tylko czekają na potknięcie i wykorzystanie tejże sytuacji. Wzdycham, zakładając tym samym kaptur na głowę - wszystko wydaje się być smętne. Smutne. Kusi, aby położyć się we własnych czterech ścianach, przykryć kocem, zacząć przygotowywać do kolejnego dnia i otworzyć umysł na kolejne horyzonty. Praktycznie co drugi przechodzeń pali tytoń, który wzbudza we mnie powrót do wspomnień powiązanych z domem. Nie cierpię tego uczucia - tej niemocy, tego braku siły. Ale wiem, że będzie lepiej, w końcu kiedyś musi być. Zaciskam zęby i idę dalej, trzymając opuszkami palców telefon, który znajduje się w mojej prawej kieszeni. W lewej - składany, mały nóż. Tak w razie, gdyby ta wycieczka nocą miała być koszmarem w postaci ludzi zaczepiających o yeny na przysłowiowe piwo. Albo kobietę do wynajmu z ulicy tuż obok, gdzie rozpoczyna się dzielnica czerwonych latarni.

To właśnie wtedy, gdy przechodzę obok jakiegoś ciemnego zaułka, czuję dłoń, która zaciska się na moim ramieniu i niemal mnie ciągnie w swoją otchłań. Z tyłu wyczuwam kolejną sylwetkę, mającą na celu zasłonięcie tego całego zdarzenia. Serce zaczyna szybciej bić, w żyłach niemal natychmiastowo płynie adrenalina pobudzająca do walki i ucieczki. Staram się zaprzeć wszystkim, co mam, ale praktycznie bezskutecznie, gdy znacznie większa dłoń ląduje na moich ustach. Próbuję ją ugryźć, wkładam w to wysiłek, wyrywam się, ale, nim się oglądam, znajduję się kompletnie gdzieś indziej. Krzyk nie wydostaje się, a nawet jeśli - jest głośno. Trwające w innych lokalach imprezy skutecznie zagłuszają swoimi dźwiękami najróżniejsze elementy ulicy, z czego doskonale zdaję sobie sprawę. Kopię, szarpię się, lecz bez skutku, a potem zostaję popchnięty do ściany; praktycznie bez światła. Telefon wydostaje się z kieszeni, a następnie zostaje uszkodzony poprzez nadepnięcie na niego przez napastników. Nie mam jak wezwać pomocy.

Mam w sobie nadzieję na wydostanie się. Oby tylko bez walki.

- Czego chcecie...? - syczę wręcz, przygotowując się do potencjalnego ataku. Szybko spoglądam na lewo i prawo, starając się znaleźć potencjalne wyjście awaryjne, ale bez skutku. Mam ochotę warknąć - na ich, na siebie, na cały wszechświat. Dwie postaci, większe i bardziej zbudowane ode mnie nie patrzą na mnie z politowaniem, a zamiast tego kąciki ust wyginają się w większym, niepokojącym wręcz uśmiechu. - Rozumiem. Czyli nie odpuścicie, co?

W miejskiej dziczy liczy się siła, której nie mam. Inteligencja, której możliwe, iż czasami mi brak. Szczęście, jakiego to nigdy nie zaznałem. Nie otrzymuję odpowiedzi, co upewnia mnie w tym, że są oni jedynie pionkami. Spłacenie długu nie ma dla nich większego znaczenia. Dla nich świat mógłby płonąć i to by było miejscem ich ukojenia; dla nich wszystko mogłoby się rozpaść, bo i tak nie czuliby się przez to jakoś tknięci. Co z tego, iż oddałem z odsetkami to, co oddać powinienem - za bardzo się przyzwyczaili do tego, jak kiedyś potrafiłem być wygodny.

Pięść jednego z nich zaciska się niemal natychmiastowo, aby następnie wycelować prosto w brzuch i tym samym spowodować mój upadek na kolana. Upokorzenie jednak nie nadchodzi, bo pod wpływem adrenaliny udaje mi się wykonać jeden unik. Zapominam, że jest ich jednak dwójka, w związku z czym zostaję chwycony w dźwigni przez drugiego i tym samym wystawiony na uderzenie prosto w przeponę. Czuję się tak, jakby przeszedł przeze mnie prąd, a ból wydaje się być nie do zniesienia. Wypluwam z siebie mieszankę śliny i krwi, która wydostała się z przegryzionej wargi, starając się złapać oddech.

- Zostaw mnie, do kurwy! - krzyczę po odzyskaniu oddechu i staram się uciec, ale bezskutecznie. Widzę, jak całe życie przelatuje mi przed oczami, póki dźwięk wyciąganego ostrza nie działa na mnie niczym kubeł z zimną, lodowatą wodą; Umemiya, to nie jest czas na rozmyślanie się. Musisz walczyć. Inaczej zginiesz. Błysk noża w tym bardzo nikłym świetle działa na mnie niczym płachta na byka - póki oddycham, póki w moim ciele serce bije, wiem, iż muszę coś zrobić.

Zauważam, iż jestem niższy od trzymającego mnie mężczyzny, w związku z czym wykonuję gwałtowny ruch głową, aby złamać mu nos, co mi się zresztą udaje. Charakterystyczny odgłos chrupania kości dostaje się do moich uszu, a uderzenie na chwilę oszałamia napastnika i powoduje rozluźnienie mięśni - na krótki moment wynoszący kilka sekund mogę wydostać się z uścisku, co zresztą robię.

- Ciebie chyba pojebało kompletnie! - krzyknął głośniej, wycierając płynącą z nozdrzy krew. Szukam wyjścia, choć czuję, że ciało odmawia mi kompletnie posłuszeństwa. Czy jestem tak słaby, czy po prostu uderzenie było na tyle silne, że organizm postanawia się przeciwstawić? Adrenalina jednak w żyłach płynie i tłumi ból, jaki przekazują nerwy do mózgu; prawdopodobnie bez niej już dawno leżałbym nieprzytomny.

Długo radość nie ma prawa trwać - wszystko ma swój początek i koniec. Momentalnie staram się zrobić unik w bok, gdy widzę, jak przeciwnik stara się mnie chwycić i tym samym wbić ostrze prosto w brzuch. Wystarczyłby ułamek sekundy zawahania co do kroku i już skończyłbym we wszechświatach. Oddycham ciężej; muszę zacząć działać. Muszę uciec. Nikt mnie tutaj nie uratuje; nikt mnie tutaj nie ocali, poza mną. Staram się wyciągnąć ostrze, które trzymam w kieszeni bluzy - niechaj sekundy będą mi przychylne.

Osłaniam się niemal od razu, co nie zmienia faktu, iż ostrze przebija się wprost przez moją rękę, powodując trudny do opisania, wręcz niebotyczny ból. Swoim małym, miernym nożykiem jestem w stanie zrobić tylko i wyłącznie nikłą, bardzo smętną i pozbawioną tak krytycznych obrażeń ranę. Wynika to nie tylko z powodu słabej celności w mało co oświetlonej alejce, ale też i zawahania, gdy każda komórka w moim ciele zaczyna wołać o pomstę do nieba. Nigdy nie walczyłem na poważnie. Nigdy nie byłem sprawny fizycznie, czego wyjątkowo mocno żałuję; czuję, jak łzy z bólu gromadzą się w kącikach oczu, widocznie będąc reakcją na docierające czynniki. Upuszczam broń.

Czyli tak zginę.
Samemu w tym piekle.
Nie osiągając absolutnie nic.

Ostrze rozcina kolejne tkanki, powodując krwotok; szkarłatna ciecz spływa z kończyny zgodnie z biciem serca i ciśnieniem w tętnicy. Nawet bez roku na kierunku medycznym byłbym w stanie stwierdzić, iż rana jest wręcz krytyczna i od tego momentu liczą się wręcz sekundy na to, co zrobię. Bez przetaczania krwi się nie obejdzie - w to nie wątpię. O ile tylko, do cholery, przeżyję. Teraz naprawdę w to wątpię, a moja nadzieja zanika gdzieś w odmętach niepewności, jaka zaczyna się we mnie rodzić. Powinienem ranę zatamować nawet zwykłym ubraniem, aby zwiększyć szanse na przeżycie, czego zrobić obecnie nie mogę. Sekundy przemijają bardzo szybko i praktycznie bezszelestnie - czuję pchnięcie ze strony uszkodzonego wcześniej napastnika wprost na ścianę, o którą uderzam głową.

Przez chwilę nic nie widzę. Ciemnieje mi przed oczami, upadam na ziemię, zostaję przygwożdżony do ziemi, czuję, jak czaszka mi pęka wręcz z bólu. Odpływam - z powodu utraty krwi chłód wydaje się przejmować kontrolę nad ciałem. Z oczu lecą łzy, których nie mogę powstrzymać. Nie wiem, kto zachowałby świadomość umysłu w takiej sytuacji, ale czuję, jak kręci mi się w głowie, a obraz jest cały zaburzony. Następnie dłonie zaciskają się na mojej szyi, odbierając tym samym oddech.

Nie chcę umrzeć.
Chcę przetrwać.
Boże, daj mi szansę.

Resztkami sił staram się odepchnąć od siebie mężczyznę, ale bezskutecznie. Kończyny odmawiają posłuszeństwa, myśli przebiegające przez umysł wydają się być poplątane, kompletnie niemożliwe do zrozumienia. Boję się. Z czasem, gdy przestaję się wiercić, gdy serce pod sklepieniem klatki piersiowej zaczyna bić wolniej i odpływam w bezkres samotności, odczuwam dziwny, błogi spokój, który utula mnie ukajająco do snu. Ciało przestaje być tak samo ciężkie; tracę przytomność pod wpływem utraty krwi, uderzenia w głowę i bycia duszonym. Tracę skrzydła, u p a d a m, a za niedługo roztrzaskam się wszystkimi kośćmi w ciele o twardy, betonowy grunt. Ale byłem naiwny.

Tracę kontakt z rzeczywistością. Tracę siły, tracę wszystko. Nie wiem, czy zasypiam, czy już znajduję się we śnie.

Nie wiem nawet, kiedy w pewnym momencie ten przestaje naciskać palcami na tętnice i krtań, a płuca zaczynają ponownie walczyć o tlen, ale znacznie słabiej co do tego, jak normalnie powinny to robić. Nie wiem już kompletnie, co się dzieje i co ma miejsce tego wieczoru, ale wiem jedno - jest to jakiś popierdolony koszmar, z którego chcę się wydostać.

Leżę.
Żałosny, zakrwawiony, pozbawiony godności. Z plamą krwi pod sobą, z rozwaloną głową, z chęcią ucieczki, ale bez jej możliwości.

Leżę.
Gdy moje życie leży w rękach innych. Odpływam.

Ramiona Morfeusza stają się tym samym moją bezpieczną przystanią.

@Matsumoto Hiroshi


nozomi

見つかって無くして わからないままで fate somehow brings me hope inside my heart
Umemiya Eiji

Itou Alaesha, Naiya Kō, Matsumoto Hiroshi and Jinnai Hisae szaleją za tym postem.

Matsumoto Hiroshi

Wto 23 Lip - 19:53
Karafuruna Chiku zaskoczyła go mnogością bodźców, jakie oferowała swoim odbiorcom po zmroku. Wcześniej bywał tu za dnia wówczas gdy te kolorowe ulice nie przerażały bezkresem tłumu i dzikością wszechobecnego zamętu w postaci głośnej muzyki wydobywającej się z każdego możliwego lokalu.
Przemierzał teraz te same ulice, zszokowany tak wielką odmianą zależną od pory, starając się samemu wtopić w ten tłum, by stać się częścią tego bezimiennego chaosu, gdzie nikt nie rzucałby mu osądzającego wzroku. Spieszył się tak samo, jak mijający go ludzie, którzy poza krótkimi spojrzeniami nie poświęcali mu więcej uwagi. Uwagi, której nie chciał, nauczony doświadczeniem kilku lat spędzonych w hermetycznej Japonii — zachowawczej i nieufnej wobec takich jak on, obcych.
Był jednym z licznych w tym kraju Koreańczyków, choć lwia część tej mniejszości stanowiła pokolenia, które urodziły się tutaj, w Japonii. Lecz nawet oni, ci urodzeni na miejscu, pomimo posiadania obywatelstwa, spotykali się na co dzień z odrzuceniem, z wiedzą na ich temat, która nie wychodziła poza narosłe przez lata pełne niechęci stereotypy.
A co dopiero on.
Ten, który przyszedł na świat w tak wrogim, dziwnym i nierozumianym kraju. Kraju, którego nawet on nie rozumiał i nie chciał zrozumieć, choć wiedzę tę wpajano mu siłą przez ponad dwadzieścia lat, w kajdanach komunistycznego reżimu, nieznającego żadnego sprzeciwu.
Ten, któremu pozwolenia na wjazd do Japonii odmawiano tak wiele razy, że w końcu przestał liczyć. Ale się nie poddał. Nigdy się nie poddawał. Czysty upór zaprowadził go tam, gdzie dotarł dzisiaj. Na ulice kolorowej i głośniej dzielnicy.

Niecodzienna godzina, a także miejsce na ustalanie szczegółów zamówienia zwiastowała zlecenie od zapracowanego człowieka — niemogącego znaleźć czasu o /normalnej porze. I tym razem Hiroshi się nie pomylił. Wynajęta loża w klubie, kilka skąpo ubranych panienek oraz drogi alkohol lejący się strumieniami. I jego klient, w samym środku tego zamieszania, z pewnością jakiś biznesmen.
Bardzo tradycyjny Japończyk w średnim wieku, z tradycyjnym hanko z kości słoniowej i w równie tradycyjnym zachodnim garniturze Brioni, siedział na skórzanej sofie w towarzystwie trzech roznegliżowanych kobiet. Wystarczyło jedno badawcze spojrzenie, które utkwiło na prawej dłoni Japończyka. Obrączka. Żona została w domu, a przepracowany mąż po kilku głębszych z pewnością zasmakuje atrakcji w Akai tōri, znajdującym się ledwie kilka przecznic dalej.
Typowe.
Osądzające spojrzenie, jakie rzucił mu tutejszy na powitanie oprócz słabości do pięknych pań zwiastowało jego równe zamiłowanie do hermetyczności Japonii, powodując, że po plecach Hiroshiego przeszło stado charakterystycznych dreszczy.
Znowu to samo.
Jeden z wielu, kolejny z tych, których raziła obca dla Japonii nuta ochry, która nadawała jego skórze obcości pochodzenia. Echa słów: Gaikokujin, OBCY odbijały się w jego świadomości, ilekroć poczuł na sobie ten wzrok kwestionujący jego przynależność do tego kraju. Już wystarczająco upokarzające było dla niego noszenie przy sobie Alien Registration Card, gdziekolwiek by się nie udał.
Gęste brwi Japończyka zbiegły się ku sobie w ostrym wyrazie.
— Mogę zobaczyć pańskie koseki tohon? — padło pytanie znad szklanki wypełnionej Sake. Kuriozalne przez wzgląd, że snycerz nie był Japończykiem, by je posiadać.
Wzrok Matsumoto tępo wbił się w ziemię.
— Koreańczyk?
To gdzie ta japońska uprzejmość?
Pomimo wielu gorzkich słów, które same cisnęły mu się na język pod wpływem obecnej sytuacji, usta Hiroshiego tylko milcząco się zamknęły pod naporem tego oceniającego wzroku.
Mężczyzna w drogim garniturze zaciągnął się równie drogim cygarem i zerknął na swojego iPhone'a z wyraźnym zdziwieniem.
— Pan Matsumoto? Myślałem, że jest pan Japończykiem. Nazwisko ma pan japońskie. — nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zdanie to wybrzmiało z wyrzutem.
Jak większość moich rodaków tutaj...
To problem? — zapytał snycerz, lustrując biznesmena przeszywającym spojrzeniem. Włożył całą siłę woli w to, by nie wypowiedzieć tego pretensjonalnie. Musiał być uprzejmy. Ku wielkiemu zdziwieniu Hiroshiego równie uprzejmie wybrzmiał teraz głos biznesmena.
— Ależ skąd. Proszę usiąść. Napije się pan?

Oczywiście problemu nigdy nie ma, ale już na początku trzeba pokazać tym obcym miejsce w szeregu. Jak zwykle. Jak przewidywalnie.
Czy się napiję?
Teraz z pewnością chętnie by się napił.
Ale w zdecydowanie innym towarzystwie i w innych okolicznościach. Nie chciał spędzić tutaj więcej czasu niż było to absolutnie koniecznie. Pomijając już późną godzinę o towarzystwie nie wspominając. Nie przyszedł tutaj w celach rozrywkowych.
Przejdźmy do rzeczy.

Duszność klubu, wszechobecny zamęt, kolorowe lasery i powietrze gęste od siwego, papierosowego dymu. To wszystko kotłowało się nieustannie w jego głowie, kiedy spędził w tym piekle niemal czterdzieści minut. Głośny gwar rozmów i muzyka znacznie odbiegająca od tej, jakiej słuchał na co dzień — nigdy mu nie przeszkadzały, ale nie mógł zrozumieć chęci odbycia spotkania służbowego w miejscu, które w swojej naturze nie jest do tego przeznaczone. Nie mógł być inny w tak przesyconym hałasem i chaosem klubie. Jak w niemal każdym lokalu Kolorowej dzielnicy. I to jeszcze w porach, gdy miejsca takie jak to, pochłaniały więcej ludzi niż mogą przyjąć.

Późna pora, taka sama jak wczoraj i jaka będzie dnia następnego. Nie zmieni tutaj niczego. Nikt nie zwróci nawet uwagi na dwójkę podejrzanie wyglądających mężczyzn w skórzanych kurtkach. Choć wyrazy gęby tychże budzić będą respekt, poskutkują jedynie chęcią natychmiastowego odwrócenia wzroku. Wzroku, który odwraca niemal każdy w postępującej trwodze i naturalnym instynkcie samozachowawczym, nakazującym, by zejść im z drogi. Nikt nie chce problemów. Tak samo nikt nie widzi chłopaka zaciągniętego w mrok, nikt nie widzi jego szamotaniny w rozpaczliwej próbie oswobodzenia się z uścisku agresora.
Jest zbyt ciemno.
Jest zbyt głośno.

Wszechobecny zamęt, przeciskający się wiecznie tłum nie pomagał Matsumoto zorientować się, gdzie obecnie się znalazł. Popłynął z rzeką wciąż płynących ludzi szukając jakiegokolwiek ustronnego miejsca, by odetchnąć i zastanowić się jak wydostać się z tego krzykliwego, przepełnionego bodźcami labiryntu skąpanego w krzykliwych szyldach i neonach, jaką stanowiły nocą ulice Karafaruna Chiku.
Zboczył z drogi, napotykając przed sobą niemal pustą, zaciemnioną alejkę, prowadzącą nawet sam nie wiedział gdzie. Wiele słyszał o tej dzielnicy, szczególnie w kontekście ciemnych bocznych uliczek, jednak z drugiej strony porwanie przez tłum idący w bliżej nieokreślonym kierunku mogłoby go znieść do niechlubnej sławą dzielnicy rozkoszy, a nawet do Nanashi, a tam już na pewno nie chciałby się znaleźć po zmroku. Ze swoją koreańską gębą tylko sam by się prosił o kłopoty.
Przeszedł ledwie kilka kroków w głąb bocznej alejki, wbijając wzrok w ekran telefonu, próbując zorientować się, gdzie aktualnie się znajduje. Nazwa ulicy niewiele mu mówiła, ale chociaż wiedział już, w którym kierunku podążać. Zmroziła go bliskość Akai tōri, chciał się stąd jak najszybciej wydostać. Pomimo że wciąż zewsząd uderzał w niego hałas, miał wrażenie, że jest tu zdecydowanie spokojniej niż na głównej ulicy.
Ledwie jeden ruch w zasięgu jego nadwyraz wyczulonego zmysłu wzroku, zaburzył ten „spokój". Zastygł w kompletnym bezruchu, dostrzegając z boku w oddali poruszające się cienie(?). Niczym demony czyhające w bezdennym mroku zaułka, czekające by niefortunny śmiałek wykonał choćby jeden krok w ich kierunku, by pochłonąć jego jestestwo.
Mrok zaułka bocznej uliczki zdawał się niemal namacalny, jakby był materialnym tworem, którego można dotknąć choćby opuszką palca, a który gotów był pochłonąć każdego świadka, zapuszczającego się w odmęty tej ciemności. Niemal tak gęstej, że powietrze można byłoby kroić nożem. Tak gęstej, że sprawiała wrażenie niemożności zaczerpnięcia w niej powietrza.

Wzbierająca się fala przejmującego kontrolę zaniepokojenia opanowała jego trzewia, nie pozwalając ruszyć się z miejsca. Dwie ciemne, postawne postacie zatrzymały się, dostrzegając obecność przypadkowego przechodnia. Zobaczyli go, za to on nie bardzo mógł określić, na kogo spogląda. Przeklinał w duchu reakcje własnego ciała, które trzymały go w bezruchu. Pośród wszystkich reakcji znanych ludzkim umysłom w sytuacjach stresowych, nikt nie miał nad tym kontroli. Ciało samo podejmowało decyzję: ucieczkę, walkę albo najgorsze z możliwych wyłączenie trzymające sylwetkę w kajdanach niemocy. Tak właśnie się czuł, spoglądając w głąb ciemnego zaułka, nie mogąc się ruszyć, choć umysł każdej osoby nakazałby podjęcia najpewniej ucieczki.
Głęboki wdech zwiększający objętość klatki piersiowej zdecydował za niego, gdy dostrzegł jak dwójka „cieni" zmierza w jego kierunku. Wstrzymał oddech, przygotowując się na rychły cios ze strony mężczyzn, którzy ku jego wielkiej uldze minęli go w wyraźnym pośpiechu.
Jeszcze przez chwilę stał w obezwładniającym bezruchu, by po chwili drgnąć, chcąc opuścić to miejsce. Zdążył ledwie wykonać pół kroku, kiedy jego świadomość zaczęła podpowiadać mu, co powinien zrobić.
Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że z jakiegoś nieoczywistego powodu, dwójkę podejrzanych mężczyzn coś tam wtedy zatrzymało.
Obejrzał się za siebie, poszukując choćby cienia nadchodzącego niebezpieczeństwa, lecz tłum niezmiennie poruszający się ulicami nawet nie spoglądał w jego stronę.

Wszedł w ciemniejącą uliczkę.
Jest tu kto...? — rzucił nieporadnie, czując się jak bohater jakiegoś horroru klasy C, który musi wypowiedzieć tę kretyńską kwestię. Kwestię, która jak na ironie samowolnie uwolniła się z jego ust.
Aż w końcu dostrzegł na asfalcie leżącą bezwładnie wysoką sylwetkę.

Słyszysz mnie? Halo? — nie zwracał uwagi na etykietę, gdy zwrócił się do nieznajomego najpewniej nieprzytomnego mężczyzny, przy którym uklęknął, by nim potrząsnąć.
W ciemności dostrzegał jedynie zarysy.
Coś było bardzo nie tak.

Ciepła, lepka i gęsta ciecz przelewała się przez jego palce, gdy dotknął jego ręki. Nawet w tym bezdennym mroku nie musiał długo rozmyślać by wiedzieć, czym mogła być. Agresywnie czerwona, życiodajna substancja uchodziła z niemal bezwładnego ciała, pchana ciśnieniem krwi, które wzrosło, chcąc za sprawą krążącej w niej adrenaliny, poruszyć sylwetką, zmuszając ją do podjęcia jakiejkolwiek akcji. W destrukcyjnym rozlewie, który zamiast pobudzać, powodował senność i wzbierającą się ciemność, która ogarniała w pół otwarte powieki.
POMOCY!!! — wrzasnął na całą rozpiętość płuc, niemal dławiąc się z powodu braku przysługującej ilości tlenu. Niemal jakby sam dusił się ciemnością tego zaułka.
Bez niespodzianek.
Jest zbyt głośno, by ktoś mógł usłyszeć.
Jest zbyt ciemno, by ktoś mógł zobaczyć.
Podążał jak na autopilocie.

Może zaboleć. — mówił, uciskając miejsce rozlewu.
Wiedział, że ma niewiele czasu. Nie musiał kończyć medycyny, by wiedzieć, że klęka we wciąż powiększającej się kałuży krwi. Natychmiast zdjął z siebie lnianą koszulę, pozostając w bokserce, by delikatny materiał rozerwać i mocno przewiązać nim nad raną, z której wciąż sączyła się pokaźnej ilości szkarłatna substancja. Hiroshi nie był medykiem, ale wystarczyły wspomnienia szkoleń odbytych w wojsku, by mógł choć prowizorycznie zwiększyć szanse rannego mężczyzny.

Drżące palce przesunęły się po wyświetlaczu telefonu, pozostawiając na nim czerwoną, zamaszystą smugę, gdy w pośpiechu wybrał numer alarmowy.

Karetka będzie tu za chwilę.

Wyjdziesz z tego... — mruknął pod nosem w uspokajającym tonie, choć to, co przed chwilą powiedział, w żadnym stopniu nie pokrywało się z wiarą, że tak się właśnie stanie.
Składał właśnie obietnice bez pokrycia. Chcąc za wszelką cenę utrzymać kontakt z tracącym świadomość mężczyzną.

@Umemiya Eiji
Matsumoto Hiroshi

Seiwa-Genji Enma, Itou Alaesha, Naiya Kō and Umemiya Eiji szaleją za tym postem.

Umemiya Eiji

Wto 23 Lip - 21:37
Czasami ciężko jest mi uwierzyć w to, jak Fukkastu stanowi ogromne miasto, gdzie zniknięcie jednej jednostki nie odbije się na społeczeństwie - w przeciwieństwie do zdecydowanie mniejszych wsi. Tętniące życiem ulice mają jedną, stanowczą wadę, tudzież pasożyta, którego nie da się tak łatwo usunąć z organizmu; pasożyta, który żeruje na umysłach ludzkich i nie zamierza się poddać. Tym ciałem żerującym jest pośpiech; konieczność awansu, konieczność wykonywania prawidłowo pracy, konieczność wspinania się po kolejnych szczeblach kariery, ażeby coś w życiu osiągnąć. Wówczas czasu jest mało i choć ten daje o sobie znać nieustannie, o tyle wizja ulega zawężeniu. W przypadku wolnych chwil nie patrzy się za problemami, a patrzy się za to za przyjemnością - patrzy się za tym, co daje radość. Nic dziwnego, iż tak wiele elementów życia ma prawo umknąć, dając pole do popisu tym, którzy na krzywdzie wznieść się pragną.

Praca, dom, rodzina. Praca, dom, rodzina. Osiągnąłem tylko i wyłącznie jedną z tych rzeczy, nic poza tym. Nie muszę zostać zapamiętany. Nie chcę zostać zapamiętany - moja egzystencja w tym miejscu może zostać wymazana z pamięci innych. Napięcie rośnie z każdą chwilą, gdy zaczynam przechodzić przez kolejne rozdziały przeszłości. Z jednej strony wiem, że to już jest koniec - z drugiej strony chcę światło jakiejkolwiek nikłej nadziei i walczyć. Mieszające się wewnątrz emocje wraz z narastającym bólem głowy zaczynają zbierać swoje żniwa; nieumiejętnie wykonuję rachunek sumienia.

To był mój błąd i moja decyzja. Próba ucieczki od ojca i ułożenia sobie na nowo życia najwidoczniej kończy się w tym miejscu, gdy ciało jest przepełnione bólem, natomiast przytomność przemyka przez palce i nie daje się złapać. Oddycham niespokojnie; jedyne, co mnie cieszy, to fakt, iż wreszcie będę mógł odpocząć od tego, co mnie od paru lat trapiło. Uwolnić; jakkolwiek by to nie brzmiało, tak ta wizja staje się naprawdę czymś, do czego pragnę dążyć. Wiele spraw mam niedokończonych, ale nie są one powiązane z niczym, o co naprawdę musiałbym się martwić. Matka w końcu nie żyje, z ojcem nie utrzymuję kontaktu; nic mnie tutaj już nie trzyma. I choć zapewne, gdyby tylko pojawiła się chęć walki, to chwyciłbym się jej nawet wtedy, gdyby była bolesnym, zatrutym ostrzem. Nawet gdyby wiązało się to z kolejnym rozcięciem, kolejnym szkarłatem zdobiącym nieprzyjemnie chłodny i twardy asfalt; w końcu instynkty przetrwania są silniejsze, niż mógłbym się tego po sobie spodziewać.

Pustka spowija swoją mgłą umysł, otula go do snu. Dochodzi do wstrząsu hipowolemicznego. Odpływam; nikt nie mnie uratuje i zdaję sobie z tego doskonale sprawę. Życie nie jest bajką, aby nagle ktoś się pojawił - przecież, do cholery, to jest ciemna uliczka. Zanim ktoś mnie tutaj znajdzie, zapewne wykrwawię się do końca.

- Mhmmm... - to jedyne, co z siebie wydobywam, gdy słyszę dźwięk. Czekaj - łapię się resztkami sił przytomności, która jakimś cudem zostaje w moich ramionach jeszcze na chwilę. Potrząśnięcie, niczym kubeł zimnej wody, zaczyna pobudzać mnie do działania. Nie, to nie może być jeden z tych, którzy mnie zaatakowali - to musi być przechodzeń, który jakimś cudem natknął się na... w sumie, właśnie, na co? Kurwa - powinien uciec. Nie powinno go tutaj być, jeszcze coś mu się stanie. Powinien się stąd wydostać, zanim wrócą. Pragnę porzucić siebie i swoją szansę; gdzie i kiedy udało mi się w sobie rozwinąć tak silne emocje obrony cudzego życia? Przecież go nie znam. Ale co, jak mu się coś stanie? Co, jeżeli przeze mnie ktoś będzie cierpiał? Przez moje problemy i przez to, w co sam się wpakowałem?

Zostaw mnie - pragnę powiedzieć, ale jedyne, co udaje mi się z siebie wydobyć, to bardzo słaby kaszel. Jeszcze żyję. Jeszcze; słyszę wrzask o pomoc, czuję tę rozpiętość negatywnych emocji, która postanawia otulić zaułek swoją niemocą. Jest tak cholernie zimno.

- O-oni... mogą tu wrócić... - każde słowo, które wydobywa się z moich strun głosowych, przepełnione jest cierpieniem, ale też i jakąś dziwną troską. Nie chcę, aby ktoś musiał zmagać się z długami, które sam nabrałem na własną odpowiedzialność. Na czym ona polega? Na przyjmowaniu czegoś dobrego lub złego w zależności od podjętych czynności. Moje były paskudne, przepełnione desperacją, dlatego nie powinny absolutnie nikogo sięgnąć. - Nie chcę, abyś... abyś się z tym k-konfrontował. P-Proszę, u... uciekaj- - bo i chociaż nie jestem w stanie tego wyrazić, słowa te w swojej ciszy krzyczą, aby zadbał o siebie. Aby opuścił to miejsce i nie wpakował się w to samo bagno, w którym ja utknąłem.

W akcie desperacji udaje mi się podnieść lewą rękę i palcami delikatnie, acz z chęcią zrobienia tego mocniej, ścisnąć materiał lnianej koszuli. Smuga krwi z łatwością plami materiał, zostawiając nieprzyjemną pamiątkę. Teraz sobie zdaję sprawę z tego, jak moje palce są chłodne w stosunku do ciała innego człowieka - ile krwi musiałem już stracić. Ciemne obrączki źrenic, nawet jeżeli jest ciemno i mało co widać w nikłym świetle, biją tak cholernie silną determinacją co do słów, które wcześniej wypowiedziałem, że aż wydaje się to być niemożliwe. Jakby zapłonął w nich na nowo ogień, podsycony paliwem w postaci protekcji.

Co za żałosny widok. Pewnie muszę wyglądać na zdesperowanego, gdy ponownie odpływam, a lewa dłoń odsuwa się i opada z powrotem na swoje miejsce.

Ból powoduje wydostanie z mojego gardła osłabionego jęku, aczkolwiek na tyle głośnego, że wręcz odbierającego cały tlen zgromadzony w płucach. Ciało niemal momentalnie się spina, gdy mózg odbiera te wszystkie bodźce tak intensywnie i z tak spotęgowaną siłą, iż ciężko jest mi ustać przy przytomności. Z drugiej strony nie pozwala mi zasnąć; lawiruję. Krążę między całkowitą utratą świadomości a jej posiadaniem; krążę, choć niewiele już ode mnie zależy. Wygląda na to, że moje życie, tak kruche i tak delikatne jak filigranowa filiżanka, leży w dłoniach całkowicie obcych, acz pragnących uniknięcia najgorszego scenariusza. Czy można jednak odratować to, co już jest popękane i wystarczy jeden zły ruch, aby zamieniło się w drobny mak?

Kto by pomyślał, że życie jest tak... łatwe do zniszczenia. Gdy żyjemy, nie zdajemy sobie z tego sprawy - dopiero później myśli te przejmują kontrolę, gdy czeka nas konfrontacja z końcem wędrówki. Z otwarciem bram, z których to nie da się wrócić.

Kałuża krwi przestała rosnąć w tak szybkim tempie, jak to miało miejsce wcześniej. Założony ucisk ponad ranę działa na tyle dobrze, iż kupuje mi lwią część czasu, zwiększając szansę na przeżycie. Mimo to wiem, że jest nadal tragicznie, żałośnie i cokolwiek, co by się na język mogło nasunąć w tym przypadku. Serce bijące szybko i niespokojne, wraz z oddechem, który był przyspieszony, wskazują na postępujący wstrząs. Rok spędzony na medycynie doskonale uświadamia mi, że prawdopodobieństwo jest na tyle nikłe, iż nie wierzę we własne szczęście. Umrę.

I chociaż percepcja zmysłów ulega pogorszeniu, tak słyszę słowa nieznajomego mężczyzny. Brzmią one tak, jakby chciały uspokoić otoczenie i... nie wiem, czemu, ale poniekąd to robią. Potrzebuję tego spokoju, gdy ledwo co powstrzymuję się od łez, które tak bardzo pragną przyozdobić moje własne policzki. Jeszcze żyję. Jeszcze.

- N-Nie... - nadzieja we mnie zanika. Kojarzę, ile czasu potrzebuje karetka, aby dostać się na miejsce zdarzenia, nawet w trybie nagłym. Jeżeli przeżyję, to będzie to cud. Jeżeli w szpitalu będą mieli krew do przetoczenia bez konieczności oczekiwania na nią, to też będę mógł uznać za cud. - Przepraszam, że... - kurwa, tracę energię; przerywam na chwilę tę sentencję, dławiąc się wręcz brakiem powietrza. Ślepy zaułek nie jest mi przychylny - ...że będziesz m-musiał na to p... patrzeć. - obarczam się winą - w końcu mogłem umrzeć samemu. Nikt nie musiałby siedzieć przy człowieku, który odchodzi na cudzych oczach, który swoją obecnością sprawia cierpienie. Jest mi tak wstyd. Nie chcę obarczać go koniecznością patrzenia na to, jak śmierć powoli odbiera nieznajomego z tego świata.

Przymykam oczy, odwracam wzrok; w tym mroku tak ciężko jest zauważyć poszczególne rysy twarzy.

- J-Jak... jak się nazywasz...? - może nie chcę, aby ten nieznajomy był dla mnie nieznajomym, a żeby stanowił dla mnie osobę w konkretnym imieniem. A może chcę wiedzieć, jak mam się do niego zwracać nawet na końcu tej drogi, którą obecnie podążam? Nie mam bladego pojęcia. Może chcę czuć, że umieram przy kimś, kogo w najbardziej podstawowym stopniu znam. Ale jestem żałosny.

Z jednej strony nie chcę, aby ten patrzył, z drugiej... nie chcę odejść samemu. Jest to tak cholernie samolubne, iż uderza mnie poczucie wstydu. To rozmowa z nim utrzymuje mnie przy świadomości i doskonale zdaję sobie z tego sprawę.

- M-Mogę chociaż... - wzdycham, może jestem teraz typem osoby dramatyzującej, ale kiedy czuję tak specyficzny chłód, ciężko mi jest funkcjonować inaczej - ...o-odmówić rachunek sumienia? - ból odbiera mi na dłuższy moment myślenie; zacinam się, mój głos staje się mniej klarowny; przytłumia go niemożność prawidłowego myślenia i nadal uciekająca po części krew. W mniejszym stopniu, ale nadal. Nie jestem religijny, ale do jakiegokolwiek bóstwa się teraz odzywam, chcąc może nie mieć czystej karty, ale chcąc zrzucić z siebie ten cały, nagromadzony ciężar. Kto by pomyślał, że w takim momencie postanowię się nawrócić; jakim to jestem obecnie hipokrytą. I co mi to da? I co mi to da, skoro i tak czy siak po zakończeniu życia nie ma nic dalej? Jedynie ciemność. Jedynie koniec marnej egzystencji.

- Słuchaj... o-oboje wiemy, że to się nie uda... N-nie mów mi, że... że będzie inaczej. - przełykam ślinę. Trzęsę się - i z chłodu, i z utratu krwi, i z przemęczenia. I ze strachu przed nieznanym. - U-umrę.

Tak się cholernie boję.

Nie chcę umierać; z jednej strony się z tym godzę, z drugiej uważam to za niesprawiedliwość. Tak mnie to cholernie boli. Z jednej strony nic mnie nie trzyma, z drugiej chcę, aby coś mnie zatrzymało. Tonę w tak paskudnych myślach i przerażeniu, iż prawdopodobnie widać tę goryczkę na twarzy, te łzy budujące kolejne ścieżki na policzkach i ten ból wynikający nie tyle z obrażeń, co prędzej z tego, jak wielu rzeczy nie zdołałem w swoim życiu spróbować.

Blask powoli acz stanowczo zanika w moich oczach.
Tak mi cholernie szkoda.

@Matsumoto Hiroshi


nozomi

見つかって無くして わからないままで fate somehow brings me hope inside my heart
Umemiya Eiji

Seiwa-Genji Enma, Naiya Kō and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.

Matsumoto Hiroshi

Czw 1 Sie - 20:12
Niewiele mógł zobaczyć w tym mroku, obraz przewijał mu się przed oczami jak klatki filmu, gdy kolorowe światło szyldów zawieszonych bezładnie na pobliskich budynkach, mrugało nieznośnie, rozpaczliwie błagając o atencję. Atencję, której nie dostawały, a której dostać nie mogli też dwaj mężczyźni uwięzieni w mroku zaułka. Chwilowe, kolorowe światło było jedynym co z początku pomagało mu się zorientować we wszystkim, co się dzieje, choć drażniło jednocześnie niemożnością przyzwyczajenia oczu do mroku, które z czasem odnalazłyby się tam pomimo nikłego światła, dochodzącego gdzieś z góry. Dwójka mężczyzn wciąż tonęła w mroku, tonęła w kałuży szkarłatnej, życiodajnej substancji. Ale to nie była krew Hiroshiego, to nie z niego uchodziło życie.

Krew.
Czuł jej charakterystyczny zapach rdzy, czuł, jak przelewa się gęsto pod palcami, czuł ją na kolanach, na które padł, by pomóc nieznajomemu. Przepływała mozolnie, choć z każdą mijającą sekundą było jej coraz więcej, a zarazem coraz mniej, by utrzymać przy życiu ciężko rannego mężczyznę. Przepływała tak leniwie, zupełnie jakby było jej wszystko jedno, choć z początku ciepła, w temperaturze ponad trzydziestu sześciu stopni, stygła, by na krańcach krwawej plamy dawać nieprzyjemny chłód, ilekroć zawiał wiatr. Traciła na swej prędkości, początkowo rozpędzona ciśnieniem, które pchało ją po autostradzie naczyń krwionośnych, brutalnie przerwanych — utraciwszy jakikolwiek drogowskaz, gubiła drogę.

Próbował go ocucić, z początku dostrzegając jedynie, jak głowa nieznajomego tylko bezwiednie osuwa się pod wpływem siły jego rąk, które wprawiały w ruch bezwładne ramiona. A wtedy stan rannego mężczyzny zwiastował chwilowe oprzytomnienie.
Oczy Hiroshiego otworzyły się szerzej w nadziei, że ten gest pozwoli mu zobaczyć coś więcej, dokładniej ocenić zdający się na pierwszy rzut oka fatalny stan leżącego na zimnym asfalcie chłopaka. Miał wrażenie, że ten niewyraźnie mamrota.
Słyszysz mnie?! — wciąż pytał dla pewności, pochylając się nad nim jeszcze bardziej, maksymalnie wytężając słuch, do którego po chwili dopłynął jedynie słabowity kaszel, który pchnął Hiroshiego do podjęcia pierwszej decyzji jaka przyszła mu do głowy i uczynienie pożytku z własnej koszuli.
Jeśli zakasłał, to znaczy, że jeszcze żył, to znaczy, że nie wszystko stracone.
Gdy usłyszał jego jękliwy, przepełniony bólem głos, coś nieprzyjemnie przewróciło mu się w żołądku.
Jacy oni? — zapytał, choć wiedział, że zapewne mówił o dwójce agresywnych cieni, które raptem kilka minut temu minęli go u wejścia do tego zaułka.
Nie robił tego bez przyczyny. Przecież nie mógł pozwolić mu zasnąć, nie mógł pozwolić oddalić się jego świadomości w kierunku wzywających i zwodniczych w tym momencie ramion Morfeusza, bo te nie zwolniłyby go już nigdy z tego duszącego uścisku śmierci.
Nie wrócą. — odpowiedział krótko z pełnym przekonaniem Hiroshi, na niemal wycharczane przez chłopaka polecenie, by uciekał.
Skąd ta troska?
Ta niecodzienna, niespotykana u obcych sobie ludzi zobojętniałych na otaczające ich tragedie.
Miał uciekać?
Właściwie przed czym? Przecież oni już odeszli. Gdyby chcieli zrobić krzywdę także jemu, zrobiliby to wcześniej.
Umysł Matsumoto sam zaczął zadawać mu pytania, snuć wizję, co by było, gdyby faktycznie tu wrócili. Nie powodując w nim jednak narastającej trwogi. Bardziej przerażał go fakt, że na jego oczach umierał właśnie człowiek, niż to, co mogłoby się stać z nim samym, gdyby los faktycznie chciałby z niego tak niedorzecznie zakpić. Jego demony zgodnie przyznały, żeby na to zasłużył, a on jak obłąkany robił wszystko, by przekonać je, że jest inaczej. Że wcale nie jest złym człowiekiem, choć wiedział, że jego grzechów nie sposób było odkupić.
Nie, nie zostawię cię tak tutaj. — dodał po chwili, starając się pamiętać, by utrzymać jakikolwiek kontakt.
Mimo że od środka dosłownie cały się trząsł, jego spracowane dłonie zachowały typowy dla siebie spokój, pozwalając mu sprawnie i mocno przewiązać rękę chłopaka nad krytyczną raną.
Gęsta krew z łatwością zostawiała ciemnie, krwawe ślady na jasnym materiale. Nie zwlekając dłużej, powiadomił służby. Ramie silnie przytrzymywało ubrudzony telefon, pozostawiając na jego policzku krwawą smugę, kiedy rękoma dla pewności sprawdzał w tej samej chwili, czy wiązanie nad raną się nie poluzowało.
Nie ruszaj się, proszę. — zareagował na jego ruch lewej dłoni. Siła słabnącego mężczyzny nie była i nie mogła być imponująca. Nie mogłaby tym samym powstrzymać Hiroshiego, ale każdy najmniejszy ruch wzmagał niepożądane krwawienie.
Gdy nieprzyjemnie chłodne i wilgotne palce dotknęły jego rozpalonej sytuacją skóry, po jego kręgosłupie wspiął się przeraźliwy dreszcz. Niemal jak dotyk samej śmierci, który odbił na jego twarzy nikły grymas, niewidoczny w takiej ciemności.
Wszystko będzie dobrze. — mówił spokojnym tonem, zupełnie jakby wcale nie klęczał na asfalcie spijającym bezładną kałużę krwi, najwyraźniej nie chcąc zdradzać beznadziei, jaką widział w tak okropnie wielkiej plamie szkarłatu, która ich otaczała, a która przestała rosnąć, kupując ledwie ułamek czasu potrzebnego na pojawienie się służb ratowniczych.
Choć ciemność zaułka znacznie ograniczała widoczność, jego wzrok pozostał tak samo wyczulony na tym jednym skąpanym intensywnością odcieniu czerwieni. Tymczasem leżący na asfalcie chłopak najwyraźniej doskonale zdawał sobie sprawę ze swojego tragicznego położenia. Zaprzeczył z wysiłkiem, po czym z jego ust wybrzmiały niezrozumiałe dla snycerza przeprosiny.
Za co miałby niby przepraszać?
Głos, który brzmiał dokładnie tak, jakby dławił się powietrzem — niemal materialnym mrokiem tego miejsca.
Patrzyła na niego para ciemnych oczu — tyle potrafił ocenić, dostrzegając mocny kontrast tęczówek tak ospale i wysiłkiem przesuwających się po jego twarzy.
Oczy Koreańczyka otworzyły się szerzej w zamarciu, gdy dotarły do niego kolejne, wypowiedziane z trudem słowa.
„...że będziesz m-musiał na to p... patrzeć." - miał wrażenie, że to zdanie wyryje mu się w świadomości już na zawsze.
Nie będę, bo karetka za chwilę tutaj będzie. — powtórzył to, co powiedział ledwie kilka minut wcześniej, tuż po tym, jak wykonał telefon. — Oni już jadą... — zapewniał wciąż i bez przerwy.
Hiroshi... Mam na imię Hiroshi. — odpowiedział cicho na zadane z trudem pytanie, a jednocześnie możliwie najgłośniej na ile było go stać, w chwili, gdy niewidzialna pętla na jego szyi zaciskała się coraz bardziej. — A ty? — dopytał, chcąc dokupić jeszcze choćby odrobinę świadomości nieznajomego.
Czas płynął nieubłaganie, tak samo, jak spływała krew, choć wolniej niż wcześniej, przesuwała nieuchronnie wskazówkę zegara na niekorzyść krwawiącego chłopaka.
Pytanie o rachunek sumienia zawisło początkowo bez odpowiedzi, gdy Matsumoto w pierwszym odruchu, kretyńsko pokiwał głową, tak jakby ranny chłopak, mógłby to jakkolwiek dostrzec w mroku, jaki ich spowijał, nie wspominając o ciężkim stanie rannego, którego ospale przesuwające się oczy, zdawały coraz bardziej tracić kontakt z otaczającym ich światem.
Możesz. — poprawił się niemal natychmiast, wciąż wpatrując się w chłopaka, chcąc dać mu maksimum swojej uwagi i obserwował chwilę tylko jak nabierał powietrza, by zebrać, choć minimalne siły na kolejne z trudem wypowiedziane słowa.

Wbrew jego prognozom czarne oczy przyzwyczaiły się do tej ciemności, pozwalając dostrzegać więcej detali. Umierający z pewnością był od niego młodszy, a łagodna twarz bez zakłamania zdradzała targające nim emocje, powodując, że gardło Hiroshiego zacisnęło się na ten widok jeszcze bardziej. Widział jego częściowo zwarte w grymasie bólu mięśnie twarzy i to jak zaczynało mu brakować na to wszystko sił, po spływających po policzkach w bezsilności łzach. Jego włosy były wilgotne i posklejane, nie do końca wiadomo, czy z powodu kałuży krwi, w której leżał, czy może z powodu innych ran, których nie sposób było dostrzec w tym mroku.
Wyjdziesz z tego, obiecuję. — słowa wypowiadane jak w amoku. Tak bardzo chciał potrafić go oszukać, jak i samego siebie. Bez sensu zaprzeczył temu, że miałby to być jego koniec. Bijące od chłopaka dobro, jakie można było odczuć, wzbudziły w Hiroshim ogromne poczucie niesprawiedliwości. W niesłyszalnym monologu, jaki prowadził we własnej głowie, zadawał pytania temu czy innemu bóstwu, bo w żadne ostatecznie nie wierzył, czym zawinił ten człowiek, by konać w takich męczarniach. W umyśle pojawiła się myśl, która mimowolnie wypłynęła z ust snycerza.
To ja powinienem leżeć tutaj zamiast ciebie...to ja powinienem umierać w samotności, bez pomocy, za te wszystkie zbrodnie, jakich dokonał w przeszłości.
NIE UMRZESZ. — powiedział dobitniej zupełnie jakby beznadziejne położenie rannego mężczyzny, mógł odwrócić głośniejszy argument. Bardzo żałował, że nie mógł, nie chciał kłamać, ale nie mógł zgodzić się z chłopakiem — tak bezsilnie spoczywającym u jego kolan.
Czemu miałaby w tej chwili służyć ta okrutna prawda? Przyspieszyć to, co nieuniknione? Sprawić, by pogodził się z własnym niesprawiedliwym losem, odbierającym mu życie w tak okrutny i bolesny sposób? By szybciej zasnął?
POMOCY!!! — kolejny krzyk, który nie zmienił NICZEGO.
Z każdą mijającą, dłużącą się w nieskończoność minutą, miał wrażenie, że mrok zaułka pochłaniał ich coraz bardziej, ilekroć wzywał pomocy, spoglądając w stronę obojętnej na jego wezwania ulicy. Zdawało się, że wyjście z tej ślepej uliczki staje się coraz odleglejsze, coraz mętniejsze, coraz mniej możliwe do pokonania, a mimo to dobiegające z oddali dźwięki syren zasiały w nim ułamek nadziei, kiedy ponownie zwrócił się do leżącego chłopaka.
Słyszysz? Już tutaj są. Musisz tylko jeszcze trochę wytrzymać... — znowu pochylił się nad nim, dostrzegając jak lniana, biała, przewiązana nad raną koszula robi się całkowicie czerwona, a ciałem krwawiącego mężczyzny władają dreszcze.
Słyszysz...?

@Umemiya Eiji
Matsumoto Hiroshi

Naiya Kō and Umemiya Eiji szaleją za tym postem.

Umemiya Eiji

Pią 2 Sie - 2:59
Jak żałośnie muszę wyglądać. Jak żałosne musi to wszystko być, kiedy krew decyduje się zmienić właściciela na brudny asfalt, a oczy stają się mniej przytomne. Czy to życie coś dla mnie znaczyło? Czy powinienem o nie błagać na kolanach, upokarzać się w braku światła, okrywać wszechobecnym mrokiem chcącym mnie pochłonąć? Z jednej strony chcę walczyć, z drugiej wiem, iż nie ma to sensu. Za duża utrata szkarłatnej cieczy, za dużo tego wszystkiego. Bodźce stają się mniej intensywne, waga słów zamienia się na szept, który coraz to trudniej jest mi zrozumieć. Raz odpływam, raz powracam. Jest to męczące. Jest to zniechęcające.

Czas płynie, a wydaje mi się, jakby mijały godziny. Jakby to cierpienie i utrapienie trwało zbyt długo, za długo. Tyknięcia wskazówek zegara pozostają bezlitosne w swojej krasie, dosłownie marnieję w oczach i tracę na kolorach. Ulegam złamaniu. Ulegam poddaniu się otchłani negatywnych myśli, które otaczają moją sylwetkę niczym zgłodniałe psy i nie zamierzają puścić. Nie boli mnie to już, a zamiast tego jest jedynie kolejnym faktem, możliwym do poznania poprzez empiryzm i dotknięcie opuszkami palców kałuży.

Niczym błysk; niczym światło w tunelu, które jest nikłe, ale nadal istnieje. Nadal jest szansa; dlaczego się jednak poddaję? Dlaczego nie chcę walczyć? Dlaczego, po tylu latach i po tylu boleściach chcę z siebie zrezygnować? Dlaczego, po tym, jak udało mi się uciec z domu, gdy ojciec wyżywał na mnie śmierć matki i popadł w alkoholizm, dlaczego po tym, jak udało mi się przetrwać pierwszy semestr na studiach medycznych i dlaczego po tym, jak udało mi się nawiązać niektóre głębsze znajomości, ustatkować na swoim - tak łatwo rezygnuję, myślę nad puszczeniem tej ostrej gilotyny i pozwalam na to, aby los ściągnął maskę, śmiejąc mi się prosto w twarz?

Żałosny. Patetyczny. Głos do mnie dochodzi z opóźnieniem, jakbym nie nadążał; bo nie nadążam. Nie jestem w stanie, kiedy oddech jest nadal niespokojny, ale gdzieś w tym głosie, ciepłym i nietypowym, znajduję ukojenie dla bólu.

- K-Kōrigashi. - lichwiarze. Nieetyczni, pozbawieni moralności, choć działający prędzej jako zorganizowana grupa przestępcza. - M-Może nie teraz... - każde słowo powoduje kolejny ból, którego nie jestem w stanie za długo zdzierżyć. Muszę brać kolejne, pełne bladości na twarzy wdechy. - ...ale k-kiedyś wrócą... - czemu to jest takie ciężkie, jakby coś leżało na mojej klatce piersiowej i uniemożliwiało wydobycie ze strun głosowych dostatecznej ilości powietrza. No tak, umieram. A jednak walczę w chęci uniknięcia kolejnej tragedii może nie dzielnie niczym rozwścieczony, wysuwający pazury lew, a prędzej jako zraniony, potrącony przez rozpędzony samochód kot. Co, jeżeli zobaczyli jego twarz nawet w tym mroku, który pochłania dosłownie wszystko? Co, jeżeli stanie się ich celem? Powinien się stąd wydostać; o tym myślę. Nie o sobie, kiedy siebie na straty spisuję niemal od razu.

Cena za duża. Cena za wysoka; czuję obecność drugiego człowieka, czuję nawet w tym paskudnym jeziorze krwi wręcz coś innego. Drzewny zapach, tak znajomy i tak bliski, że myślenie o nim powoduje chwycenie desperacko otwartą, metaforyczną dłonią świadomości. Nie uciekam jeszcze w nicość.

Skądś go znam. I nie, nie chodzi mi o zwykłe drewno, które wydaje się otulać sylwetkę nieznajomego. Jest uparty; na tyle uparty, iż nie mam sił zaprzeczyć. Na tyle uparty, iż prosi o to, abym się nie ruszał. Wtedy zauważam, jak moja dłoń jest zimna w stosunku do reszty otoczenia, jak się pocę i jak tracę kontakt z rzeczywistością. Łatwo byłoby zawrócić i ulec tej pokusie, która szepcze do ucha niczym najskrytsze marzenie, niczym zakazany owoc. Ach, jakie to uczucie musi być... lekkie. Jaki ciężar musi zdejmować, żeby wreszcie móc zasnąć w spokoju, zamknąć powieki niczym do snu, porzucić z siebie ciężar zmartwień i pozwolić sytuacji być taką, jaką to być powinna.

Jest beznadziejnie. Nawet słowa otuchy nie dają rady podnieść mnie na duchu. Wyglądam żałośnie, choć to jest mój najmniejszy problem obecnie; nie ma ratunku, nie ma odwrotu. Wrota się powoli zamykają po ich przekroczeniu, a przed oczami widzę jedynie smętne, nostalgiczne wspomnienia. Rok na medycynie wystarcza, żeby móc to stwierdzić - kolejne akcje ratunkowe to jedynie próby utrzymania mnie dłużej przy życiu, ale nic poza tym. Nie wierzę w możliwość wyjścia z tej sytuacji; przeszłość stanie się niewiadomą. Wspomnienia zgubią w labiryncie. Zgasną - niczym ogień, któremu zostanie odcięty dostęp do tlenu. Co widzę? Utratę. Ściany zaraz się zburzą, a jeżeli chciałbym je naprawić, musiałbym zacząć od początku, wykonać parę kroków w tył w czasie, uniknąć wciągnięcia do spowitej mrokiem alejki.

- Nie z-zdążą... - odliczam sekundy. Kiedy się zatrzymam? Kiedy przestanę kwitnąć, a zamiast tego stanę się jedynie reliktem przeszłości? Pożyję przez chwilę we wspomnieniach niektórych, ażeby potem zaniknąć w odmętach niemożliwego do opuszczenia labiryntu.

Zapamiętuję imię na tyle, na ile obecnie mogę w tych utratach świadomości. Zanikam; tonę, jest mi tak zimno, tak cholernie zimno...

- Hiro-shi... - powtarzam; znowu kaszlę i znowu paraliżujący ból przeszywa moją prawą rękę. Głowa chce pęknąć od nadmiaru tych wszystkich negatywnych bodźców, które ją przygwożdżają dosłownie do muru. Chcę zapamiętać to imię. Chcę zapamiętać, że dzierży je dusza, która nie potrafi przejść obojętnie i stara mi się pomóc; w tych czasach i w tym mieście to jest tak rzadkie, że aż wręcz unikatowe. Wzbudzające ciepło na sercu - i dziwię się, że w takiej sytuacji jestem w stanie o tym myśleć. - E-Eiji. - nie mam sił, aby dodać, iż miło mi go jest poznać, co wydaje się być absurdalne w okolicznościach, w jakich to udaje nam się pierwszy raz zetknąć. Im więcej próbuję z siebie wydobyć, tym ciężej jest mi utrzymać jakąkolwiek świadomość.

Jest to jednak zbawienne, gdy mam obok siebie nawet kogoś, kogo znam od paru minut. Nie chciałbym umrzeć samu, bez światła i bez dotyku. Ciemne obrączki źrenic przestają już powoli reagować prawidłowo - nie jestem w stanie dostrzec twarzy, gdy wszystko jest tak rozmyte i tak nierealne. Życie jest bezlitosne i to mnie postanowiło sprzedać coś, co muszę odpokutować, wszak innego wyjścia nie mam. Choć sam na siebie tę klęskę sprowadziłem.

Co powinienem powiedzieć? Z czego powinienem się wyspowiadać? Jest tak ciemno, jest tak chłodno, jest tak źle. Wędruję po umyśle na tyle, na ile jestem w stanie, gdy łzy z łatwością wydobywają się z oczu, powieki niemal automatycznie zaciskają się na wspomnienia o ojcu, matce, której to dłoń trzymałem, gdy ta umierała i odchodziła z tego świata - gdy byłem bezsilny i kolejne lata były dla mnie najgorszym okresem. Jedynie opioidy były w stanie pozwolić jej na odejście bez bólu i bez cierpienia, chociaż z rodziną, którą to miała - nie w samotności. Historia zatacza okrąg; już podejrzewam, co musiała w tamtym momencie czuć. Myślę o tym, jak mogłem uniknąć znalezienia się w tej sytuacji, jak mogłem przeciwstawić się ojcu, który był dowódcą, a który to skrupulatnie ukrywał tworzoną na moich plecach siatkę wyblakłych już, starych blizn.

To nie było łatwe życie. Zresztą... życie nie jest łatwe. Jest ciężkie. Jest niczym ciężar, którego nie da się pozbyć.

- Żałuję, iż n-nie mogłem bardziej w-wesprzeć matki, gdy ta umierała. - pierwsze, czego żałuję. Chciałbym być przy niej przez ten cały czas, nie rezygnując ani jednej chwili, ani jednej sekundy. Czasu nie cofnę, nie mam takiej możliwości. Mogę jedynie żałować podjętych wcześniej decyzji. Pewnie do niej dołączę. Jest to jedna z myśli, która napawa mnie w tym wszystkim jakąś dziwną, niezrozumiałą radością; gdy przekroczę tę granicę i gdy nie będzie już odwrotu, to może ponownie się z nią spotkam. Ale co, jeżeli po śmierci nie ma niczego, organizm zastyga i musi jedynie zwrócić dług naturze? - Ż-Żałuję - przerywam na krótki moment, pragnąc tak bardzo oddechu, który ze mnie ucieka - iż ojciec n-nie był w stanie mnie z-zaakceptować i wy-wylewał na mnie swoją... złość, a ja... j-ja mu na to p-pozwalałem. A-Ale to moja wina. - widział we mnie matkę, której nie był w stanie odratować. Bardziej posiadam jej cechy, bardziej wdałem się w nią, nie w jego uczestniczenie w yakuzie i honor, który dzierżył. Opiekowałem się pozostałościami po jej odejściu - opiekowałem się tym, co mi przekazała. Czytałem to, co chciała przede mną może ukryć. Uczyłem się rzeczy, które były napiętnowane, a które to stawały się dla mnie czymś normalnym. Powróciłem do życia, miałem pasje i nadzieję, chciałem się rozwijać w tym, co mi po sobie pozostawiła.

To go bolało. To niosło mu ból, który starał się łagodzić, co z początku ignorowałem, a potem stało się pasożytem na naszej rodzinie.

- Ż-Żałuję, że nie zareagowałem... nie zareagowałem wcześniej na j-jego postępujący alkoholizm... - bo może, nawet gdy byłem nastolatkiem, zauważenie tego problemu pozwoliłoby na uniknięcie kolejnych tragedii. I o ile to nie jest zadaniem dzieci, aby opiekować się rodzicami, tak jednak... może... może by było wtedy inaczej. Może nie musiałbym leżeć tutaj i się wykrwawiać; opuszki palców lewej ręki muskają chłodny grunt, który obecnie wydaje się być o wiele cieplejszy. Bo może gdybym postąpił inaczej... ale tak się zawsze mówi po tym, jak zła rzecz ma miejsce, czyż nie? Nie powinienem otrzymywać ani szacunku, ani uwagi w tej chwili.

Czego jeszcze żałuję? Wielu rzeczy. Ale wymienienie ich jedna po kolei na pewno nie jest możliwe - nie w tym stanie.

- Nie s-spróbowałem... - trzymaj się, Umemiya. To jeszcze nie jest koniec. Jeszcze nie. - ...niczego, czego p-powinienem spróbować. - trzymając się we własnych, zamkniętych murach, nie dopuściłem do nich absolutnie nikogo. Dopiero teraz Hiroshi, jako jedyny, jest w stanie zobaczyć, co się za nimi kryje. Zresztą, i tak nie ma dla mnie wyjścia w obecnej sytuacji. - Żałuję, iż nie ż-żyłem tak, jak ż-żyć p-powinienem. Iż zrobiłem w-wiele złego, że d-dałem się w to w-wciągnąć... Jakie to żałosne... jestem żałosny... - staję się mniej przytomny. Wydobywa się ze mnie jedynie ciąg niezrozumiałych słów, gdy powieki jeszcze raz się zamykają, tym razem na dłużej. Wymęczony, w kałuży własnej krwi, bez nadziei na lepsze jutro; nie widzę nic przeciwko obnażeniu własnych blizn, jakie to życie postanowiło we mnie wyryć bez najmniejszego zastanowienia. Jakie to sam sobie wyryłem, idąc właśnie w tym kierunku, o tej godzinie, tą uliczką.

Tonę; świadomość przejmija na chwilę, kiedy to zostaję wyrwany dosłownie poprzez dłoń, której się nie spodziewałem. Porywa mnie do góry, boli to niemiłosiernie, pobudza do kolejnego grymasu bólu na zmęczonej twarzy. Kaszlę, choć kaszleniem tego nazwać nie można. Jest słabe, za słabe, ale woń przebijająca się poprzez metalowy zapach skutecznie, na ten krótki moment, wyrywa mnie z objęć tego tak błogiego stanu.

Jak mogłem zapomnieć - przecież to jest drzewo sandałowe.

I wtedy dociera do mnie zdanie, które jest na tyle pobudzające, co kubeł zimnej wody. Nie powinienem się ruszać, to prawda, ale obecnie mnie to najmniej interesuje; chcę dotknąć skóry, chcę zwrócić na siebie uwagę, kiedy to w oczach tak wcześniej otępiałych znajduje się jeszcze płomień walki; paliwem stały się jego słowa. Mimo bólu, mimo wykrwawiania, mimo bladej twarzy, staram się zachować stalowe nerwy. Rzecz jasna, idzie mi to miernie, ale światło jeszcze nie zgasło; głos już jest cichy. Bardzo cichy, ale skrywa za sobą niemy krzyk gotów zmusić ptaki do rozwinięcia swoich skrzydeł i lotu.

- N-Nikt nie powinien tutaj l-leżeć, Hiroshi. Ani ty, ani ja. Ani nikt inny. - spoglądam na niego intensywnie, nadal nie mogąc dostrzec w tym rozmazaniu jakichkolwiek szczegółów twarzy. Pragnę jednak spojrzeć mu w źrenice, rozpoznać to, jaka dusza siedzi w tym kruchym ciele, które jest jedynie naczyniem. I wiem, że to, co robię, jest paskudne, ale nie chcę, aby ten tak myślał. Nie wiem, co się wydarzyło w jego życiu, ale ostatecznie, nawet jak psychika nam mówi coś innego, nikt tutaj nie powinien leżeć i się wykrwawiać. Palce mam chłodne, ale dusza nadal bije ciepłem, które nie chce ze mnie uciec.

I wtedy puszczam lewą, nieuszkodzoną kończynę, już w pełni odpływając. Ostatnie wezwanie, ostatnia próba; nie słyszę już nic. Nie słyszę żadnego krzyku, nie widzę żadnych przebłysków. Na próbę ocucenia, jedynie coś mamroczę, ale nic poza tym. Wysiliłem się już znacznie wcześniej podczas próby zachowania świadomości. Nie słyszę karetki, nie słyszę rozmów, nie słyszę absolutnie niczego, pozbawiony przytomności już do końca, w stanie wręcz tragicznym - nie wiem, co się wokół mnie dzieje. Nie wiem, iż ktoś mnie podnosi, nie wiem, czy ktoś mnie podnosi, czy ktoś mnie przenosi. Nie wiem, kto konkretnie to robi. Czy w alejce odbijają się światła ambulansu gotowego podjąć się absolutnie wszystkiego, aby mnie uratować, czy jednak decydują, iż to nie ma sensu. Nie wiem, kto postanawia dołączyć. Nic już nie wiem; może to i lepiej?

Nie, na pewno mnie nie uratują. To nie ma sensu.

Tak samo sensu nie ma naprawdę wiele rzeczy. Spowiedź, Ume? Czy twoje grzechy zostaną jakimś cudem odpuszczone? Oczywiście, że nie. Samolubnie postanowiłem obarczyć kogoś ciężarem tych informacji; a może naprawdę nie było innego wyjścia. Co o tym zadecydowało? Ciepły, łagodny głos? To, że był jedyną osobą, która mi towarzyszyła? Próba otwarcia się po tylu latach bycia zamkniętym na absolutnie każdego? Jestem jedynie słabym człowiekiem i nikim więcej.

Po policzku spływa ostatnia łza.

@Matsumoto Hiroshi


nozomi

見つかって無くして わからないままで fate somehow brings me hope inside my heart
Umemiya Eiji

Naiya Kō, Matsumoto Hiroshi and AKIYAMA RYO szaleją za tym postem.

Matsumoto Hiroshi

Pon 12 Sie - 3:32
Brudny, zimny asfalt niezmiennie spijał szkarłat kałuży, w której leżał chłopak, a w której klęczał Hiroshi. Wyczuwał, że wylewa się jej coraz mniej, mimo wszystko odczuwając nieznośnie napięcie związane z oczekiwaniem.
Na pomoc lub na śmierć.
Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd wykonał telefon, ani ile czasu pozostało rannemu mężczyźnie.
Korzystał z każdej możliwej okazji, by zająć go rozmową, przedłużyć maksymalnie jego uciekający czas i upływające wraz z krwią życie.

Nie wiem, o czym mówisz, ale kimkolwiek są ci ludzie, nie zasłużyłeś na to. — odpowiedział po usłyszeniu obcej nazwy. Nie znał się na organizacjach przestępczych, choć wiedział, że jakieś funkcjonują. Jak wszędzie. Jedynie nazwa kontrowersyjnej Yakuzy obiła mu się kiedyś o uszy.
Być może, ale nie będzie nas tutaj, kiedy wrócą. — zapewniał wciąż spokojnym głosem. — Bo za chwilę będzie tu karetka.

Matsumoto znowu pochylił się jeszcze bardziej, by usłyszeć strudzone „Nie z-zdążą...", które ponownie sprowokowały wspięcie się po jego plecach nieprzyjemnego dreszczu. Dostrzegł w jego oczach, to przeraźliwe odliczanie, ciemne tęczówki przemieszczające się jakby po omacku w różnych kierunkach, jakby starał się na czymkolwiek skupić swój pragnący, choć sekundy drzemki wzrok.

Usłyszał własne imię. Mały uśmiech, który pragnął unieść kąciki ust, w istocie odbił jedynie zmniejszenie grymasu wyrażającego postępującą bezsilność. Nie miał już innych możliwych opcji jak czekać na przyjazd służb ratunkowych.
Czekać, choć czasu na czekanie było stanowczo za mało.
Eiji. — powtórzył za chłopakiem imię, nie potrafiąc jednak dodać, że mu miło. — Przykro mi, że poznajemy się w takich okolicznościach. — dodał po chwili, nie wiedząc co właściwie powiedzieć. — Ładnie. — skomentował, byleby tylko się odezwać i udaremnić zwodniczą drzemkę, gdy tylko powieki chłopaka zdawały się coraz bardziej opadać.
Nie zasypiaj, Eiji. — mówił delikatnie, choć stanowczo, na tyle by ten mógł go usłyszeć pośród tego wszechobecnego hałasu. — Nie wolno ci teraz zasypiać. — nakazał, choć widział doskonale, jak wiele bólu kosztowały chłopaka te wszystkie wypowiedziane nierówno i w trudzie słowa, ale nie mógł pozwolić mu na sen, nawet jeśli ten marzył, by przymknąć te w półotwarte powieki choćby na sekundę.

Ciało snycerza ponownie pochyliło się, by jak najlepiej usłyszeć skąpane w nierównym i walczącym oddechu wyznanie. Chciał go też widzieć, nie odrywając tym samym wzroku od jego poruszających się jakby w niebywałym w wysiłku warg.
Słowa o śmierci matki były zaledwie początkiem.
Powieki Matsumoto zacisnęły się w bólu, a wyraźna szczęka zadrżała. Jego głowa przez chwilę pozostała zwieszona, gdy spowiedź konającego chłopaka zabrzmiała tak bardzo znajomo. Tak bardzo boleśnie znajomo.
To nie twoja wina... — wybiło się z ust Hiroshiego, gdy do uszu dotarły słowa dotyczące ojca chłopaka.
Dostrzegł niewielki ruch tuż przy swoich kolanach, szkarłatna czerwień, wprawiona w ruch bezsilnymi opuszkami palców odbiła niewielkie światło, skupiając na sobie uwagę ciemnego spojrzenia. Słuchał jego przepełnionych walką o każdy oddech słów, obserwując jak lewa dłoń, porusza się ledwie w tej kałuży, a drżące jakby z zimna paliczki wyglądały, jakby szukały czegoś w tej szkarłatnej nicości. Kontrast, jaki oddawała postępująca bladość dłoni z ciemną czerwienią krwi wsiąkającą z brudne i zimne podłoże ślepego zaułka, spowodowała, że zaciskająca się grdyka Hiroshiego przesunęła się gwałtownie z góry na dół. Niewiele myśląc, ujął jego tak cholernie zimną dłoń w swoją własną, by ją unieść i drugą nakryć, zupełnie jakby chciał oddać mu, choć odrobinę ciepła, w tym drganiu — w postępującym w utracie krwi zimnie jakie opanowało to ranne ledwie świadome ciało. Palce dłoni splotły się, choć obie, poza różniącą je drastycznie temperaturą, były nieprzyjemnie wilgotne i lepkie w dotyku, oplecione czerwienią osocza, które ich otaczało.
Wciąż go słuchał, tym razem nie przerywając jego przejmującego rachunku sumienia, choć brzmiało to kuriozalnie, zważywszy, że snycerz nie dostrzegał w nim żadnej winy. Nie potrafiłby z resztą w tej chwili niczego powiedzieć, czując jak coś pragnie zmiażdzyć jego gardło, a piekące łzy wzbierają się wbrew jego woli w kącikach skośnych, koreańskich oczu.
„— Nie s-spróbowałem... niczego, czego p-powinienem spróbować."
Kolejne wyznanie, tak podobne do tego, jakie mógłby wypowiedzieć za siebie Hiroshi, gdyby tylko wszystko było tak, jak być powinno — gdyby to on sam konał.
Nie mógł wierzyć w te słowa, jakoby chłopak wyrządził wiele zła, patrząc na tę twarz, emanującą dobrem i empatią, zatroskaną o zupełnie obcą mu osobę, że mógł zrobić cokolwiek złego w swym stanowczo za krótkim życiu.
Nie jesteś żałosny. — pokręcił głową, jakby ten gest miał teraz jakiekolwiek znaczenie, jakby miał, chociaż wzmocnić przekaz płynący z jego ust.

Prawda była taka, że Hiroshi nie pierwszy raz widział czyjąś śmierć. Była obecna w jego życiu, odkąd skończył 7 lat, będąc przymusowym obserwatorem wielu egzekucji. W trakcie swojego życia widział ich setki (?), nie potrafiąc nawet zliczyć — z wyjątkiem tych, w których jego rola w tym krwawym spektaklu dosięgnęła bycia katem. Te pamiętał doskonale i choć widział śmierć tak wiele razy, nigdy wcześniej nie spoglądał na nią z tak bliska. To uczucie bezsilności, niemożności zmiany biegu wydarzeń, przygniatały go tak samo intensywnie. Tak samo bezlitośnie. Jakby sam odbierał życie, nie mogąc go ocalić.
Dlaczego pośród tej ciemności, pośród tylu zbrodni, których winę ponosił on sam, setki ludzkich dramatów, jakie spowodował jego palec umieszczony na spuście kałasznikowa, niedane mu było ocalić choćby tego jednego niewinnego istnienia?

Mów do mnie. Eiji — poprosił, zerkając badawczo w kierunku przewiązania nad raną. Ponownie na niego spojrzał, mając wrażenie, że te ciemne konające spojrzenie stara się utkwić w jego oczach, jednak coraz rzadziej mrugające powieki, ledwie się już otwierały. — Proszę... — znowu nim potrząsnął.

Nie słyszę cię... — powiedział słabo, pochylając się nad nim jeszcze bardziej. Słowa wykrztuszone w niemal ostatnim oddechu stały się niezrozumiałe i mętne.
A wtedy odgłos syren stał się mniej odległy i niemal namacalny pośród wszechobecnej (tak niepasującej) do tej dramatycznej sytuacji muzyki, która nieustannie penetrowała tę okolicę mieszającą się ze sobą bez składu plątaniną dźwięków.
Słyszysz? Oni już tutaj są. Wytrzymaj. — mówił, zdaje się umiarkowanym tonem, lecz wraz z potokiem kolejnych słów, które napotykały milczenie i brak jakiejkolwiek reakcji, jego brzmienie bezapelacyjnie wezbrało się na sile. — Nie, nie zasypiaj!
Wtedy poczuł jak ten delikatny ledwie odczuwalny uścisk zimnych palców chłopaka na jego dłoni, rozluźnia się i zsuwa bezwładnie by spocząć nieświadomie w czerwonej otchłani krwi. — Eiji?!

Już po chwili również sam mrok zaułka został zaburzony, gdy nikłe blade światło z góry ustąpiło temu gwałtownemu i oślepiającego z boku.
Nagle zobaczył to wszystko w niemal pełnym świetle. Intensywnie szkarłatną kałużę gęstej krwi, w której niemal brodził i ciało Eiji'ego opanowane przez konwulsje, których nie sposób było zatrzymać.
Umysł, który właśnie zarejestrował ten obraz, przestał dopuszczać do siebie jakiekolwiek bodźce dochodzące z zewnątrz. Niczego już nie słyszał, kiedy odwrócił głowę w kierunku rażącego, białego światła, pochodzącego z latarek dwóch, trzech (?) postaci, które zdawały się biec w ich kierunku. Czarne źrenice zwęziły się gwałtownie pod wpływem wiązek światła, które tak nieprzyjemnie wbiły się w jego ciemne, jak noc tęczówki. Na twarzy automatycznie namalował się grymas, a czarne oczy przyzwyczajone wówczas do mroku przymrużyły się, nie mogąc znieść blasku, jakie niosły nagle światła latarek.

Wszystko potem potoczyło się bardzo szybko. Nie zarejestrował, kiedy dwóch sanitariuszy w pośpiechu przyklęknęło przy ciele, nie zarejestrował butli z tlenem, która gładko przywarła do rozchylonych ust nieprzytomnego, ani tego, jak przenieśli chłopaka na nosze i zniknęli z zasięgu jego wzroku — wbitego w wielką kałużę krwi, w miejscu, w którym jeszcze ledwie kilka sekund temu leżało bezwładne ciało Eijiego. Czerwień pochłaniała go coraz bardziej, jakby zatrzymał się w czasie, choć paradoksalnie wszystko wokół zdawało się lecieć własnym biegiem wydarzeń. Zupełnie jakby tylko on zapomniał żyć dalej. Pozwolił by jedna, duża, męska, zabłąkana łza spłynęła mozolnie po jego policzku, czyniąc z krwawej plamy na policzku jeszcze większy szkarłatny chaos, który wraz ze słoną łzą zatrzymał się dopiero na jego zaroście.
Nagle poczuł jak coś lub ktoś mocno ściska go od zewnętrznej strony ramion i zaczyna ciągnąć ku górze. Nie miał pojęcia, jakim cudem ustał na własnych nogach, czując, jak te odmawiają mu należytego posłuszeństwa. Następnie śmiałe szarpnięcie za ramiona, ktoś uparcie starał się do niego coś mówić, jednocześnie świecąc mu po oczach tą cholerną lekarską latarką. Widział tylko poruszające się usta, z których nie miał sił czytać. Chciał powiedzieć, żeby ratowali Eijiego, ale nie był pewien czy ostatecznie jakikolwiek odgłos uwolnił się z jego zaciśniętego gardła.
Ten sam mężczyzna, który chwilę temu starał się coś mu zakomunikować, nie zwlekając dłużej, chwycił go mocno za przedramię i z niemal nadludzką siłą, żarliwie zaczął ciągnąć w kierunku wyjścia z zaułka.
Zmuszony siłą, z którą nie mógł w tym stanie walczyć, stawiał nieprzytomne kroki, dostrzegając migające agresywnie światła karetki, walczące o atencję z zawieszonymi po budynkach, kolorowymi szyldami, a następnie gapiów, wykrzywionych w szoku twarzy bezimiennego tłumu, wcześniej ślepego i głuchego na jego wołania, obecnie wpatrzonego i zaabsorbowanego krwawym przemarszem, jaki miał miejsce.

Wszystko działo się jakby za jego kontrolą, ktoś usadził go w kącie karetki i żwawo zatrzasnął drzwi. Ambulans, który ruszył na sygnale, niemal na piskach, wprawił jego ciało w gwałtowny ruch, w wyniku którego omal nie stracił równowagi, którą ciężko było mu zachować, po prostu siedząc.
Po chwili jego lniana koszula, której użył do przewiązania, wylądowała bezładnie na ziemi, a jej miejsce zajął profesjonalny pas.
Ciemny wzrok ślepo utkwił na skąpanych w czerwieni dłoniach, które w akcie dojmującego sprzeciwu tym widokiem, wytarły się o białą bokserkę, nie zmieniając niczego, poza pozostawieniem po sobie krwawych śladów na jasnym, bawełnianym materiale. Jego beżowe spodnie, od kolan w dół szpecił szkarłat, wciąż spływający po sztywnym materiale i kapiący bez ogłady na jasne, zdaje się sterylne podłoże karetki. Wszechobecny zapach spirytusu przyprawiał go o obezwładniające mdłości.
Dźwięki głosów dochodzących do niego z opóźnieniem przyprawiał o mdłości.
Widok własnych dłoni umazanych intensywną czerwienią przyprawiał go mdłości, nie pozwalając choćby na przełknięcie śliny.
Pojedyncze, donośne głosy ospale dochodziły do jego umysłu, przy akompaniamencie drażniących dźwięków medycznego sprzętu, alarmującego o migotaniu przedsionków, a nierównomiernie podskakująca, zielona linka wyznaczała niemal znikomy już puls, zwiastujący rychłą śmierć młodego chłopaka.
„Jedna jednostka krwi"
„Cztery miligramy Epinefryny"
Wzrok Hiroshiego niezmiennie spoczywał na umazanych krwią dłoniach, pozwalając mu jedynie kątem oka dostrzegać rozmazane sylwetki, które usilnie starały się uratować życie Eijiego.
„Doktorze tracimy go!"
„Trzy... dwa... jeden"
Ciężki zestaw do defibrylacji na przemian z podstawowymi zabiegami reanimacyjnymi miały zmienić ciąg wydarzeń, odwrócić przesądzoną już kartę historii. Ciało Eijiego gwałtownie podskoczyło w miejscu i bez czucia, twardo opadło na nosze, nie zmieniając niczego.
Wciąż znikomy puls i niemal już ciągły odgłos maszyny do elektrokardiografii — serca, niewzruszonego heroiczną walką o wznowienie jego akcji.
Potem nie słyszał już niczego. Głosów lekarza i sanitariuszy uparcie walczących o życie Eijiego. Dźwięku medycznej aparatury, ani nawet donośnych syren, które towarzyszyły im od samego początku.

Nie miał zielonego pojęcia, ile trwała ich podróż, kiedy i jak znaleźli się w szpitalu. Nie mógł zrozumieć, dlaczego stojąc pośrodku izby przyjęć, wszystkie pary oczu zostały zwrócone ku niemu. I dlaczego ktoś nagle rzucił się do biegu w jego kierunku.
Owszem, był cały we krwi, ale przecież to nie on umierał.
Nagłe odcięcie zasilania, gdy toczony szokiem organizm odmówił mu należytego posłuszeństwa. Minęło ledwie kilka sekund, by ciemne niczym noc tęczówki wywróciły się do góry, a zaraz potem nastąpiło echo uderzenia ciała pozbawionego bodźców, które osunęło się bezwładnie na zimną posadzkę szpitalnej podłogi. Stracił przytomność.

@Umemiya Eiji

Kontynuacja wątku w: Sala szpitalna


Lokacja zwolniona do użytku
Matsumoto Hiroshi

Naiya Kō, Umemiya Eiji and AKIYAMA RYO szaleją za tym postem.

Sponsored content
maj 2038 roku